Rozdział siódmy OSTATECZNE ROZDANIE KART

We wtorkowe popołudnie, kiedy jeszcze byłem w pracy, zadzwoniła Sanda, informując mnie, że właśnie dostarczono jej przesyłkę do Domu Akeba. Po zakończeniu pracy pojechałem tam, by ją odebrać.

Spotkaliśmy się przy bramie i poszliśmy spacerkiem nad morze. Patrzyliśmy z góry na flotyllę Hroyasail przycumowaną poniżej, ale nie zamierzałem przeszkadzać teraz Dylan. Ona miała swoją robotę do wykonania, a ja miałem swoją.

— Ciągle mi trudno uwierzyć, że istnieje cały duży biznes zajmujący się dostawą części do komputerów i tym podobnych rzeczy — odezwała się Sanda.

Uśmiechnąłem się. — Zawsze jest miejsce na takie usługi i na takich ludzi jak Otah.

— Do czego jednak to wszystko może być ludziom potrzebne? Chyba tylko do popełnienia przestępstwa.

— Część na pewno służy właśnie temu, ale niewiele, w przeciwnym razie władze dawno by już zlikwidowały ten proceder — powiedziałem. — W większości jednak przydaje się to ludziom przy wprowadzaniu jakichś zmian i usprawnień w domu i w pracy — zmian nie aprobowanych przez producentów, którzy chcieliby kontrolować absolutnie wszystko, co dotyczy maszyn i urządzeń. Niektóre służą do modyfikacji systemów zabezpieczających akcje i udziały, tak żeby nikt niepowołany nie dostał się tam, gdzie nie należy. A niektóre, jak w tej naszej historyjce, potrzebne są dlatego, iż ludzie zapominają naprawić to, co objęte jest kodem gminy, jak alarm przeciwpożarowy i policyjny, bo są zbyt leniwi albo te rzeczy były zbyt tanie, by objąć je wcześniejszym kontraktem konserwacyjnym i bywają przyłapani na tym przez niespodziewaną kontrolę inspektorów.

Wzruszyła ramionami i popatrzyła podejrzliwie na ciągle jeszcze nie odpakowaną paczuszkę.

— Skąd możesz mieć pewność, że to będzie działało? Albo że Otah cię nie oszukał, dostarczając jakieś standardowe części?

— Niedługo by przetrwał w tym interesie, gdyby robił coś takiego, ale jeśli to rzeczywiście zrobił, to nasz plan nie wypali i będziemy musieli obmyślić coś nowego, to wszystko.

— Ale dlaczego potrzeba ci ich aż tyle?

Uśmiechnąłem się szeroko. — Bo awaria musi robić całkiem naturalne wrażenie. To są standardowe mikroprocesory, stosowane w starych, szacownych systemach, z jakich ta gmina korzysta od lat z niewielkimi tylko zmianami. Są tak zaprojektowane, że reagują na różne obciążenia systemu. Nie można pozwolić, by coś zawiodło jedynie raz, bo przyjdą i po prostu to naprawią. Musi nastąpić cała seria awarii, a to oznacza, że gdy jedno z nich wysiądzie i zostanie naprawione, to wysiądzie następne i tak dalej.

— A czy to właśnie nie wyda się podejrzane?

— Nie znasz maszyn. Niech jedna część nawali, zaraz psują się następne. Nie, czym więcej znajdą uszkodzeń, tym bardziej będą obwiniać przestarzały system, który nie wytrzymał próby czasu. Wierz mi… znam się na tym.

Objęła mnie ramieniem. — Ufam ci, Qwin. To jedynie dlatego, że to wszystko jest takie… takie niewiarygodne. Ja nigdy bym nie wpadła na tak szalony pomysł.

— No właśnie — powiedziałem. — To jest powód, dla którego ludziom takim jak ja — dobrym fachowcom i oszustom — tak wiele się udaje. Człowiek przeciętny, czy nawet przeciętny policjant, nie jest w stanie wyobrazić sobie czegoś takiego.

— A sądzisz, że się nauczą?

— Już się nauczyli — powiedziałem — Konfederacja utworzyła korpus specjalistów, by chwytać ludzi myślących w taki sposób.

— Brzmi to fascynująco. Ale na pewno do tej pory ktoś musiał przecież wymyśleć jakiś niezawodny system.

Nie mogłem powstrzymać się od głośnego śmiechu. — Niezawodne systemy wymyśla się co roku od zarania ludzkości. Są niezawodne tak długo, dopóki nie pojawi się następny geniusz, który je złamie.

Dotyczy to również ciebie, Wagancie Laroo, pomyślałem, patrząc na ocean w kierunku południowo-wschodnim. Nigdy nie było fortec nie do zdobycia i nigdy nie istniała niezawodna ochrona. Przyjdę po ciebie, Wagancie Laroo. Powoli, krok za krokiem, ale przyjdę. I nawet twoi przyjaciele — obcy, nie uratują cię przede mną.


Mimo moich gładkich zapewnień składanych Sandzie, tak naprawdę to nigdy nie dowierzałem żadnym przemytnikom i szmuglerom. We środę sprawdziłem obwody w laboratorium. Było to fascynujące zajęcie; komputer był tak maleńki, iż ledwie widoczny gołym okiem, chociaż było to urządzenie bardzo przestarzałe. Możliwości współczesnych komputerów były przerażające, ale nikt ich tak do końca nie wykorzystywał, a to z powodu lęków kochających władzę i jednocześnie słabych liderów, którzy obawiali się przejęcia kontroli nad ludzkością przez tych, którzy posuną się za daleko. Tutaj, na Cerberze, gdzie system był znacznie bardziej opóźniony, prawdopodobnie uczeni sprzed kilku wieków lepiej orientowaliby się w tym, co właśnie robiłem.

Historia ludzkości zawsze tak wyglądała — stulecia, nawet milenia niewiarygodnie powolnego rozwoju, po których następowało kilka stuleci gwałtownego przyspieszenia i narastania wiedzy, potem załamanie, cofnięcie się i długie okresy zacofania. Nie jesteśmy, co prawda, tak zacofani jak inni, ale ta analogia jest mimo to prawdziwa. Nie były to bowiem czasy wielkiego postępu, chociażby z przyczyn politycznych, ani też odpowiedni dla nich wiek. Byliśmy neandertalczykami, prymitywami zdolnymi wyposażyć nasze jaskinie w klimatyzację i zdolnymi polować na dinozaury przy użyciu pojazdów mechanicznych.

Mikroprocesory były w porządku. Ludzie Otaha zrobili, co do nich należało, a teraz ja miałem pokazać, co potrafię.

W środowy wieczór sprawdziłem stan techniczny firmowego helikoptera, w czym nie było zresztą nic niezwykłego, skoro następnego dnia miałem się znaleźć w Gomorze, jakieś sto dziesięć kilometrów w kierunku północnym, gdzie zaplanowano konferencję na temat reorganizacji, zupełnie rutynowa sprawa. Do rutyny nie należało natomiast to, co robiłem później, przebrany w kombinezon Obsługi Systemów Tookera i uzyskaną przy pomocy odpowiedniej sztuczki torbą z narzędziami w ręku.

Początkowo zatrzymałem się w kompleksie mieszkaniowym, leżącym osiem kilometrów na zachód od głównego zakładu. Wszedłem bez kłopotu, dzięki swej własnej, autentycznej karcie identyfikacyjnej od Tookera — nie zapisali nawet mojego nazwiska, sprawdzili jedynie, czy twarz odpowiada zdjęciu — i wkrótce znalazłem się w gabinecie administratora.

— Całość głównego systemu alarmowego miasta poddawana jest przeglądowi — powiedziałem pani administrator. — Bez przerwy mieliśmy ostatnio jakieś awarie. Nigdy nie wiadomo, czy coś się nie zepsuje, dopóki do takiej awarii nie dojdzie, dlatego też każą nam wszystko sprawdzić tak na wszelki wypadek.

— Proszę robić swoje — powiedziała beztrosko. — Poziom czwarty, tuż nad linią wodną.

Skinąłem głową, podziękowałem, po czym dodałem: — Ten system jest tak przestarzały, że być może wreszcie wam się znudzi i zainstalujecie nowy.

— A jakże! — wykrzyknęła. — Nie wcześniej chyba niż spłonie Siedziba Zarządu Miasta czy też woda zaleje te najbardziej eleganckie rezydencje!

Zjechałem w dół windą służbową i odnalazłem szybko przewód główny, od którego odchodziły linie systemu przeciwpożarowego na poszczególne piętra i do każdego pomieszczenia. Słabością systemu — którą natychmiast odkryłem — był fakt, iż ludzie zmuszeni byli budować wszystko na drzewach, a nie mogli zabić tych drzew, czy też zastąpić ich czymkolwiek innym, z powodu braku innych niż one fundamentów. A ponieważ większa część roślin skryta była pod powierzchnią wody, ich górne partie były na ogół puste w środku, a system krążenia zarówno zredukowany, jak i wystawiony na działanie słoneczne.

Innymi słowy, niezależnie od tego, jakich materiałów użyto wewnątrz budynków, znajdująca się na zewnątrz kora stanowiła materiał łatwopalny i ją to głównie obejmował miejski system alarmowy. Choć trudno byłoby podpalić to, co człowiek skonstruował w środku drzewa, to ponieważ było się jednak ciągle przez to drzewo otoczonym, odległość do wyjścia pożarowego zawsze była znaczna. Pożar byłby więc olbrzymim zagrożeniem, szczególnie że dym blokowałby dostęp do wyjść awaryjnych.

Komputerowy system przeciwpożarowy był przeto tak zaprojektowany, by wykrywać wzrost temperatury w każdym możliwym miejscu przez ciągły monitoring na wszystkich poziomach powyżej linii wodnej. Część centralna, w całości wykonana przez człowieka i dobrze izolowana, posiadała także specjalny system przeciwdymny.

Pożarów zdarzało się niewiele, a te, które wybuchały, nie powodowały wielkich szkód. Stąd wynikało wieloletnie ignorowanie potrzeb systemu alarmowego; stąd i ze słabości budżetów gminnych.

Nie miałem zamiaru wzniecać pożarów. Sprawdziłem cały system, zatrzymując się przy zaplanowanych z góry punktach, po czym zastąpiłem maleńkie, prawie mikroskopijne mikroprocesory tymi, które przyniosłem ze sobą, zważając przy tym, by nie pozostawić żadnych śladów, pokrywając je nawet warstewką kurzu. Ewentualny kontroler narzekałby pewnie na ten kurz, twierdząc, iż to on mógł być powodem ich awarii.

Nigdy przedtem nie pracowałem przy systemie przeciwpożarowym, ale wykonywałem już wiele razy podobne prace przy różnych systemach zabezpieczających, o wiele bardziej złożonych i zaawansowanych technologicznie niż ten tutaj. Nigdy mnie też nie nakryto na takiej robocie, choć często podejrzewano, iż ktoś dokonał jakichś manipulacji.

Zainstalowanie najważniejszych mikroprocesorów zajęło mi niecałe pół godziny, ale miałem zaplanowane jeszcze kilka robótek na trasie wyznaczonej w planie konserwacji urządzeń. W niektórych punktach nie robiłem absolutnie nic, tak że ktoś sprawdzający tajemniczego technika-konserwatora stwierdziłby, iż nie wyszedł on poza czynności czysto rutynowe i że jego wizyta została wcześniej zamówiona i odnotowana. Wiedziałem, że tak właśnie było; sam złożyłem to zamówienie, po czym upewniłem się, że nie znajdzie się ono na tablicy zamówień, żebym mógł je osobiście wykonać.

Jestem przekonany, że człowiek współczesny jest w jakimś sensie na łasce kompetentnego inżyniera. Jesteśmy uzależnieni od komputera, jeśli chodzi o obliczanie należności za nasze zakupy i rzadko sprawdzamy każdą pozycję, polegamy na nim w sprawach inwentaryzacji, zabezpieczenia, pozostawiamy mu pamiętanie o wyłączaniu światła, o utrzymywaniu właściwej temperatury w naszym domu. Ufamy komputerom do tego stopnia i traktujemy ich obecność jako rzecz tak oczywistą, że bez trudu można oszukać innych, polecając komputerowi zasugerowanie im tego, na czym nam zależy.

Nim dotarłem do stacji straży pożarnej, zatrzymałem się jakieś trzydzieści razy w odpowiednich punktach systemu i byłem w pełni zadowolony z rezultatów mojej pracy. Zgodnie z danymi, które widziałem u Tookera, fałszywe alarmy zdarzały się dość często, przeciętnie dwa razy na tydzień, i sprawdzanie systemu było czynnością czysto rutynową… i trochę bezsensowną. Na stacji wyjąłem pozostałe przeszmuglowane elementy i umieściłem je jeszcze w kilku miejscach, po czym opuściłem zakład. Przebrałem się ponownie w swoje własne ubranie i używając firmowej przepustki, wszedłem do magazynu, gdzie zostawiłem torbę z narzędziami, a kombinezon wrzuciłem do zsypu przeznaczonego na rzeczy do pralni.

A potem poszedłem do domu.

Następnego ranka poleciałem na konferencję, wróciłem po południu, skończyłem pracę wcześniej i zszedłem do wydziału serwisu technicznego, żeby sprawdzić aktualny zapis.

W kompleksie mieszkalnym, znajdującym się osiem kilometrów na zachód od zakładu, wysiadły dwa mikroprocesory, jeden około południa, a drugi przed paroma minutami. Personel techniczny był ciągle zajęty naprawą tej awarii. Uśmiechnąłem się do siebie, pokiwałem głową, po czym udałem się do domu na wczesną kolację.

Do piątku wydarzyło się siedem awarii systemu, niektóre w samym domu mieszkalnym, inne w różnych punktach systemu i w centralce straży pożarnej, włączając alarm na całej długości tego odcinka sieci. Był także alarm fałszywy, za który wprawdzie nie ja byłem odpowiedzialny, ale miałem nadzieje, że takowy również się zdarzy, uwzględniwszy znaną mi przeciętną dwóch fałszywych alarmów tygodniowo. Pozwoliłby on bowiem zamaskować moje manipulacje, chociaż prawdę mówiąc, nie widziałem powodu, dlaczego któryś z techników Tookera miałby podejrzewać kogokolwiek o zadanie sobie tyle trudu i poczynienie wydatków po to tylko, by wywołać fałszywy alarm.

W czwartek pracowałem do późnej nocy, częściowo, żeby nadrobić czas stracony na wcześniejszych spotkaniach, a częściowo dlatego, iż wszyscy w tym okresie pracowali po godzinach z powodu autentycznych kłopotów kadrowych. Sugal nie miał pojęcia, dokąd zabrano jego ludzi i nad czym oni teraz pracowali, ale z ich składu można się było co nieco domyślić. Wszyscy, tak jak ja sam, należeli do personelu niższego i każdy z nich miał jakiś związek z badaniami nad komputerami organicznymi, zakazanymi na Cerberze, przed przybyciem tutaj. Było ich tylko sześciu, sami zesłańcy, eksperci w tej samej dziedzinie, o bardzo bystrych umysłach. Poczta do nich wysyłana była za pośrednictwem kwatery głównej korporacji. Bardzo interesujące. Najwyraźniej coś się działo. Coś, o czym powinienem wiedzieć.

Późnym wieczorem wyszedłem, na przechadzkę i natknąłem się przypadkowo na pracowników obsługi i nadzoru idących na nocną zmianę. Sprzątanie w zasadzie było zautomatyzowane, ale przepisy wymagały stałej obecności ludzi, którzy pilnowaliby, czy wszystko przebiega prawidłowo, jako że wyposażone w świadomość komputery były na tej planecie zakazane. Patrzyłem na mężczyzn i kobiety, z których każde było wykwalifikowanym technikiem, i zauważyłem, iż niektórzy z nich wyglądają na zmęczonych.

W piątek rozpętało się piekło, kiedy komputer zawiadujący ochronę przeciwpożarową zaczął wywoływać wszędzie dokoła fałszywe alarmy i doprowadził cały system do szaleństwa. Prawie połowa służby technicznych Tookera pracowała bez ustanku, by znaleźć źródło problemu i wymienić zepsute części. Udało im się to dopiero wczesnym wieczorem; na szczęście dla ludzi, z których większość, włącznie ze mną, pracowała w regularnych godzinach i nie było ich w domu, kiedy to wszystko miało miejsce.

Tylko kilku pracowników z nocnej zmiany, mieszkających w budynku znajdującym się osiem kilometrów na zachód od zakładów, przeszło przez to piekło. Nie przespali tego dnia ani minuty — biedacy.

Według wydruków system rzeczywiście znajdował się w opłakanym stanie. Nie wszystko, co wydarzyło się tego piątkowego popołudnia, spowodowane było przeze mnie. Moje manipulacje wywołały prawdziwe awarie wewnątrz systemu. Miałem nadzieję, że może do tego dojść, ale nie zaplanowałem tego wszystkiego. System faktycznie powinien zostać zastąpiony czymś nowszym i sprawniejszym.

Podczas gdy wszyscy mieli znacznie więcej roboty niż zazwyczaj, mnie udało się zakończyć pracę wcześniej, a to dzięki dodatkowo przepracowanym godzinom poprzedniego dnia. Tuż przed czwartą poszedłem do wejścia głównego, by wziąć udział w zaplanowanym wcześniej dla VIP-ów (bardzo ważnych osobistości) zwiedzaniu zakładów. Tak jak zwykle, i ta grupa VIP-ów tak naprawdę nie zawierała żadnych ważnych osobistości; wielu z nas przyprowadzało przyjaciół, by móc pochwalić się tym czy owym, a firma popierała te zwyczaje ze względu na dobro stosunków interpersonalnych i ze względu na własny image.

Dylan zgłosiła chorobę tego dnia, dzięki czemu mogła się wyspać do woli i teraz znajdowała się w świetnej kondycji. Towarzyszyła jej drobniutka piękność o oliwkowej karnacji, z kruczymi włosami i z takimi oczyma, jakich nigdy przedtem nie widziałem. Przystanąłem i aż pokręciłem głową ze zdumienia. Chyba już nigdy nie przyzwyczaję się do tej całej wymiany.

— Sanda? — spytałem niepewnie.

Uśmiechnęła się i skinęła głową. — Nie masz pojęcia, ile cię to będzie kosztowało. Wino, obiadki i flirty z połową mieszkanek Domu Akeba.

Zastanowiłem się nad jej słowami. To wcale nie brzmi tak przerażająco. Patrzyłem na obie, wyczuwając w nich jakąś wewnętrzną nerwowość, którą jedynie częściowo udawało się im zamaskować. Przytuliłem je obie na moment i szepnąłem:

— Nie martwcie się. Będzie wspaniale.

Poza ogólnie dostępnymi pomieszczeniami, wejście gdziekolwiek poprzedzane było sprawdzaniem wchodzących przy pomocy skanera fal mózgowych, co pozwalało dostać się tam jedynie upoważnionemu personelowi. Ponieważ przygotowałem już wcześniej tę wizytę, wejście nie stanowiło dla nas żadnego problemu. W zasadzie odbywało się to tak: wkładało się na głowę specjalną opaskę, po czym wkładało kartę identyfikacyjną w przeznaczony dla niej otwór. Jeśli wszystko było w porządku, drzwi się otwierały i wchodziło się do małego przedpokoju, po czym drzwi zamykały się za tobą. Ponownie wkładałeś kartę w następny otwór i otwierały się następne drzwi, wpuszczając cię do środka, tak jak to czyni śluza powietrzna.

Gdyby miało to robić codziennie przeszło cztery tysiące pracowników Tookera, samo wejście do pracy zabrałoby im calutki dzień; w tej sytuacji komputer wewnętrzny po prostu rozpoznawał zewnętrzne cechy twojego ciała, a ty jedynie wkładałeś kartę do otworu. Skanowanie zajmowało jakieś dwie minuty, a ponieważ system był połączony z komputerem głównym — który, co odkryłem wcześniej, znajdował się na orbicie i przy pomocy satelitów pokrywał swoim zasięgiem całą powierzchnię planety — nie należało zbytnio przeciążać drogich systemów lokalnych. W Tookerze więc skanowanie wchodzących tak naprawdę dotyczyło jedynie działów podległych szczególnej ochronie.

Był to, naturalnie, jeszcze jeden słaby punkt. Nie tylko dlatego, że nie przeprowadzano pełnego skanowania na całym terenie, ale również dlatego, że można było przechodzić obok tych tajnych działów, będąc od nich oddzielonym jedynie sięgającą od podłogi do sufitu, grubą, pancerną i wyposażoną w system alarmowy szybą z pleksiglasu. Mogłeś więc widzieć z grubsza cały dział, tyle że nie byłeś na tyle blisko, by zorientować się, co się tam dzieje. Komputery prowadziły ciągły monitoring tych działów, by nikt nieupoważniony nie znalazł się na ich terenie, a lista upoważnionych była bardzo krótka.

Staliśmy na zewnątrz jednego z tych działów, a ja odgrywałem rolę przewodnika. Kilku pracowników siedziało jeszcze pochylonych nad konsoletami i przekaźnikami, choć liczba ich malała z każdą chwilą zbliżającą ich do końca dnia roboczego.

— Tutaj kontroluje się system bankowy — powiedziałem. — Jedenaście niewielkich banków gminnych trzyma tu swoje wszystkie zapisy dotyczące transakcji i dokonuje wymiany pieniędzy i aktywów. Naturalnie jest to jedynie łącznik dla komputera głównego, w którym magazynowane są elektronicznie pieniądze, ale komputer główny zawiera tylko całkowite aktywa każdej osoby fizycznej i każdej korporacji. Te maszyny zaś zawierają informacje na temat źródeł pieniędzy, ich punktów przeznaczenia i mogą dokonać transferu waluty pomiędzy kontami za pomocą prostych, zakodowanych poleceń. Kody te są proste do tego stopnia, że jeśli ktoś włamałby się do którejś z tych maszyn, mógłby w ciągu jednej chwili skraść miliony.

— Dlaczego zatem nie są one bardziej skomplikowane? — spytała Sanda.

— Ponieważ, skoro pieniądze wszystkich znajdują się w komputerze głównym, każda dodatkowa większa suma, czy cała seria mniejszych, przyciągnęłaby uwagę władz bankowych i spowodowała śledztwo. — Prawdę mówiąc, przedyskutowaliśmy już ten problem wcześniej, a teraz jedynie robiliśmy ten pokaz ze względu na znajdujących się w pobliżu ludzi.

Jej pytanie, prócz tego, iż było całkiem naturalne w tej sytuacji, zwróciło uwagę na drugi słaby punkt systemu. Byłoby rzeczą niezmiernie trudną dla wszystkich, z wyjątkiem najlepszych mózgów komputerowych całej galaktyki, uzbrojonych w dodatku w nieograniczone środki, dokonać bezkarnej kradzieży pieniędzy na Cerberze. I lepiej, żeby tak właśnie było; liczyłem bowiem bardzo na kompetencje wszystkich pracujących w ramach tego systemu.

W końcu długiego korytarza odchodzącego od ośrodka bankowego znajdowało się kilka salek konferencyjnych. Wybrałem jedną z nich, o której wiedziałem, że będzie wolna w najbliższym czasie i otworzyłem drzwi. Był to niewielki pokój — mównica, okrągły stół z polerowanego drewna i pięć wygodnych foteli. By nikt nie przeszkadzał w rozmowach, pokój można było zamknąć od środka, ale nie od zewnątrz. To drugie nie było potrzebne.

Weszliśmy do środka, zamknęliśmy drzwi na zamek i po kilku minutach obie kobiety znajdowały się pod działaniem hipnozy. Choć to dziwne, miałem większe kłopoty z Sandą; prawdopodobnie była zbyt podniecona wydarzeniami.

Dylan przyniosła ze sobą dwie buteleczki nuraformu z apteczki na łodzi i jedną z nich dałem Sandzie. Mimo iż znajdowała się w stanie hipnozy, kazałem jej powtarzać bardzo ściśle całą procedurę, dodając przy tym specjalne ostrzeżenia. Dodałem również sugestię pozwalającą wykonać spokojnie wszystkie polecenia niezależnie od tego, jak nerwowa czy podniecona byłaby w trakcie ich przyjmowania.

Zostawiłem ją w salce konferencyjnej, a sam z Dylan udałem się dwa poziomy wyżej, do działu księgowości firmy, który także był terenem pod ścisłą ochroną. Prawie wszyscy już poszli do domów, co znacznie ułatwiało nam nasze zadanie.

Szefowie już dawno udali się na weekend, wobec czego wykorzystałem gabinet Sugala jako miejsce, w którym Dylan miała na mnie poczekać.

Powróciłem na poziom główny i wyjąłem wszystkie trzy karty identyfikacyjne, po czym wkładałem je kolejno do otworu, tak aby urządzenia rejestrowały przejście trzech kolejnych osób. Skorzystałem z tylnego wyjścia, by nie ściągnąć na siebie niepotrzebnej uwagi, choć oczywiście miałem, na wszelki wypadek, przygotowaną sensowną historyjkę. Trzecia karta naturalnie należała do mnie i wychodząc, zatrzymałem ją przy sobie.

Komputer nie tylko nie sprawdzał dokładnie osoby wychodzącej, ale nawet na nią nie patrzył. Przepisy przeciwpożarowe wymagały szybkiego opuszczania budynku i jedynym powodem, dla którego użyłem kart obydwu kobiet, był fakt, iż teraz ich wyjście zostało zarejestrowane tak samo jak i moje.

We mnie również zaczęło narastać nerwowe podniecenie i dlatego zdecydowałem się zastosować maleńką autohipnozę, by się nieco uspokoić. W końcu ja też miałem przed sobą ciężkie zadanie.

Musiałem przecież gdzieś iść i zjeść obiad.

Загрузка...