9 marca 1997 roku
godzina 16.15
Isla Francesca
– Dzieje się coś bardzo dziwnego – stwierdził Kevin.
– Ale co? Czy możemy mieć jakąś nadzieję? – zapytała Melanie.
– Gdzie mogą się podziewać pozostałe zwierzęta? – zastanowiła się Candace.
– Nie wiem, czy nabierać odwagi, czy zacząć się bać. Co jeśli urządziły sobie z drugą grupą prawdziwy Armagedon? [13]
– Boże Wszechmocny – przestraszyła się Melanie. – Nigdy o tym nie pomyślałam.
Kevin i obie kobiety od dwóch dni byli faktycznie więźniami. Nie pozwalano im opuścić małej groty ani na minutę, więc cuchnęło w niej teraz tak samo, a może i gorzej niż w dużej jaskini. Aby ulżyć swym potrzebom, musieli wchodzić do tunelu, który zamienił się w cuchnącą kloakę.
Sami też nie pachnieli lepiej. Byli brudni i czuli się okropnie w nie zmienianej odzieży. Spali na skałach, na brudnej ziemi. Włosy mieli potargane. Twarz Kevina pokrywał dwudniowy zarost. Czuli się osłabieni brakiem ruchu i pożywienia, chociaż starali się zjeść choć trochę tego, co im dostarczano.
Około dziesiątej rano wyczuli, że coś się dzieje. Zwierzęta były pobudzone. Niektóre wybiegły, aby po krótkiej chwili wrócić, wydając głośne wrzaski. Wcześniej bonobo numer jeden wyszedł i do tej pory nie wrócił. Już to było nienormalne.
– Zaraz, zaraz – odezwał się nagle Kevin. Podniósł ręce, jakby chciał powstrzymać panie od zrobienia najmniejszego hałasu. Obracał głową z jednej strony na drugą, nasłuchując uważnie.
– Co to jest? – zapytała Melanie.
– Zdaje się, że słyszę głos – powiedział Kevin.
– Ludzki głos?
Kevin przytaknął.
– Czekaj, ja też to słyszę! – powiedziała z podnieceniem Melanie.
– Ja też! – dodała Candace. – To na pewno ludzki głos. Jakby ktoś krzyknął "okay".
– Arthur też usłyszał – stwierdził Kevin. Nazwali tym imieniem małpę, która najczęściej stała na straży przy wyjściu z groty. Właściwie bez powodu, tylko po to, żeby wiedzieć, o kim mówią. Po wielu godzinach zauważyli coś, co mogło uchodzić za dialog. Byli nawet w stanie rozróżnić znaczenie pojedynczych słów czy gestów.
Najpewniejsi byli znaczenia słowa "arak", które oznaczało "odejdź", szczególnie gdy towarzyszyło mu rozkładanie palców u rąk i wyrzucanie ramion. Te właśnie gesty Candace widziała w sali operacyjnej. Zrozumieli też "hana" jako "cicho" i "zit" jako "iść". Jedzenie i wodę określały odpowiednio "bumi" i "carak". Nie byli pewni słowa "sta", któremu towarzyszyło unoszenie rąk z dłońmi skierowanymi na zewnątrz. Podejrzewali, że może to oznaczać "ty".
Arthur wstał i wydał serię dźwięków w stronę pozostałych w jaskini bonobo. Przysłuchiwały się i nagle zniknęły na zewnątrz. Następnym dźwiękiem, który dosłyszeli, była seria strzałów karabinowych, ale nie takich normalnych, raczej jak z wiatrówki. Kilka minut później dwie postacie w uniformach centrum weterynaryjnego zarysowały się w wejściu do jaskini na tle mglistego nieba. Jedna trzymała broń, druga oświetliła wnętrze silną latarką.
– Ratunku! – krzyknęła Melanie. Zasłoniła oczy przed światłem, ale drugą ręką szaleńczo machała, na wypadek gdyby ludzie jej nie zauważyli.
W jaskini rozległo się głuche uderzenie. Jednocześnie Arthur zaskowyczał. Z zaskoczeniem na płaskiej twarzy spojrzał w dół na strzałkę z czerwoną końcówką, sterczącą w jego piersi. Ręka powędrowała w górę, aby złapać za nią, ale nim zdołał to uczynić, zaczął się chwiać. Jak na zwolnionym filmie usiadł na podłodze jaskini i przewrócił się na bok.
Kevin, Melanie i Candace wyczołgali się ze swojej celi bez drzwi i wyprostowali się. Zabrało im to chwilę. W tym samym czasie obaj mężczyźni przyklękli przy bonobo i podali mu dodatkową dawkę środka usypiającego.
– Mój Boże, cieszymy się, że was widzimy – powiedziała Melanie. Stała, przytrzymując się skalnej ściany. Przez chwilę jaskinia zawirowała jej przed oczami.
Mężczyźni wstali i oświetlili kobiety i Kevina. Niedawni więźniowie zasłonili oczy.
– Ludzie, wyglądacie strasznie – stwierdził ten z latarką.
– Jestem Kevin Marshall, a to Melanie Becket i Candace Brickmann.
– Wiemy, kim jesteście. Chodźmy z tego szamba – powiedział mężczyzna.
Wychodząc na gumowych nogach z jaskini, czuli szczęście i ulgę. Mężczyźni podążali za nimi. Gdy znaleźli się na zewnątrz, musieli zmrużyć oczy przed oślepiającym blaskiem słońca. Poniżej, u podstawy klifu zauważyli jeszcze z pół tuzina pracowników centrum weterynarii. Byli zajęci przy uśpionych zwierzętach. Zawijali je w czerwone maty i układali jedno obok drugiego na przyczepie.
– W jaskini jest jeszcze jeden! – zawołał do kolegów mężczyzna z latarką.
– Ja was też znam – powiedziała Melanie. Teraz, w dziennym świetle mogła im się dokładniej przyjrzeć. – Ty jesteś Dave Turner, a ty Daryl Chrystian.
Mężczyźni zignorowali Melanie. Dave, wyższy z nich, odpiął od pasa radiotelefon. Daryl zaczął schodzić w dół po potężnych stopniach skalnych.
– Turner do bazy – powiedział Dave do urządzenia.
– Słyszę cię głośno i wyraźnie – usłyszeli głos Bertrama.
– Mamy resztę bonobo i ładujemy je – poinformował Dave.
– Świetna robota – pochwalił Bertram.
– W jaskini znaleźliśmy Kevina Marshalla i obie kobiety.
– W jaki stanie?
– Brudni, ale chyba zdrowi.
– Daj mi to! – powiedziała Melanie, sięgając po radio. Nagle poczuła, że nie podoba jej się, jak podwładny w jej obecności mówi o niej z lekceważeniem.
Dave odsunął się.
– Co mam z nimi zrobić?
– Przywieź ich do centrum. Powiadomię Siegfrieda Spalleka. Na pewno będzie chciał z nimi porozmawiać.
– Przyjąłem – powiedział Dave i wyłączył radio.
– Co ma oznaczać to traktowanie? – zapytała oburzona Melanie. – Byliśmy tu uwięzieni ponad dwa dni.
Dave wzruszył ramionami.
– Wykonujemy tylko polecenia, proszę pani. Wygląda na to, że bardzo rozzłościliście górę.
– Co, na miłość boską, dzieje się z małpami? – zapytał Kevin.
Kiedy zobaczył, co robią mężczyźni, najpierw pomyślał, że to dla wyratowania ich z opresji. Lecz im dłużej myślał o tym, tym bardziej nie mógł zrozumieć, dlaczego zwierzęta ładuje się na przyczepę.
– Wygodne życie bonobo na wyspie stało się przeszłością – powiedział Dave. – Zaczęły tu wojować i zabijać się nawzajem. Znaleźliśmy cztery trupy, wszystkie ranione kamieniami. Zamkniemy je więc w klatkach i przewieziemy do centrum weterynaryjnego. Od tej chwili każda małpa dostanie swoją celę. Jeśli się nie mylę, dwa na dwa metry.
Kevinowi opadła szczęka. Pomimo głodu, wyczerpania i bólu odczuwał też głęboki smutek z powodu owych nieszczęsnych istot, które nie prosiły się przecież na świat. Ich życie miało się z dnia na dzień zmienić w jedno monotonne pasmo więziennej udręki. Drzemiący w nich ludzki potencjał nie został odkryty, a dotychczasowe osiągnięcia ulegną zatraceniu.
Daryl i trzech innych mężczyzn zajęło się uprzątaniem bałaganu.
Kevin odwrócił się i zajrzał jeszcze raz do jaskini. Dojrzał sylwetkę Arthura. Leżał u wejścia do groty, w której przez dwa dni byli uwięzieni. Łza zakręciła mu się w oku, gdy wyobraził sobie, co poczuje Arthur, kiedy obudzi się w stalowej klatce.
– No dobra, wy troje – odezwał się Dave. – Wracamy. Macie dość siły, żeby iść, czy wolicie jechać na przyczepie?
– Co ciągnie przyczepę? – zapytał Kevin.
– Mamy na wyspie pojazd terenowy – wyjaśnił Dave.
– Ja w każdym razie dziękuję – odparła Melanie zimno.
Kevin i Candace byli tego samego zdania.
– Jesteśmy bardzo głodni – powiedział jeszcze Kevin. – Dostawaliśmy tylko robaki, larwy i jakieś zielsko.
– W przyczepie mamy trochę słodkich wafli i soków – powiedział Dave.
– To powinno na razie wystarczyć – odparł Kevin.
Zejście w dół skalistego zbocza okazało się najtrudniejszą częścią podróży. Na nizinie marsz nie sprawiał już kłopotów, tym bardziej że łapacze z centrum oczyścili ścieżki.
Kevin był pod wrażeniem, widząc, jak wiele zrobiono w krótkim czasie. Kiedy weszli na podmokłą łąkę na południe od Lago Hippo, zastanowił się, czy ich łódź jest ciągle ukryta w trzcinach. Podejrzewał, że jest. Nie było powodów, żeby jej szukali.
Candace była szczęśliwa, widząc nad Rio Diviso drewniany most przysypany ziemią. Martwiła się, jak przejdą przez rzekę.
– Ostro pracowaliście – skomentował Kevin.
– Nie mieliśmy wyboru – odparł Dave. – Musieliśmy uporać się ze zwierzętami tak szybko, jak to było możliwe.
Podczas pokonywania ostatniej mili dzielącej most do miejsca połączenia wyspy z lądem Kevin, Melanie i Candace coraz dotkliwiej czuli zmęczenie. Szczególnie trudny okazał się moment, gdy musieli zejść z drogi, aby przepuścić terenówkę jadącą po ostatni transport bonobo. Kiedy się zatrzymali, poczuli, że nogi mają jak z ołowiu.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, kiedy wyszli z półmroku dżungli na odkryty teren w pobliżu mostu. Panowała tu niezwykła krzątanina. Kilku mężczyzn z mozołem pracowało w piekącym słońcu. Rozładowywali drugą przyczepę z małpami, które od razu przenosili do stalowych klatek, zanim zwierzęta odzyskają świadomość.
Klatki miały około metra dwadzieścia wysokości, więc tylko młode osobniki mogły w nich stanąć. Były to stalowe pudła z okratowanym okienkiem w drzwiach, przez które wpadało świeże powietrze. Drzwi zabezpieczone były zagiętym skoblem umocowanym poza zasięgiem zwierząt. Przez jedno z okienek Kevin dojrzał przerażone spojrzenie jednej z małp zamkniętej w ciemnej klatce.
Te klatki nadawały się wyłącznie do transportu, tymczasem mały dźwig przenosił je w cień na skraju dżungli, co mogło sugerować, że zostaną na wyspie. Jeden z pracowników trzymał w ręku wąż podłączony do pompy spalinowej i polewał klatki wodą z rzeki.
– Zdawało mi się, że miały być przewiezione do centrum, na stały ląd – powiedział Kevin.
– Nie dzisiaj – odparł Dave. – W tej chwili nie mamy tam jeszcze miejsca. Zrobimy to jutro, najdalej pojutrze.
Przejście na ląd nie sprawiało żadnych kłopotów, gdyż most został opuszczony. Skonstruowany był ze stali i kiedy go wysuwano, wydawał głuchy odgłos, podobny do dźwięku trąby. Przy moście Dave zaparkował swoją ciężarówkę.
– Wskakujcie – powiedział, wskazując na tył wozu.
– Jedną chwilę! – odezwała się Melanie. – Nie pojedziemy na pace.
– No to pójdziecie pieszo, bo w mojej kabinie też nie pojedziecie.
– Melanie, daj spokój – nalegał Kevin. – Tu, na świeżym powietrzu będzie o wiele przyjemniej. – Podał rękę Candace.
Dave obszedł pojazd i wszedł po kole do kabiny.
Melanie stała na rozstawionych nogach, z rękoma wspartymi na biodrach i zaciśniętymi ustami. Wyglądała jak mała dziewczynka, która za chwilę dostanie ataku furii.
– Melanie, to niewiele pomoże – powiedziała Candace i wyciągnęła do niej rękę.
Melanie niechętnie ją chwyciła.
– Nie oczekiwałam czułego powitania, ale takie traktowanie jest nie do przyjęcia – poskarżyła się.
Po śmierdzącej jaskini i spacerze przez parną dżunglę, podmuch świeżego powietrza w czasie jazdy na odkrytej pace ciężarówki okazał się niespodziewaną przyjemnością. Wóz był wyładowany trzcinowymi matami, w których przenoszono bonobo, więc było im dość wygodnie. Co prawda nie pachniały zbyt ładnie, ale podróżnicy uznali, że oni także nie zachwycają zapachem.
Leżeli i spoglądali na skrawki popołudniowego nieba ukazujące się między koronami drzew rozpościerających się nad ich głowami.
– Jak sądzicie, co zamyślają z nami zrobić? – spytała Candace. – Nie chcę wracać do więzienia.
– Miejmy nadzieję, że nas po prostu wyrzucą – powiedziała Melanie. – Jestem gotowa się spakować i powiedzieć "do widzenia" szefowi, całemu projektowi i Gwinei Równikowej. Mam tego dość.
– Pozostaje tylko mieć nadzieję, że pójdzie tak łatwo – wtrącił Kevin. – Boję się też o zwierzęta. Wydano na nie wyrok śmierci.
– Nie możemy wiele zdziałać – zauważyła Candace.
– Zastanawiam się – powiedział Kevin. – Zastanawiam się, co powiedziałyby na ten temat organizacje broniące praw zwierząt.
– Tylko nie wyskakuj z tym, zanim się wydostaniemy z tego piekła. Dostaliby szału – upomniała go Melanie.
Do miasta wjechali od wschodu, mijając po drodze leżące z prawej strony boisko piłkarskie i korty tenisowe. Na obu dostrzegli ruch. Szczególnie na kortach było wielu amatorów gry. Wszystkie były zajęte.
– Podobne doświadczenia uświadamiają człowiekowi, że nie jest wcale taki ważny, jak mu się zdaje – powiedziała Melanie, spoglądając jednocześnie na graczy. – Znikasz na dwa dni, które mogą cię wykończyć, a tu życie toczy się jak przedtem.
Rozważali słowa Melanie, gdy nagle gwałtowny skręt w prawo rzucił ich na bok. Wiedzieli, że ta droga prowadzi do centrum weterynaryjnego. Ale po kilkudziesięciu metrach samochód zwolnił i zatrzymał się. Kevin usiadł i spojrzał na drogę. Stał tam jeep cherokee Bertrama.
– Siegfried chce, żebyś pojechał prosto do domu Kevina – powiedział Bertram do Dave'a.
– Jasne! – zawołał Dave z kabiny. Ciężarówka pochyliła się do przodu, gdy Dave ruszył za wozem Bertrama.
Kevin położył się z powrotem na matach.
– A to ci niespodzianka. Może jednak nie potraktują nas tak źle – wyraził cichą nadzieję.
– Może uda się ich namówić, żeby Candace i mnie wyrzucili przy naszych kwaterach. Są mniej więcej po drodze – powiedziała Melanie, patrząc na siebie. – Muszę natychmiast wziąć prysznic i zmienić ubranie. Dopiero potem będę mogła coś zjeść.
Kevin ukląkł za kabiną kierowcy i zaczął pukać w tylne okno, aż zwrócił uwagę Dave'a. Przekazał prośbę Melanie. W odpowiedzi zobaczyli machnięcie dłonią, które oznaczało "nie".
Kevin wrócił do dawnej pozycji.
– Zdaje się, że najpierw będziesz musiała wpaść do mnie – powiedział.
Gdy wjechali na uliczny bruk, zaczęło tak trząść, że musieli usiąść. Gdy pokonali ostatni zakręt, Kevin popatrzył przed siebie niecierpliwie. Tak samo jak Melanie marzył o kąpieli. Niestety, to, co zobaczył, nie było zachęcające. Przed domem stali Siegfried z Cameronem i czterech uzbrojonych po zęby żołnierzy. Jeden z nich był oficerem.
– Uff – stęknął Kevin. – To nie wygląda obiecująco.
Zatrzymali się. Dave wyskoczył z kabiny i obszedł wóz, żeby spuścić tylną klapę. Kevin pierwszy zszedł na sztywnych nogach. W jego ślady poszły Melanie i Candace.
Gotując się na najgorsze, Kevin podszedł do Siegfrieda i Camerona. Wiedział, że obie panie są tuż za nim. Bertram zaparkował przed ciężarówką i dołączył do nich. Nikt nie wyglądał na szczęśliwego.
– Mieliśmy nadzieję, że zafundowaliście sobie niespodziewane wakacje – odezwał się pogardliwie Siegfried. – Tymczasem odkrywamy, że świadomie złamaliście zakaz przebywania na Isla Francesca. Zostaniecie chwilowo zakwaterowani razem w tym domu – wskazał za siebie na dom Kevina.
Kevin był gotów wyjaśnić, dlaczego zrobili to, co zrobili, ale niespodziewanie wepchnęła się przed niego Melanie. Była wyczerpana i poirytowana.
– Nie zostanę tu, i kropka – fuknęła. – Mam was dość. Opuszczam Strefę, jak tylko uda mi się załatwić transport.
Siegfried uniósł lekko górną wargę, nadając twarzy jeszcze bardziej pogardliwy wyraz. Zrobił szybki krok do przodu i wierzchem dłoni silnie uderzył Melanie w twarz, zbijając ją z nóg. Candace błyskawicznie przyklękła, aby pomóc przyjaciółce.
– Nie dotykaj jej! – wrzasnął Siegfried i podniósł rękę, gotowy wymierzyć cios drugiej kobiecie.
Candace zignorowała go i pomogła Melanie usiąść. Lewe oko Melanie zaczęło szybko puchnąć, a po policzku spłynęła cienka strużka krwi.
Kevin skrzywił się i spojrzał w bok, spodziewając się, że teraz on otrzyma cios. Podziwiał odwagę Candace i żałował, że sam nie może jej z siebie wykrzesać. Ale Siegfried tak go przerażał, że bał się nawet poruszyć.
Kiedy kolejnego uderzenia nie było, Kevin znowu spojrzał przed siebie. Candace podtrzymywała Melanie, która stała teraz na drżących nogach.
– Już wkrótce opuścisz Strefę – Siegfried warknął pod adresem Melanie. – Ale stanie się to w towarzystwie przedstawicieli władz Gwinei Równikowej. Im możesz demonstrować swoje zuchwalstwo.
Kevin z trudem przełknął ślinę. Najbardziej bał się właśnie przekazania w ręce tutejszych władz.
– Jestem Amerykanką – szlochała Melanie.
– Ale znajdujesz się w Gwinei Równikowej – przypomniał jej Siegfried. – I złamałaś prawo tego kraju. – Cofnął się. – Zatrzymuję wasze paszporty. Zostaną przekazane tutejszym władzom wraz z wami. Do tego czasu musicie pozostać w tym domu. I ostrzegam, ten oficer i jego żołnierze otrzymali rozkaz strzelania, jeśli któreś z was choć na krok opuści areszt. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?
– Potrzebuję jakichś ubrań! – krzyknęła Melanie.
– Przywieźli ubrania z waszych kwater. Są w pokojach gościnnych na piętrze. Wierzcie mi, pomyśleliśmy o wszystkim. – Siegfried odwrócił się do Camerona. – Dopilnuj, aby odpowiednio zadbano o tych ludzi.
– Oczywiście, sir. – Zasalutował swoim zwyczajem i odwrócił się w stronę aresztantów.
– No dobra, słyszeliście szefa! – wrzasnął. – Na górę i bez kłopotów, proszę.
Kevin ruszył przed siebie tak, aby przejść obok Bertrama.
– Nie tylko potrafią używać ognia. Wykonują narzędzia, a nawet rozmawiają ze sobą.
Przeszedł dalej. Nie dostrzegł żadnej zmiany w wyrazie twarzy Bertrama, jedynie lekki ruch jego stale uniesionych brwi. Ale był pewny, że tamten go słyszał.
Kiedy Kevin zmęczonym krokiem wspinał się na piętro, widział, jak na parterze Cameron organizuje bazę dla grupki żołnierzy i ich oficera.
Na górze w holu wszyscy troje popatrzyli po sobie. Melanie cały czas szlochała. Kevin ciężko westchnął.
– To nie były dobre wieści.
– Nie mogą nam tego zrobić – powiedziała Melanie płaczliwym głosem.
– Problem w tym, że mają zamiar spróbować. A jeśli spróbujemy wyjechać z kraju bez paszportów, wpadniemy w wielkie tarapaty, nawet jeśli uda nam się stąd wydostać.
Melanie mocno ujęła twarz w dłonie.
– Muszę się wziąć w garść – powiedziała.
– Znowu czuję się jak odrętwiała – wyznała Candace. – Z jednego więzienia, wpadliśmy do następnego.
– Przynajmniej nie zamknęli nas w ratuszu – stwierdził Kevin z westchnieniem.
Usłyszeli odgłosy zapuszczanych silników i samochody odjechały. Kevin wyszedł na werandę i stwierdził, że zniknęły wszystkie samochody z wyjątkiem auta Camerona. Spojrzał w niebo i zauważył, że zapada noc. Na niebie lśniły pierwsze gwiazdy.
Wrócił do domu i sięgnął po słuchawkę telefonu. Podniósł ją, przyłożył do ucha i usłyszał to, czego się spodziewał: ciszę.
– Jest sygnał? – zapytała stojąca za nim Melanie.
Kevin odłożył słuchawkę. Potrząsnął głową.
– Obawiam się, że nie.
– Tego się spodziewałam.
– Weźmy prysznic – zaproponowała Candace.
– Dobry pomysł – odparła Melanie, starając się nadać głosowi nieco bardziej optymistyczny ton.
Umówili się za pół godziny. Kevin przeszedł przez jadalnię do kuchni. Pchnął drzwi. Nie chciał wchodzić do środka w takim stanie, ale zapach pieczonego kurczaka miło łechtał nos.
Esmeralda poderwała się na nogi w chwili, gdy otworzyły się drzwi.
– Dzień dobry, Esmeraldo – przywitał się.
– Witam pana, panie Marshall.
– Nie wyszłaś nas przywitać jak zwykle.
– Bałam się, że szef Strefy ciągle tam jest. On i szef ochrony byli tu wcześniej i powiedzieli, że pan wróci i że nie będzie pan mógł stąd wychodzić.
– Mnie też to powiedzieli.
– Przygotowałam kolację. Jest pan głodny?
– Bardzo. Ale mamy jeszcze gości. – Wiem. O tym także mnie uprzedzono.
– Możemy zjeść za pół godziny?
– Oczywiście.
Kevin skinął głową. Cieszył się, że Esmeralda została. Chciał już wyjść, lecz gosposia zawołała go. Zawahał się, trzymając uchylone drzwi.
– W mieście wydarzyło się dużo złych rzeczy. Nie chodzi tylko o pana i pańskie znajome, ale także o obcych. Moja kuzynka pracuje w szpitalu. Powiedziała mi, że czworo Amerykanów z Nowego Jorku dostało się do szpitala. Rozmawiali z pacjentem, któremu przeszczepiono wątrobę.
– Tak? – pytająco odpowiedział. Obcy z Nowego Jorku przyjeżdżają, aby porozmawiać z pacjentem po transplantacji. To zupełnie nieoczekiwany rozwój wypadków.
– Po prostu weszli – kontynuowała Esmeralda. – Nikt się ich nie spodziewał. Powiedzieli, że są lekarzami. Wezwano ochronę i żołnierzy i zabrali ich. Są teraz w więzieniu.
– Coś podobnego – odparł Kevin. W głowie wirowały mu różne myśli. Przypomniał mu się telefon, który tydzień temu nieoczekiwanie zadzwonił w środku nocy. Rozmawiał wtedy z samym Taylorem Cabotem. Sprawa dotyczyła byłego pacjenta, Carla Franconiego, który został zastrzelony właśnie w Nowym Jorku. Taylor Cabot pytał wtedy, czy z autopsji zwłok ktoś mógłby dowiedzieć się, co mu się przydarzyło.
– Moja kuzynka zna jednego żołnierza. Mówią, że oddadzą Amerykanów ministerstwu. Jeżeli tak, to ich zabiją. Uważałam, że powinien pan o tym wiedzieć.
Kevin poczuł dreszcz na plecach. Wiedział, że taki sam los Siegfried spróbuje i im zgotować. Ale kim są ci Amerykanie? Czy to oni są związani z autopsją Carla Franconiego?
– To bardzo poważna sprawa – stwierdziła Esmeralda. – Boję się o pana. Wiem, że poszedł pan na zakazaną wyspę.
– Skąd to wiesz? – zapytał zaskoczony.
– Ludzie gadają. Kiedy powiedziałam, że wyjechał pan niespodziewanie i szef Strefy pana szuka, Alphonse Kimba powiedział mojemu mężowi, że pojechał pan na wyspę. Był tego pewny.
– Doceniam twoją troskę – odparł wymijająco Kevin i zagubiony we własnych myślach dodał jeszcze: – Dziękuję, że mi powiedziałaś.
Poszedł do swojego pokoju. Spojrzał w lustro i zaskoczył go widok wyczerpanego, brudnego mężczyzny, którego zobaczył. Drapiąc się po swojej świeżo zapuszczonej brodzie, dostrzegł coś bardziej niepokojącego. Zaczynał wyglądem przypominać swój genetyczny duplikat.
Po goleniu, prysznicu i zmianie odzieży odżył. Cały czas myślał o Amerykanach siedzących w miejskim więzieniu. Był niezwykle zainteresowany i najchętniej poszedłby z nimi porozmawiać.
Obie panie również się odświeżyły. Prysznic sprawił, że Melanie znowu przypominała dawną siebie. Narzekała na ubrania, które jej dostarczono.
– Nic do siebie nie pasuje – zrzędziła.
Usiedli w jadalni i Esmeralda podała posiłek. Melanie rozejrzała się dookoła i powiedziała ze śmiechem:
– Czy to nie zabawne, że jeszcze kilka godzin temu żyliśmy jak neandertalczycy. Wtem, pstryk, i nurzamy się w luksusie. Jak za sprawą machiny czasu.
– Gdybyśmy się tylko nie musieli martwić o to, co przyniesie jutro – odezwała się Candace.
– Cieszmy się przynajmniej naszą ostatnią kolacją – odparła Melanie z typowym dla siebie wisielczym humorem. – Poza tym im więcej myślę o całej sprawie, tym mniej wierzę, że będą mogli wydać nas Gwinejczykom. Moim zdaniem nie udałoby im się tego ukryć. To prawie trzecie tysiąclecie. Świat jest zbyt mały.
– Jednak boję się… – zaczęła Candace.
– Przepraszam – przerwał Kevin. – Esmeralda powiedziała mi coś, czym chciałbym się z wami podzielić. – Zaczął od tamtego nocnego telefonu od Taylora Cabota, następnie opowiedział o pojawieniu się i uwięzieniu nowojorczyków w miejskim więzieniu.
– No właśnie to jest to, o czym mówię – skomentowała Melanie. – Para inteligentnych ludzi przeprowadziła w Nowym Jorku autopsję i w końcu wylądowali w Cogo. A nam się wydawało, że jesteśmy odcięci od świata. Mówię wam, świat staje się mniejszy każdego dnia.
– Więc uważasz, że ci Amerykanie znaleźli się tutaj, idąc za tropem, na którego początku był Franconi? – spytał Kevin. Jemu intuicja podpowiadała to samo, ale chciał potwierdzenia.
– A co innego mogłoby to być? Według mnie nie ma wątpliwości – przytaknęła Melanie.
– Candace, co ty o tym myślisz? – spytał Kevin.
– Zgadzam się z Melanie. Jakby nie patrzeć, byłby to zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności.
– Dziękuję, Candace! – Melanie obracała w palcach pusty kieliszek do wina i spoglądała groźnie na Kevina. – Nie lubię tego robić, ale muszę przerwać tę interesującą rozmowę i zapytać, gdzie jest to twoje wspaniałe wino, zuchu?
– Kurczę, zupełnie zapomniałem. Przepraszam! – Wstał od stołu i poszedł do schowka z naczyniami stołowymi, który zapełnił butelkami z winem. Kiedy ogląda etykiety, które zresztą niewiele mu mówiły, uderzyło go nagłe odkrycie, jak dużo wina zgromadził. Policzył butelki na jednej półce i pomnożył to przez liczbę półek w pomieszczeniu. Doliczył się około trzystu sztuk.
– No, no – powiedział do siebie, gdy plan zaczął świtać mu w głowie. Z całym naręczem butelek poszedł do kuchni.
Esmeralda spożywała posiłek, ale na widok Kevina natychmiast wstała.
– Chciałbym prosić o przysługę – powiedział Kevin. – Mogłabyś wziąć te butelki i korkociąg i zanieść je na dół żołnierzom?
– Tyle? – spytała krótko.
– Tak. Chciałbym także, żebyś jeszcze więcej zaniosła żołnierzom do ratusza. Jeśli zapytają o okazję, powiedz, że wyjeżdżam i chcę w ten sposób pożegnać się z nimi, żeby nie zostawiać tego szefowi Strefy.
Przez twarz Esmeraldy przebiegł uśmiech. Popatrzyła na Kevina.
– Chyba rozumiem. – Wzięła z kredensu płócienną torbę, z którą chodziła po zakupy, i wypełniła ją butelkami. Chwilę później schodziła do głównego holu.
Kevin kilka razy obrócił do magazynku i z powrotem, przynosząc kolejne porcje butelek. Na stole ustawił ich kilka tuzinów, w tym parę z porto.
– Co tu się dzieje? – zapytała Melanie, wsuwając głowę przez uchylone drzwi. – Czekamy na wino.
Kevin wręczył jej jedną z butelek. Oświadczył, że przyjdzie za parę minut, i poprosił żeby zaczęły kolację bez mego. Melanie spojrzała na etykietę.
– A niech mnie, Château Latour! – Posłała Kevinowi pełen uznania uśmiech i zniknęła w jadalni.
Esmeralda wróciła, mówiąc, że żołnierze są bardzo wdzięczni.
– Ale chyba zaniosę im też trochę chleba – dodała. – Powinien pobudzić pragnienie.
– Znakomity pomysł – stwierdził Kevin. Wypełnił torbę butelkami i zważył w dłoni. Była ciężka, lecz uznał, że Esmeralda powinna sobie poradzić.
– Ilu żołnierzy jest w ratuszu? – zapytał, wręczając jej torbę. – Musimy mieć pewność, że wina będzie dostatecznie dużo.
– Zazwyczaj na noc zostaje czterech.
– Więc dziesięć butelek powinno wystarczyć. Przynajmniej na początek. – Uśmiechnął się, a Esmeralda odwzajemniła uśmiech.
Kevin wziął głęboki oddech i wszedł do jadalni. Był ciekaw, co panie powiedzą o jego pomyśle.
Kevin odwrócił się i spojrzał na zegar. Dochodziła północ, więc usiadł na krawędzi łóżka i spuścił nogi na podłogę. Wyłączył budzik, który nastawił punktualnie na dwudziestą czwartą. Przeciągnął się.
W czasie kolacji Kevin zaproponował plan, który wzbudził ożywioną dyskusję. Wspólnym wysiłkiem został on nieco zmodyfikowany i rozszerzony. Ostatecznie cała trójka uznała, że warto spróbować.
Przygotowali wszystko i zdecydowali się na krótki wypoczynek. Kevin jednak pomimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Był zbyt zaaferowany. Poza tym przeszkadzał mu narastający stopniowo hałas z parteru. Początkowo dochodziły ich tylko rozmowy, ale później, a szczególnie przez ostatnie pół godziny, głośne pijackie śpiewy żołnierzy rozlegały się w całym domu.
Esmeralda odwiedziła obie grupy żołnierzy po dwa razy w ciągu tego wieczoru. Po powrocie powiedziała, że drogie francuskie wino to był bardzo dobry wybór. Po drugiej wizycie oświadczyła, że pierwsza dostawa została już prawie całkiem osuszona.
Kevin ubrał się po ciemku i wyszedł na korytarz. Nie chciał zapalać żadnych świateł. Na szczęście księżyc świecił dostatecznie jasno, aby bez przeszkód przejść do pokoi gościnnych. Najpierw zapukał do Melanie. Przestraszył się, gdy drzwi otworzyły się w tym samym momencie.
– Czekałam. Nie mogłam zasnąć – wyjaśniła szeptem.
Razem podeszli do drzwi Candace. Ona także była gotowa.
Z pokoju dziennego wzięli brezentowe worki przygotowane wcześniej i tak wyposażeni wyszli na werandę. Przed nimi roztaczał się egzotyczny widok. Kilka godzin wcześniej padał deszcz. Teraz po niebie płynęły pierzaste, srebrzystoniebieskie chmurki. Księżyc wisiał wysoko na niebie, w jego świetle otulone mgiełką miasto nabierało niesamowitego wyglądu. W gorącym, parnym powietrzu odgłosy dżungli brzmiały niesamowicie.
Przy stole przedyskutowali pierwszy etap tak dokładnie, że teraz nie było potrzeby rozmawiać. W drugim końcu werandy przywiązali trzy połączone ze sobą prześcieradła i tak przygotowaną linę spuścili na ziemię.
Melanie nalegała, by zejść pierwsza. Zwinnie przeszła przez balustradę i zjechała na dół z imponującą łatwością. Candace była następna. Jej doświadczenia z zespołu cheerleaders [14] bardzo jej się przydały. Również bez trudności zjechała na dół.
Jedynie Kevin miał pewne kłopoty. Próbując naśladować Melanie, odepchnął się nogami. Ale zaplątał się w prześcieradło i w efekcie uderzył z łoskotem o ścianę, zdzierając sobie kostki na dłoniach.
– Cholera – zaklął, kiedy wreszcie stanął na bruku. Strzepnął rękoma i zacisnął palce.
– Wszystko w porządku? – spytała szeptem Melanie.
– Chyba tak.
Następny etap wyprawy wzbudzał więcej obaw. Pojedynczo przebiegali w cieniu arkad wzdłuż tylnej ściany budynku. Każdy krok zbliżał ich do głównych schodów, gdzie dało się słyszeć żołnierzy. Z magnetofonu kasetowego płynęła cicha afrykańska muzyka.
Dotarli do przegrody, w której Kevin trzymał swoją toyotę i wślizgnęli się do środka. Przeszli wzdłuż samochodu od strony pasażera. Kevin obszedł auto od przodu i stanął przy drzwiach kierowcy. Otworzył je po cichu. W tej chwili znajdował się pięć do siedmiu metrów od pijanych żołnierzy. Dzieliła ich tylko mata z trzciny zawieszona pod sufitem prowizorycznego garażu.
Kevin zwolnił hamulec ręczny i wrzucił luz. Wrócił do kobiet i dał znać, że można już pchać.
W pierwszej chwili ciężki pojazd przeciwstawiał się wysiłkom uciekinierów. Kevin zaparł się o ścianę. W ten sposób mógł pchać z większą siłą; wreszcie auto ruszyło. Toyota wyjechała z garażu.
Tam, gdzie kończyły się arkady, bruk ulicy schodził w dół ulicy lekką pochyłością. Gdy tylko tylne koła przekroczyły ten punkt, samochód nabrał prędkości. Kevin natychmiast zorientował się, że mogą przestać pchać.
– Och – stęknął Kevin, widząc jak wóz się rozpędza. Obiegł auto, żeby dostać się do drzwi od strony kierowcy. Jednak przy tej prędkości nie było to łatwe. Samochód był w połowie alei i zaczynał skręcać w prawo, w dół zbocza, w kierunku brzegu rzeki.
W końcu udało się Kevinowi otworzyć drzwi. Jednym zgrabnym skokiem znalazł się za kierownicą. Tak szybko, jak tylko było to możliwe, zajął odpowiednią pozycję i nacisnął na hamulec. Równocześnie ostro skręcił kierownicą w lewo.
Przestraszony, że ich wysiłki mogą zwrócić uwagę żołnierzy, odwrócił się, żeby sprawdzić, co się dzieje. Mężczyźni siedzieli wokół małego stołu, na którym stał magnetofon i pełno pustych butelek. Klaskali w dłonie i tupali nogami, zupełnie nie zważając na manewry Kevina.
Odetchnął z ulgą. W tej chwili do auta wsunęła się Melanie. Candace wsiadła z tyłu.
– Nie zamykajcie drzwi – szeptem ostrzegł Kevin. Swoje trzymał cały czas uchylone.
Zdjął nogę z hamulca. Samochód jednak ani drgnął. Kevin zaczął rytmicznie balansować ciałem do tyłu i przodu, aby poruszyć autem. Wreszcie ruszyli. Odwrócony obserwował przez tylne okno drogę, kierując przyspieszającym samochodem w stronę wody.
Przejechali dwie przecznice i zbocze zaczęło się wyrównywać, aż w końcu zatrzymali się. Dopiero teraz Kevin włożył kluczyki do stacyjki i zamknęli drzwi.
Spoglądali na siebie w słabym świetle panującym w samochodzie. Byli niezwykle podekscytowani. Serca waliły jak zwariowane. Uśmiechali się.
– Zrobiliśmy to! – Melanie powiedziała to takim tonem, jakby chciała się upewnić.
– Jak na razie wszystko idzie po naszej myśli – zgodził się Kevin.
Wrzucił bieg i zapalił silnik. Skręcił w prawo i przejechał kilka przecznic, aby z dala ominąć swój dom, a następnie skierował się w stronę warsztatów.
– Jesteś pewny, że nikt w garażach nie sprawi nam kłopotów? – spytała Melanie.
– No cóż, do końca nie można tego wiedzieć na pewno. Ale nie podejrzewam. Ludzie z warsztatów żyją własnym życiem. Poza tym Siegfried chyba trzymał w tajemnicy historię naszego zniknięcia i ponownego zjawienia się. Musiał, jeżeli poważnie rozważa pomysł przekazania nas w ręce władz gwinejskich.
– Obyś miał rację – odparła Melanie i westchnęła. – Ciągle nie jestem pewna, czy nie powinniśmy spróbować opuści Strefy za jedną z ciężarówek, zamiast zajmować się czwórką Amerykanów, których nigdy nie widzieliśmy na oczy.
– Ci ludzie jakoś się tu dostali – stwierdził Kevin. – Liczę, że mają jakiś plan opuszczenia miasta. Ucieczka szosą przez bramę powinna być rozważana jako ostatnia opcja.
Wjechali na teren warsztatów. Panowała tu spora krzątanina. Musieli skręcić i przejechać pod rzędem latarni. Zmierzali w kierunku sekcji napraw. Kevin zaparkował za warsztatem, w którym na hydraulicznym podnośniku znajdował się samochód. Kilku usmarowanych mechaników stało pod nim i drapało się w głowę.
– Czekajcie tu – polecił Kevin i wysiadł z toyoty.
Wszedł do środka i przywitał się z mężczyznami.
Melanie i Candace obserwowały rozwój wypadków. Candace ściskała kciuki.
– Przynajmniej nie chwytają za telefon na jego widok – zauważyła Melanie.
Przyglądały się, jak jeden z mechaników wolnym krokiem odszedł od grupy i zniknął na zapleczu. Po chwili wrócił, niosąc dość długi łańcuch. Podał go Kevinowi, który aż ugiął się pod ciężarem.
Ruszył w stronę samochodu. Z wysiłku aż poczerwieniał. Melanie, czując, że Kevin za moment upuści łańcuch, wyskoczyła z wozu i otworzyła bagażnik. Samochód lekko przysiadł, gdy Kevin wrzucił łańcuch na podłogę.
– Poprosiłem o ciężki łańcuch. – Wyjaśnił Kevin. – Ale nie musieli dawać aż tak ciężkiego.
– Co im powiedziałeś? – spytała Melanie.
– Że twój samochód utknął w błocie. Nawet nie mrugnęli okiem. Oczywiście nie zaoferowali także pomocy.
Wsiedli do samochodu i ruszyli w kierunku miasta.
– Zadziała? – zapytała Candace
– Nie wiem, ale nic innego nie przyszło mi do głowy – przyznał Kevin.
Przez resztę drogi nikt się nie odezwał. Wiedzieli, że przed nimi najtrudniejsza część całego planu. Napięcie wzrosło bardzo, gdy skręcili na parking za ratuszem i wyłączyli światła.
Pokój zajęty przez żołnierzy tonął w świetle, dobiegały stamtąd dźwięki muzyki. Oni też mieli magnetofon, tyle, że tu włączony był na pełen regulator.
– Na taką zabawę liczyłem – przyznał Kevin.
Zatoczył szerokie koło i podjechał do budynku tyłem. Dojrzał piwniczne okna więzienia miejskiego skryte w cieniu arkad. Zatrzymał wóz około półtora metra od budynku i zaciągnął ręczny hamulec. Cała trójka spoglądała w stronę pokoju, w którym siedzieli żołnierze. Niewiele było widać, gdyż linia wzroku znajdowała się na krawędzi nieoszklonego okna. Okiennice były otwarte. Na parapecie stało wiele pustych butelek.
– No więc teraz albo nigdy – stwierdził Kevin.
– Możemy ci jakoś pomóc? – zapytała Melanie.
– Nie, zostańcie na miejscu.
Wysiadł i wszedł pod najbliższy łuk arkad. Muzyka była prawie ogłuszająca. Kevin najbardziej obawiał się tego, że ktoś wyjrzy przez okno. Wtedy zostałby natychmiast zauważony. Nie było się jak ukryć.
Schylił się i zajrzał w otwór okienny. Dostrzegł kraty, a za nimi całkowitą ciemność. Nie było śladów najbledszego choćby światełka.
Ukląkł, a następnie położył się na kamiennej posadzce. Głowę wsunął w otwór okienny. Z twarzą przysuniętą do krat zawołał, starając się przekrzyczeć muzykę:
– Halo! Jest tam kto?
– Tylko kilku turystów – odparł Jack. – Jesteśmy zaproszeni na party?
– Domyślam się, że to wy przyjechaliście z Ameryki? – powiedział Kevin pytającym tonem.
– Jak jabłecznik i baseball – potwierdził Jack.
Kevin usłyszał dochodzące z ciemności inne głosy, ale nie zrozumiał słów.
– Zdajecie sobie sprawę w jak niebezpiecznej sytuacji się znaleźliście? – kontynuował Kevin.
– Czyżby? – odparł Jack. – A nam się zdawało, że to normalne zachowanie wobec wszystkich turystów odwiedzających Cogo.
Kevin pomyślał, że kimkolwiek jest jego rozmówca, z pewnością szybko porozumiałby się z Melanie.
– Zamierzam wyrwać kraty w oknie – oświadczył Kevin. – Czy wszyscy jesteście w jednej celi?
– Nie, w celi po lewej mamy dwie urocze damy.
– Okay. Zobaczmy, co mi się uda zrobić z tymi kratami.
Kevin wstał i poszedł po łańcuch. Jeden jego koniec spuścił w mroczną otchłań więzienia.
– Owińcie to kilka razy wokół któregoś z prętów – polecił.
– To mi się podoba – stwierdził Jack. – Przypomina stare westerny.
Kevin wrócił do samochodu i drugi koniec przymocował do zaczepu z tyłu wozu. Jeszcze raz podszedł do okna i dla sprawdzenia pociągnął ostrożnie za łańcuch. Zorientował się, że został kilka razy owinięty dookoła środkowego pręta.
– Wygląda nieźle. Zobaczmy, co się stanie.
Wsiadł do wozu, upewnił się, że jest na najniższym biegu i na napędzie na cztery koła, odwrócił się, by patrzeć przez tylną szybę, i powoli ruszył, naprężając łańcuch.
– No dobra, mamy to – powiedział do Melanie i Candace. Zaczął wciskać pedał gazu. Potężny silnik toyoty zaczął ciężko pracować, lecz Kevin tego nie słyszał. Ryk silnika tonął w hałaśliwym rocku popularnej zairskiej grupy młodzieżowej.
Nagle pojazd skoczył do przodu. Kevin błyskawicznie zahamował. Usłyszeli za sobą przeraźliwy zgrzyt i huk, który na moment zagłuszył muzykę.
Kevin i obie kobiety skrzywili się wystraszeni. Spojrzeli za siebie na posterunek żołnierzy. Z ulgą stwierdzili, że nikt nie pokazał się, by zidentyfikować źródło okropnego hałasu.
Kevin wyskoczył z toyoty, chcąc sprawdzić, jakie są efekty jego działania, gdy prawie wpadł w objęcia czarnego, imponująco muskularnego mężczyzny, zmierzającego prosto na niego.
– Dobra robota, człowieku! Jestem Warren, a to Jack. – Jack szedł tuż obok Warrena.
– Kevin – przedstawił się.
– Pasuje – powiedział Warren. – Cofnij wóz i zobaczymy, co się da zrobić z następnym oknem.
– Jak udało się wam wydostać tak szybko? – zapytał Kevin.
– Człowieku, przecież wywaliłeś całe okno z futryną i jeszcze trochę.
Kevin wsiadł do auta i powoli cofnął pod drugi otwór. Obaj mężczyźni zdążyli już zająć się łańcuchem.
– Udało się! Moje gratulacje! – ucieszyła się Melanie.
– Muszę przyznać, że poszło lepiej, niż oczekiwałem – powiedział Kevin.
Po sekundzie ktoś uderzył lekko w tył wozu. Kevin odwrócił się i zobaczył, że jeden z mężczyzn daje znak, by ruszać. Poszło tak samo jak za pierwszym razem. Wóz znowu skoczył do przodu i niestety rozległ się identyczny jak przedtem hałas. Tym razem w oknie pojawił się żołnierz.
Kevin zastygł w bezruchu i w duchu modlił się, aby dwaj uwolnieni przed chwilą mężczyźni także się nie ruszali. Żołnierz przystawił butelkę do ust i ją uniósł, by się napić. Gwałtowny ruch ręki zrzucił kilka pustych butelek stojących na parapecie. Rozprysły się na bruku. Żołnierz odwrócił się i zniknął w pokoju.
Kevin wysiadł z samochodu w momencie, gdy Amerykanie pomagali dwóm kobietom wydostać się przez dziurę w murze. Wszyscy czworo pobiegli do wozu. Kevin chciał odczepić łańcuch, ale zauważył, że Warren już się tym zajął.
Bez słowa wsiedli do samochodu. Jack i Warren wcisnęli się na tylne siedzenia, a Laurie i Natalie usiadły obok Candace na środkowej kanapie. Kevin wrzucił bieg. Po ostatnim rzucie okiem na posterunek odjechał z parkingu. Dopóki nie oddalili się dostatecznie od budynku ratusza, nie włączył świateł.
Ucieczka była dla wszystkich wielkim przeżyciem: dla Kevina, Candace i Melanie była triumfem, dla nowojorczyków – zaskoczeniem i niewymowną ulgą. Przedstawili się sobie. Teraz dopiero rozsupłał się worek z pytaniami. Wszyscy mówili jednocześnie.
– Zaraz, zaraz! – Jack przekrzyczał zgiełk. – Po kolei.
– Do cholery! – odezwał się Warren. – No to ja pierwszy! Muszę wam, ludzie, podziękować, że zjawiliście się wtedy, kiedy się zjawiliście.
– Ja się przyłączam – dodała Laurie.
W tej części miasta panował spokój, Kevin skręcił na parking przy supermarkecie, zatrzymał się i wyłączył światła. Stało tam kilka innych samochodów.
– Zanim porozmawiamy o innych sprawach, musimy zastanowić się, jak wyjechać z miasta – odezwał się Kevin. – Nie mamy wiele czasu. W jaki sposób planowaliście pierwotnie opuścić Cogo? – zapytał nowych towarzyszy niedoli.
– Tą samą łodzią, którą przypłynęliśmy – wyjaśnił Jack.
– Gdzie ona jest? – spytał Kevin.
– Przypuszczamy, że tam, gdzie ją zostawiliśmy. Wciągnięta na plażę pod pomostem przystani – odparł Jack.
– Dość duża dla wszystkich?
– Jeszcze trochę miejsca zostanie – zapewnił Jack.
– Świetnie! – z zadowoleniem stwierdził Kevin. – Miałem nadzieję, że przypłynęliście łodzią. W ten sposób będziemy mogli popłynąć wprost do Gabonu. – Rozejrzał się szybko i włączył ponownie silnik. – Módlmy się, by okazało się, że jej nie znaleźli.
Wyjechał z parkingu i okrężną drogą skierował się na przystań. Starał się trzymać jak najdalej od ratusza i swojego domu.
– Mamy problem – odezwał się Jack. – Zabrali nam dokumenty i pieniądze.
– Nam też zabrali paszporty, zanim zamknęli nas w domowym areszcie – odparł Kevin. – Ale mamy trochę pieniędzy i czeków podróżnych. Był nam przeznaczony ten sam los co i wam: chcieli nas przekazać władzom gwinejskim.
– A to mogło przysporzyć nam kłopotów? – spytał Jack.
Kevinowi wyrwał się cichy, szyderczy śmiech. Przed oczyma stanęły mu trzy czaszki z biurka Siegfrieda.
– Więcej niż kłopotów. Przeprowadziliby w tajemnicy cichy proces, po którym stanęlibyśmy przed plutonem egzekucyjnym.
– Nie chrzań! – z niedowierzaniem powiedział Warren.
– W tym kraju wystąpienie przeciwko operacjom prowadzonym przez GenSys to atak na państwo i jego interesy – wyjaśnił Kevin. – A tutejszy szef jest jedyną osobą, która orzeka, czy działanie było skierowane przeciwko firmie, czy nie.
– Pluton egzekucyjny? – powtórzył z przerażeniem Jack.
– Obawiam się, że owszem – potwierdził Kevin. – Tutejsza armia jest w tym dobra. Po wielu latach ćwiczeń nabrali praktyki.
– W takim razie mamy wobec was znacznie większy dług wdzięczności niż początkowo sądziłem – stwierdził poruszony Jack. – Nie miałem pojęcia, że grozi nam aż takie niebezpieczeństwo.
Laurie popatrzyła przez okno samochodu i zadrżała. Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, jak poważnie zagrożone było jej życie oraz że sytuacja wcale nie jest jeszcze opanowana.
– Jak znaleźliście się w tym bigosie? – zapytał Warren.
– To długa historia – odpowiedziała Melanie.
– Tak jak i nasza – dodała Laurie.
– Mam pytanie – wtrącił Kevin. – Czy przyjechaliście tu w związku z Carlem Franconim?
– Ooo! – zawołał Jack. – Jasnowidz! Jestem pod wrażeniem. Jak zgadłeś? Co ty właściwie robisz w Cogo?
– Tylko ja?
– No, właściwie wy wszyscy.
Kevin, Melanie i Candace popatrzyli po sobie, zastanawiając się, kto ma zacząć pierwszy.
– Wszyscy jesteśmy częścią tego samego programu – wyjaśniła Candace. – Ale ja jestem właściwie statystką. Jestem pielęgniarką z oddziału intensywnej opieki medycznej i pracuję w zespole chirurgii transplantacyjnej.
– Ja jestem technikiem z oddziału zapłodnień – zaczęła Melanie. – Przygotowuję materiał dla Kevina, aby mógł wykonać swe sztuki magiczne, a kiedy on jest gotowy, pilnuję, aby efekt jego pracy ujrzał światło dzienne.
– Jestem biologiem molekularnym. – Mówiąc to, Kevin westchnął z żalem. – Kimś, kto przekroczył swe uprawnienia i powtórzył błąd Prometeusza.
– Chwileczkę – przerwał Jack. – Tylko bez literatury, proszę. Co prawda słyszałem o Prometeuszu, ale nie bardzo pamiętam w tej chwili, kim był.
– Był jednym z Tytanów w greckiej mitologii. Wykradł bogom z Olimpu ogień i podarował go człowiekowi – wyjaśniła Laurie.
– Tymczasem ja nierozważnie podarowałem ogień zwierzętom. Stało się to za sprawą przesunięcia części chromosomu, dokładniej krótkiego ramienia chromosomu szóstego z jednej komórki do drugiej, z jednego gatunku do drugiego.
– A więc pobierałeś fragmenty chromosomu człowieka i umieszczałeś je u małpy – wywnioskował Jack.
– W zapłodnionym jaju małpy – sprecyzował Kevin. – Żeby być dokładnym, chodzi o bonobo.
– Czyli tworzyliście po prostu doskonale pasujący rezerwuar organów zastępczych dla określonych z góry biorców – Jack dalej formułował wnioski.
– No właśnie – potwierdził Kevin. – Prawdę powiedziawszy, na samym początku nie to miałem na myśli. Byłem wyłącznie uczonym. To, w co zostałem ostatecznie zwabiony, wzięło się z materialnej atrakcyjności przedsięwzięcia.
– O rany! Genialne i imponujące, ale i nieco przerażające – ocenił Jack.
– Bardziej niż przerażające. To prawdziwa tragedia. Problem w tym, że przetransferowałem zbyt wiele ludzkich genów. Przypadkowo stworzyłem gatunek praczłowieka.
– Chcesz powiedzieć jakby neandertalczyka? – spytała Laurie.
– O wiele bardziej prymitywnego przodka, sprzed kilku milionów lat. Raczej kogoś jak Lucy [15]. Ale są dość inteligentni, by używać ognia, wytwarzać narzędzia, a nawet porozumiewać się głosem. Wydaje mi się, że znajdują się na etapie, na którym my byliśmy jakieś cztery, może pięć milionów lat temu.
– Gdzie są te stworzenia? – zapytała nieco przestraszona Laurie.
– Na pobliskiej wyspie, gdzie żyły we względnym poczuciu wolności. Niestety, to się zmieni.
– Dlaczego? W wyobraźni Laurie widziała te stworzenia. Jako dziecko fascynowała się jaskiniowcami.
Kevin szybko opowiedział historię o dymie, który ostatecznie jego, Melanie i Candace sprowadził na wyspę. Powiedział o ich uwięzieniu i uratowaniu, a także o przeznaczeniu, jakie zgotowano tym istotom, o życiu w małych betonowych klatkach, które przygotowano dla nich, gdyż okazały się nieco zbyt ludzkie.
– To okrutne – stwierdziła Laurie.
– Katastrofa – uznał Jack, kręcąc głową. – Cóż za historia!
– Ten świat nie jest przygotowany na przyjęcie nowej rasy – wtrącił Warren. – Mamy dość kłopotów z tym, co tu już jest.
– Dojeżdżamy. Plac przed przystanią jest za następnym zakrętem – zakomunikował Kevin.
– W takim razie zatrzymaj się tu – polecił Jack. – Gdy przypłynęliśmy, stał tam żołnierz.
Kevin zjechał na pobocze i zgasił światła. Silnika nie wyłączył, aby nadal działała klimatyzacja. Jack i Warren wysiedli i podeszli do narożnika.
– Jeżeli nie będzie naszej łodzi, znajdziemy tu inną? – spytała Laurie.
– Obawiam się, że nie – odpowiedział Kevin.
– Czy poza główną drogą jest jakaś inna prowadząca z miasta?
– Nie.
– Niech nas w takim razie niebiosa mają w opiece – stwierdziła Laurie.
Jack i Warren szybko wrócili. Kevin opuścił szybę.
– Jest żołnierz – powiedział Jack. – Niezbyt czujny. Chyba nawet śpi. Ale uznaliśmy, że musimy go załatwić. Najlepiej będzie, jeśli tu zostaniecie i poczekacie.
– Dobrze – odparł Kevin. Był bardziej niż szczęśliwy, mogąc zostawić taką sprawę innym. Gdyby spadło to na niego, nie wiedziałby, co zrobić.
Jack i Warren znowu podeszli do rogu i po chwili zniknęli za nim.
Kevin podniósł szybę.
Laurie spojrzała na Natalie i pokręciła głową.
– Przykro mi z powodu tego wszystkiego. Powinnam była to przewidzieć. Jack ma zdolności do wyszukiwania kłopotów.
– Nie ma potrzeby przepraszać. To zupełnie nie twoja wina. Poza tym sprawy wyglądają teraz znacznie lepiej niż piętnaście, dwadzieścia minut temu.
Jack i Warren wrócili po zaskakująco krótkiej chwili. Jack niósł pistolet, Warren karabin. Wsiedli do auta.
– Jakieś problemy? – spytał Kevin.
– Nie. Był niezwykle uprzejmy.
– Oczywiście Warren potrafi być w takich razach niezwykle przekonujący – stwierdził Jack.
– Czy "Chickee Hut Bar" ma swój parking? – spytał Warren.
– Tak – przytaknął Kevin.
– Jedziemy tam! – zakomenderował Warren.
Kevin cofnął się, następnie skręcił w prawo i później w pierwszą w lewo. Na końcu drogi znajdował się obszerny, wyasfaltowany parking. Ciemna sylwetka baru rysowała się w tle. Za nią iskrzyła się w świetle księżyca tafla wody szerokiego ujścia rzeki.
Kevin podjechał prosto do baru i zatrzymał się.
– Wy tu poczekacie, a ja sprawdzę, co z łodzią – powiedział Warren. Wysiadł i szybko zniknął za barem.
– Sprawnie się porusza – stwierdziła Melanie.
– Nawet nie potrafisz sobie wyobrazić jak bardzo – dodał Jack.
– Czy Gabon jest już po drugiej stronie rzeki? – zapytała Laurie.
– Dokładnie tam – potwierdziła Melanie.
– Jak to daleko? – spytał Jack.
– Około czterech mil w prostej linii – poinformował Kevin. – Ale my powinniśmy spróbować dostać się do Cocobeach, a to mniej więcej dziesięć mil stąd. Stamtąd będziemy mogli skontaktować się z ambasadą amerykańską w Libreville, która powinna okazać się pomocna.
– Ile czasu zabierze nam droga do Cocobeach? – zapytała Laurie.
– Myślę, że trochę ponad godzinę. Oczywiście wszystko zależy od prędkości łodzi.
Warren podszedł do samochodu, więc Kevin opuścił szybę.
– Pasuje. Łódź stoi na swoim miejscu. Bez problemów.
– Hura – zawołali wszyscy ściszonymi głosami. Wysypali się z auta. Kevin, Melanie i Candace zabrali swoje brezentowe worki.
– To wasze bagaże? – zażartowała Laurie.
– Tak – odpowiedziała Candace.
Warren poprowadził grupę w stronę baru, następnie dookoła ku plaży.
– Jesteśmy za murem, więc nie traćmy czasu i posuwajmy się szybko – nakazał i gestem ponaglił ich, żeby ruszyli za nim.
Pod pomostem było ciemno, więc musieli zwolnić. Przez całą drogę towarzyszył im odgłos drobnych fal uderzających lekko o brzeg i szelest krabów uciekających im spod nóg do swoich nor w piasku.
– Wzięliśmy ze sobą latarki. Czy mamy je wyjąć? – zapytał Kevin.
– Nie ryzykujmy – zdecydował Jack i w tym samym momencie wpadł na łódź. Sprawdził, czy dobrze stoi na brzegu, zanim polecił wszystkim wsiąść i przejść na rufę. Gdy znaleźli się z tyłu, Jack poczuł, jak dziób lekko się uniósł. Zaparł się mocno nogami i zaczął spychać łódź na wodę.
– Uważajcie na podpory pomostu – zawołał, wskakując na pokład.
Wszyscy starali się pomóc i odpychali się od mijanych drewnianych słupów. Kilka chwil zabrało im przepłynięcie na koniec pomostu zamknięty pokładem do cumowania. W tym miejscu wykręcili i wypłynęli na otwarte, połyskujące księżycowym światłem wody rzeki.
Mieli tylko cztery wiosła. Melanie nalegała, by pozwolono jej wiosłować.
– Chciałbym odpłynąć jakieś sto metrów od brzegu, zanim włączymy silnik. Nie ma sensu ryzykować – stwierdził Jack.
Wszyscy spoglądali na spokojne Cogo z białymi budynkami zanurzonymi w srebrzyście połyskującej mgiełce. Otaczająca miasto dżungla sprawiała, że miasto otulał granatowy cień. Ściany roślin przypominały spienione fale przypływu.
Nocne odgłosy dżungli pozostały w tyle. Słychać było jedynie plusk wody i skrzypienie wioseł ocierających się o burty. Nikt się nie odzywał. Szybko bijące serca uspokajały się, oddech stawał się spokojniejszy. Mieli chwilę czasu na przemyślenia i dokładniejsze przyjrzenie się okolicy. Szczególnie nowo przybyłych ujęło przykuwające piękno nocnego afrykańskiego krajobrazu. Kolejne piętra dżungli wznosiły się pionowo, przytłaczając bliższe otoczenie. W Afryce wszystko zdawało się większe i rozległejsze, nawet nocne niebo.
Z punktu widzenia Kevina wyglądało to inaczej. Ulga, jaką poczuł, uciekając z Cogo i pomagając innym w ucieczce, tylko wzmogła katusze wywoływane świadomością losu, który czekał bonobo. Stworzenie tych chimer okazało się wielkim błędem, ale pozostawienie ich w dożywotnim więzieniu w ciasnych klatkach nieznośnie wzmagało poczucie winy.
Jack wyjął wiosło z wody i złożył je na dnie łodzi.
– Czas na uruchomienie silnika – stwierdził. Spuścił śrubę do wody.
– Poczekaj – powiedział nagle Kevin. – Mam prośbę. Wiem, że nie mam prawa was o to prosić, ale to ważne.
Jack wyprostował się.
– Co ci tam chodzi po głowie, chłopie?
– Widzicie wyspę, tę ostatnią w łańcuchu? – zapytał, wskazując jednocześnie na Isla Francesca. – Tam są bonobo. Zamknięte w klatkach zostawionych przy podstawie mostu łączącego wyspę z lądem. Niczego bardziej w tej chwili nie pragnę niż popłynąć tam i uwolnić je wszystkie.
– Co to by dało? – zapytała Laurie.
– Dużo, jeśli udałoby mi się przeprowadzić je przez most.
– Czy wasi przyjaciele z Cogo nie zdołaliby ich znowu wyłapać? – spytał Jack.
– Nigdy ich nie znajdą – odpowiedział Kevin coraz bardziej zapalony do swego pomysłu. – Uciekną. Stąd, z Gwinei Równikowej wiecznie zielone lasy ciągną się tysiące kilometrów kwadratowych w głąb lądu. Dziewicza dżungla porasta nie tylko ten kraj, ale i Gabon, Kamerun, Kongo i całą Republikę Środkowoafrykańską. W sumie to miliony kilometrów kwadratowych ziem ciągle nie zbadanych.
– Zostawić je samym sobie? – wtrąciła się Candace.
– Właśnie tak. Dostaną szansę, a ja wiem, że ją wykorzystają! Są zaradne. Pomyślcie o naszych przodkach. Oni musieli przeżyć nawet plejstoceńskie zlodowacenie. To stanowiło poważniejsze wyzwanie niż życie w tropikalnym lesie.
Laurie popatrzyła na Jacka.
– Podoba mi się ten pomysł.
Jack spojrzał w stronę wyspy i zapytał, w którym kierunku jest Cocobeach.
– Zejdziemy z kursu – przyznał Kevin – ale to niedaleko. Góra dwadzieścia minut.
– Co będzie, jeśli je wypuścisz, a one i tak pozostaną na wyspie? – spytał Warren.
– Przynajmniej będę mógł powiedzieć sobie, że próbowałem. Czuję, że muszę coś zrobić.
– Cóż, czemu nie? – zdecydował Jack. – Właściwie mnie też podoba się twój pomysł. Co sądzą pozostali?
– Powiem prawdę, chętnie zobaczyłbym takie stworzenie – przyznał Warren.
– Płyńmy tam – z entuzjazmem wsparła ideę Candace.
– Jeśli o mnie chodzi, zgoda – dodała Natalie.
– Nie wymyśliłabym nic lepszego – zgodziła się Melanie. – Zróbmy to!
Jack kilka razy pociągnął za linkę rozrusznika. Silnik wreszcie zawył. Łódź skierowała się w stronę Isla Francesca.