7 marca 1997 roku
godzina 6.15
Cogo, Gwinea Równikowa
Budzik Kevina zadzwonił o szóstej rano. Na dworze było jeszcze ciemno. Wychodząc spod moskitiery, włączył światło, żeby znaleźć szlafrok i pantofle. Suchość w ustach i lekki, pulsujący ból głowy przypomniały o winie z poprzedniego wieczoru. Drżącą ręką wziął ze stolika przy łóżku szklankę z wodą i sporo wypił. Tak pokrzepiony wstał i na trzęsących się nogach poszedł zapukać do drzwi gościnnych pokoi.
Poprzedniego wieczoru zdecydowali w trójkę, że obie panie zostaną u Kevina na noc. Było tu mnóstwo pokoi, uznali więc, że o wiele szybciej zbiorą się do wyjazdu z jednego miejsca, a poza tym zapewne wzbudzą mniej zainteresowania. W efekcie, około dwudziestej trzeciej, wśród śmiechów i żartów Kevin zawiózł kobiety do ich mieszkań, aby zabrały niezbędne na noc drobiazgi, zmianę ubrania i prowiant zakupiony w kantynie.
Kiedy się pakowały, Kevin pojechał szybko do laboratorium po urządzenia do lokalizacji bonobo, latarki i mapę topograficzną wyspy.
Do każdego pokoju Kevin pukał dwukrotnie. Pierwszy raz lekko, delikatnie, a kiedy nie było odpowiedzi, bardziej zdecydowanie, głośniej, aż usłyszał odpowiedź. Wyczuł, że panie cierpią na kaca. W kuchni zjawiły się znacznie później, niż planowali. Obie usiadły i bez słowa wypiły po filiżance mocnej kawy.
Po śniadaniu odzyskali chęć do życia. Właściwie po wyjściu z domu poczuli się wyraźnie ożywieni i rozbawieni, jakby wyruszali na majówkę. Pogoda była tak dobra, jak tylko mogła być w tej części świata. Nadchodził świt i nad głowami wyłaniało się czyste różowo-srebrzyste niebo. Na południu skrajem ciągnęły małe, pufiaste obłoczki. Nad zachodnim horyzontem gromadziły się jednak złowieszczo wyglądające purpurowe chmury burzowe, choć znajdowały się ciągle nad oceanem i najpewniej miały tam zostać przez cały dzień.
Kiedy szli w stronę brzegu, oczarował ich koncert budzących się ptaków. Śpiewały i skrzeczały błękitne turaki, papugi, tkacze, afrykańskie rybołowy i kosy. Powietrze wypełniło się ich barwami i głosami.
Miasto zdawało się wyludnione. Nie było pieszych ani samochodów, a domy ciągle były pozamykane jak na noc. Jedyną osobą, którą dostrzegli, był tubylec zamiatający podłogę w "Chickee Hut Bar".
Wyszli na zbudowane przez GenSys molo. Było szerokie na ponad sześć metrów i wysokie na prawie dwa metry. Grubo ciosane deski były jeszcze wilgotne od rosy. Na końcu mola znajdował się drewniany trap, po którym schodziło się na pokład do cumowania łodzi. Pokład wydawał się jakoś tajemniczo zawieszony. Powierzchnia idealnie gładkiej wody zasnuta była mgiełką, która ciągnęła się jak okiem sięgnąć.
Tak jak dziewczyny obiecały, na wodzie czekała przymocowana do przystani długa łódź motorowa. Dawno temu pomalowano ją na czerwono z podłużnym, białym pasem, ale farba już wyblakła, a częściowo oblazła. W trzech czwartych długości nad pokładem wznosił się dwustronnie spadzisty trzcinowy daszek na drewnianych palikach. W tak skonstruowanym szałasie, zainstalowano ławki wzdłuż burt. Staromodny silnik przyczepiony był do rufy od zewnątrz. Do łodzi było przymocowane linką jeszcze mniejsze czółno z czterema wąskimi ławeczkami osadzonymi między burtami.
– Nieźle, co? – zapytała Melanie, łapiąc za cumę i przyciągając łódź do mola.
– Jest większa, niż sądziłem – przyznał Kevin. – Jeżeli silnik wytrzyma, powinno być w porządku. Nie uśmiecha mi się wiosłować taki kawał drogi.
– W najgorszym razie zawrócimy – odparła nieustraszona Melanie. – Ruszamy zresztą w górę rzeki.
Załadowali na pokład sprzęt i prowiant. Melanie została na razie na przystani, a Kevin przeszedł na rufę łodzi i przyjrzał się silnikowi. Opisany był po angielsku. Otworzył przepustnicę i pociągnął za linkę urządzenia rozruchowego. Ku jego wielkiemu zdziwieniu silnik natychmiast zaskoczył. Kevin skinął na Melanie, żeby wsiadła, spuścił śrubę do wody i odbili od brzegu.
Kiedy odpływali od przystani, wszyscy spoglądali w stronę Cogo, żeby się zorientować, czy ktokolwiek zauważył ich wyjazd. Jednak mężczyzna sprzątający w barze, jedyna spotkana przez nich osoba, nie zwrócił uwagi na trójkę turystów.
Jak zaplanowali, ruszyli na zachód, sugerując podróż do Acalayong. Kevin otworzył przepustnicę do połowy, uznając tę prędkość za przyjemną. Łódź była duża i ciężka, a mimo to miała małe zanurzenie. Popatrzył na łódkę na linie. Płynęła spokojnie za nimi.
Hałas silnika uniemożliwiał swobodną rozmowę, więc kontentowali się pięknem okolicy. Słońce jeszcze całkiem nie wzeszło, lecz niebo było jaśniejsze, a cumulusy na wschodzie, nad Gabonem, połyskiwały złotem. Po prawej stronie linia brzegowa Gwinei Równikowej rysowała się niczym solidna ściana zieleni zanurzonej wprost w wodzie. Po rozległym ujściu rzeki rozsiane były inne łodzie. Jak duchy bezszelestnie przemykały po wodzie nadal otulonej mgiełką.
Kiedy Cogo znikało za burtą, Melanie klepnęła Kevina w ramię. Spojrzał w jej stronę, a ona natychmiast wykonała szeroki gest ręką. Kevin skinął i skierował łódź na południe.
Po dziesięciu minutach zaczął powoli skręcać na wschód. Znajdowali się co najmniej o milę od brzegów Cogo, więc trudno było rozróżnić pojedyncze budynki.
Wreszcie nad horyzontem pojawiła się potężna, czerwonozłota kula. W pierwszej chwili mgła była tak gęsta, że spoglądając prosto w słońce, nie trzeba było chronić oczu. Jednak mgły zaczęły błyskawicznie parować i w tej samej chwili promienie słoneczne stały się bardziej intensywne. Melanie pierwsza założyła okulary przeciwsłoneczne, ale Candace i Kevin niezwłocznie poszli w jej ślady. Po paru minutach zaczęli zdejmować z siebie kolejne warstwy odzieży, włożone dla ochrony przed chłodem poranka.
Po lewej stronie ciąg wysp dochodził aż do wybrzeża Gwinei Równikowej. Kevin zaczął skręcać na północ, zamykając w ten sposób szeroko zakreślone koło wokół Cogo. Teraz przekręcił ster i zaczęli płynąć dokładnie w kierunku Isla Francesca, która połyskiwała w dali.
Gdy tylko ciepło słoneczne rozproszyło mgłę, pojawiła się miła bryza od wody, a gładka do tej pory tafla zmarszczyła się drobnymi falami. Płynąca pod wiatr łódź zaczęła podskakiwać na pieniących się grzebieniach, od czasu do czasu sprawiając prysznic pasażerom.
Isla Francesca wyglądała inaczej niż jej siostrzane wyspy, a im bliżej podpływali, tym bardziej stawało się to widoczne. Poza tym, że była większa, wapienne wypiętrzenie nadawało jej bardziej solidny wygląd. Wokół szczytów zgromadziły się nawet przypominające chmury opary podnoszącej się mgły.
Po godzinie i kwadransie od wypłynięcia z przystani w Cogo Kevin przymknął przepustnicę silnika i łódź zwolniła. Około trzydziestu metrów przed nimi zielenił się gęsto porośnięty roślinnością południowo-zachodni cypel Isla Francesca.
– Z tego miejsca wygląda na niedostępny skrawek lądu! – Melanie przekrzykiwała warkot motoru.
Kevin przytaknął. Wyspa nie wyglądała zachęcająco. Nie dostrzegli nawet skrawka plaży. Całe wybrzeże było gęsto porośnięte lasem mangrowe.
– Musimy znaleźć ujście Rio Diviso! – krzyknął Kevin. Zbliżywszy się do zarośli na odległość, którą uznał za rozsądną, przekręcił ster i skierował łódź wzdłuż zachodniego wybrzeża. Na osłoniętych od wiatru wodach fale zniknęły. Kevin wstał w nadziei wypatrzenia podwodnych przeszkód, lecz woda miała kolor mętnego mułu.
– A może tam, gdzie rośnie to sitowie?! – zawołała Candace. Wskazała w stronę bagiennego fragmentu wybrzeża, który wyłonił się zza zakrętu.
Kevin skinął głową i jeszcze bardziej zwolnił, kierując łódź w stronę dwumetrowej trzciny.
– Widać jakieś przeszkody pod wodą?! – zawołał do Candace.
Pokręciła głową i odpowiedziała:
– Woda jest zbyt mulista.
Ustawił ster tak, że znowu płynęli równolegle do linii brzegu. Trzcina była gęsta, a bagna wdzierały się w głąb wyspy na dobre trzydzieści metrów.
– To musi być ujście rzeki – zdecydował Kevin. – Mam nadzieję, że znajdziemy jakiś kanał wodny albo okaże się, że nie mamy szczęścia. Przez takie sitowie nie przepchniemy małej łódki, nie ma mowy.
Dziesięć minut później, nie znajdując przerwy w gęstych trzcinach, obrócili łódź. Kevin wykonał ostrożnie manewr, aby nie zerwać linki utrzymującej małą łódkę.
– Nie chcę płynąć dalej w tym kierunku – powiedział. – Bagno staje się coraz węższe. Zdaje się, że nie znajdziemy kanału. Poza tym boję się podpływać zbyt blisko do mostu.
– Zgadzam się – powiedziała Melanie. – Może popłyniemy na drugi koniec wyspy, gdzie Rio Diviso ma swoje źródło?
– O tym samym myślałem.
Melanie podniosła rękę otwartą dłonią w stronę Kevina.
– Co to ma być? – zapytał.
– Przybij piątkę, głuptasie.
Kevin klepnął dłoń Melanie i roześmiał się. Zawrócili wokół wyspy drogą, którą już raz przebyli, i popłynęli ku wschodnim brzegom. Kevin przyspieszył. Ta przejażdżka ukazała im wyspę od południowej strony wzniesienia. Z tego miejsca nie dostrzegli w ogóle wapiennego grzbietu. Wyspa wyglądała jak niczym nie skalana góra porośnięta dziewiczą dżunglą.
– Widzę jedynie ptaki! – krzyknęła Melanie ponad warkotem silnika.
Kevin przytaknął. On też dostrzegł wiele ibisów i dzierzb.
Słońce wzeszło tak wysoko, że słomiany daszek na łodzi stał się wielce użyteczny. Wszyscy stłoczyli się na rufie, korzystając z cienia. Candace posmarowała się nawet kremem z filtrem ochronnym, który Kevin znalazł w apteczce.
– Myślisz, że bonobo z wyspy są tak samo płochliwe jak w naturze? – zapytał Melanie.
Kevin wzruszył ramionami.
– Chciałbym to wiedzieć. Jeżeli tak, to możemy mieć trudności, żeby je obejrzeć, i cały wysiłek pójdzie na marne.
– Miały niewielki kontakt z ludźmi, dopóki nie znalazły się w centrum weterynaryjnym – powiedziała Melanie. – Jeżeli nie będziemy się za bardzo zbliżać, to mamy chyba dużą szansę.
– Czy w naturze bonobo są płochliwe? – spytała Candace.
– Bardzo. Tak jak szympansy albo i bardziej. Szympansy nie narażone na kontakty z ludźmi bardzo trudno spotkać w naturalnym środowisku. Są niezwykle płochliwe, a ich zmysły słuchu i węchu tak dalece prześcigają nasze, że ludzie nie są w stanie podejść dostatecznie blisko.
– Czy w Afryce zostały jeszcze naprawdę dzikie ostępy? – spytała Candace.
– Och, mój Boże, oczywiście! Nie licząc nadmorskiej części Gwinei Równikowej i fragmentów na zachód i północny zachód, reszta to olbrzymie obszary niezbadanych lasów tropikalnych. Mówimy o milionach kilometrów kwadratowych.
– I jak długo to jeszcze potrwa? – pytała dalej Candace.
– To zupełnie inna historia.
– Możesz mi podać coś chłodnego do picia? – poprosił Kevin.
– Już daję – odpowiedziała Candace i sięgnęła po styropianowe pudło.
Dwadzieścia minut później Kevin znowu zredukował obroty silnika. Skręcił na północ wzdłuż wschodniego wybrzeża Isla Francesca. Słońce wisiało wysoko i zrobiło się znacznie cieplej. Candace odstawiła pudełko pod ławkę, żeby pozostało w cieniu.
– Znowu trafiliśmy na bagna – zauważyła.
– Widzę – odparł Kevin.
Skierował łódź blisko brzegu. Jeśli chodzi o rozmiary, tutejsze bagna były podobne do tych z zachodniego krańca wyspy. Tu dżungla także cofnęła się w głąb lądu o mniej więcej trzydzieści metrów od brzegu.
Kiedy Kevin już miał zamiar powiedzieć, że znowu źle wybrali, w gęstwinie sitowia pojawiło się przejście. Kevin skierował łódź w jego stronę, znacznie przy tym zwalniając. Dziesięć metrów od brzegu wyłączył motor.
Gdy silnik zamilkł, ogarnęła ich zupełna cisza.
– Boże, aż mi dzwoni w uszach – poskarżyła się Melanie.
– Czy to wygląda na przesmyk? – Kevin spytał Candace, która znowu przeszła na dziób łodzi.
– Trudno powiedzieć.
Kevin wyciągnął śrubę z wody. Nie chciał, żeby wkręciły się w nią jakieś podwodne rośliny.
Łódź wpłynęła między trzciny. Dno otarło się o pień i stanęli. Kevin wyciągnął rękę, żeby zatrzymać płynącą ku rufie małą łódkę i nie dopuścić do zderzenia.
– Wygląda na wodny szlak ciągnący zakolami w stronę wyspy – stwierdziła Candace. Stała na burcie, przytrzymując się dachu szałasu, widziała więc ponad sitowiem.
Kevin odłamał kawałek trzciny i rzucił na wodę. Obserwował. Płynęła wolno, ale i niezmiennie w kierunku, w którym zmierzali.
– Zdaje się, że trafiliśmy na słaby prąd – stwierdził Kevin. – Myślę, że to dobry znak. Spróbujmy drugą łódką. – Ustawił ją równolegle do boku burty większej łodzi.
Z pewnymi trudnościami, jako że łódeczka nie była stabilna, przesiedli się do niej wraz ze sprzętem i jedzeniem. Kevin usiadł z tyłu, a Candace z przodu. Melanie zajęła miejsce w środku. Chybotliwa łódeczka zdenerwowała ją, wolała więc usiąść na dnie.
Odpychając się od większej łodzi, trochę ciągnąc za trzciny, a trochę wiosłując, ruszyli przed siebie. Gdy znaleźli się w tym, co, jak mieli nadzieję, jest nurtem, poruszanie stało się znacznie łatwiejsze.
Kevin wiosłował na rufie, Candace na dziobie; płynęli w tempie spacerowym. Wąski, półtorametrowy przesmyk wił się zakolami przez bagna. Słońce świeciło chyba z całą swoją równikową mocą, chociaż była dopiero ósma rano. Paliło niemiłosiernie. Trzciny powstrzymywały bryzę, co tym bardziej podnosiło temperaturę.
– Nie ma zbyt wielu szlaków prowadzących przez wyspę – odezwała się Melanie, przypatrując się uważnie mapie topograficznej.
– Główny prowadzi z małpiej stołówki do Lago Hippo – stwierdził Kevin.
– Jest jeszcze kilka. Wszystkie odchodzą od Lago Hippo. Myślę, że wycięli te drogi dla łatwiejszego odłowu – dodała Melanie.
– Ja też tak podejrzewam – zgodził się.
Spoglądał w ciemną wodę. Widział kawałki roślin dryfujące w tę samą stronę, w którą płynęli. Znajdowali się na pewno w nurcie rzeki. Odkrycie dodało Kevinowi animuszu.
– Włącz urządzenia do lokalizacji. Sprawdź, czy zwierzę numer sześćdziesiąt poruszyło się od czasu, kiedy ostatnio sprawdzaliśmy – poprosił Melanie.
Włączyła urządzenie i wybrała odpowiednią opcję.
– Nie wydaje mi się, żeby się poruszył. – Zredukowała skalę, tak aby była zbliżona do podziałki mapy topograficznej i zlokalizowała czerwony punkt. – Jest ciągle w tym samym miejscu na bagnach.
– Przynajmniej uda nam się rozwiązać tę zagadkę, jeśli nie odnajdziemy innych osobników – stwierdził Kevin.
Przed sobą mieli wysoką na trzydzieści metrów, zieloną ścianę dżungli. Kiedy minęli ostatni zakręt przesmyku wiodącego przez bagna, zobaczyli, że ginie wśród zieleni.
– Za chwilę wpłyniemy w cień – poinformowała Candace. – Powinno się zrobić trochę chłodniej.
– Nie licz na to – zaprzeczył Kevin.
Odpychając pnącza na boki, wpłynęli w wieczny mrok lasu. Wbrew oczekiwaniom Candace, znaleźli się w dusznym, gorącym powietrzu. Nie poruszał nim najsłabszy choćby wietrzyk, wszystko ociekało wilgocią. Chociaż gęsta zasłona konarów, poskręcanych pnączy i mchów skutecznie odcinała dostęp promieniom słonecznym, równocześnie utrzymywała tu ciepło, działając jak gruby koc. Niektóre liście osiągały średnicę trzydziestu centymetrów. Cała trójka była wręcz zszokowana ciemnością, jaka panowała w tym zielonym tunelu, dopóki ich oczy nie przywykły do mroku. Powoli wyłaniały się z niego szczegóły, ale sceneria przypominała czas tuż przed zachodem słońca. Natychmiast, gdy opadła za nimi pierwsza gałąź, zostali zaatakowani przez roje owadów: moskitów, bydlęcych bąków, pszczół trigona. Melanie jak szalona zaczęła szukać płynu przeciw owadom. Opryskawszy się, podała go przyjaciołom.
– Śmierdzi jak na gnijących moczarach – narzekała Melanie.
– Jest przerażająco. Przed chwilą widziałam węża, a nienawidzę ich – przyłączyła się Candace.
– Dopóki siedzimy w łodzi, wszystko jest w porządku – uspokajał Kevin.
– Więc lepiej, żebyśmy się nie wywrócili – ostrzegła Melanie.
– Nawet o tym nie myśl! – jęknęła Candace. – Musicie pamiętać, że jestem tu nowa. Wy siedzicie tu od lat.
– Naprawdę powinniśmy się martwić o krokodyle i hipopotamy. Kiedy zobaczycie jakiegoś, dajcie natychmiast znać – przypomniał Kevin.
– No, świetnie! No i co zrobimy, jak je zobaczymy? – zareagowała nerwowo Candace.
– Nie zamierzałem cię straszyć. Myślę, że jeżeli nie dopłyniemy do jeziora, nie spotkamy żadnego.
– A jeżeli? – pytała Candace. – Może powinnam była jednak zapytać o niebezpieczeństwa czyhające na tej wyprawie, zanim wyruszyliśmy.
– Nie będą nas niepokoić. Przynajmniej tak mi opowiadano. Dopóki są w wodzie, musimy jedynie zachować odpowiedni dystans. Gdy wychodzą na ląd, mogą stać się w nieprzewidywalny sposób agresywne, a zarówno krokodyle, jak i hipopotamy biegają szybciej, niż potrafimy sobie wyobrazić.
– Nagle nasza wycieczka przestała mi się podobać – stwierdziła Candace. – Myślałam, że będzie przyjemniej.
– Nie ma powodów wpadać w panikę – uspokajała Melanie. – Poza tym nie przypłynęliśmy tu zwiedzać. Jesteśmy tu, bo mamy poważny powód.
– Nie traćmy nadziei, że nam się uda – powiedział Kevin. Doskonale rozumiał uczucia Candace. Sam przecież z trudem dał się namówić na tę wyprawę.
Nie licząc owadów, najliczniej świat zwierząt reprezentowały ptaki. Bez końca migały między konarami, wypełniając powietrze śpiewami.
Po drugiej stronie kanału las tworzył nieprzeniknioną gęstwinę. Tylko wyjątkowo udawało im się dostrzec coś dalej niż pięć, sześć metrów od brzegu. Nawet linie brzegów były niewidoczne, ukryte za splątanymi roślinami wodnymi i wystającymi z ziemi korzeniami.
Kevin, wiosłując, spoglądał w atramentową wodę, po której skakały niezliczone wodne pajączki. Każdy ruch wiosłem tworzył bąbelki powietrza i wywoływał niezwykłe zamieszanie.
Kanał wkrótce przestał się wić. Nurt wyprostował się, znacznie ułatwiając wiosłowanie. Obserwując pnie mijanych drzew, Kevin doszedł do wniosku, że posuwają się teraz z prędkością szybkiego marszu. W takim tempie powinni dopłynąć do Lago Hippo za dziesięć, najdalej piętnaście minut.
– Może spróbujemy zlokalizować jakieś bonobo – zaproponował Kevin. – Sprawdzimy, czy przebywają w tej chwili w pobliżu.
Melanie wyjęła laptop, gdy nagle z jej lewej strony coś się poruszyło w koronie drzewa. Chwilę później głębiej w lesie usłyszeli trzask gałązek.
Candace przycisnęła ręce do piersi.
– O rety! Co to było?
– Pewnie jedna z tych małych antylop. Jest ich pełno nawet na wyspach – domyślił się Kevin.
Melanie wróciła do lokalizowania małp. Wkrótce poinformowała, że w pobliżu nie ma bonobo.
– Oczywiście. Są zbyt płochliwe – uznał Kevin.
Dwadzieścia minut później Candace zauważyła, że tuż przed nimi roślinność przerzedziła się na tyle, że widać promienie słońca.
– To znaczy, że dopływamy do jeziora.
Po kilku silniejszych ruchach wiosłem łódka wpłynęła na spokojne wody Lago Hippo. Zamrugali powiekami w ostrym słońcu i natychmiast sięgnęli po okulary przeciwsłoneczne.
Jezioro nie było duże. Właściwie wyglądało raczej jak wydłużony staw, upstrzony wieloma gęsto porośniętymi wyspami pełnymi białych ibisów. Brzeg był zarośnięty trzciną. Na powierzchni wody rozrzucone tu i tam kwitły białe lilie. Fragmenty roślin swobodnie pływające po wodzie, dostatecznie duże, aby utrzymać na sobie małe ptaki, obracały się leniwie, popychane lekkim wietrzykiem.
Ściana lasu cofała się na brzegach, tworząc spore trawiaste łąki, wielkości około akra. W kilku miejscach rosły kępami palmy. Po lewej stronie ponad linię koron drzew wynosił się wysoko grzbiet górski wyraźnie odcinający się na tle porannego nieba.
– Tu jest naprawdę pięknie – zachwyciła się Melanie.
– Widok przypomina mi obrazy przedstawiające czasy prehistoryczne – stwierdził Kevin. – Wyobrażam sobie jeszcze na pierwszym planie parę brontozaurów.
– O Boże, po lewej widzę hipopotamy! – zawołała Candace alarmująco.
Kevin popatrzył we wskazanym kierunku. Nie było wątpliwości. Ponad wodę wystawały oczy i uszy z tuzina tych potężnych ssaków. Na wystających czubkach łbów puszyły się liczne małe, białe ptaki.
– Nic nam nie grozi – zapewnił Candace. – Popatrz, jak wolno odsuwają się od nas. Nie powinny przysporzyć nam żadnych kłopotów.
– Nigdy nie byłam wielką miłośniczką życia na łonie natury – przyznała Candace.
– Nie musisz się tłumaczyć. – Doskonale pamiętał niepokój, jaki odczuwał w czasie pierwszej wizyty w Cogo.
– Według mapy niedaleko stąd, na lewym brzegu powinien prowadzić trakt – powiedziała Melanie.
– O ile pamiętam, jest to ścieżka biegnąca wzdłuż wschodniego brzegu jeziora – potwierdził Kevin. – Zaczyna się przy moście.
– Racja. Najbardziej zbliża się do nas właśnie z lewej strony.
Kevin skręcił w stronę brzegu i zaczął wypatrywać przecinki w sitowiu. Niestety, nie znalazł dogodnego miejsca.
– Chyba będziemy musieli powiosłować przez sitowie – powiedział.
– Z pewnością nie wysiądę z łodzi, dopóki nie przybijemy do stałego lądu – zakomunikowała Melanie.
Kevin poprosił Candace, żeby przestała wiosłować, kiedy wprowadził łódkę w ścianę trzciny wysokości dorosłego mężczyzny i poczuł na całym ciele szybkie uderzenia. Ku zaskoczeniu wszystkich, łódź przemykała przez wodne zarośla bez trudności, robiąc jedynie sporo hałasu, trąc burtami o wystające z wody łodygi. Wcześniej niż się spodziewali, uderzyli o suchy ląd.
– Łatwo poszło – stwierdził. Obrócił się i popatrzył za siebie na tor, który wytyczyli wśród trzcin, lecz te wróciły do swej pozycji, zacierając wszelkie ślady po łódce.
– Czy mam wysiąść? – spytała Candace. – Nie widzę gruntu. A co, jeśli tu są robaki albo węże?
– Sprawdź teren wiosłem – podpowiedział Kevin.
Gdy Candace wysiadła, Kevinowi udało się jeszcze popchnąć wiosłem łódkę bardziej na brzeg. Melanie wysiadła bez problemów.
– Co z jedzeniem? – zapytał, przesuwając się do przodu.
– Zostawmy je tutaj – zaproponowała Melanie. – Zabierz tylko torbę z latarką i reflektorem. Ja wezmę lokalizator i mapę.
Panie poczekały, aż Kevin wysiądzie z łódki, następnie skinęły, żeby poszedł przodem. Z torbą zarzuconą na ramię rozepchnął trzciny i ruszył w głąb wyspy. Grunt był błotnisty, szybko więc poczuł wilgoć w butach. Po kilku metrach znalazł się na trawiastym terenie.
– Wygląda jak łąka, a jest bagnem – narzekała Melanie, spoglądając z troską na tenisówki. Był już ciemne od błota i całkiem przemoczone.
Kevin uważnie przyjrzał się mapie, aby ustalić położenie. Wskazał na prawo.
– Mikroprocesor transmitujący sygnały bonobo numer sześćdziesiąt powinien być nie dalej jak trzydzieści metrów stąd w kierunku tamtej ścieżki zamkniętej drzewami – stwierdził.
– Chodźmy to więc sprawdzić i miejmy to już za sobą – zdecydowała Melanie. Zniszczone nowe tenisówki sprawiły, że nawet ona zaczynała powoli mieć dość tej wyprawy. W Afryce nic nie przychodzi łatwo.
Kobiety poszły posłusznie za Kevinem. Początkowo stawianie kroków na grząskim podłożu nie było łatwe. Chociaż cały teren porastała trawa, w rzeczywistości były to tylko kępy otoczone wodą. Ale już około pięciu, sześciu metrów od stawu, teren się podnosił i był względnie suchy. Chwilę potem weszli na ścieżkę. Zaskoczeni zauważyli, że wygląda na często używaną. Biegła równolegle do linii brzegowej jeziora.
– Ludzie Siegfrieda muszą chodzić tędy częściej, niż sądzimy. Droga jest zbyt dobrze utrzymana – powiedziała Melanie.
– Muszę się zgodzić – przytaknął Kevin. – Podejrzewam, że wykorzystują te ścieżki do odłowu zwierząt. Dżungla jest tutaj tak gęsta i ekspansywna. Dla nas to dobrze, łatwiej nam będzie obejść wyspę. Jak pamiętam, ta droga powinna nas zaprowadzić do wapiennego klifu.
– Jeśli przychodzą tu oczyszczać ścieżki, to może w tym, co Siegfried mówił o ogniskach rozpalanych przez robotników, jest nieco prawdy – zastanowiła się Melanie.
– Byłoby świetnie – uznał Kevin.
– Czuję coś wstrętnego. Po prostu śmierdzi – Candace pociągała nosem.
Pozostali również wciągnęli powietrze i zgodzili się z nią.
– To zły sygnał – stwierdziła Melanie.
Kevin skinął i wszedł na dróżkę zakończoną kępą drzew. Po chwili wszyscy troje stali, zatykając nos i spoglądając w dół na obrzydliwy widok. Natrafili na resztki bonobo numer sześćdziesiąt. Padlina była w stanie rozkładu. Dookoła pełno było robactwa. O wiele gorzej niż korpus wyglądała głowa małpy. Kawałek skały wbity między oczy rozłupał czaszkę na dwoje. Kamień ciągle tkwił w głowie ofiary. Wypchnięte gałki oczne spoglądały w różne strony.
– Uch! – Melanie była naprawdę zdegustowana. – To jest właśnie coś, czego nie chcieliśmy zobaczyć. Oznacza to, że bonobo nie tylko podzieliły się na dwie grupy, ale również zabijają się. Zastanawiam się, czy numer sześćdziesiąt siedem też jest martwy.
Kevin kopnięciem usunął kamień z rozbitej głowy i przyjrzał mu się uważnie.
– Tego także nie chcieliśmy zobaczyć – powiedział.
– O czym mówisz? – spytała Candace.
– Skała została obrobiona z rozmysłem. – Czubkiem buta wskazał ostry grzbiet kamienia ze świeżo odłupanymi krawędziami. – To sugeruje, że potrafią wytwarzać narzędzia.
– Obawiam się, że to kolejny dowód – stwierdziła Melanie.
– Przesuńmy się pod wiatr, zanim się porzygam – rzucił Kevin. – Ledwo wytrzymuję ten smród.
Zrobił trzy kroki, gdy poczuł na ramieniu powstrzymującą go rękę. Odwrócił się i zobaczył Melanie z palcem przyłożonym do ust. Wskazała na południe.
Popatrzył we wskazanym kierunku i dech mu zaparło. Około piętnastu metrów od nich, w cieniu kępy drzew dostrzegł bonobo! Zwierzę stało całkiem wyprostowane, bez ruchu, jakby pełniło wartę honorową. Małpa zauważyła ich w tej samej niemal chwili, kiedy oni dostrzegli ją.
Kevina zaskoczyła jej wielkość. Mała dobrze ponad metr pięćdziesiąt. Ważyła też więcej niż przeciętne osobniki. Widząc nienaturalnie umięśniony tors, Kevin ocenił jej wagę na jakieś sześćdziesiąt kilogramów.
– Jest wyższy niż bonobo przywiezione do transplantacji – zauważyła Candace. – Przynajmniej tak mi się zdaje. Oczywiście tamtym małpom podano już środki usypiające i były przywiązane do stołu, zanim je zobaczyłam. Mogę się więc mylić.
– Szszszsz! – uciszyła ją Melanie. – Nie wystraszmy go. To może się okazać jedyna szansa na obejrzenie jednej z małp.
Kevin bardzo ostrożnie i powoli zsunął z ramienia torbę i sięgnął po ręczny lokalizator. Włączył go. Urządzenie cicho popiskiwało, dopóki nie wycelował nim w bonobo. Spojrzał na ciekłokrystaliczny ekran i cicho stęknął.
– Co jest? – spytała szeptem Melanie. Zauważyła, jak zmieniła się twarz Kevina.
– To numer jeden! – odpowiedział szeptem. – Mój!
– Mój Boże! Jestem zazdrosna! Chciałabym też zobaczyć swoją.
– Szkoda, że nie możemy przyjrzeć się dokładniej – szepnęła Candace. – Czy spróbujemy podejść bliżej?
Kevina uderzyły dwie rzeczy. Pierwszą małpą, którą spotkali, okazał się dziwnym zbiegiem okoliczności jego genetyczny duplikat, po drugie, jeśli stworzył niechcący jakąś formę hominida, stał teraz przed samym sobą sprzed kilku milionów lat.
– Mam tego dość – nie powstrzymał się i powiedział półgłosem.
– Co masz na myśli? – spytała Melanie.
– W pewnym sensie to ja tam stoję – odparł.
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków – upomniała go.
– Stoi zupełnie jak człowiek. Ale jest bardziej owłosiony niż jakikolwiek mężczyzna, którego widziałam.
– Bardzo zabawne – zauważyła Melanie bez uśmiechu.
– Melanie, włącz lokalizator i sprawdź cały obszar. Bonobo zazwyczaj poruszają się razem. Może jest ich tu więcej, tylko nie widzimy. Mogą się kryć w krzakach.
Melanie zajęła się komputerem.
– Trudno uwierzyć, jak jest spokojny – powiedziała Candace.
– Jest pewnie sztywny ze strachu – odparł Kevin. – Bez wątpienia nie wie, jak nas potraktować. Albo, jeżeli Melanie ma rację, że brakuje samic, to być może jest porażony waszym widokiem.
– A tego to już w ogóle nie uważam za zabawne – odezwała się Melanie, nie podnosząc nawet wzroku znad klawiatury.
– Przepraszam – odparł Kevin.
– Co on ma wokół pasa? – spytała Candace.
– Ja też się nad tym zastanawiam. Nie potrafię powiedzieć, chyba że to pnącze, które owinęło się wokół niego, gdy przedzierał się przez krzewy.
– Spójrzcie na to – odezwała się podekscytowana Melanie. Podniosła laptop tak, żeby pozostali mogli się przyjrzeć. – Kevin, miałeś rację. Za drzewami jest cała grupa bonobo.
– Dlaczego wyszedł sam? – spytała Candace.
– Może jest kimś na wzór strażnika tak jak u szympansów. Skoro mają mało samic, tym bardziej mogą zachowywać się jak szympansy. W tej chwili być może sam sobie udowadnia, jaki jest odważny.
Minęło kilka minut, a bonobo nie ruszył się.
– Wyjdźmy z tego impasu – zniecierpliwiła się Candace. – Dalej! Zobaczmy, jak blisko da się podejść. Co mamy do stracenia? Nawet jeśli ucieknie, to powiem, że ten mały epizod zachęca, aby zobaczyć więcej.
– Dobrze – zgodził się Kevin. – Ale żadnych gwałtownych ruchów. Nie chcę go przestraszyć. Mogłoby to całkowicie pozbawić nas szansy zobaczenia innych.
– Wy pierwsi – ustąpiła Candace.
Ruszyli ostrożnie, krok po kroku. Kevin szedł pierwszy, tuż za nim Melanie. Candace zamykała pochód. Kiedy pokonali mniej więcej połowę odległości, jaka ich dzieliła od małpy, zatrzymali się. Teraz mogli dokładniej obejrzeć stworzenie. Miało mocno wystające łuki brwiowe, czoło pochylone jak u szympansa, ale dolna szczęka była wyraźnie mniej wysunięta niż u normalnych bonobo. Nos miał płaski, nozdrza wydęte. Uszy miał mniejsze niż bonobo czy szympansy i bardziej przylegające do czaszki.
– Myślicie o tym samym co ja? – szepnęła Melanie.
Candace przytaknęła głową.
– Przypomina mi rysunek, który oglądałam w trzeciej klasie. Jaskiniowiec sprzed wielu tysięcy lat.
– Och, nie, rety! Widzicie jego dłoń? – spytał podnieconym szeptem Kevin.
– Tak – odpowiedziała cicho Candace. – Co z nią?
– Kciuk. Nie taki jak u małpy. Wyrasta z boku dłoni.
– Masz rację – potwierdziła Melanie. – To może znaczyć, że jest przeciwstawny.
– Dobry Boże! Dowody stają się coraz bardziej dobitne. Sądzę, że jeśli geny rozwoju odpowiedzialne za zmiany anatomiczne niezbędne do wykształcenia istoty dwunożnej znajdują się na krótszym ramieniu chromosomu szóstego, jest również całkiem możliwe, że odpowiedzialne za przeciwstawny kciuk też tam się mieszczą.
– To pnącze wokół jego pasa – odezwała się Candace. – Teraz dokładnie to widzę.
– Spróbujmy podejść bliżej – zasugerowała Melanie.
– No nie wiem – Kevin wahał się. – Kusimy los. Szczerze powiem, jestem zdziwiony, że jeszcze nie uciekł. Może byśmy tu usiedli.
– Tu, w słońcu jest gorzej jak w piecu – powiedziała Melanie. – A nie ma jeszcze dziewiątej, więc będzie coraz gorzej. Jeżeli mamy usiąść i obserwować, zróbmy to w cieniu. Dobrze byłoby też przynieść jedzenie.
– Zgadzam się – przyłączyła się Candace.
– Oczywiście, zgadzasz się – zauważył Kevin, przedrzeźniając ją. – Zdziwiłbym się, gdybyście się nie zgadzały. – Zaczęło go już męczyć to, że Melanie zgłasza pomysły, licząc na wsparcie Candace. Już raz wpędziło go to w kłopoty.
– To nie było miłe – odparła oburzonym tonem Candace.
– Przepraszam – powiedział. Nie chciał urażać niczyich uczuć.
– Podejdę bliżej – zapowiedziała Melanie. – Jane Goodall zdołała całkiem zbliżyć się do swoich szympansów.
– To prawda, ale po wielu miesiącach aklimatyzacji – przypomniał Kevin.
– I tak zamierzam spróbować – uparła się.
Kevin i Candace pozwolili Melanie wyprzedzić się o kilka kroków, wzruszyli ramionami i poszli za nią.
– Dla mnie nie musicie tego robić – szepnęła.
– Właściwie chcę podejść bliżej i zobaczyć wyraz jego twarzy, chcę zajrzeć mu w oczy – przyznał Kevin.
Bez dalszych rozmów, poruszając się wolno i niezwykle ostrożnie, zdołali zbliżyć się na kilka metrów od bonobo. Znowu się zatrzymali.
– To niewiarygodne – szepnęła Melanie, nie spuszczając oczu z twarzy bonobo. Jedynym dowodem, że małpa żyje, było okazjonalne mruganie powiekami, ruch gałek ocznych i nozdrzy, które rozszerzały się podczas każdego oddechu.
– Popatrz na tę klatkę piersiową – zachwyciła się Candace. – Jakby większość życia spędzał na sali gimnastycznej.
– Jak sądzicie, skąd wzięła się u niego ta blizna? – zapytała Melanie.
Bonobo miał grubą szramę ciągnącą się z lewej strony twarzy w dół aż do ust.
Kevin pochylił się do przodu i zajrzał w oczy małpy. Były brązowe jak jego własne. Promienie słońca padały na zwierzę, więc źrenice miał maleńkie jak łepki od szpilek. Kevin za wszelką cenę próbował dopatrzyć się śladów inteligencji, ale trudno mu było jednoznacznie stwierdzić, że coś dostrzega.
Bez najmniejszego ostrzeżenia bonobo nagle klasnął w dłonie z siłą, która wywołała echo w koronach drzew. W tej samej chwili zawołał: "Atah!"
Kevin, Melanie i Candace podskoczyli, wystraszeni. Nastawili się na to, że bonobo w każdej chwili może uciec, i zupełnie nie byli przygotowani na agresywne zachowanie. Gwałtowne klaśnięcie i okrzyk wywołały w nich panikę. Zaczęli obawiać się ataku. Ale zwierzę nic nie zrobiło. Przeciwnie, wróciło do swojej poprzedniej pozy.
Po chwilowym zmieszaniu odzyskali równowagę. Spoglądali jednak nerwowo na bonobo.
– Co to miało znaczyć? – spytała Melanie.
– Chyba nie jest nami tak wystraszony, jak sądziliśmy – zauważyła Candace. – Może powinniśmy się wycofać.
– Zgoda – odezwał się zdenerwowany Kevin. – Ale zróbmy to powoli. Bez paniki. – Idąc za własną radą, zrobił kilka spokojnych kroków w tył i skinął na panie, żeby poszły za nim.
Bonobo zareagował, sięgając ręką za plecy. Zza przepaski, którą był obwiązany, wyciągnął narzędzie. Podniósł je nad głowę i krzyknął: "Atah!"
Stanęli jak wryci, szeroko otwierając oczy z przerażenia.
– Co może oznaczać "atah"? – zapytała Melanie po kilku chwilach spokoju. – Czy to jakieś słowo? Czyżby on potrafił mówić?
– Nie mam pojęcia – przyznał Kevin. – Ale przynajmniej nie zbliża się do nas.
– Co trzyma w ręku? – zapytała zlękniona Candace. – To wygląda jak młotek.
– Bo tak jest – potwierdził Kevin. – To normalny stolarski młotek. Na pewno to jedno z narzędzi wykradzionych robotnikom w czasie budowania mostu.
– Popatrzcie, jak go trzyma, tak samo jak my – zwróciła uwagę Melanie. – Nie ma wątpliwości, kciuk jest przeciwstawny.
– Powinniśmy szybko stąd iść – Candace niemal krzyknęła przez łzy. – Oboje zapewnialiście, że to łagodne i płochliwe zwierzęta. Ten w ogóle taki nie jest.
– Nie biegnij – upomniał ją Kevin, cały czas przyglądając się uważnie wielkiemu samcowi.
– Wy możecie zostać, jak chcecie, ale ja wracam do łodzi – rzuciła zdesperowana pielęgniarka.
– Idziemy wszyscy, lecz powoli – stwierdził Kevin.
Pomimo ostrzeżeń, Candace odwróciła się na pięcie i rzuciła się do ucieczki. Ale zdążyła zrobić tylko kilka kroków i zatrzymała się z krzykiem. Kevin i Melanie błyskawicznie odwrócili się w jej stronę. Obojgu zaparło dech w piersiach, kiedy zorientowali się, co zatrzymało Candace. Z lasu po cichu wyszło ze dwadzieścia bonobo, otoczyło ich łukiem i faktycznie uniemożliwiło odwrót ze ślepej ścieżki prowadzącej do kępy drzew. Candace cofała się wolno, aż zderzyła się z Melanie.
Przez minutę nikt nie powiedział słowa i nie ruszył się, małpy również.
Wtedy bonobo numer jeden powtórzył "Atah!" W odpowiedzi zwierzęta zaczęły natychmiast zacieśniać krąg wokół ludzi.
Candace jęknęła, kiedy przylgnęli do siebie plecami, tworząc ciasny trójkąt. Koło zaczęło zamieniać się w pętlę. Nagle bonobo zbliżyły się tak, że mogli teraz poczuć ich zapach. Był silny i dziki. Twarze zwierząt były skupione, ale nie wyrażały żadnych emocji. Jedynie oczy im płonęły.
Zatrzymały się na wyciągnięcie ręki od trójki przyjaciół. Wzrokiem mierzyły ludzi z góry do dołu. Niektóre trzymały w garści kamienie podobne do tego, który zabił bonobo numer sześćdziesiąt.
Kevin, Melanie i Candace nie ruszali się, sparaliżowani strachem. Wszystkie małpy wyglądały na równie silne jak bonobo numer jeden.
Numer pierwszy pozostawał poza kręgiem. Ciągle ściskał w dłoni młotek, ale nie trzymał go już nad głową. Podszedł i obchodząc dookoła całą grupę, przyglądał się otoczonym ludziom. Wtem wydał serię dźwięków, którym towarzyszyły gesty rąk. Kilka małp odpowiedziało mu. Nagle jedna z nich wyciągnęła rękę w stronę Candace. Ta jęknęła ze strachu.
– Nie ruszaj się – zdołał wykrztusić Kevin. – To, że do tej pory nas nie zraniły, to dobry znak.
Candace przełknęła z trudem, gdy palce bonobo przeczesywały jej włosy. Wydawał się oczarowany ich jasnym kolorem. Zmobilizowała wszystkie siły, aby nie krzyknąć albo nie próbować salwować się ucieczką.
Kolejne zwierzę zaczęło wydawać dźwięki i gestykulować. W pewnym momencie pokazało na swój bok. Kevin zauważył długą bliznę pooperacyjną.
– To ten, którego nerka została przeszczepiona biznesmenowi z Dallas – powiedział z obawą w głosie. – Zobaczcie, jak na nas pokazuje. Zdaje się, że kojarzy nas z wyłapywaniem bonobo.
– To nie zapowiada się dobrze – szepnęła Melanie.
Kolejne zwierzę pochyliło się i jakby na próbę dotknęło słabo owłosionego przedramienia Kevina, a potem lokalizatora, który trzymał w dłoni. Kevina zdziwiło, że nie próbowało mu go zabrać.
Osobnik stojący naprzeciwko Melanie schwycił w kciuk i palec wskazujący jej bluzkę, tak jakby sprawdzał fakturę materiału. Następnie palcem środkowym dotknął laptopa, za pomocą którego Melanie namierzała zwierzęta.
– Jesteśmy dla nich czymś tajemniczym – powiedział Kevin z wyczuwalnym wahaniem w głosie – i wyraźnie budzącym szacunek. Chyba nie zamierzają wyrządzić nam krzywdy. Może biorą nas za bogów.
– Jak moglibyśmy potwierdzić te domysły? – spytała Melanie.
– Spróbuję coś im dać – oświadczył Kevin. Zastanowił się, co ma przy sobie, i w końcu jego wybór padł na zegarek ręczny. Poruszając się bardzo powoli, włożył lokalizator pod rękę, a z nadgarstka zsunął zegarek. Trzymając go za bransoletkę, wyciągnął rękę w stronę stojącego naprzeciwko bonobo.
Zwierzę przechyliło głowę, popatrzyło na zegarek i zabrało go. Natychmiast gdy prezent znalazł się w ręku bonobo, numer jeden zawołał: "Ot!" Zwierzę z zegarkiem bez zwłoki oddało zdobycz. Bonobo przyjrzał się zegarkowi i wsunął go sobie na przedramię.
– O Boże! – Kevin wydał z siebie stłumiony okrzyk. – Mój duplikat nosi na ręce mój zegarek. To jakiś koszmar.
Bonobo numer jeden podziwiał przez moment zegarek. Nagle uniósł dłoń, złączył kciuk z palcem wskazującym, robiąc kółko, i krzyknął: "Randa!"
Jedna z małp natychmiast ruszyła biegiem i zniknęła na chwilę w lesie. Kiedy wróciła, miała ze sobą kawał liny.
– Sznur? – zapytał Kevin z drżeniem w głosie. – Cóż teraz?
– Skąd wzięły linę? – zastanowiła się Melanie.
– Pewnie ukradły razem z narzędziami.
– Co zamierzają zrobić? – Candace była wyraźnie zdenerwowana.
Bonobo podszedł prosto do Kevina i owinął sznur wokół jego pasa. Kevin patrzył z mieszaniną strachu i podziwu, jak zwierzę zawiązywało gruby węzeł i następnie zaciskało go ciasno wokół bioder Kevina.
– Nie brońcie się – polecił koleżankom. – Myślę, że wszystko będzie w porządku tak długo, jak długo ich nie zdenerwujemy ani nie zranimy.
– Ale ja nie chcę, żeby mnie wiązały – zaprotestowała Candace.
– Dopóki jesteśmy cali, wszystko jest w porządku. – Melanie starała się uspokoić przyjaciółkę.
Bonobo obwiązał Candace i Melanie w podobny sposób. Gdy skończył, odstąpił na krok, ciągle trzymając długi koniec liny.
– Najwyraźniej pragną nas zatrzymać na jakiś czas – Kevin starał się rozjaśnić nieco sytuację.
– Nie wściekaj się, jeśli nie będę się śmiała – odparła Melanie.
– Przynajmniej nie denerwuje ich nasza rozmowa – zauważył.
– To dziwne, ale zdaje się nawet wzbudzać ich ciekawość – powiedziała.
Rzeczywiście, ilekroć ktoś z nich się odzywał, najbliższa małpa przechylała głowę, nadsłuchując z zainteresowaniem.
Bonobo numer jeden rozwarł i złączył palce i zakreślił łuk ręką, odsuwając ją od piersi. Wykonując ten gest, zawołał: "Arak".
W tej samej chwili zwierzęta ruszyły, także i bonobo trzymające linę. Kevin, Melanie i Candace również zostali zmuszeni do marszu.
– To był ten sam gest, który widziałam u bonobo w sali operacyjnej – stwierdziła Candace.
– W takim razie musi to oznaczać "idź" albo "ruszaj" lub "odejdź" – uznał Kevin. – To niewiarygodne. One mówią!
Wyszli spod kępy drzew, przeszli przez łąkę, wkroczyli na ścieżkę i ruszyli prosto. W czasie drogi bonobo pozostawały milczące, ale czujne.
– Zdaje się, że to nie Siegfried utrzymuje te szlaki, ale bonobo – zauważyła Melanie.
Ścieżka skręcała na południe i wkrótce mknęła w dżungli. Nawet w lesie droga była oczyszczona i dobrze ubita.
– Dokąd one nas prowadzą? – Candace denerwowała się coraz bardziej.
– Zgaduję, że do jaskiń – domyślił się Kevin.
– To śmieszne. Prowadzą nas jak psy na smyczy. Jeśli wywołujemy na nich tak wielkie wrażenie, może powinniśmy zaoponować – powiedziała Melanie.
– Nie sądzę. Moim zdaniem powinniśmy robić wszystko, żeby nie wyprowadzać ich z równowagi.
– Candace, co sądzisz? – zapytała Melanie.
– Jestem zbyt przerażona, żeby myśleć. Chcę się tylko dostać z powrotem do łódki.
Zwierzę trzymające sznur odwróciło się i szarpnęło za niego. Pociągnięcie niemal zwaliło z nóg całą trójkę. Bonobo pomachał dłonią w dół i zawołał "Hana".
– Rany boskie, ale on jest silny – z respektem powiedziała Melanie, odzyskując równowagę.
– Jak sądzicie, czego chciał? – spytała Candace.
– Gdybym musiał zgadywać, powiedziałbym, że chce, abyśmy byli cicho – odpowiedział Kevin.
Nagle cała grupa zatrzymała się. Bonobo porozumiały się kilkoma gestami. Kilka z nich wskazywało w górę na drzewa po prawej stronie. Mała grupka bonobo wśliznęła się w zarośla. Pozostałe utworzyły szerokie koło. Trzy z nich wspięły się pionowo między konary drzew z łatwością, która stawiała pod znakiem zapytania przyciąganie ziemskie.
– Co się dzieje? – pytała Candace.
– Coś ważnego. Wyglądają na bardzo spięte – zauważył Kevin.
Minęło kilkanaście minut. Żadna z małp na ziemi nie poruszyła się ani nie wydała najlżejszego szmeru. Nagle z prawej doszło do horrendalnego zamieszania, któremu towarzyszyły przeraźliwe, wysokie piski i wrzaski. Zobaczyli, jak korony drzew ożyły niespodzianie przemykającymi małpkami colobus. Kierunek ucieczki prowadził je dokładnie w stronę trzech bonobo ukrytych w listowiu.
W ostatniej chwili przerażone małpki próbowały zmienić kierunek, ale w pośpiechu niektóre nie zdołały złapać gałęzi i pospadały na ziemię. Zanim zdołały odzyskać orientację, czekające na ziemi bonobo dopadły ich i zabiły pięściakami.
Candace skrzywiła się w przerażeniu i odwróciła oczy od strasznego widoku.
– Powiedziałabym, że był to znakomity przykład skoordynowanego działania – szepnęła Melanie. – Takie polowanie wymaga współpracy na wyższym poziomie. – Pomimo okoliczności nie potrafiła powstrzymać się od wyrażenia podziwu.
– Nie dokuczaj mi – szepnął Kevin. – Obawiam się, że sąd zamknął obrady i werdykt jest niekorzystny. Jesteśmy na wyspie dopiero godzinę, ale otrzymaliśmy już odpowiedź na pytanie, które nas tu sprowadziło. Poza polowaniem grupowym zobaczyliśmy wyprostowaną postawę, przeciwstawny kciuk, narzędzia wykonane z rozmysłem, a nawet usłyszeliśmy coś w rodzaju mowy. Potrafią wydawać dźwięki tak jak każde z nas.
– To nadzwyczajne – nadal szeptem mówiła Melanie. – Te zwierzęta przez kilka lat pobytu na wyspie pokonały cztery, może pięć milionów lat ewolucji.
– Och, zamknijcie się! – krzyknęła Candace stłumionym głosem. – Zostaliśmy więźniami tych bestii, a wy prowadzicie naukowe dyskusje.
– To więcej niż naukowa dyskusja – zauważył Kevin. – Dowiedzieliśmy się o popełnieniu strasznego błędu, za który ja jestem odpowiedzialny. Rzeczywistość okazała się gorsza niż przypuszczałem, kiedy widziałem dym nad wyspą. Te zwierzęta są już hominidami.
– Część winy muszę wziąć na siebie – przyznała Melanie.
– Nie zgadzam się – zaoponował Kevin. – To ja stworzyłem chimerę, dodając ludzkie chromosomy. To nie była twoja robota.
– Co one teraz robią? – spytała Candace.
Kevin i Melanie obejrzeli się i zobaczyli bonobo numer jeden zbliżającego się do nich z ciałem martwej małpki. Ciągle jeszcze miał na ręku zegarek, który tylko podkreślał dziwną relację między człowiekiem a małpą.
Bonobo podszedł z małpą prosto do Candace i podsunął ją dziewczynie na wyciągniętych rękach, wołając: "Sta".
Candace jęknęła i odwróciła głowę. Wyglądała, jakby miała za chwilę zwymiotować.
– Chce ci to sprezentować. Spróbuj odpowiedzieć – powiedziała Melanie do koleżanki.
– Nie mogę na to patrzeć – odrzekła Candace.
– Spróbuj! – poprosiła Melanie.
Candace odwróciła się powoli. Na jej twarzy malowało się obrzydzenie. Łepek małpki był całkiem rozbity.
– Po prostu skiń głową albo coś takiego – zachęcała Melanie.
Candace uśmiechnęła się lekko i skinęła głową.
Bonobo też skinął i wycofał się.
– Niewiarygodne – powiedziała Melanie, obserwując zachowanie zwierzęcia. – Chociaż jest jakby głównym strażnikiem, wodzem grupy, nadal panuje tu matriarchat.
– Candace, zachowałaś się wspaniale – pochwalił Kevin.
– Jestem wykończona – wyznała.
– Wiedziałam, że powinnam zrobić się na blondynkę – powiedziała Melanie z typowym dla niej poczuciem humoru.
Małpa trzymająca linę pociągnęła za nią, lecz tym razem zdecydowanie lżej niż poprzednio. Grupa znowu ruszyła w drogę, a Kevin, Melanie i Candace byli zmuszeni iść z nią.
– Nie chcę iść dalej – mówiła Candace ze łzami w oczach.
– Weź się w garść – podtrzymywała ją na duchu Melanie. – Wszystko dobrze się skończy. Zaczynam sądzić, że sugestie Kevina były słuszne. Myślą o nas jak o jakichś bogach, szczególnie o tobie, z tymi blond włosami. Gdyby miały zamiar nas zabić, zrobiłyby to od razu, tak jak zabiły te małpy.
– Dlaczego to zrobiły? – zastanawiała się Candace.
– Przypuszczam, że aby zdobyć żywność – powiedziała Melanie. – Co prawda bonobo w normalnych warunkach nie są mięsożerne, ale szympansy już mogą być.
– Boję się, że te stworzenia są dość ludzkie, żeby zabijać dla zwykłej przyjemności – stwierdziła Candace.
Minęli teren podmokły i zaczęli się wspinać. Piętnaście minut później wyszli z półmroku lasu na skalistą, częściowo porośniętą trawą równię leżącą u podnóża górskiego grzbietu. W połowie wzniesienia w skale znajdowała się jaskinia, do której można było się dostać tylko skrajnie stromą, niebezpieczną krawędzią. W wejściu stało około tuzina bonobo, wśród nich samice. Właściwie stanowiły w tej grupie większość. Bonobo uderzały dłońmi w klatki piersiowe i raz za razem wrzeszczały "bada".
Małpy prowadzące Kevina, Melanie i Candace odpowiedziały tym samym, a potem podniosły zabite małpy. W odpowiedzi samice zawyły. Melanie uznała to zachowanie za bardzo podobne do zachowania szympansów.
U podnóża klifu małpy podzieliły się. Kevin i obie kobiety zostali zmuszeni do dalszego marszu. Na ich widok samice umilkły.
– Dlaczego mam wrażenie, że one nie cieszą się z naszej obecności? – szepnęła Melanie.
– Sądzę, że raczej są zmieszane. Nie spodziewały się towarzystwa – odpowiedział Kevin.
W końcu bonobo numer jeden powiedział "zit" i podniósł kciuk. Zaczęły się wspinać, ciągnąc za sobą ludzi.