10. Wrota piekieł

Nicholas Hunt zupgrade'ował sobie mózg.

Zielona Tuluza 10 pokryła mu chaotyczną nanosiecią szarą masę kory. Kiedy spał i kiedy nie spał, w dzień i w nocy, obracały mu się w głowie młynki modlitewne i z nie-świadomych części mózgu płynęły w myślnię obronne mantry, inhibicyjne nieskojarzenia, fala za falą, mozolnie odpychając dookolne struktury psychomemiczne.

Oczywiście nie był do tego stopnia naiwny, żeby od razu wstrzykiwać sobie z tak niepewnych rąk otrzymane nano. Wróciwszy do Nowego Jorku oddał zawartość ampułki do analizy – ale słowa Chiguezy się potwierdziły: była to wszczepka identyczna z tymi, jakie wchodziły właśnie do promocyjnej sprzedaży. Co więcej: pirackie wersje Tuluzy 10 w Europie, Azji, Australii i większych miastach Ameryki Południowej pojawiły się w sprzedaży już w sobotę, najwyraźniej przy cichym poparciu rządów.

Temu akurat Hunt się nie dziwił: rządy nie miały innego wyjścia, jak popierać nadzianą Grzybem Tuluzę. Dziwił się natomiast, że tak wiele państw wie już o Wojnach Monadalnych. I dziwił się szybkości kolejnych ich posunięć. Jakże to? Czyżby oni wszyscy z góry wiedzieli, kiedy prezydent podpisze dekret? Umówili się, żeby solidarnie złamać Konwencję Paryską? Przewidzieli awarię programu EDC? Mieli tę Tuluzę przygotowaną, czy jak? Wersja Chiguezy nie wytrzymała dwudziestu czterech godzin.

Niemniej to wszystko tylko bardziej uwiarygodniało nową wszczepkę. Oto na jego oczach tworzył się nowy standard technologii.

Uczył się więc żyć w zortowirtualizowanym świecie. Przestał na przykład nosić telefon – zdjął sygnet, odpiął klips. Już ich nie potrzebował. Rozmowy przyjmowała teraz wszczepka, zamiast sygnału dźwiękowego pojawiało się nazwisko bądź kod dzwoniącego, z góry, po lewej, na czerwono. To wszystko był shareware, który Hunt odruchowo ściągnął z rozsianych po całym świecie serwerów anarchistycznych kultur hackerskich, Tuluza 10 była w pełni kompatybilna z Hamabą 6.

Zresztą program telefoniczny to pestka. Były tego całe terabajty, Hunt składował w Tuluzie pół biblioteki Kongresu. Taka jest klasyczna pierwsza faza gorączki informatycznego bogactwa. Przed laty, kiedy Nicholas otrzymał na własność pierwszego kompa (cóż to był za złom!), też naściągał z Sieci najróżniejszego trashu aż do całkowitego wyczerpania miejsca w krysztale maszyny. To odruch warunkowy. Gorzej: wyrównywanie ciśnień. Nie sposób się powstrzymać.

Zaniedbał przez to niemal zupełnie zamknięcie konferencji. Obudziwszy się niedzielnym rankiem w inicjacyjnym błękicie OVR, na kolejne siedem godzin stracił zupełnie poczucie czasu (chociaż posiadał w pamięci tuzin różnych wizualizatorów jego pomiaru). Bawił się wszczepką jak dziecko. Testował po kolei programy darmowe i dema płatnych użytków.

Były więc mniej i bardziej subtelne wersje archetypicznego Lustu, niektóre zgoła półlegalne, bo z fenonakładkami niebezpiecznie podobnymi do zastrzeżonych wzorców osób publicznych; a niektóre tak rozszerzone, że prócz zgwałcenia Pierwszej Damy, można w nich było pociąć ją na kawałki piłą mechaniczną, albo wyrzucić przez okno, albo prowadzać z sobą po mieście ma smyczy albo też robić z nią cokolwiek innego, równie bezprawnego.

Był Auto Image 4.0, dzięki któremu sam mogłeś przybrać cudzy wygląd, edytując sobie przed zwierciadłem własne ciało podług gustu czy kompleksów.

Był Klor's Mood Editor, zdolny wycinać z rzeczywistości całe bloki bodźców, obrazy i dźwięki wszelkiego nieszczęścia (lub szczęścia – jeśli chciałeś się właśnie zdołować), blokować nieprzyjemne zapachy, kasować w czasie rzeczywistym nieuprzejme odzywki, gasić bóle i pragnienia. Ostre Mood Editory znajdowały się na indeksie Departamentu Zdrowia, Departament Sprawiedliwości traktował ich użytkowników jako uzależnionych.

Był zupełnie już nielegalny Mad Driver, tworzący po uruchomieniu randomiczną metastrukturę rzeczywistości i sukcesywnie podług niej zniekształcający świat postrzegany użytkownika. Na zagranicznych serwerach kultur hackerskich utrzymywano liczne, specjalnie układane przez fascynatów, skomplikowane i wciąż ewoluujące metastruktury interaktywne, które pozwalały dzielić chore rzeczywistości dowolnej liczbie użytkowników któregoś z nowszych klonów Mad Drivera. Korzystający z poszczególnych scenariuszy, korespondowali ze sobą tajnymi kanałymi, spotykali się na sekretnych zjazdach, wykształcali wręcz własne subkultury. Bardzo popularny był Roswell M-D, także Dog Invasion M-D, Armageddon M-D, Fpreemason M-D… W Ubik M-D i The Mań In The High Castle M-D uczestniczyło po kilkanaście tysięcy osób.

Wszystko to było absolutnie nielegalne: pomimo dotychczasowej niewielkiej popularności OVR, Mad Driver stał się już przyczyną ponad setki morderstw i kilkuset samobójstw. Mad Driver nie respektował klauzuli TP (true personality) i samowolnie deformował przekazy informacyjne pochodzące od innych osób prawnych i fizycznych. Wielu Bogu ducha winnych znajomych ludzi żyjących w rzeczywistościach spiskowych kończyło z nożem niespodziewanie wrażonym im pod żebro, gdy spiskowiec usłyszał z ich ust nie wypowiedziane przez nich insynuacje.

Klauzula TP nie była respektowana również choćby przez taki Valentine's Heart, który przykrawał obraz wybranej osoby do osobistego ideału użytkownika. Program-lubczyk.

Ale była też masa użytków całkowicie legalnych. Przede wszystkim: edytory ekspresji, takie i owakie: lingwistyczne, mimiczne, menadżery ruchu, kompresatory sensualne, organizatory wyobrażeń.

Dalej: mnemonotatnik, wizualizator myśli. W trybie dźwiękowym lub graficznym, tekstowo lub symbolicznie, prezentował zsortowane skojarzenia, podług założonego przez użytkownika klucza i profilu. Szczególnie cenna była Jego funkcja przewijania wstecz, ratująca urwane łańcuchy myśli.

Skanery zmysłowe (obejmujące także dotyk, węch i smak) stanowiły wyposażenie standardowe.

Podobnie przeglądarki medialne. Tak oto odchodzą do laniusa ledekrany, skonstatował Hunt. Sprzężenie zwrotne: postęp podcina własne korzenie. Co by na to powiedział Krasnow? Że szybkość zmian nie może przekroczyć jednej wartości granicznej: minimalnego okresu realizacji zysków. Oczywiście i to pod warunkiem, że nie żyjemy w klinicznym leseferyźmie.

Gdy ujrzał pulsujące purpurowym neonem nazwisko Preslawny'ego, wybierał właśnie podkład estetyczny OVR, Multisense User Interface. Ściągnął ze sto standardów i teraz tonął w tym bogactwie. Ostatecznie, zirytowany ponaglającą czerwienią sygnału telefonicznego, machnął magiczną różdżką na pierwszą z brzegu ikonę, tak jak obsunęła mu się ręka, i okazało się, że trafił w Necropolis.

Natychmiast popołudniowe światło – wpadające do salonu nowojorskiego mieszkania Nicholasa przez wielkie okna i szerokie drzwi balkonowe – zeszło do natężenia odpowiadającego jesiennemu zmierzchowi. Ciemnobłękitne niebo nadmiejskie zasnuło się szaropopielatymi chmurami, rozciągniętymi w faliste pręgi. Wyżej, w tle, były jeszcze skłębione bałwany prawie czarnej materii, jakby oleistego dymu. Zrobiło się zimniej, spod jednostajnego hałasu miasta wydobyło się przeciągłe wycie odległego wiatru. Cienie wyostrzyły się, pogłębiły. Krawędzie wieżowców uległy subtelnym deformacjom, tak że kąty dotychczas proste wygięły się w jakieś łukowate rogi celujące w półmrok międzysterowcowy. Same sterówce, ognie ich reklam i naniebnych reklam laserowych, rozjarzyły się z nową intensywnością, biły z nich blaski fioletu, żółci, czerwieni, ale wszystko jakieś chorobliwe, poprzepalane na wylot. Te sterówce bardziej już wyglądały na wytknięte spod powierzchni szarego morza smogu organiczne bulwy, naroślą grzybiczne, nabrzmiałe podskórnymi żyłami gnilnej posoki. Na strunach estakad spacerowych centrum huśtały się rogate diabły.

Preslawny dzwonił z Hacjendy z odpowiedzią na przesłaną mu wczoraj przez Nichołasa prośbę o wypytanie ludzi Krasnowa pod nieobecność ich szefa – czy mianowicie nie obiło im się o uszy coś o projekcie kodowanym jako „Grudzień" lub podobnie. W Hacjendzie było aktualnie południe, Anzelm dzwonił wyrwawszy się na czas sjesty spod oczu i uszu systemów ochrony.

– O! Więc jednak! – zaśmiał się na wieść o przesiadce Nicholasa. – Czekaj, chwila…

Otworzył drugi kanał i po prawicy Hunta buchnął zza sofy pustynny żar, jaskrawe słońce wjechało mu do salonu na fali rozpalonego piasku. Półhoryzont cięły: cień wysokiego muru oraz ideogramy Joshua trees. Spod regału wyrastała absurdalnie soczysta zieleń bezustannie zraszanego trawnika. Preslawny widocznie szedł, bo perspektywa się zmieniała, lecz algorytmy kompresyjne rugowały wszelkie chwilowe wahnięcia POV.

– Jezu – mruknął Hunt, który momentalnie się spocił. – Odpuść, Anzelm, ja nie obznajomiony, nie wiem, jak się to profiluje, upieczesz mnie tu!

– To wyobraź sobie, jak ja się muszę czuć! – zarechotał Preslawny. – Nie dla takich klimatów mnie rzeźbili. A ty, widzę, w domciu. Jak tam nasi geniusze? Wyszło coś z tej burzy mózgów? Hę hę hę, burza mózgów…!

– Co?

– Nic, wyobraziłem sobie interpretację psychomemiczną.

– Będę musiał do nich zajrzeć…

– Czy mi się wydaje, czy coś straciłeś serce do roboty?

– Wydaje ci się. Co masz o Grudniu?

– Nic. Nie wiem, skąd to wziąłeś. Wszystko, co udało mi się wydobyć, to gadka o jakimś Wrześniu. Może się obsunęli w nazwach miesięcy. Co, Hunt? To nie jest jak z Grzybem, z którego sam Rrasnow otwarcie się naśmiewa…

– Zaraz-zaraz, ty wiedziałeś o Grzybie? Od kiedy?

– Tydzień chyba. Bo co? Nie mów, że ty nie wiedziałeś!

– Ale którędy właściwie to wycieka?

– Sam wiesz, stary ściąga tych ludzi zewsząd i oni wnoszą swoje wiana: wiedza może być wszak kopiowana wwnieskończoność, bez straty wartości. To nie jest tak, że ktoś tu coś utajnia, po prostu…

Daj już spokój – westchnął Hunt. – Grudzień. Bo znowu zapomnisz.

– A, tak. Upiłem jednego gościa od Chaosu Genowego, asnow capnął go Lidmunowi. Ale zaraz, po co ja ci to mam-Zaraz wytnę i dostaniesz plik OVR. Raz, dwa, trzy.

Oho, chyba przyszło, jakiś diabełek niesie mi paczuszkę.

– No to ją rozpakuj. Cześć.

Hunt rozpakował. Upał na moment zniknął, by zaraz spaść nań ze zdwojoną siłą (Anzelm posłał mu autoexec) Chciał zmrużyć oczy, ale zorientował się, że już je mruży Na nosie miał ciemne okulary, wielkie sombrero na głowie. Wracał właśnie do nadbasenowych leżaków z dwiema butelkami piwa w rękach. Leżaki krył cień płóciennego parasola. Na leżaku bliższym srebrnej toni spoczywał golutki fenomurzyn. Bez wielkiego przekonania i bez skutku próbował się właśnie podnieść na miękkie nogi. Rękoma leniwie macał dookoła leżaka, ale natrafiał tylko na puste butelki. Za każdym grzechotem krzywił się paskudnie.

– Masz! – Nicholas rzucił mu piwo. – Deo gratias. Jałowiec, tak się ten wirus… – zaczął golas, jakby podejmując zarzucony przed chwilą wątek, zaraz jednak sam sobie przerwał, by pociągnąć głębszy łyk, jeden, drugi, trzeci. Wreszcie odetchnął i zwrócił metnawy wzrok na Nicholasa. – Ja, pojmujesz, ja nie jestem żaden pieprzony gangster, ja jestem urzędnik państwowy, wdepnąłem w to przez papierki, wszyscyśmy tak… – tłumaczył się bełkotliwie. – Nie wiadomo nawet, czyj był to pomysł. To jak maszyna, jak rój pszczół – gdzie początek ruchu? Nie rozpoznasz. Lata całe temu… Ale to się wydostało, pierwotnie był przenoszony z krwią i drogą kontaktów płciowych, ale bez problemu można go opancerzyć, droga kropelkowa… Wydaje nam się, że już opanowaliśmy, a potem znów gdzieś wyskakuje… Bo jak wybuchnie pandemia…

Hunt usadził się na leżaku obok. W absurdalnych zrywach nerwowodów usiłował napiąć mięśnie ud i łydek, oczywiście bez żadnego efektu – Preslawny był niższy i tęższy od Nicholasa, ciało inaczej odnajdywało równowagę.

– Kto zsyntetyzował? – spytał założywszy nogę na nogę i zsunąwszy sombrero głębiej na oczy.

– Nie wiem, nie wiem, to wszystko było półoficjalnie. Nawet nie to, że tajne. Rozumiesz: rozmowy na korytarzach, aluzje… Niczyja decyzja. Wyszło tak przypadkiem, przy okazji jakiegoś projektu w DARPAHQ. Akurat znowu zerwało nam południową granicę i była taka atmosfera, że… Nastrój taki…

– Ale co to właściwie za wirus? Co on robi? Zabija? – Zabija? No co ty? – Więc?

– Och, do diabła… Na początku miał działać jedynie selektywnie. To znaczy: aby się uaktywnić, musiał wpierw rozpoznać u nosiciela zadany z góry zestaw genów. Miał być maksymalnie niewirulentny. Zakładano, iż…

– Ale co on robi? – westchnął Hunt.

– Powoduje bezpłodność. U mężczyzn. RNAdytor. Obniża liczbę plemników. Działa statystycznie: zmniejsza prawdopodobieństwo zapłodnienia. Poza tym – żadnych skutków ubocznych, żadnych łatwych do rozpoznania efektów. Celowano go w Afrykanów, Azjatów, Meksów, Latynoamerykanów. To ciśnienie demograficzne jest przecież straszliwe, z Południa idzie taka fala, że nie pozostanie tu kamień na kamieniu, musimy się jakoś bronić, oni nas zalewają, niszczą ekonomicznie i kulturowo, to wrzesień naszej cywilizacji, jesteśmy garstką arystokratów pośród tłumu gotowych na wszystko wyzwoleńców. Jałowiec to był sposób najbardziej humanitarny, nikomu nie wyrządzał szkody, żadnego bólu, żadnej śmierci, żadnej krzywdy, nawet papież nie powinien się czepiać, bo przecież właśnie do aborcji nie dochodzi, nie ma i momentu poczęcia. To było takie eleganckie, takie – takie idealne. W ciągu dwóch pokoleń – koniec z przeludnieniem. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że gdy tylko wirus wyizolują naukowcy nacji, na które był wycelowany, może zostać przez podmianę wzorcowego fragmentu DNA zwrócony na nas,, choć byłoby to w istocie bardzo trudne, bo nie ma czegoś takiego, jak DNA charakterystyczne dla Amerykanów i musiano by zaprogramować Jałowiec na uderzenie od razu w całą ludzkość. Ale i to nie byłoby nam straszne, bo my już przecież nie rozmnażamy się w naturalny sposób, jeno z inkubów, przez budowę nowego genomu zarodka, więc jesteśmy przed Jałowcem całkowicie bezpieczni… Jezu, ale upał.

– No, ale mówiłeś, że wycofali się i nikt się nie przyznaje i nie ma ani jednego podpisu.

– Bo okazało się, że maksymalna awirulentność nie oznacza jeszcze całkowitej odporności na mutacje, a on przejawia tendencję do potęgowania siły wywieranego efektu. Nie tyle zmniejsza liczbę plemników, co w ogóle blokuje ich produkcję. Nie ma tu mowy o obniżeniu prawdopodobieństwa zapłodnienia: on po prostu uniemożliwia zapłodnienie. Jeśli się wydostanie na wolność jeśli się rozprzestrzeni w populacji nierzeźbionych… Nawet gdyby wówczas nie doszło do wojny – to co poczniemy potem? Przetrwają jedynie społeczeństwa preferujące sztuczne rozmnażanie: my, część Europy, enklawy azjatyckie. To jest upadek, to jest zagłada: wszak dziś jesteśmy mocarstwem właśnie dlatego, że poza naszymi granicami kłębią się miliardy owych zacofańców. W sensie gospodarczym, nie psychologicznym. Podcinamy gałąź, na której siedzimy. Jałowiec uratuje nas przed mieczem demografii, ale zniszczy młotem ekonomii.

– Ale nie taki był projekt.

– Ba! – westchnął fenomurzyn. – O to właśnie chodzi, że, o ile wiem, żadnego projektu nigdy nie było. Jakieś dyskusje, szepty na wieczornych przyjęciach, zaraza idei, Wrzesień, ktoś tu, ktoś tam… Żadna instytucja jako instytucja o tym nie wie, to nie jest niczyja decyzja polityczna, nikt nie brał i nie weźmie odpowiedzialności, nikt się nie przyzna. To tylko my, personel, urzędnicy, tylko my, właśnie po amatorsku, bo… Wrzesień.

End of file.

Wstał, podszedł do barku, wychylił szklaneczkę Wędrowniczka, wyjrzał na chmurne Necropolis i wychylił drugą. Wrzesień, Grudzień. We łbie miał rozpędzoną galaktykę strachu, ognie przerażenia. Nawet jeśli prawda -nawet jeśli… to co? Zerknął na tykający żółtymi kośćmi zegar. Trzeba jechać do Bunkra. Grudzień, taaa. Krasnow? Kleist? Vassone? Schatzu? Moore? Oiol? Stimmel? Kto wie, a kto nie? Gdyby miał obstawiać, postawiłby, że nikt z nich. Ktoś na Kapitelu, skoro doszło do uszu Tito -ale też nie na pewno. Być może w ogóle nikt. Być może tylko w mojej głowie… Jądro galaktyki lęku. Chigueza?

tylko

Czy dlatego właśnie przyszła na lotnisko? Że Bronstein wiedział? Rany boskie, może jego faktycznie ubili. Kwazary paniki. Trzecią szklaneczkę. Co robić? Nic nie robić, to oczywiste.

Co robić? Podpuścić Kleist. Sprawdzić Chiguezę. Jak się zwał ten sneaker? Skrytojebca?

Opamiętaj się, Hunt. Nic, nic nie robić: to jest jedyna właściwa strategia! Już zapomniałeś tę lekcję, która kosztowała cię Wygnanie?

Wyszedł na balkon. Cuchnęło otwartym grobem. Grudzień – kiedy? Patrzył na to miasto i budził się w nim histeryczny chichot. Widział je teraz już nie jako zbiorowisko budowli, nawet nie jako sumę stłoczonych w nich ludzi – lecz swoistą kulturę ich umysłów, podbuzowaną na stałym ogniu, rozplenioną wszerz i wzwyż…

Nefeleńczycy, nefeleńskie neuromonady, kosmiczny pająk myślni. Nicholas zatrzymał na moment spojrzenie na swej dłoni opartej o poręcz balustrady. Skóra, mięśnie, krew, kości, ścięgna. Poruszam; czuję. Jestem człowiekiem, jestem człowiekiem. Mój Boże, Schatzu, czym ty mnie zaraziłeś…

Zamknął i otworzył oczy. Jeszcze jest to królestwo materii, jeszcze kamień i ciało i wiatr i kolory przedmiotów. Cisnął szklanką o podłogę. Rozbiła się – to było prawdziwe szkło.

Spokojnie, spokojnie. Skrytojebca. Ponieważ Nicholas przekopiował był do wszczepki zawartość pamięci ledpada, teraz przewertował szybko żółte pergaminy zmurszałej księgi i odnalazł adres sneakera. Skrytojebca nigdy i z nikim nie rozmawiał o tego typu interesach przez telefon, ze swymi osobistymi klientami w ogóle nie kontaktował się. za pośrednictwem Sieci i niezmiernie rzadko wychodził z domu. Kilka miesięcy temu Hunt wynajął go, żeby znalazł coś na Fortzhausera, Anzelm mu go polecił. (Co prawda sneaker w końcu nie znalazł nic prócz młodzieńczej bójki barowej). Teraz wynajmie go po raz drugi. Tak. Skrytojebca, potem Kleist, potem – być może – Tito. Jak nie Grzyb – to Grudzień; któryś szantaż zadziała. Va banque.

Postanowił. Nie miał już zatem odwrotu. (Teoretycznie każde postanowienie mógł złamać – lecz wiedział, że tego nie zrobi). Dobrze, dobrze, dobrze. Oddychał szybko. Energia płynęła pulsującymi żyłami wraz z gorącą krwią. Gdyby teraz uderzył zaciśniętą pięścią, roztrzaskałby poręcz balustrady na drobne kawałki. To właśnie czują samobójcy spadając ostatnie dziesięć metrów, pomyślał. Bo też moja decyzja podobnie straceńcza. Nigdy nie przejawiałem inklinacji do taniego ryzykanctwa, nie uzależniłem się od adrenaliny. A jednak. Nawet największy tchórz – ma przynajmniej jeden taki błysk-moment, gdy po prostu rzuca o swoje życie monetą. Ileż w końcu razy można się cofać z ostatniego stopnia? Kiedyś wreszcie przeważa nastrój chwili i sprzedajemy czterdzieści lat przyszłych za kilka najbliższych minut. Jest to gra o tożsamość, w zależności bowiem od wyniku rzutu redefiniujemy siebie samego. Czego chcę, na co liczę? Na władzę? Powrót do raju? Dogmat: każdy człowiek pożąda szczęścia; nie każdy dąży, ale każdy pożąda. Moje szczęście… No nie wiem, nie wiem, nie wiem. Więc chyba rzeczywiście: fizjologia ryzyka, ekstaza hazardzisty. Wynajmę Skrytojebcę i… Czy się cofnę? Będę miał jeszcze wiele okazji, tu trzeba długoterminowej determinacji na drodze do celu – a jakiż ten cel? Spojrzał na własne zaciśnięte dłonie. Niczego w życiu nie osiągnąłem, tak mówią ze łzą w oku na ostatnich spowiedziach potężni mafiosi, tak szepczą umierający multimiliarderzy. Bo też w obliczu absolutu żadne osiągnięcie doczesne tak naprawdę się nie liczy. „Niczego w życiu nie osiągnąłem": i wówczas strzelają na siatkówce poklatki wspomnień szans zaprzepaszczonych, okazji zaniechanych, czynów przed dokonaniem porzuconych, myśli nigdy do końca nie zrodzonych… Tchk! tchk! tchk! Wyświetlenia drzwi wpółotwartych, których progu nie miałem odwagi przekroczyć. Oślepiają przez łzy. Zaglądałem w te korytarze, lecz nie wszedłem. I teraz – ja leżący na łożu śmierci – żałuję. Ja leżący na łożu śmierci wszedłbym-„Człowiek, który potrafi się identyfikować ze sobą samym z przeszłości i przyszłości, osiąga jedyne dostępne śmiertelnikowi: świętość i spokój ducha". Kto to powiedział?

Nie pamiętam. Moje sumienie zawsze było po prostu pamięcią o przyszłym Nicholasie Huncie. Jeśli powstrzymałem się od jakiegoś uczynku, o którym wiedziałem, że jest zły, lecz przyniósłby mi korzyści – to nie dlatego, że tak silną mam wolę, że tak przyzwoity ze mnie człowiek, albo tak wielka we mnie bojaźń Boża, jeno z tej absolutnej pewności, iż w przyszłości, za godzinę, za dzień, za rok, zapłacę za ów czyn nieporównywalnie większą cenę nerwów, strachu, goryczy, wstydu. Tak zatem powstrzymuję się w imię większej wygody życia, które przede mną. I jeśli teraz nie zaniecham dociekań (a wiem, że nie uczynię tego, nie zboczę z drogi), to też w imię przyszłego Nicholasa. Bo mam tę pewność, że nigdy-nigdy-nigdy, aż do śmierci, nie darowałbym sobie tego zaniechania i w końcu przeobraziłbym się w człowieka, którego jedyną racją bytu jest cyniczna duma z rozmiarów własnej degrengolady. Przypomniał sobie o dziennikarzach i wycofał się do wnętrza mieszkania, szkło zaskrzypiało pod podeszwą. Wczoraj miał od nich kilkadziesiąt telefonów, Lucjusz zgrabnie wszystkich spławił. Dzwonili też z A amp;S, żeby nosa nie wystawiał z apartamentu. Więc nie wystawiał. Przeglądał, na ledtapecie, a potem już przez wszczepkę, doniesienia na temat samobójstwa lobbystycznego prawnika w Watergate. Media nisko zindeksowały informację, nie było jej w domyślnych ustawieniach. Kilkoro starych znajomych Nicholasa zadzwoniło o tym poplotkować, nazwisko Hunta wypłynęło tam u nich w gorzkich oparach skandalu; no, ale oni nie z newsreaderów się dowiedzieli. Wczoraj i dzisiaj dzwonił także Fortzhauser z pretensjami, że Vassone gdzieś wyjechała, nie zostawiła namiarów i wyłączyła swój telefon. Zgodnie z regulaminem pułkownik powinien ogłosić alarm i posłać jej tropem FBI. Hunt kazał mu się na razie powstrzymać. Miał niemal całkowitą pewność, że to nie żaden spisek obcego wywiadu, lecz po prostu kolejne przesilenie tożsamości Mariny: czy przykryła się Tuluzą 10, czy nie, ciało poszczutej monady na dobre weszło do jej umysłu.

Bunkier, Skrytojebca – powtarzał sobie, przebierając się w reprezentacyjne ciuchy.

A mało brakowało, by złamał się jeszcze przed wyjściem z mieszkania. Odruchowo zadzwonił bowiem do psychoanalityka on-line, a menadżer wszczepki miał w defaultach adres jego medykatora i momentalnie zwizualizował z połączenia starego fenosemitę z freudowską brodą.

– Słucham pana – rzekł ów archetypiczny mędrzec zasiadłszy w fotelu w rogu salonu.

– Zamierzam popełnić wielkie głupstwo – westchnął Hunt, prostując sobie przed lustrem halsztuk. Zawsze przywiązywał wielką wagę do ubioru, tym bardziej dzisiaj nie chciał się pozbawiać przewagi pierwszego wrażenia. Czy błękitne tabi pasują do garnituru od Sweeda? Czy powinien wziąć laseczkę ze srebrną główką? Mankiety jakie: koronkowe czy gładkie?

– Skoro wie pan, że to głupstwo, czemu zatem…?

– Pojęcia nie mam. Z frustracji chyba.

– Co pana tak frustruje?

– Wszystko idzie obok mnie. Nawet moje decyzje nie są przecież moje. Chciałbym móc sprzeciwić się żywiołowi, wpłynąć na kierunek choć w najmniejszym stopniu… Ja wiem, że to niemożliwe, że w najlepszym razie sam kark sobie złamię. Że nic zupełnie na tym nie zyskam. No, może jednak. Mimo wszystko ryzyko jest nieporównywalne z ewentualnymi korzyściami. Ale… szlag mnie trafia, kiedy pomyślę…

– Co?

– Nic – mruknął Nicholas, skończywszy pospieszny makijaż.

– Zawsze pan to w ten sposób odbierał? Czy też jakieś niedawne wydarzenie spowodowało zmianę pańskiego nastawienia?

Hunt milczał przez chwilę, po czym rozłączył się. Brodaty analityk rozpadł się do kupki kości i zmurszałych tkanin. Przybiegło pięć diabełków i wymiotły je za balkon.

Nicholas nie miał nawet pewności, czy był to ekspercki talkbot (najłatwiej sturingować psychoanalityka), czy też nakładka MUI na jakiegoś dyżurnego terapeutę medykatora Jednakże ostatnie pytania tamtego odcisnęły mu się w umyśle silnym wzorcem, i wychodząc do windy dostał sję Hunt pod władzę potwornego podejrzenia: a co, jeśli to wszystko dlatego, że po prostu usiadła na mnie tak perfidnie wyprofilowana monada?

Co, jeśli ja nieświadomie stałem się ofiarą psychomemicznego Mad Drivera…?

Heurystyczne piękno podobnych teorii polega na ich fraktalowej strukturze: każde zaprzeczenie stanowi tu zarazem fundament dla nieskończonego szeregu dalszych podejrzeń.

Ponieważ nigdy nie będę w stanie stwierdzić, czy to prawda, czy nie – powiedział sobie Nicholas wchodząc do windy – muszę udawać, że wierzę w wersję prostszą.

Spadając do garażu w cuchnącej siarką żelaznej klatce, znowu wpatrywał się zachłannie w swoją dłoń, teraz zaciśniętą na gałce laski. Różowa skóra pokryta siateczką drobnych zmarszczek. Żyły. Krew. Białe grzebienie kłykci. Gładkie tarcze paznokci. Ja, ale przedmiot. Czuję, ale dotykam. Ja, ale materia. Ciało. Ciało.


W centrum operacyjnym Bunkra panowała bitewna gorączka. Podczas gdy Hunt szedł między rozmigotanymi firanami taktyczego ledunku ku biurom szarż. Środkowoafrykański Sojusz Ekonomiczny kończył swój żywot, sięgając wszystkimi możliwymi krzywymi zera, niektórymi jeszcze niżej. W powrotnej fali ekonomicznego kollapsu zdewaluowane akcje CAEA uderzyły na giełdy gęstego chaosu i EDC rzucił się do wykupywania Sojuszu. Tak się buforuje przestrzeń międzyfrontową w Wojnach Ekonomicznych. Hongkongijskiej zabierze teraz dobrych kilkanaście godzin ponowne skonsolidowanie i ukorzenienie swego kapitału ofensywnego.

Program sekretaryjny przetrzymał Hunta pod drzwiami gabinetu Kleist kilka długich minut. Odwróciwszy się,

Nicholas stanął z rękoma za plecami i z wysokości galerii obserwował główną salę centrum. Wszelki ruch brał się tam tylko z tych ledekranów. Żołnierze EDC trwali na

swych stanowiskach niczym pogrążone w letargu kukły z mięsa, o poprzecinanych nerwach, kompletnie wyślepieni. Po nich samych, bez frenetycznego ruchu obrazowanych kolorowo danych, nikt by się nie domyślił temperatury bitwy. Czasami któryś z żołnierzy wstawał na moment, zamachał ramionami – potem znowu siadał i kamieniał. Istniał drugi Bunkier, drugie centrum – w zastrzeżonych dla ich wspólnego użytku rewirach OVR. Korelacja danych wyświetlanych na półprzeźroczystych firanach z działaniami wojskowych maklerów była w gruncie rzeczy bardzo powierzchowna. Nicholas nawet nie próbował dociekać, gdzie aktualnie toczą się walki – dobrze, że w ogóle odczytał z tych wykresów klęskę CAEA. Doprawdy żaden był z niego infoekonomista, z owego wykładu pani generał wyniósł jeno ogólne wrażenie: że to wielopoziomowe szachy chaosu.

Niemniej – cóż lepszego miał teraz do roboty? Bóg raczy wiedzieć, jak długo pryncypialna pani generał przetrzyma go w antyszambrach. Poprosił o akces do taktycznego OVR centrum Bunkra, i otrzymał go. Diabeł poprowadził Hunta za rękę. Wizualizacja była oparta na autentycznej architekturze budynku. Żołnierze nadal siedzieli nieruchomo na swoich miejscach: wślepieni piętrowo. Gdy jednak podszedł do najbliższego i dotknął go, kładąc mu dłoń na ramieniu, OVR otworzyła dla niego następne równolegle kanały informacyjne. Błędnik Nicholasa zaszalał. Upadłby, gdyby nie silne ramię Lucyfera.

Wewnętrzne wizualizacje taktyczne EDC chodziły na dopalaczach 5D i Hunt, nie przeszkolony, bez stosownego oesu, bez specjalistycznych emulatorów dimencjonalnych, poczuł się jak zdzielony w czoło kowalskim młotem kolorów. Trzy wymiary nie wystarczały dla zobrazowania choćby podstawowej warstwy zmagań w Wojnach, nawet po komprymacjach i przekształceniach (bo to przecież nie były surowe dane, surowych danych nie oglądał na oczy nikt prócz programistów i uczelnianych specjalistów od infoekonomiki). Tak więc analizy taktyczne szły w czasie rzeczywistym w 5D, organizowane tak i owak, w grafice, digitalnie oraz podprogowo. To już nie był Bunkier, lecz jakiś ażurowy kwiat światła, każdy z dziesięciu kierunków otwierał się na inne ołtarze wiedzy, nawet Necropolis iakby przystopowało. Głowa żołnierza posiadała kształt rozdętego multidodekaedru i nie było takiego fragmentu otoczenia, który mógłby ujść spojrzeniu niezliczonych jego oczu.

Ten akurat żołnierz (było to zapisane w obłokach) zajmował się tak zwanymi „krótkimi spływami": najprymitywniejszą, pierwszą historycznie wersją IEW. Były to nagłe, zmasowane wyprzedaże obligacji skarbowych danego państwa, ewentualnie połączone z wyprzedażami akcji jego wiodących narodowych korporacji, o ile istnieją takowe, i ich głównych kontrahentów; do tej kategorii należały także wielkie spekulacje walutowe. Z biegiem czasu wyewoluowały one w Wojnach w formy nieskończenie bardziej subtelne, których Hunt już zupełnie nie pojmował. Powyższe oraz szeroka gama manewrów pośrednich – między innymi „blank-skoki" – składała się na podstawowe strategie spływów krótkich. W rejonach pod-obok-górnych mógł Nicholas obserwować ich postępy na przykładzie ofensywy CAEA.

Sukcesywnie aktualizowany rejestr aktywnych blank-skoków obracał się natomiast na wyciągnięcie ręki pod-pod Huntem. Było ich tysiące. Blank-skoki stanowiły procedury programów giełdowych obliczone nie na zdołowanie czyichś wskaźników lub obronę własnych, lecz na wprowadzenie w błąd programów wroga, by te, wziąwszy pod uwagę odczytane z rynku efekty blank-skoków, wyciągnęły fałszywe wnioski i uruchomiły w odpowiedzi procesy samoszkodzące. Cały software do IEW – nawet najbardziej wyrafinowany – był bowiem na jakimś tam podstawowym poziomie bardzo do siebie podobny i ci sami prograniiści, którzy pisali bądź hodowali analizatory dla obrońców rodzimej gospodarki, wymyślali jednocześnie sposoby na oszukanie cudzych. Blank-skoki były stosunkowo tanie i bezpieczne. Czasami na dodatek trafiały się wśród nich prawdziwe pushery, które kosztem paru tysięcy akcji potrafiły pchnąć giełdę w objęcia zupełnie nowego atraktora.

Istniały, rzecz jasna, również blank-blank-skoki, random-blank-skoki, quasi-blank-skoki, kontra-blank-skoki, a nawet zero-blank-skoki, czyli procedury puste, za to kasujące na określony czas wszystkie inne sojusznicze blank-skoki, aby wraże analizatory jęły się ich doszukiwać w operacjach zupełnie niewinnych.

U samej góry, w zenicie OVR, wisiały nad Nicholasem konstelacje danych strategicznych obrazujące ogólny standing. Streszczano tam wszystko inne: sztuczne deprecjacje długów państwowych sposobami bardziej subtelnymi (a zatem już wymagającymi czasu na wyindukowanie trendu) i postępy w „neutralizowaniu" największych banków ofiary metodą dumpingu kredytowego, poprzez pozbawienie ich płynności gotówkowej i/lub drenaż waluty; a to są już operacje średnioterminowe. Zablokowanie potencjalnych źródeł kredytowania i przerwanie łańcuchów reasekuracyjnych zabiera trochę czasu.

Tuż obok posuwały się najgroźniejsze, długofalowe strategie ataku w IEW, polegające na przejmowaniu kontroli nad maksymalną liczbą firm możliwie najmocniej powiązanych z rynkiem danego kraju, a to poprzez wykup w nich pakietów kontrolnych za pomocą wieloogniwowych łańcuchów „podwójnie ślepych" pośredników. Dalej szły: rozciąganie deficytów hadlowych ofiary, presje dla nominowania jej długów w walutach zamkniętych, sztuczne wytwarzanie ujemnego ciśnienia inwestycyjnego w celu odessania potencjału intelektualnego atakowanej gospodarki (na co trzeba już zmian legislacyjnych na terytoriach napastników).

Oddzielnie opisywano Strategię Koreańską, najgroźniejszy i najbardziej totalny wariant. Wymaga on od napastników takich zmian regulacji fiskalnych, na skutek których powstałyby u nich przynajmniej po jednej strefie oferującej każdej z głównych gałęzi gospodarki ofiary lepsze warunki podatkowe, płacowe i tym podobne. Utrzymanie ich przez czas wystarczający na dopełnienie się kollapsu budżetowego i rozpędzenie twardej recesji – pozwala na całkowitą dekompozycję państwa/sojuszu.

Obecnie Koreańska rozgrywana była jedynie przeciwko

Australii, przez Triumwirat Azjatycki – o tym słyszał nawet Hunt. Zresztą wstęgi predykacyjne Bunkra głosiły, iż kampania prawdopodobnie załamie się po wejściu Australii w unię gospodarczą NRPA.

W istocie jednak także wskaźniki Koreańskiej zmieniały się pod spojrzeniem Nicholasa: tu nawet „długofalowa" strategia oznaczać może akcję zaledwie kilkunastodniową – wszak są to Instant Economic Wars: „wstrząsnąć i zagotować".

Oczywiście banki narodowe starały się bronić gospodarek swych państw, nakazując programom defensorskim wykup na pniu wszelkich rzucanych na rynek dużych bloków kluczowych akcji i podobną metodą utrzymywanie kursów waluty i obligacji skarbowych, jednak już w ramach tych najprostszych strategii mogły one zostać pokonane przez przeciwnika o większych rezerwach pieniężnych (szczególnie gdy chodzi o wielkoemisyjne papiery dłużne ze szczytu piramidy). Między innymi stąd tendencja do łączenia się w ekonomiczne sojusze obronne, zwłaszcza jeśli chodzi o mniej bogate państwa.

W Stanach i NAFTA działania podobne znajdowały się w kompetencji właśnie Economic Defense Corps, w tym celu został on stworzony. Jego potencjał militarny oscylował obecnie wokół stu teradolarów, a w każdym razie takie spekulacje słyszał Hunt w mediach. Skuteczne przeciwdziałanie ofensywom długofalowym jest wszakże bardzo trudne i nie od dzisiaj mówiło się, iż EDC już nie wystarcza.

Zagrożeni druzgoczącymi ofensywami zazwyczaj uciekali się bowiem do tworzenia gigantycznych holdingów konsolidujących całe gałęzie przemysłu państwa, czy nawet kontynentu, w jeden ekonomiczny organizm. Jeśli dotyczyło to dziedziny stanowiącej filar gospodarek tych krajów, zarząd podobnego holdingu stawał się analogiem rządu państwowego (czy ponadpaństwowego) i odpowiednio zyskiwał na kompetencjach i znaczeniu. Miało to miejsce na przykład w przypadku Południowoamerykańskiego Kartelu Drzewnego. Mieszkańcy Amazonii mogli mówić raczej o podporządkowaniu ekonomicznym niż obywatelstwie w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Kartele takie stanowiły struktury sztywne, obliczone na wiele lat, natomiast sojusze pierwszego rodzaju były luźne i łatwe do zerwania, i w rzeczy samej zrywało się je, odwracało i tworzyło od nowa niemal bez przerwy Działo się tak przede wszystkim dlatego, iż superkomputery maklerskie wprowadziły je do swych rozważań jako jeszcze jedną zmienną, a w epoce, gdy minister obrony, minister spraw zagranicznych, szefowie wywiadu i kontrwywiadu są obowiązkowo infoekonomistami, rządy przejawiały niebezpieczną skłonność do sugerowania się radami owych komputerów.

Nicholas rozglądał się po wnętrzu tego Bunkra II, bezskutecznie usiłując przezwyciężyć dezorientację. Próbował odszyfrować z obrazowanych dookoła analiz coś, co podparłoby jego intuicyjne podejrzenie nieprzypadkowości awarii owego nadprogramu EDC (tu przecież powinni pisać otwartym tekstem), ale o Kubusiu Puchatku nie było nigdzie ani słowa. Spytał nawet diabła, który z kolei spytał programy Bunkra (pytanie zostanie zarejestrowane), lecz w odpowiedzi otrzymał właściwie tylko maksymę o nieprzewidywalności zachowań wolnego rynku, jeśli nie liczyć kilku giga szczegółowych analiz w attachmencie. Owszem, do specyfiki IEW należało i to, że pole, na którym rozgrywa się tu bitwy, podlega nieustannym, a bardzo szybkim i głębokim zmianom, i kierunku tych zmian nie da się w żaden sposób przewidzieć: jest to proces chaotyczny co się zowie. Między innymi to odstręczało Hunta od infoekonomiki: to nie zawód, nie kariera, raczej rodzaj powołania, wymaga oddania absolutnego. Średni czas użyteczności żołnierzy EDC z pierwszej linii frontu wynosił pięć miesięcy.

Bo to przecież nie tylko Wojny. Sytuację dodatkowo komplikował fakt, iż dosłownie każdy mógł się do tych zmagań włączyć. Czy sam Hunt nie spekulował na gierdzie? W ten czy inny sposób robili to wszyscy, pośrednio i bezpośrednio, nawet jeśli nie zdawali sobie sprawy. Co prawda pojedynczy prywatny inwestor nie prezentuje żadnej siły, lecz ich dziesiątki milionów – dziesiątki, setki milionów „giełdowych bandytów", z domowego terminala inwestujących i realizujących zyski pomiędzy obiadem a kolacją, bez żadnej głębszej analizy, „na nos" – to jest już wielce znaczący czynnik, którego nie sposób lekceważyć a który nie daje się do końca zanalizować i zasymulować w żadnych, choćby nie wiadomo jak rozległych, skomplikowanych i doświadczonych komputerowych sieciach komórkowych. Często słyszał od znajomych infoekonomistów, jak by to było wspaniale, gdyby nagle szlag trafił wszystek giełdowy plankton i pozostały w oceanach tylko rekiny i wieloryby: nareszcie zobaczylibyśmy nieco jaśniej, co tu jest grane.

Ale samych waleni też było w owych wodach sporo. Żaden kraj nie może przecież „odmówić" uczestnictwa w Wojnach Ekonomicznych, zająć postawy „gospodarczego pacyfisty" lub na siłę neutralnego, grożąc odwetem za pomocą tradycyjnych środków – w ten bowiem sposób w najlepszym razie skaże się na izolację, co jest równoznaczne z cofnięciem się do gospodarki dziewiętnastowiecznej, koniecznością substytucji eksportu, krwawą wojną przemytniczą, kończy się zaś nieodmiennie masową emigracją i odpływem kapitału, błyskawiczną pauperyzacją społeczeństwa, zmianą rządu oraz przejęciem kraju za bezcen przez cierpliwych konkurentów.

Cóż, jeśli wierzyć Kleist, czeka nas to tak czy owak. Dotknął twarzy żołnierza. Wydęła się ku niemu ze wszystkich stron.

Nie przeszkadzam? Chciałbym o coś zapytać.

– Słucham, sir – rzekł żołnierz. Nie wstał jednak. (I dobrze, pomyślał Hunt. Pewnie bym zwymiotował).

– Może mi pan powiedzieć, kiedy dokładnie zaczęliście się orientować w, mhm, aberracjach Puchatka?

– Pierwszy alarm poszedł przedwczoraj o piątej szesnaście po południu, NYT.

Tak oto teoria o premedytowanej akcji Langoliana upadła. Za żadne skarby by nie zdążyli. Ale czy to automatycznie musii oznaczać, że Chigueza mówiła prawdę?

Czuł, że kłamała; tam, na lotnisku, czuł był to przez skórę(przez myślnię) z każdym jej słowem wyraźniej: łgała na potęgę, w kwestii Tuluzy, być może również w innych.

– Dzięki.

Żołnierz nawet nie skinął głową. Zapewne przez cały ten czas pracował w trybie multitaskingu, odpowiadał za niego skrypt osobowościowy menadżera.

– Pani generał zaprasza – odezwał się wtem diabeł.

Nicholas wyciągnął do niego rękę. Lucyfer wyprowadził go spod kolejnych warstw OVR. Powrót do świata 3D też był małym szokiem. Wchodząc z powrotem na galeryjkę, podpierał się laską.

Kleist przyjęła go ze wszystkimi oficjalnymi rytuałami. Co prawda znajdowali się poza NEti, ale pod wewnętrzną siecią Bunkra. Z drugiej strony, czy tamto ambulatorium było spod niej wyjęte? Poprawiając koronki mankientów, kalkulował poziomy desperacji.

Ostentacyjnie ascetyczny wystrój pomieszczenia (dwa fotele, nagi stół, resztę miała na pewno w OVR) oraz szary, polowy mundur generał zniechęcały do wszelkiej ornamentyki słownej.

– Ten wasz program… – zaczął Hunt po kilku minutach. – Ten, co to mu odbiło…

– Nie nasz – warknęła.

– Nieważne. Czy jego fiksacja wyszła na jaw dostatecznie wcześnie, by mieli czas przygotować produkcję i dystrybucję zagrzybionej Tuluzy? Jak pani sądzi, pani generał?

Zorientował się, że odruchowo wykrzywia wargi w lekkim półuśmiechu i natychmiast wrócił do miny całkowicie neutralnej. Ale Kleist już swoje zobaczyła i teraz popatrywała nań podejrzliwie, w zamyśleniu przesuwając kciukiem po krawędzi blatu.

– Nie chcę w tym brać udziału – powiedziała.

– W czym?

– W tych waszych gierkach. Żegnam, panie Hunt. Nie podniósł się. Szóstym palcem skinął na Lucyfera i pod sufitem rozwinęło się dymne zwierciadło z wyświetlonymi gotykiem notatkami Hunta, poczynionymi przezeń pospiesznie w samochodzie w drodze do Bunkra. Przebiegł je szybko wzrokiem i ponownie skinął na Lucyfera.

– Nie spytam, skąd, ile i od kiedy pani wiedziała o tej szczepce i o Grzybie, bo i tak mi pani nie powie – rzekł, walając Oratorowi stosownie modulować swój głos. -Ale proszę się zastanowić nad następującą rzeczą: jeśli wszyscy decydenci na całym świecie przykryją się teraz Tuluzą 10 – to jakie będzie następne posunięcie mocarstw monadalnych dla odzyskania utraconej przewagi?

– Pan coś insynuuje, panie Hunt? Jeśli pan coś wie, proszę mi to jasno powiedzieć.

Oczywiście rzecz cała polegała na tym, że on nic nie wiedział. Domyślał się na podstawie cudzych domysłów i szukał dla tych domysłów potwierdzeń. Kleist, być może, też się czegoś domyślała – skoro słyszała o Grzybie, miała jakieś swoje źródła. (Właśnie – jakie? Sprawdzić! Subtelnie: tu nie można nasłać sneakera). Ale nie istniał sposób, by zapytać ją o te domysły wprost. Co natomiast mógł robić: zarzucać takie przynęty. I to ostrożnie, ostrożnie – bo wszelka nadmierna dosłowność może go drogo kosztować.

– Zmień temat – szepnął mu diabeł do lewego ucha. Zmienił.

– Jak tam rynek? Opanowaliśmy już sytuację?

Odczekała chwilę, nim odpowiedziała. Zapewne sprawdzała w OVR (czy jej roboczy MUI też był pięciowymiarowy?), chociaż nie zauważył zmiany ogniskowej spojrzenia.

– Przejęliśmy z powrotem kontrolę nad funduszami operacyjnymi. Niepewne programy wykasowaliśmy, zabiliśmy zarażone sieci. Straty są wysokie, ale też w ogóle panuje znaczne zamieszanie. Parę dni potrwa, zanim świat się zbilansuje i wtedy się przekonamy, jak stoimy.

Jutro zobaczymy na giełdach, jak ustalą się metatrendy. Tyle mogę rzec na pewno: niedoczas realizacyjny zwiększył się o kilkanaście godzin.

– Co?

Minimalne opóźnienie reakcji inwestorów nie wprzężonych.

Teraz wróć, podszepnął diabeł.

– Jeśli kiedykolwiek usłyszy pani o kolejnym takim Grzybie, proszę się nie krępować. Jestem do pani dyspozycji. Dojrzał w jej oczach błysk zrozumienia.

– To nie Bronstein mi powiedział – wycedziła. – Tak?

– Tak, tak, tak. Może pan sobie darować – prychneła – Myślałam: to nielogiczne, w końcuż kto świadomie dąży do samozagłady, przecie to szaleństwo. Ale widzę, że dla was to żadna katastrofa, że to nie znaczy nic, bo wy nie identyfikujecie się z żadnym państwem. Nigdy nie składaliście przysięgi, nigdy nie nosiliście munduru, żadna flaga i żadna ziemia nie jest waszą. Od kogo otrzymał pan już oferty? Jak wysoko przebijają? Żegnam, panie Hunt. Zejdź mi pan, kurwa, z oczu.

Potem, zjeżdżając na minus siedem, by wygłosić przemówienie zamykające konferencję, Hunt przewinął kilkakrotnie sam moment jej reakcji i pojął, co oznaczał ów błysk. Generał Kleist uważała, że to Nicholas odpowiedzialny jest za śmierć Bronsteina i, być może, również za to nagłe ujawnienie Tuluzy 10; że zdradzając się Nicholasowi ze swoją wiedzą – wtedy, w ambulatorium – niechcący sprowokowała go do podjęcia tak drastycznych decyzji.

Właściwie więc powinna być mu wdzięczna: w efekcie przecież dostała, czego chciała. Zaczął się śmiać, ale zaraz go zmroziło. Wszak Kleist rozumowała całkowicie logicznie, miała wszelkie dane, by dojść do takich właśnie wniosków. Jej domysły były tak samo prawomocne, jak domysły Hunta.

Przecież sam do końca nie był przekonany, czy to istotnie nie przez niego (a raczej: dzięki niemu) Tuluza 10 z tym całym Grzybem wydobyta została ze skarbca prywatnego monopolu na światło dzienne. Z jednej strony: trudno mu było uwierzyć, iż z łazienki Bronsteina za po-mocą kilku telefonów odwrócił historię świata. Z drugiej: jeszcze gorzej mu szło z wiarą w takie przypadkowe koincydencje, jak: Bronstein na pasku i awaria komputerów EDC.

Więc? Wierzył obu wersjom i nie wierzył żadnej; funkcja się jeszcze nie zredukowała i działać musi w oparciu o absurdalne superpozycje, jak rzekłby major Fuzz. Tak

to iuż jest. Nie domki z kart – a pałace z baniek mydlanych.


Ponieważ na ukłonach, wymienianiu wizytówek, potrząsaniu dłońmi i wygłaszaniu formułek NEti zeszło mu więcej niż przewidywał, a potem jeszcze, gdy limuzyny odwiozły już uczestników konferencji na lotniska, dopadli Hunta McFly, Fortzhauser i Moore do spółki z Schatzu, i zmusili go do natychmiastowego podjęcia kilkunastu decyzji – z uwagi na powyższe spóźnił się na umówione spotkanie ze Skrytojebcą o ponad godzinę.

To był ostatni moment na wycofanie się, ostatnia szansa dla strachu. Gdy już napuści sneakera na Chiguezę – nie będzie mógł się wyprzeć tak jednoznacznych działań i wymazać lub zafałszować pozostawionych śladów. Najgenialniejszy nawet sneaker nie jest na tyle genialny, by uniknąć wszystkich zabezpieczeń i nie dać się wytropić także post factutn. Sam Hunt za swego Prawdziwego Życia zniszczył kilkoro osób, które nasłały na niego sne-akerów, jedna chyba nawet łyknęła potem kevorkiankę.

I może by się Nicholas wycofał, gdyby nie to spóźnienie, presja pośpiechu nie pozostawiła mu bowiem miejsca na żadne wyższe refleksje.

Skrytojebcą mieszkał w jednej z zamkniętych dzielnic dalekich przedmieść Nowego Jorku, licznych na suburbiach megapolii „enklaw podatkowych". Nicholasa już wewnątrz sprawdziły dwa posterunki prywatnej policji i jedna inteligentna bramka. Sama brama w murze enklawy przypominała średniowieczną fortyfikację, wjeżdżało się w ciemność niepewnym, czy na powrót ujrzy się słońce: w razie wyskanowania jakichkolwiek potencjalnych zagrożeń, ukryty w ziemi „pachołek" rozprułby wóz jak kartonowe pudełko. Za bramą był inny świat. W niektórych enklawach kulturowych obowiązywał nawet inny język.

Tutaj mieszkał ten górny jeden procent, generujący trzy czwarte globalnego dochodu. Jednakże – Hunt założyłby się o to – ani cent z niebotycznych zysków mieszkańców enklaw nie trafi do budżetów USA, Kanady czy UE. Te same gwarancje rządowe i bogactwo istniejącej infrastruktury, które owe państwa czyniły dla najzamożniejszych tak atrakcyjnymi miejscami do osiedlenia się, stanowiły pośrednią przyczynę, dla której ci przenosili swoje firmy (prawnie i/lub fizycznie) w środowiska znacznie korzystniejsze fiskalnie. Nie jest to nic bardziej skomplikowanego ponad zasadę naczyń połączonych czy prawa dyfuzji gazów. Toteż z roku na rok coraz większa część budżetu pochodziła z podatków pośrednich, konsumpcyjnych; podatki bezpośrednie (dochodowe, inwestycyjne, nawet katastralne) opierały się wszelkim prawnym egzekucjom. A i z pośrednimi było coraz gorzej od czasu potanienia nanotkanin solarnych oraz przenośnych megabaterii; kiedy te ostatnie wejdą do masowej produkcji, ropa ostatecznie spadnie na łeb. Giełda wiedziała o tym o dawna, już pogrzebano ostatnie szczątki byłych prominentów OPEC, kompanie naftowe od dwóch lat gryzły infoekonomiczną glebę. Tu wszystko ze wszystkim się miesza, łańcuchy przyczynowo-skutkowe się zapętlają, nie sposób wskazać początku ani końca procesu: wszak to między innymi właśnie z uwagi na drastyczny spadek cen ropy (i wszystkie jego konsekwencje) do enklaw UE i NAFTA imigruje teraz ów „najwyższy procent" społeczeństwa Arabii Saudyjskiej, uciekają spod horyzontu ekonomicznej czarnej dziury elity finansowe Orientu – po liniach najmniejszego fiskalnego oporu, po gradientach taniego luksusu – do nas. Zakosztować dekadencji Rzymu, póki czas – krzywił się w milczeniu Hunt, który nie mógł zapomnieć słów fenomurzyna z Anzelmowego skanu.

W słynnym pasie enklaw kalifornijskich mieszkało ponad sto tysięcy Chińczyków. Dlaczego nie, skoro stać ich było na to, a nie odbierali pracy Amerykanom? To sposób na korzystanie z najlepszych cech obu krajów, przy pominięciu złych. Któż wobec tego mógł stwierdzić, jakiej naprawdę narodowości czy obywatelstwa byli enklawiści? Nawet oni sami – prócz imigrantów najświeższych lub sygnatariuszy umów izolacjonistycznych – nie mieli pewności.

Nicholas jechał powoli szerokimi alejami (brama nałożyła na kompa wozu ograniczenie prędkości do 15 mph), mijal rowerzystów i przechodniów. Rzeźba ich ciał nic mu o ich pochodzeniu nie mówiła, jednak z pstrokatych ubiorów mógł wnioskować o ojczystych strefach kulturowych. Spostrzegł nawet kilka zakwefionych kobiet. Była to enklawa czysto komercyjna, ufundowana przez jednego z jurydykatorów.

Dom Skrytojebcy niczym się nie wyróżniał w szeregu podobnych, przysadzistych, asymetrycznie rozplanowanych willi, częściowo skrytych za bujną zielenią otaczających je ogrodów. Tu mieszkał i stąd prowadził swą firmę researcherską. Z tego, co Hunt wiedział, Skrytojebca zatrudniał na kontraktach partycypacyjnych ponad sto osób, ale wszystkie one również pracowały w swoich domach i firma jako firma istniała jedynie w umownej rzeczywistości konstruktów ekonomicznych. Nawet nie orientował się, pod czyim prawem została ona zarejestrowana. Po domu plątały się małe dzieci, bardzo brzydki buldog gonił między drzewami dziewczynkę na chybotliwym rowerku, z werandy pokrzykiwała kobieta. Skrytojebca nazywał się Marius Hedge, wulgarna ksywa została mu jeszcze z czasów studenckich, nie miał jej przecież tłoczonej na wizytówkach, niemniej przydawała mu się jako istotny składnik mitu reklamowego (czepny mem). W kręgach, na jakich mu zależało, był dobrze znany. Hunt wiedział od Imeldy, że z wyjątkowych umiejętności Hedge'a korzystał również senator Tito. Pewnego rodzaju usług researcherskich nie reklamuje się na niebie czy burtach sterowców.

Posiadłość była kryta w OVR i Nicholasa do Skrytojebcy zaprowadził dystyngowany kamerdyner o bujnych rudych faworytach i brytyjskim akcencie (z Huntowego Necropolis rniał rogaty cień i demoniczne spojrzenie). Elegancja programu polegała także na tym, że sługa potem nie rozwiał się w powietrzu, a po prostu odszedł ku domowi. Hedge podlewał w ogródku nieznane Nicholasowi rośliny o dziwacznych kształtach.

– Moje projekty – pochwalił się, wskazując je Huntowi żółtą konewką. – Ta tutaj będzie kwitnąć kolorami zależnymi od kolorystyki sąsiadów. Obsiać sporą łąkę i po kilku generacjach będziemy mieć przepiękne fraktale, wystarczy pobawić się trochę indywidualnymi parametrami kwasowości. Już to opatentowałem.

– Przepraszam pana najmocniej, ale naprawdę nie mogłem, dzwoniłem, że ugrzęzłem…

– Nic nie szkodzi. A tę – widzi pan? Drzewo fajerwerczne, taki mały lasek na czwartego lipca… O co tym razem chodzi?

– Tutaj?

– A czemu nie? Gdzie mózg mój, tam biuro moje. Hedge był rzeźbiony w Latynosa, wyraźnie już jednak od tego domowego trybu życia podtatusiał, wyhodował sobie brzuszek, bródkę i jowialne maniery: hackera wiek średni (nie ma emerytur dla amatorów).

Posapując, zaganiał teraz Nicholasa ku ogrodowej altance. Tu, na stoliku, obok koszyka z jakimiś czarnymi jak węgiel owocami, spał jeszcze ciemniejszy kot. Był już wieczór i nawet bez nakładki Necropolis cienie płożyły się długie i wilgotne. Weszli do altanki i utonęli w pitnym półmroku.

Lucyfer wyszeptał Huntowi prośbę o autoryzację. Hunt skinął przyzwalająco szóstym palcem.

– Dawaj pan – mruknął Skrytojebca, w absurdalnym odruchu wytarłszy sobie dłonie o nogawki ogrodniczych spodni.

Lucyfer podał mu ponad kotem białą kopertę. Sneaker schował ją do kieszeni, po czym na chwilę zapatrzył się w bok.

– Jakiś kontekst polityczny? – spytał.

– Mieli udziały w karierze Bronsteina i popierają prezydenta.

– A prawda, pan tam przecież był. Jurydykator to panu przepuścił?

– Pan żartuje? FBI zjadłoby mnie w butach, gdybym w ogóle napomknął.

– A ja?

– Pana nie ruszą, zbyt wiele głów poleciałoby wówczas razem z moją, przecież pan wie.

Skrytojebca podniósł w zamyśleniu jeden z ultraczarnych owoców i wgryzł się weń. Zapachniało cynamonem, zasyczał purpurowy sok. – Bardzo ostatnio wzrosły ceny starodruków – rzekł wytarłszy brodę. – To prawda – odparł powoli Hunt.

– Tak sobie myślę… zamiast normalnego honorarium wolałbym się rozliczyć w inny sposób.

– Jaki?

– Och, wystarczyłby jeden telefon na domowy serwer. Chciałbym wiedzieć z odpowiednim wyprzedzeniem.

– Mhm?

– Pan zna plotki.

– Nigdy wszystkie.

– Mówi się o stanie wyjątkowym, mobilizacji Gwardii i zamrożeniu operacji giełdowych.

– Zwariował pan? To rozwaliłoby całe prezydenckie i kongresowe lobby, w życiu się na to nie zdecydują. Pan w to wierzy?

Hedge odwrócił wzrok, wzruszył ramionami.

– Powiedzmy, że jestem panikarzem. Jeśli nie, to nie: nie zadzwoni pan. Ale gdyby pan wcześniej usłyszał… Proszę zadzwonić, na przykład z pytaniem o moje kwiatki- Poślę panu nasiona. Okay?

Hunt przyglądał się Skrytojebcy podejrzliwie. Na moment odwiesił nawet wszczepkę, by spojrzeć na czysto. Wchodząc ponownie w półzaślep, zerknął na pergamin specyfikacji hosta.

– Pan nie przesiadł się z Hamaby?

– A-a tak jakoś – mruknął Hedge, uśmiechając się niepewnie – nie mogę się przekonać. Za stary już jestem, żeby się teraz przestawiać.

– Cóż – westchnął Nicholas wstając – wstąpię jutro o tej porze. Zdąży pan?

– Tego się nigdy z góry nie wie.

– No tak. Dziękuję, kamerdyner mnie odprowadzi. – Leon!

– Proszę tędy, sir.

W Centrali jakoś wszyscy wiedzieli o przedwczorajszych waszyngtońskich przygodach Hunta. Niemal całkowicie obcy mu ludzie – Fortzhauserowi ochroniarze na przykład, dyżurni lekarze z podpiętra – słali mu porozumiewawcze uśmiechy. Pod NEti zapewne nie odważyliby się na to, ale tu wszystkim rozsprzęgały się odruchy i maniery. Zamknął się w swoim gabinecie.

Już u Skrytojebcy myślał o senatorze Tito i w końcu doszedł do wniosku, że nie od rzeczy byłoby wydobyć zeń więcej szczegółów o szeptanym po Wzgórzu Grudniu. Może potwierdzić Nicholasowe podejrzenia co do natury zarazy – czy istotnie będzie to krewna Września? czy naprawdę, miast bezpłodności, powodować będzie – t o? Zadzwonił, lecz odbił się od bariery priorytetu, raz, drugi i trzeci. Zadzwonił więc do Imeldy. Co się okazało: Gaspar zeźlił się okropnie na szwagra, że ten, wiedząc o rychłym wprowadzeniu Tuluzy, tak prostacko z nim podczas piątkowej rozmowy pogrywał, naciągając na idiotyczne przysięgi, targując się o rzeczy już bezwartościowe. Cóż mógł Nicholas rzec Imeldzie? Na pewno nie prawdę, czyli że w istocie nic wówczas o Tuluzie nie wiedział. – No przecież nigdy za nim nie przepadałem – wymamrotał zamiast tego, prosto w purpury symfonicznego zachodu słońca nad Kajmanami. Faktycznie, nie przepadał. Teraz będzie musiał okazywać to jeszcze wyraźniej.

Do gabinetu Nicholasa wstąpił jeden z poruczników EDC, który zakończył właśnie swój dyżur w centrum monitoringu Wojen.

– Chciał pan wiedzieć, gdyby coś…

– A co?

– Właściwie tylko powód do kolejnego zdziwienia -skrzywił się porucznik.

– No niech pan mówi, skoro już się pan zdecydował zawracać mi głowę! – warknął nań Nicholas, który czasami zupełnie nie miał cierpliwości dla rytuałów asekuracyjnych, właściwych przepowiadaczom pogody wszystkich epok i technologii.

– Bandyci giełdowi południowej Azji, sir. – Co z nimi?

Analizy Bunkra pokazują wybicie się jednej ze składowych CG, oni tam grają na niewidzialne fronty, w każdym razie po części, ci Chińczycy.

– Na litość boską, ludzkimi słowy!

– Widzi pan, bandyci giełdowi zazwyczaj giną w szumie. No, czasami dokładają się do jakiegoś superwyraźnego trendu, wtedy wychodzą jako składowa. Średni horyzont realizacji ich zysków jest zawsze jednosesyjny. W szczególności nie posługują się żadną wspólną strategią, każdy gra sobie, współpraca jest tu z definicji niemożliwa.

– No? A wam wychodzi co innego?

– Po części – powtórzył ostrożnie oficer EDC. – Nasze programy eksperckie pokazują, że ich posunięcia są ponadchaotyczne, układają się w pewien schemat charakterystyczny dla szybkiego otwarcia w Bengalskiej Strategii Tygodniowej, przy czym grają przeciwko Chinom. To znaczy: statystycznie; bo daleko nie wszyscy. Po prostu znacząca w analizie część ich transakcji nie tłumaczy się w horyzoncie realizacji ich zysków i jeden wektor wybija się tu lekko ponad pozostałe.

– Pięknie, ładnie, dziękuję, że mi pan o tym powiedział – ale co to właściwie znaczy?

Porucznik mało nie parsknął.

– Nic nie znaczy, to są Wojny Ekonomiczne, sir, Dow Jones to Dow Jones, kurs to kurs.

– Pytam o interpretację. O przyczynę.

– Przyczyny to nie nasza sprawa, my nie decydujemy o polityce, sir. Natomiast na interpretację jeszcze za wcześnie: to może być Bengalska Tygodniowa, ale może i co innego. Sir.

Hunt przez długą chwilę gapił się niemo na oficera, w końcu machnął laską i porucznik wyszedł.

Inteligentni przecież ludzie, kręcił głową Nicholas, a tak ograniczeni. Ni myślą, ni językiem nie sięgną poza ten ich świat metagiełdy. Mają nowe aksjomaty, też wyrażone gęstą infoekonomiką. To właśnie odróżnia ją od klasycznej ekonomii: nie odnosi się do rzeczywistej sytuacji gospodarczej (i cóż to właściwie miałaby być, ta „rzeczywista sytuacja ekonomiczna"?), ani do wskaźników wywodzonych bezpośrednio ze świata fizycznego. Infoekonomiści zajmują się wyłącznie nadbudową: entymi pochodnymi relacji podstawowych. Faktami podlegającymi analizie są w tym prawie hermetycznym świecie notowania, kursy, indeksy, ich zmiany, trendy ich zmian, korelaty i zmiany trendów, metatrendów…

Przy nich Schatzu to rzeczywiście czystej wody geniusz.

Może po prostu porucznik był zmęczony po dyżurze, odpowiadał podług najpierwszych asocjacji, nie zastanowił się…

Schatzu! Ja mu coś podpisałem, tam, w Bunkrze! Zajrzał do tej bezokiennej klitki Ronalda, ale go nie zastał. Lucyfer poprowadził Nicholasa piętro niżej, do sali, która dotychczas stała pusta. Teraz wojskowi technicy wnosili tu baryłkowate stelaże dla bębnów kryształów komputacyjnych – Hunt rozpoznał je na pierwszy rzut oka, bo takie właśnie regały kryły ściany prawie wszystkich pomieszczeń w biurach NSA, gdzie Nicholas jeszcze rok temu nadzorował maping Amerykańskiego Genomu.

Schatzu rozmawiał na korytarzu z dwoma rzeźbionymi cywilami. Na widok Nicholasa dosłownie wepchnął ich do wnętrza sali, sam zaś przyskoczył do Hunta, złapał go pod łokieć i pociągnął z szerokim uśmiechem ku minikafejce, mieszczącej się za pokojem sarkofagów. Było to tak bezczelne złamanie NEti, że Nicholas nie zdążył w porę znaleźć formy stosownego protestu i tym mimowolnym milczeniem jakoś przyzwolił na fizyczny gwałt. Publiczne cielesne obcowanie z drugim człowiekiem deprymowało go do tego stopnia, iż nie potrafił się do końca skupić ani na słowach Ronalda, ani na tym, co podszeptywał mu diabeł/consigliori: że mianowicie może w każdej chwili uaktywnić skan A-V i że jurydykator czuwa dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Ruszyliśmy wreszcie z tym złomem, przez noc się uwiniemy – perorował Schatzu. – Cztery piętnastki powinny na początek starczyć, zaczniemy od czasów współczesnych i tak będziemy się cofać, rok po roku. Najpierw odsiejemy rzeczy mocno umotywowane, żelazne łańcuchy kauzalne, subtrendy, a także wszystkie te procesy, których początek można jednoznacznie wskazać; bo to, czego szukamy, zaczyna się niewyraźnie, w setkach, tysiącach punktów naraz, z mgły, delikatnie, narastająco, z synergicznych mutacji sąsiednich ciągów… Kawki? Co? Napijemy się kawki?…Jennis, to doktor memetyki z Berkeley, ten czarny, ma teorię dotyczącą popularności poszczególnych narkotyków, być może tu uda się zejść poniżej poziomu wrażliwości na Nefele, tutaj możemy odnaleźć korelacje ze słabszymi, odleglejszymi źródłami, narkomani są bardzo podatni, w każdym razie niektórzy, są takie środki, co… Pan nie słodzi?…Tak, sekciarze i ćpuni swoją drogą, ale muszę skaptować kogoś do zestrugania sieci na kulturosferę, muzyka, film, estetyka, ja na przykład nie wierzę, że w tym całym lufu nie ma nic alienowatego, jak w ogóle można się tym zachwycać. No, ale widzi pan, to właśnie taki śliski grunt, kwantyfikowane subiektywizmy. Stąd konieczność powrotu do tej jedynej obiektywnej podstawy weryfikacji w memetyce, ugryziemy to mianowicie przez odbicia ekonomiczne. Maszyny nam przemielą i wskażą ekstrema, skoki ponadnomartywne. Ba, lecz tu trzeba subtelnych metod analizy, Czen jest niezły, ale mam nadzieję, że urobi pan pułkownika i dopuszczą mi Le Rapha, to on zrobił na Harvardzie drzewa konwencji humoru. Bo inaczej… – Przepraszam.

Jakoś uwolnił się od chorobliwie rozentuzjazmowanego Ronalda i uciekł do siebie. Zupełnie już nie rozumiał Schatzu. Kiedy pojawił się on w Zespole, stanowił wzorcowy przykład młodego ambitnego mózgowca. Kiedy doszły do Hunta wieści o skargach Ronalda, bynajmniej się nie zdziwił: znał takich Schatzu, zdążył ich przez te wszystkie lata poznać setki. A teraz – co? Na mózg mu padła ta cała Nefele? Czy on liczy, że to odkrycie zrobi z niego drugiego Krasnowa? Może sprzedał rzecz komuś za plecami Zespołu. Swoim protektorom z Obrony…? Ale nie: ogłaszał to wszem i wobec na konferencji w Bunkrze. Logiki w tym za grosz.

Właściwie siebie też już nie rozumiał. Czemu mimo wszystko nie wyrwał się od razu z Ronaldowego uścisku? Dlaczego w ogóle się do niego fatygował osobiście – nie mógł zadzwonić? albo i porozmawiać przez wszczepkę? Schatzu miał przecież wszczepkę, może zresztą już ją wymienił na Tuluzę, członkowie Zespołu dostali kapsułki injekcyjne z rozdzielnika FBI/EDC, jako najbardziej narażeni na szturmy monadalne. Więc mógł. Ale nawet nie pomyślał. Poszedł, a durny diabeł jeszcze go prowadził.

Zamknąwszy za sobą drzwi gabinetu, jął walić Lucyfera laską po rogatym łbie.

– Myśl! Myśl, idioto! – syczał (do siebie, skoro nikogo innego tu nie było).

– Aaaarr! – ryczał książę piekieł, zbierając niezasłużone baty (laska miała srebrne okucia).

Potem zniknął. Nicholas z westchnieniem zapadł się w fotel.

Wszystkiego pół minuty dane mu było tego spokoju. Przez sekretaryjny przedarła się bowiem wysokopriorytetowa z Departamentu Stanu. Posapując dymem, czart zapowiedział nagłą konferencję z legalistami Departamentów: Sprawiedliwości, Zdrowia, Obrony, Stanu oraz FBI i dwoma sędziami Sądu Najwyższego – na temat zagrożeń powstałych na skutek upowszechnienia Tuluzy 10. Konferencja szła w standardzie 2D na ledekrany, ale wszczepka przekonwertowała ją Nicholasowi na OVR. Wymagało to trzykrotnego powiększenia gabinetu Hunta, liczba dyskutantów przekraczała dwa tuziny. Całość była archiwizowana jako dokument wewnątrzinstytucyjny i same formalności NEti zabrały pół godziny. A zanim się telekonferencja skończyła, za oknami panowała już noc, pierzasta ciemność otuliła Nowy Jork.

Oczywiście, do żadnego konsensusu nie doszli i niczego nie ustalili, nie mówiąc już o podjęciu jakichś konkretnych decyzji, bo po temu nie posiadali nawet stosownych prerogatyw. Zgodzili się tylko co do faktu istnienia owych zagrożeń – bo rzeczywiście: samo upowszechnienie Mad Driverów może doprowadzić do wielkich tragedii. A funkcje indukcyjne Tuluzy 10? A wirusy? A zdalny masteing? Piracki editing? De. facto ubezwłasnowolnienie. Włamać się, co prawda, nie sposób, ale zawsze znajdą się jacyś łatwowierni głupcy, którzy dobrowolnie udostępnią kodu dostępu swojej Tuluzy – i jak potem odkręcisz raz powzięte przez człowieka podejrzenie?

Zresztą mód technologicznych zahamować się nie da, fraktal postępu nie zatrzyma się na życzenie prawa. Weszłoby to tak czy owak, niezależnie od Monadalnych, niezależnie od wszystkiego – z Azji, z enklaw korporacyjnych Ameryki Południowej, z autorytarnych sojuszy ekonomicznych Afryki. Spróbujmy przynajmniej utrzymać barierę wieku: 18 lat. Tak każe ustawa. Ale i w tym punkcie nikt nie miał wątpliwości: poza NEti rozejdzie się to bez żadnych ograniczeń.

Kilkanaście telefonów przetrzymał sekretarz Huntowi aż do zakończenia konferencji, teraz i z nimi musiał się Nicholas uporać. Zainstalowano estepowca w LabielS. Z CIA donosili, iż z kolei ich estepowcy doszli śladem monad depresyjnych do samego Hanoi. (Te monady depresyjne były ponoć odpowiedzialne za samobójcze decyzje szefów Dwunastu Spółek, tak w każdym razie sądzili analitycy Agencji). McManamara, umiejętnie sprzężony z kilkoma dołującymi trendami, spadł z firmamentu i próbował teraz indukować trendy rewanżystyczne – Flak naśmiewał się z juwenilistów, którzy nigdy nie uczą się na błędach poprzedników, poniewczasie zorientowawszy się w swym nietakcie; Hunt sucho zakończył z nim rozmowę. Dzwonił też Moore, zaniepokojony, bo doszły go pogłoski o zewnętrznym śledztwie w sprawie owego pierwszego przecieku informacji o Monadalnych, o który to przeciek wszyscy posądzali Zespół. Czy Hunt coś o tym słyszał?

Hunt nie słyszał. Nie miał pojęcia, czyja to mogłaby być robota, kandydatów na mścicieli miał wystarczająco wielu by mylić wrogów.

Dzwonili też z „Curtwaitera". Prosili o pozwolenie wyjścia na wody międzynarodowe. Że niby estepowcy wciąż gubią się w szumie. Zrzucił podjęcie tej decyzji na Fortzhausera. Przy okazji dowiedział się, że Marina Vassone z powrotem pojawiła się na horyzoncie.

Jej telefon już działał. Odpowiedział sekretarz, potem ona sama.

Całość szła w audio.

– Nie skorzystała pani z gratisowej Tuluzy? Dlaczego?

– A-a, nie wiem, jakoś nie jestem przekonana.

– Myślałem, że pani właśnie będzie pierwsza…

– Wątpię, żebym była na ich listach, nie dysponuję żadną realną władzą.

– Tym niemniej nie powinna pani wyłączać telefonu, pułkownik już chciał stawiać na nogi tajniaków.

– Musiałam coś załatwić, nie chciałam, żeby się za mną wlekli przez kraj.

Więc jednak gdzieś wyjeżdżała. Bez telefonu, nie korzystając z cashchipu, nie zostawiając namiarów.

– Powinna być pani nieco bardziej ostrożna, najprawdopodobniej ostro się za nas teraz wezmą, węsząc za tym wyimaginowanym przeciekiem, nie trzeba się samemu podstawiać na kozła ofiarnego.

– Niech pan nie przesadza, rozejdzie się po kościach.

– Gdzie pani jest? Zarezerwowałem na jutro stolik w „De Aunche"…

– Przykro mi. Nie będę miała jutro czasu.

– Zajrzy pani do Centrali? Na statek?

– Przepraszam. Nie najlepiej się czuję. Rozłączyła się.

Wychodząc z gabinetu, zastanawiał się, czy słusznie zinterpretował tę odmowę jako sygnał zniechęcający do wszelkich dalszych pozaoficjalnych kontaktów. Być może teraz z kolei on powinien posłać swatkę, a to z zapytaniem o chęć podtrzymania znajomości. Bo – tu aż uderzył laską o ścianę – naprawdę chciał ją podtrzymać, naprawdę tęsknił za oczyma Mariny, za jej dłońmi, za sposobem, w jaki lekko odchylała w tył głowę, zamyślona, wpółuśmiechnięta… A, precz, siło nieczysta!

Noc głęboka, podwójnie pod Necropolis. Korytarze były jeszcze bardziej puste niż zazwyczaj, tę ciszę można butelkować i sprzedawać jako dźwiękowy destylat samotności. Zszedł do sali komputerów Schatzu (czy ja mu naprawdę podpisałem pozwolenie na to wszystko?), ale nawet ona była zamknięta na głucho.

Odwracając się, spostrzegł nie domknięte drzwi do przedsionka sali sarkofagów. Natychmiast poszedł po powierzchni myśli piorun skojarzeń: sarkofagi – półtrupy -telepaci – Czarny – Czarnego twarz. Szybkim krokiem ruszył ku windom.

Ale i spadając do garaży, wciąż tkwił mocno w sieci tych asocjacji. Czarny, jego głód samotności, jego wszechobrzydzenie, jego paranoje. Powracały do Hunta całe zdania. Z pamiętnika Czarnego? z jego z nim rozmów? – już nawet nie pamiętał źródeł. Co to jest? Wyrzuty sumienia? W samochodzie pomyślał o psychoanalityku – ale wolał nie wywlekać tego na wierzch, nie utrwalać słabości. Przejdzie, minie, spłynie.

Mimo wszystko zasnął, zanim dojechał do domu. Jakoś zapomniał o Grudniu i o Skrytojebcy. Był bardzo zmęczony, Lucyfer musiał nim trzykrotnie potrząsać.

Загрузка...