3. Czerń

Przyjechała do Nowego Jorku wieczorem. Aż do samej Centrali eskortowało ją tych dwóch goryli przydzielonych jeszcze w Bostonie.

W jej gabinecie czekał Hunt. Obudził się dopiero późno po południu; kładąc się, zdjął i wyłączył telefon, a programowi sekretaryjnemu nakazał mówić, że jest „nieosiągalny", co w dzisiejszych czasach oznaczać mogło jedynie stan bardzo już bliski śmierci klinicznej.

Wieczorem wdział jasne spodnie i ciemną kamizelkę. Halsztuk miał obowiązkowo śnieżnobiały, w nim, srebrną tym razem, szpilkę z logo swej korporacji jurydycznej, harcap ściągnięty zaś złotą nicią – nadal ubierał się jak waszyngtoński urzędnik, chociaż przestał się już identyfikować z sobą z tamtych czasów. Ale przyzwyczajenia pozostały. Standardowy makijaż wokół oczu i wyprofilowane brwi przydawały jego obliczu pewnej drapieżności, który to rys również przynależał do stołecznego (czytaj: hollywoodzkiego) kanonu męskiej urody.

– Jakie to uczucie? – spytał Vassone, wymieniwszy z nią wpierw rytualne grzeczności NEti, co zajęło blisko kwadrans. Ich stosunki wciąż pozostawały ściśle sformalizowane, nie chcieli popełnić jakiegoś nieodwracalnego błędu, wykraczając pochopnie poza ramy etykiety. Coś to oznaczało, lecz Hunt nie był pewien, co właściwie. Po raz kolejny zapytywał się w myśli: Czy powinienem posłać do niej swatkę?

– Paskudne – mruknęła Vassone, zapadając się w przy-okienny fotel.

– Po co pani w ogóle jechała do tego Bostonu? Lepiej, żeby dała pani sobie spokój z wykładami i całą resztą, tu jest wystarczająco dużo roboty. Przyszły rzeczy piątego, czekam na profil i wskazówki, wkrótce będę musiał zacząć z nim negocjacje. I tak dobrze, że tymczasem dał sobie w żyłę i śpi. U-uu, ależ to wygląda. Paznokciami?

– Yhmy.

– Chyba bez operacji się nie obejdzie, to się tak samo z siebie bez blizn nie zagoi. Boli?

– Teraz nie.

– Słyszała pani o McFly`u?

– Ten nawiedzony dom w Montanie? Co się stało?

– Weszło w medium z kopytami. Masakra. Dwa trupy. Ale mamy zapis. No właśnie, niech pani powie: jakie to uczucie?

Marina zapatrzyła się przez całościenne okno na budzące się do nocnego życia miasto. Jak zwykle, była całkowicie opanowana: ani jednego niekontrolowanego drgnięcia mięśni twarzy. Mogła tak trwać godzinami -a Hunt godzinami mógł na nią patrzyć. Szerokie szramy koloru skrzepłej krwi kreśliły jej policzki z góry na dół i w skos.

– To wcale nie jest tak, jak sobie wyobrażaliśmy -rzekła wreszcie. – Wcale nie przymus; i nie przejęcie kontroli ciała; nawet nie podział osobowości. Już raczej szukałabym analogii z narkotykami. Otóż, rozumie pan, ja naprawdę nienawidziłam się za zabicie swoich dzieci.

– Pani ma tylko jedno dziecko, syna Jasona.

Wiem. Wiem! Ale ich wspomnienie było takie wyraźne, pamiętałam ich imiona, wygląd, pamiętałam, jak siadywałam w salonie przed inkubem i patrzyłam, jak rosną… wciąż pamiętam, jeszcze wyraźniej. Wnętrze jakiegoś domu, i tego mężczyznę, to był mój mąż. Takie rzeczy… zapach jego skóry, odblask słońca na meblach, Przez okna widać było ocean… wiem, że to ocean… Ja – to znaczy nie ja: ona, ta kobieta – ale ja to pamiętam, więc jakoś i ja… Były takie małe, dwa i trzy lata, on pojechał gdzieś za pracą, nie wracał, a one wrzeszczały i wrzeszczały, a ja byłam młoda, bardzo młoda… Rozumie pan, pamiętam nawet jej usprawiedliwienia. Ale przede wszystkim dzieci, mój Boże, te dzieci. Wyłączyła je, jak się wyłącza kompa. Przestała karmić, zakneblowała, zamknęła w łazience, poszła się zabawić. Spokój. Pamiętam, jak to robię. Rozumie pan? Ja to pamiętam. I żeby to jeszcze było całkowicie obce, przekopiowane z cudzego życia… to się miesza, miksuje, przeplata, adaptuje do mojej własnej pamięci! W jednym ze wspomnień kocham się z tym jej/moim mężem pod lustrem – i w odbiciu to jestem ja, ja! Monada odpadła, ale zostawiła kawałek siebie, żądło, jad, i to się teraz wżera we mnie, rozrasta, wpycha macki. Nowotwór fałszywej pamięci. A tam, w restauracji, spadła na mnie, jakby ktoś nagle uleczył mnie z wielkiej amnezji. Przypomniałam sobie – tak to wyglądało: przypomniałam sobie.

Hunt taktownie odczekał chwilę w milczeniu, po czym spytał, starannie manifestując tonem głosu obojętność:

– Więc czy to rzeczywiście może być konkurencja? Bo chyba pani nie wierzy w przypadek?

Skrzywiła się.

– Nie, przypadek to nie był.

– A zatem? Kto? Francuzi? A może Kompania Hongkongijska? Trzeba coś z tym zrobić, wysmażyć jakiś uspokajający raport, bo jak się historia rozniesie w panicznej wersji… Zgroza. Tam każdy uważa się za potencjalny cel. Co, będą im robić codziennie na wejściu ciężką psychoanalizę dla stwierdzenia tożsamości umysłowej?

Vassone uśmiechnęła się kątem ust.

– A za tym domkiem – zanuciła – nad brzegiem oceanu, omal na plaży – tam znajdowała się stadnina, i to była moja stadnina, bardzo moja, moje konie, araby, każdy minimum mega. – Spojrzała na Hunta. – Logiki w tym za grosz, prawda?

– Zaraz-zaraz…

– No właśnie.

– Nie miałem pojęcia, że z czwórki był taki mściwy drań. Kiedy on ją zdążył wytresować?

– Wtedy, gdy niby bolała go głowa – parsknęła Marina. – Potem wypłaszczyło go i bestia urwała się ze smyczy, zresztą zniknęła przecież sama smycz. Pewnie nie tak to zaplanował. Może chciał nas szantażować. Dziwne, że w pana czegoś nie wycelował. Chyba nie starczyło mu już czasu.

– Nie powinna się pani wdawać z nim wtedy w kłótnię. W ogóle… Dzień po dniu, długie rozmowy, pani twarz na ekranie… Miał wszystkie dane po temu, by zaprogramować na panią tę monadę, nawet z siebie samego. Z piątką będę już rozmawiał tylko ja.

– Tym bardziej się pan podłoży. Skoro czwarty na to wpadł, piąty wpadnie prawie na pewno. Szkoda, że nie zdecydował się pan na zafałszowanie w przekazach wyglądu, to raczej uniemożliwiłoby mu wycelowanie. A tak? Nie zna pan dnia ani godziny. Przebywa w tym samym labie, psychomemy się kumulują, w końcu wpadnie na ten sam pomysł. Ktoś teraz powinien pana pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę.

– Jak mi się niespodziewanie zachce wyskoczyć przez okno, to i tak nikt nie zdoła mnie powstrzymać.

– Też prawda.

Znowu siedzieli w milczeniu.

Nad Nowym Jorkiem zachodziło słońce. Obróciła się wraz ze swym fotelem, widział ją teraz z profilu, jasne włosy rozszczepiały światło dookoła jej głowy, otaczając ją aureolą pastelowych barw, ciepłego blasku; podczas gdy ona sama pozostawała blada, chłodna. Hunt poprawił halsztuk, odwrócił wzrok ku ciemnym menhirom budynków. Posłać swatkę, czy nie posłać?


Status prawny Mariny Vassone przy Zespole nie był do końca zdefiniowany, co z czasem coraz mocniej irytowało Hunta. Nominalnie był tu przecież kierownikiem, lecz statut Programu oraz szeptane odgórne dyrektywy pozostawiały mu na tyle małe pole manewru, że taki Fortzhauser mógł się uważać za de facto równorzędnego mu stanowiskiem zarządcę samodzielnego pionu. Nie inaczej zachowywała się Vassone. Z jednej strony – to ona, jej praca, jej eksperymenty, jej teorie przyczyniły się do powołania Zespołu. Z drugiej zaś – gdy już powstał, nie chciała się weń za bardzo angażować i oficjalnie służyła jedynie jako konsultant przy tworzeniu profilów psychologicznych kolejnych wyłapywanych telepatów. Hunt żywił Przekonanie, iż z chęcią wykręciłaby się także od tego, gdyby tylko nie oznaczało to w konsekwencji całkowitego odcięcia jej od informacji o prowadzonych badaniach, któ-rych to danych najwyraźniej potrzebowała do swoich prac. Zastanawiająca była owa ambiwalencja w jej postawie. Zresztą większość jej słów i decyzji pozostawała dla Hunta niejasna, niezrozumiała, obdarzona jakimś pokrętnym podtekstem.

Ale i tak nie pozwoliłby jej odejść. Wróciwszy do swego gabinetu, wywołał na zaledowanych oknach pliki Numeru 5. Życiorys – suchy i zdawkowy. Ojciec: reemigrant z USA (czwarte pokolenie), rzeźbiony, fenosłowianin. Matka: rodowita Polka, nierzeźbiona. DNAM ojca wydostali tylnymi drzwiami z Departamentu Zdrowia, DNAM matki po prostu wykradli z brukselskiego banku danych o dawcach narządów UE.

Dla potrzeb Zespołu Hunta pracowało bowiem w Stanach i poza ich granicami ponad pięćdziesięciu sneakerów, ściągali ze świata DNAM terabajtami, komputery Centrali bezustannie rozrastały się na wszystkie strony blokami kryształowych pamięci, już zajmowały pół dolnego piętra. Sami sneakerzy wynajmowani byli przez ślepych pośredników do pojedynczych zadań, nie mieli pojęcia, dla kogo i co właściwie robią. To znaczy – Hunt żywił nadzieję, że tak właśnie jest. Co naprawdę wiedzą sneakerzy… Nie bez kozery z pomieszczeń Centrali wymontowano sieć ubezpieczenia prawnego.

Zeskanowany i przetłumaczony pamiętnik Numeru 5 stanowił dla Hunta jeden stek bzdur i ciąg bełkotu, skreślony drobnym, precyzyjnym, prawie technicznym pismem. Przebrnął przezeń z wysiłkiem. Ale Vassone z takich rzeczy czyta ich dusze. Tylko ona tak potrafi. Niech sneakerzy zapośredniczą wszystkie jego kanały informacyjne, poleciła, gdy zastanawiali się nad sposobem przechwycenia Numeru 5. Niech zasymulują poważny wypadek jego ojca i wezwanie jedynego syna do łoża śmierci. Przyleci. Dlaczegóż miałby przylecieć, dziwowali się w Zespole, przecież to telepata, on nikogo nie kocha, a już na pewno nie swego ojca. Przyleci, powtarzała niewzruszenie Vassone. I przyleciał.

W końcu to jej teoria.

– Oni nie są szaleni, ale nie są i normalni w zwykłym znaczeniu tego słowa – powiedziała mu podczas lunchu w przerwie negocjacji z Numerem 2, cztery miesiące temu. – Niech pan zapomni o tych filmach pełnych efektów specjalnych, rojących się od maniaków władzy, psychopatów. Wszystko nonsens.

Hunt słuchał w milczeniu, wzrokiem opartym na jej twarzy manifestując swe zainteresowanie tematem. Nie przerywa się ekspertom perorującym o swych specjalnościach, tego rodzaju pokory zdążył się już na swym wygnaniu nauczyć. Jedli w restauracji na siedemdziesiątym piętrze, przez otwarte na taras drzwi i okna widać było lustrzane szyby dwóch pięter Centrali w Cygnus Tower po drugiej stronie ulicy. Tu, w „Santuccio", jadała większość zatrudnionych w Zespole.

– Najpierw proszę przyjąć do wiadomości – kontynuowała Vassone, pozornie skupiona na swym steku – iż telepatia – bierna, czyli jednokierunkowa, bo z inną na razie nie zetknęliśmy się, chyba że wszystkich ludzi uznamy za telepatów – jest immanentną cechą osobniczą, determinowaną genetycznie i w żadnym razie nie podlegającą wytłumieniu, zanikowi czy zewnętrznym manipulacjom, farmakologicznym bądź innym. Hacjenda to nic innego, jak wyrzucanie pieniędzy w błoto.

– Ale ewolucjoniści – wtrącił się jednak Hunt, by popisać się podkradzioną wiedzą – utrzymują, że skoro telepatia byłaby możliwa, to kiedyś pojawiłaby się w mutacji i stała dominantą gatunkową; a nie jest.

– Argumentacja taka – odparła Vassone, unosząc widelec – opiera się na domyślnym założeniu, iż telepatia jest z punktu widzenia doboru naturalnego czynnikiem pozytywnym, czyli zwiększającym szansę rozprzestrzenienia się genomu, w skład którego wchodzą geny ją kodujące. Tymczasem jest to twierdzenie bezpodstawne. Co więcej, z dotychczasowych doświadczeń z naszymi telepatami mógłby ktoś wysnuć wniosek, iż stanowi ona wręcz mutację letalną. Na przykład Krasnow tak uważa.

– Krasnow…! – parsknął Hunt. Nigdy nie zaszkodzi zgodzić się z osobistymi uprzedzeniami eksperta.

– Ja nie posuwałabym się aż tak daleko – wzruszyła ramionami Marina – niemniej w oczywisty sposób jest to cecha upośledzająca. A cofnąwszy się do poziomu zwierzęcego, mamy pełne prawo uważać ją za zgoła kalectwo: proszę sobie wyobrazić mięsożercę, który czuje to samo, co jego ofiara. Nic dziwnego, że te geny, pojawiwszy się, giną „bezpotomnie". Na dodatek pojawiają się bardzo rzadko. No, chyba że mamy właśnie taką erę Chaosu Genowego.

Szybkimi, chirurgicznymi cięciami odkroiła kawałek mięsa, uniosła do ust, przeżuła, połknęła. Miała małe, ładnie wykrojone usta, warg nie malowała. Błyskały między nimi drobne, śnieżnobiałe zęby.

Mięsożerca, pomyślał Hunt, mięsożerca. – Ale wróćmy do ludzi. – Upiła wina. – Chcąc mieć jakie takie pojęcie o psychice telepatów, zacząć należy od ich dzieciństwa, a nawet jeszcze wcześniej – od fazy prenatalnej. Nic jest bowiem tak, iż płód stanowi niewrażliwy na wszystko przedorganizm o nie funkcjonującym mózgu. W istocie każdy chyba zdaje sobie sprawę, iż do płodu dociera bardzo wiele z rzeczy rozgrywających się w otoczeniu. Nie mówię tu aż o Grofowskiej psychologii transpersonalnej, bo upowszechnienie inkubów sfalsyfikowało jej dogmaty traumy połogowej; ale życie psychiczne człowieka bez wątpienia nie zaczyna się w momencie odcięcia jego pępowiny. Dziecko rozpoznaje i lubi muzykę, którą szczególnie często puszczano blisko jego inkuba – te i tym podobne banały znajdzie pan w byle poradniku inkubologicznym. Jednak w przypadku telepaty dochodzi kolejny bardzo ważny zmysł. Już bowiem w fazie prenatalnej, gdy tworzą się i zaczynają krystalizować struktury mózgu, telepata otwarty jest na obce myśli. Jego coraz bardziej świadomy umysł tonie w powodzi odczuć i uczuć należących do osób przebywających w bezpośredniej bli-skości inkuba. Normalne dziecko nie pozna pełnego spektrum doznań wzrokowych, słuchowych, węchowych, dotykowych i tak dalej – wcześniej niż na określonym etapie rozwoju. Telepata zaś napakowany jest tym wszystkim, zanim jeszcze w ogóle posiada odpowiednie dla owych zmysłów organy: widzi bez gałek ocznych, smakuje bez kubków smakowych.

Co powiedziawszy pociągnęła kolejny mały łyk wina uniosła wzrok i uśmiechnęła się porozumiewawczo do Hunta kątem ust. Czego miałoby dotyczyć to porozumienie? żartu? jego podtekstu? sytuacji? Hunt mógł się tylko domyślać. Lecz i tak odpowiedział uśmiechem. W ten oto sposób wzajemnie wprowadzali się w błąd. Piętrowe nieporozumienia kumulowały się obustronnym skrępowaniem i konfuzją. Nicholas nie wykluczał, iż Marina ma go za podobnie tajemniczego, jak on ją. Tej bariery nie da się w żaden sposób przebić.

Jakże w takich momentach zazdrościł telepatom ich pewności obiektywnej prawdy o ludziach, umiejętności spojrzenia na siebie z zewnątrz.

– Zresztą – podjęła Vassone, odstawiwszy kieliszek -wydaje się to mniej ważne w porównaniu z drugim rodzajem wpływu: importowanymi bezpośrednio do umysłu cudzymi myślami i uczuciami. Nie dziwota, że telepaci charakteryzują się tak wysoką inteligencją i zdolnościami lingwistycznymi, prawie wszystko poszło im w płaty czołowe. Otrzymujemy tu wizję brutalnej inwazji językowej na młody, dopiero organizujący się umysł. Wyobraźmy sobie sytuację następującą: w fotelu przy inkubie ktoś czyta książkę. Nie dosyć, że umysł płodu skuwany jest przedwcześnie formalizmami języka, to na dodatek dostaje gigantyczną dawkę kontekstowych wrażeń i sztywnych denotacji. Zauważmy: w desygnacie konkretnych słów każdy z nas widzi jednak co innego, zależnego od jego skumulowanych jednostkowych doświadczeń, i czytając słowo "ptak" co innego automatycznie wyświetla mu się pod czaszką. A skąd pochodzą doświadczenia telepaty? To doświadczenia doświadczeń; kradnie je od innych ludzi, od wielu różnych ludzi.

– Chce pani powiedzieć, że on, mhm, dziedziczy Psychikę rodziców?

– To zbyt duże uproszczenie. Wszak to niekoniecznie muszą być prawni rodzice, zresztą zazwyczaj wchodzi w grę znacznie większa liczba osób: sąsiedzi, krewni, znajomi, technik inkubacyjny, fachowcy wezwani do naprawy klimatyzacji… Pojmuje pan? I nie jest to też żadna prosta wypadkowa, jak to sobie można wyobrażać przez analogię z dziedziczeniem losowego puzzla DNA matki i ojca w naturalnym procesie rozmnażania. Ale jednak część prawdy w tym jest: to są fundamenty, na których wzniesie się psychika telepaty. Wszakże nigdy – i tu docieramy do kolejnej istotnej kwestii – nie będzie to psychika choćby przystająca do uznawanej za normalną u nietelepatów. Nie chcę tu wchodzić w subtelności psychologii, spróbuję rzecz zobrazować prostymi przykładami. Ma pan dzieci?

– Nie.

– A zetknął się pan? Małe, kilkuletnie. To znaczy, wie pani…

– Małe dziecko nie wyodrębnia się ze świata w sposób, który my, dorośli, uznajemy za do tego stopnia naturalny, że aż pomijalny w opisie. Gdy już zacznie mówić – proszę kiedyś przy okazji zwrócić uwagę – nie używa nawet zaimka,”ja". Przejście od zewnętrza do własnej jaźni jest ciągłe. „Jasiowi zimno". „Jas chce to zobaczyć". „Jas jest głodny". Tak właśnie, w trzeciej osobie. A teraz proszę sobie wyobrazić dziecko, które postrzega świat tyleż własnymi zmysłami, co poprzez zmysły cudze, ludzi go otaczających. Dziecko, które postrzega samego siebie – z zewnątrz właśnie. Z cudzymi myślami, wrażeniami. Moim zdaniem to w ogóle jest cud, że oni wykształcają jakąkolwiek osobowość i że są zdolni do samodzielnej egzystencji.

– Noo, nie wszyscy.

– Na szczęście dla nas. Dla mnie. – Uniosła w toaście kieliszek. Znowu uśmiech.

Dla kogo szczęście, dla tego szczęście, mamrotał w duchu Hunt, scrollując pamiętnik Numeru 5. Ale to prawda, że Vassone miała nieziemski fart, znajdując w tej zapadłej klinice psychiatrycznej owego półkatatonika, Numer 0. Naopowiadał jej bujd o Bogu. Czy rzeczywiście uwierzyła? Trudno orzec, chwilami wydaje się, że i do tego byłaby zdolna. W każdym razie wywiodła z owych zbełkoceń teorię myślni, psychomemów, monad… Cały Program Kontakt – wyciągnięty niczym królik z kapelusza, z jednego poczynionego przez Vassone założenia. Ale trzeba jej przyznać: miała rację. Miała tę cholerną rację w stu procentach. Aż strach bierze. Co za kobieta. To jak otworzyć butelkę z dżinnem.

Wywołał numer swojej swatki.


A w pamiętniku Czarnego – wykradzionym z jego willi (wraz ze wszystkimi innymi znalezionymi tam pamięciami kryształowymi, dyskami optycznymi i magnetycznymi oraz dokumentami papierowymi) przez trzech byłych pracowników miejscowej agencji detektywistycznej, wynajętych do zadania poprzez długi łańcuch pośredników, którego ostatnie ogniwo pozostawało im już całkowicie nieznane – w pamiętniku tym stało, co następuje:

Teraz będę kłamał. Żebym chociaż wiedział, komu. Do kłamstwa potrzeba przecież nie tylko kłamiącego, lecz -przede wszystkim – okłamywanego. A kogo ja tu okłamuję? Siebie? Cóż znaczy: okłamywać siebie? Ile pięter nie zeszedłbym w podświadomość, zawsze na koniec stanę przed wyborem kłamstwa jako mimowolnego błędu (a więc nie kłamstwa) lub premedytowanego fałszerstwa (a skoro planuję je, to nie jest mi nie znane, nawet więc nie udaje prawdy, cóż to zatem za kłamstwo?).

Lecz dla kogo właściwie pisze się pamiętniki? Czyż doprawdy taka wielka różnica istnieje między autobiografiami sław, wydawanymi za ich życia i z zamiarem wydania tworzonymi – a sekretnymi zapiskami gospodyń domowych? Ja wiem, ponieważ mogę porównać: każdy kłamie. Kłamie czytelnikowi spodziewanemu, potencjalnemu, bądź jedynie czytelnika tego swemu wyobrażeniu, przy czym nierzadko jest to wyobrażenie siebie samego z przyszłości, czytającego te stare zapiski. I w tym sensie możliwe jest okłamywanie samego siebie, o ile wystarczająco częste, rozległe i tyczące rzeczy drobnych. Wówczas bowiem pamięć pierwotna ulega bezsilnie pamięci wtórnej, fałszywemu przypomnieniu zainicjowanemu łgarstwem własnych notatek sprzed lat. Mogę nawet pamiętać, że pisałem to miezbyt szczerze, mogę pamiętać zamysł – lecz nie podważę wszak wszystkiego i słowo pisane w końcu zwycięży.

Ale zazwyczaj nie ma mowy ani o prawdzie, ani o kłamstwie. Zmiana następuje samoistnie. Ja wiem, ja wiem, to niczyja wina: pamięć nie jest martwa. Żyje swym równoległym życiem, żyje w naszych głowach „w bok" od strumienia czasu, w którym poruszamy się sami, dostarczając jej wciąż nowej pożywki. Chwila, widok, wrażenie – przeskoczywszy z realnego „teraz" do wirtualnego „wczoraj", nie zamarza na wieki, lecz ewoluuje zgodnie z achronolo-gicznymi regułami pamięci. Nasza przeszłość, nasze dzieciństwo dorasta razem z nami, „w bok".

Co zostaje z prawdy nagich zmysłów w pamiętnikach sześćdziesięciolatków? Zanim zasiedli do ich spisania, musieli najpierw przez czas jakiś zastanawiać się nad tym, a więc katalogować, odkurzać, przewietrzać wspomnienia. Otwierali je i zamykali, otwierali i zamykali. Niektórym może rzeczywiście wydaje się, że są szczerzy, że piszą prawdę i tylko prawdę. Zanotują: „tego nie pamiętam", „tego nie jestem pewien". Ostateczny dowód przedstawią, nie omijając faktów dla nich samych przykrych i stawiających ich w złym świetle – „szczerzy aż do bólu". Doprawdy, czytając te memuary trudno oprzeć się wrażeniu, iż w taki oto sposób manifestuje się podświadomy masochizm autorów, zakompleksienie jakieś infantylne: każda nieświadoma modyfikacja była zmianą ku ich pognębieniu – za każdym przypomnieniem sobie owej bójki dziecięcej o kanapkę z szynką czy kapsel po piwie, okazywali się w niej coraz bardziej tchórzliwi i godni pogardy. Oczywista, nierzadko idzie to także w drugą stronę, lecz nie posiada już wówczas pozorów owej psychologicznej głębi, wygląda po prostu na bezczelną bufonadę i głupie samochwalstwo.

W każdym razie, choć zazwyczaj niezdolni uświadomić sobie zachodzącego procesu ewolucji pamięci (piszę: „my” – ludzie), to zmianę, ruch, sukcesywne metamorfozy – oznaki życia – przecież dostrzegamy. Mówi się: „wspomnienia zatarły mi się". Mówi się: „niewyraźnie to pamiętam". A tu wszak nie chodzi o zanik wspomnień absolutny, lecz o ich podświadomą deformację. Bo zachowana informacja jest zawsze informacją niepełną, nie sposób zapamiętać całości danych percepcyjnych.

Mój najdawniejszy obraz… reminiscencja smutku: samotny, spoglądam przez wielkie okno kuchenne na śnieny krajobraz budowy, a na pierwszym planie smętnie zgarbiony dźwig. Kiedy sobie przypominam, widzę to wszystko bardzo dokładnie. I smugi brudu na szybie, i labirynt wykopów, kładek, nagich fundamentów, bruzd zamarzniętego błota, i szarość zimowego nieba rozpostartego nad blokowiskiem, i ów dźwig, ramię krzywo wychylone, błyskającą szkłem kabinę operatora. Gdybym wysilił pamięć, pojawiłyby się zapewne detale jeszcze drobniejsze. Ja wiem, jak ludzie „przypominają" sobie rzeczy. Samym swoim istnieniem wprowadzam obiektywizm w sferę odwiecznego subiektywizmu. Wiem: każdorazowe przypomnienie sobie tamtej chwili wypaczało wspomnienie w mym umyśle. Prawda odeszła na postronku czasu. Spójrz na dowolny przedmiot, co tam ci najbliżej, stół, krzesło, talerz, długopis, ledpad. Jak myślisz, co zapamiętasz? Widzisz krzesło; zapamiętasz krzesło. Otóż właśnie: „krzesło". Jeśli to mebel z twojego mieszkania, który służy ci od dłuższego czasu i często go widujesz, zapamiętasz go szczególnie: „to krzesło". Rodzajnik określony symbolu pamięci definiuje odsyłacze: na „tym" krześle zwykłem jadać, na „to" krzesło wylałem herbatę, „to" krzesło pogryzł pies znajomego. Lecz bez tych odsyłaczy pozostaje sam symbol, ikona: „krzesło". W stanie nierozwiniętym, nieprzypomnianym – nieaktywnym – ogranicza się do schematycznego wyobrażenia przeważnie plastikowej lub drewnianej konstrukcji o czterech nogach, siedzisku i oparciu. Dopiero po otworzeniu wspomnienia ikona – klik, klik – rozwija się, w mig puchnąc szczegółami i kolorami, realniejąc od kontekstu gęstego od mnogości innych symboli. Naraz krzesło otrzymuje konkretną barwę, wyściółkę, obicia kantów, rysy na drewnie (bo oto okazuje się, że jest drewniane).

Przeszłość jak żywa, nieprawdaż? Przerzucisz myśl na coś innego – i ponownie zwinie się do suchego szkieletu symboli. Lecz niekoniecznie muszą to być już te same – takie same – symbole, niekoniecznie w tej samej kombinacji, czasami osadza się i chowa do ikon jakiś element dodany w rozwinięciu, w nieuświadomionej improwizacji umysłu; wchodzi do genetycznej puli. Czyż ewolucja nie wynika z błędów w kopiowaniu? Identycznie w pamięci: fenotypalne (to szerokie, barwne, udekorowane wykradzionymi z magazynu stereotypów bibelotami) rozwinięcie genotypu (ciągu ikon) wpływa na zapis pierwotny.

Pomyśl: książki. To też zapis jeno symboliczny. Rzadko znajdziesz opisy układów zmarszczek na twarzach bohaterów, odcieni ich skóry w świetle Księżyca, intonacji głosu, z jaką wypowiadają zdania pytające, oznajmujące, rozkazujące, w śmiechu, gniewie, irytacji, rozpaczy. A wszak nie zieje ci w tym miejscu w wyobraźni czarna dziura, pustka imaginacyjna. Rozwinięcie ikon dokonuje się bez udziału twej woli, nie panujesz nad doborem przydawanych im detali, realizm rośnie wysoką krzywą, choćbyś czytał bajkę o Jasiu i Małgosi. Czy znasz to uczucie – znasz to uczucie, gdy oglądasz ekranizację ulubionej powieści, czytanej wcześniej kilkakrotnie – czy znasz ten odruch odrzucenia, jakim reaguje immunologia twej pamięci na obce, „nieprawdziwe" fizjonomie postaci? Fałsz, nieprawda, podmiana! – krzyczy pamięć. To nie tak było! Przecież pamiętam! Czasami sprzeciw przybiera rozmiary wymagające zamiany psychologii na socjologię. Nieskończone są utrapienia ekranizatorów klasyki. Jaki tam Kmicic z tego Olbrychskiego! Rozerwaliby Hoffmana na strzępy. A dzisiaj – czy znajdzie się taki, co czytając „Trylogię", inną twarz będzie widział pod Babiniczowym kołpaczkiem?

Po co piszę to wszystko? Dla usprawiedliwienia? Przed kim? – przed samym sobą? Prościej ograniczyć się do owego bezczelnego stwierdzenia, jakim zacząłem: będę kłamał. Pomińmy intencje. Pamiętam, co pamiętam, i nic na to nie poradzę. Procent prawdy obiektywnej zawartej w tych wspomnieniach pozostaje dziś tak czy owak nie do ustalenia. Zapewne nie jest najwyższy, zważywszy na mą introwertyczną naturę, każącą mi wielokroć analizować każde przeszłe zdarzenie – klik, klik, klik, klik, klik – coraz to inne rozwinięcie ikony za kolejnym z tysięcznych otwarć. Czy na tej budowie stał w ogóle jakikolwiek dźwig?


Co zatem odrzekłby Czarny na owe eleganckie wywody doktor Vassone? Czy przyznałby jej rację? Że trudne miał dzieciństwo i że nie jest jak inni ludzie? Wielkie mi odkrycie; jasne, że nie jestem jak inni, nie jestem jak ludzie.

Ale Cóż mogę powiedzieć o mym własnym rozwoju psychicznym? Co odziedziczyłem? Jeno czerń, gęstą, tłustą, cuchnącą czerń.

Ojciec wyjechał z powrotem do USA, zanim skończyłem dwa lata. Wiem, bo specjalnie sprawdziłem po tym, jak zadzwonili z tą fałszywą informacją o jego wypadku. Więc nie miałem jeszcze dwóch lat; nie zachowałem jego obrazów z zewnątrz: ani rysów twarzy, ani tonu głosu, ani kształtu sylwetki. Co przetrwało – czerń, bo ona jest wieczna, niezniszczalna, niewymazywalna. Gdy chodził do szkoły w Chicago, próbował zgwałcić swoją siostrę, ale nic z tego nie wyszło, potem ją pobił, żeby nie naskarżyła, wybił dwa zęby, mleczne. Plama wypływała mu bez przerwy na powierzchnię przez pamięć owej pierwszej impotencji, coraz straszniejszej z upływającymi latami. Kobiety musiały dlań głośno jęczeć i nigdy, przenigdy nie patrzeć mu w oczy, bo inaczej wracał do niego tamten strach. Matka nienawidziła tych nocy, ciemnych, milczących, gdy walczył z nią we wściekłej miłości, jak się walczy z psem, który nie chce się poddać rygorom smyczy i kagańca. Jego gorące dłonie, oddech niczym rzężenie konającego. Jego rozpacz, jej pogarda. A nie miałem nawet dwóch lat.

Czerń, czerń, czerń pokrywa wszystko. Matka. Kość z kości? Dolar z dolara. Przychodziła i stawała nad inkubem, stała tak minuty całe, w bezruchu. Ja wewnątrz: mroczny kłąb krótkich kończyn, wielkiej głowy, spirali sztucznej pępowiny. Wyłączyć zasilanie. Walnąć stołkiem, Zrzucić na podłogę. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. To był głupi, beznadziejnie głupi pomysł, on i tak odejdzie, zostanę bez forsy, a z tym tu na karku. Boże, gdzie te czasy, kiedy faktycznie można było złapać nadzianego faceta na dziecko! Teraz oni tam wszyscy sterylni. A co się namęczysz, co naupokarzasz, zanim podpisze umowę! A potem i tak zwieje. I na co mi to? Wyłączyć, rozwalić; i tak żeś nierzeźbiony, więc wiele nie stracę. Niech cię diabli wezmą, pierdolony pasożycie. Oczywiście wiedziała, że tak naprawdę nic podobnego nie zrobi – ale wyobrażała sobie. Jak wypływam w ciemnych cieczach na dywan, Czerń, czerń zalewa wszystko.

Ich nienawiść; i co pomiędzy. Jakieś małe sadyzmy, satysfakcje bólu. Dzień po dniu, noc po nocy, tygodniami, miesiącami. Ocean czerni. Wtedy zapewne, ograniczony w swych doświadczeniach oraz doświadczeniach doświadczeń, nie mogłem oczekiwać niczego innego – ale przecież to wcale nie musiało być regułą, ich dwoje to nie świat cały.

Lecz to właśnie jest regułą. Wszyscy ci ludzie… setki, tysiące… Dzieci w przedszkolu i dzieci w szkole, i nauczyciele, i przechodnie na ulicach, ekspedienci w sklepach, i policjanci, księża, pijacy, dziwki, robotnicy, kierowcy w samochodach, lokatorzy w mieszkaniach, chorzy w szpitalach, więźniowie w aresztach i więzieniach, żołnierze na przepustkach. Pływają w mojej głowie, unoszeni falami czerni, odbijając się jeden od drugiego, mieszając, rozpływając.

Rzeczy drobne, rzeczy wielkie, tysiące, dziesiątki tysięcy, otchłanie niezmierzone, czerń, czerń, ocean czerni.

Za pierwszy wygrany w pokera milion kupiłem tę willę na wsi, z dala od innych domów, pośród pól i lasów. Ale i tam: pasażerowie z aut sunących szosą, jacyś zabłąkani leśnicy, rolnicy w drodze do lub z pól. Więc wolałem noce. W dzień sypiałem. Natomiast po zachodzie słońca – po zachodzie słońca zyskiwałem tę namiastkę spokoju, ciszy i samotności, która w ogóle dostępna jest na powierzchni planety, ponad możliwość zatłoczonej ludźmi i ich umysłowymi wydzielinami. Namiastkę samotności – czyli wolności. Nikogo w pobliżu, żadnych cudzych myśli, wrażeń cudzego ciała, bólu ich żołądków, wiatru w ich włosach, potu na ich skórze, śliny w ich ustach, może tylko czasami gorący mrok kreta, twarde powietrze pod skrzydłami ptaka, rozkołysany świat kota. Ale i tak – wybawienie. Miejscowi zaczęli opowiadać o mnie niestworzone historie: wampir, gangster, satanista, pederasta, dzieci porywa. Dla podtrzymania legendy nosiłem się w ciemnych barwach. Myśleli i mówili o mnie: Czarny, ten Czarny. Raz nawet, gdy zaginął jakiś chłopak, przyjechała policja. To ten policjant uprowadził i zabił chłopca. Nigdy nie znaleziono zwłok. Ale poza tym – spokój. Na dachu postawiłem sobie teleskop. Tak daleko od miasta w bezchmurne noce widać najmniejsze zmarszczki na twarzy nieba.


– Toż to sam pan Hunt, zaszczyconym, zaszczyconym.

– Ach, widzę, że humor dopisuje.

– Czemuż miałby nie dopisywać? Z góry się cieszę na tę zabawę. Wprost nie mogę się doczekać: jakiż to bat pan na mnie wyciągnie?

– Bat? Po co mi bat? Może pan wierzyć lub nie, lecz pana poprzednicy współpracowali dobrowolnie.

– Jak rozumiem, również porwano ich za ich zgodą. Czy też może to ja jeden trafiłem tu tym sposobem? Co to, ja z Księżyca spadłem? Pan zapewne jest szkolony psycholog po ciężkich treningach w negocjacjach, ma tam pan pewnie moje dossier, już panu rozpisali analizy – może nie? Zdziwiłbym się, gdyby Hunt to było pańskie prawdziwe nazwisko. Może pan w ogóle nie ma nazwiska. Może jest pan jedynie elektroniczną maską jakiegoś najętego speca: pana twarz, zbiór pikseli. Może wręcz ekspercką turingówką.

– Cholera, jak teraz powiem, żeby się pan uspokoił, to tylko jeszcze bardziej się pan wścieknie… No, i widzi pan, jaki ze mnie negocjator.

– Ja się nie wścieknę. Pan wie, że nie.

– O? Dziękuję za obietnicę. Mhm, proszę mnie posłuchać. Ja przecież zdaję sobie sprawę, że to bezprawie, że to kryminał, i w ogóle – hańba międzynarodowa. Ale tu nie ma wyboru, to są mechanizmy polityki, ekonomii. Tak jest, właśnie się usprawiedliwiam. Nie my jedni szukamy telepatów. Wiemy o Chińczykach, Francuzach, trzech sojuszach ekonomicznych z Południa, podejrzewamy także Niemców i Hindusów.

– No to co? Oni esesmani, a wy aniołki? Tych czterech przede mną odmóżdżyło od jakiejś nieziemskiej ekstazy? Króliki doświadczalne łapiecie, oto co robicie.

– Tak, ale tu nie ma alternatywy. Zabiliby pana. Lub my byśmy pana zabili. Nie nasz, to i nie ich. Ja wiem, że gdy się jest ofiarą, to brzmi jak religia komiksowych szwarccharakterów – ale taka jest prawda. Cóż poradzę? Kto sprzeciwia się grawitacji?

– Darujmy sobie te cienkie wykręty. Wciąż czekam, żeby pan zamachał mi przed oczami tym batem.

– A ja mówię: nie ma i nie będzie żadnego bata.

– Więc co, sądzi pan, że zgodzę się z własnej woli? Co to ma być, syndrom sztokholmski? Wolne żarty.

– A co pan ma lepszego do roboty? Będzie pan całymi dniami kontemplował widok Ziemi?

– A więc to nuda? O to chodzi? Że niby psychicznie nie wytrzymam?

– Pan wciąż nie rozumie. Tu nawet nie idzie o jakiekolwiek świadome akcje z pana strony. Samo do pana przyjdzie. Tam, na orbicie, w absolutnej pustce, w nieobecności obcych umysłów i myśli… To tylko kwestia czasu. A może już pan zaczął wyczuwać? Co? Jakieś przebłyski, delikatne muśnięcia, dziwne śmieci w środku własnych myśli – teraz, gdy z nikim pan nie interferuje, niewytłumaczalne. Co? Było już coś takiego?

– …

– …

– Konie. Piasek.

– To czwarty. To jego. Ma… miał stadninę.

– O co tu chodzi? Po co żeście mnie porwali? Bo tego pan nie powiedział.

– Już mówię…A widzi pan? Sam chce pan wiedzieć.

– No co to jest? Czy to właśnie załatwiło tamtych?

– Już mówię. Proszę słuchać.


Po tej trzygodzinnej sesji z Numerem 5 Hunt był tak wyczerpany, że już bez słowa wyszedł i pojechał do domu.

Dom. Jaki tam dom, kolejne wynajęte mieszkanie. Koczował tu tak samo jak przedtem w apartamencie w Watergate: hotel, dłuższy czy krótszy przystanek na drodze donikąd.

Było to przedostatnie piętro byłego biurowca na Manhattanie. Po eksplozywnym rozwoju łączności elektronicznej i upowszechnieniu systemu pracy „zdalnej", domowej, opustoszała większość tutejszych szklanych wysokościowców. Zarząd miasta nie chciał dopuścić do upadku i obrócenia się centrum w pospolite slumsy, toteż zaordynował przekształcenie gmachów w luksusowe domy mieszkalne, mega od apartamentu.

Z okna Huntowego salonu roztaczał się panoramiczny widok na płonący zimnymi kolorami nocny Nowy Jork. Nie było to co prawda to samo, co skyhouse – ale zawsze: boska perspektywa. Drżący ruch odległych świateł usypiał po kilku minutach wpatrywania się weń.

Hunt przysiadł na poręczy fotela, machinalnie podniósł ze stolika jabłko, podrzucił kilka razy, ugryzł. Miasto go fascynowało. Teoria Vassone zapuściła korzenie głęboko w jego mózg. Nie mógł się opędzić od filmowych skojarzeń. Owo potworne ludzkie mrowisko… dwadzieścia trzy miliony ludzi, dwadzieścia trzy miliony umysłów… Usiłował odczytać z przemieszczeń drobin świetlnych zaszyfrowane wiadomości. Jak impulsy po neuronach. Jak taniec pszczół. Oczywiście więcej w tym było poezji niż prawdy, Marina bez wahania wyszydziłaby podobne prymitywne aproksymacje.

Odłożył nadgryziony owoc. Mieszkanie było luksusowe, przestronne, jasno oświetlone, pustka aż huczała. Cieszył się, że jest na tyle zmęczony, by po prostu położyć się i zasnąć. Nienawidził przebywać w tych pomieszczeniach, które zmuszony był nazywać domem. Czuł się tu jak w zbeszczeszczonej świątyni dobrotliwego bóstwa. Nawet po symbolicznym włączeniu sieci ubezpieczenia prawnego nie wiedział, co właściwie powinien robić, jak się zachowywać, w który algorytm wpaść. Prywatna samotność doprowadzała go do szału przez brak stosownych konwencji i reguł gry.

Portier dał znać przez telefon o niespodziewanym gościu.

Kto? – spytał Hunt sygnet.

– Pan Matthew Green, z kancelarii Rosemont, Rosemont amp; Dejean.

– Powiedział, w jakiej sprawie?

– Powiedział, że w prywatnej.

– A daj go.

Green okazał się siwowłosym fenomurzynem w staromodnym garniturze (nawet krawat miał!).

Hunt włączył sieć podsłuchu i podglądu ubezpieczenia prawnego i otworzył mu drzwi. Ukłonili się, uścisnęli sobie dłonie, wymienili wizytówki.

Hunt zaprowadził gościa do salonu.

– Drinka?

– Nie, dziękuję. Czy naprawdę w niczym nie przeszkadzam?

– Ależ w niczym.

– Nie zakłócam pańskiego spokoju?

– Skądże.

– Nie obrażam pańskich uczuć?

– Nie.

– Wolno mi zatem rzec, w jakiej sprawie przychodzę.

– Słucham uważnie.

Green spokojnie założył nogę na nogę, wygładził marynarkę i, grzecznie odwróciwszy wzrok od Hunta, powiedział:

– Wynajęła mnie pewna osoba pragnąca sprawdzić możliwość zawarcia bliższej znajomości z panem, panie Hunt. Czy mam mówić dalej, czy też temat pana nie interesuje?

– Ja słucham, słucham.

– Zakładam zatem, że nie istnieją żadne przeszkody natury prawnej dla takiej znajomości.

– Nic mi o takowych nie wiadomo.

– Doskonale. Czy gdyby przychylił się pan do propozycji mego klienta bądź klientki – odpowiadałoby panu spotkanie jutro o siódmej wieczorem w „De Aunche"?

– Najzupełniej.

– Wszystkie koszta oczywiście rozpisane oddzielnie. – Oczywiście.

Green skinął głową, sięgnął do wewnętrzej kieszeni marynarki, wyjął białą kopertę i położył ją na stoliku pomiędzy fotelami jego i Hunta, układając biały prostokąt dokładnie na środku blatu, symetrycznie do krawędzi. Potem wstał.

– Muszę się już pożegnać. Proszę mi wybaczyć, że już pana opuszczam, ale…

– Rozumiem, rozumiem.

– Jeszcze raz, w imieniu mego klienta/klientki i moim własnym, pragnę pana zapewnić, iż propozycja jest całkowicie niezobowiązująca i nie musi się pan do niej w ogóle ustosunkowywać.

– Tak, tak, rozumiem.

– Jeśli moje działanie odebrał pan jako formę nacisku, kancelaria jest gotowa wypłacić panu zwyczajowe odszkodowanie.

– Tak, wiem.

Wymieniając formuły, dotarli do drzwi i pożegnali się szybko. Green wyszedł, Hunt wyłączył sieć.

Wrócił do salonu, zabrał niedojedzone jabłko i, rwąc zębami jego miąższ, otworzył pozostawioną przez Greena kopertę. Na kartce było napisane: „Marina Vassone".

Zaśmiał się i wywołał numer swojej swatki.

– Odwołane – rzekł. – Spóźniłem się.

Hunt wmawiał sobie, że nie lubi tych rytuałów – chyba nikt ich nie lubił, nawet wychowani w nich od małego -lecz to wszak nie była kwestia upodobań, a przymusu finansowego: nie stać go było na ich zlekceważenie. Zresztą nikogo nie było na to stać, za wyjątkiem tych, którzy nie mają nic do stracenia. Nowa Etykieta, jak savoir-vivre każdych czasów, dotyczyła głównie elit. A w tej epoce – co też nie czyniło jej bynajmniej wyjątkową – elity definiowały się poprzez stan bankowych kont.

Nie było żadnych szumnych ustaw, nagłych rewolucji, konkretnych postanowień, nic takiego Nicholas nie pamiętał. Poszło to stopniowymi przybliżeniami, cichą kumulacją sądowych precedensów i obyczaju prawnego. Sto pięćdziesiąt lat temu – komu przyszłoby do głowy podawać kobietę do sądu za uśmiechnięcie się do mijanego na ulicy mężczyzny? Oglądał filmy z tamtej epoki, toteż miał porównanie (chociaż zdawał sobie sprawę, że sztuka zawsz ekstremalizuje). To w ogóle nie była ta sfera, dziedzina prawa zaczynała się podówczas kilka kilometrów dalej. Ale w miarę jak jego konkurenci tracili na znaczeniu, ono zagarniało opuszczone tereny. Skoro nie znasz innych reguł i nie wyznajesz innych zasad, wyznawać będziesz moje, rzecze Temida, która jest ślepa i żeby cokolwiek zobaczyć, musi macać naokoło swymi ciężkimi, niezgrabnymi paluchami.

Tak więc skoro każdy jest potencjalnym wrogiem i jedno zbyt szczere słowo kosztować cię może w wyroku sądu dorobek całego życia, lepiej trzymać się z daleka. Nikt tego Nicholasowi nie przekazał tymi słowy, ale taki właśnie był sens kanonów jego wychowania, niekodyfikowalnych reguł współżycia, którymi go podświadomie sformatowano.

W miejscach publicznych obowiązywał sztywny kodeks dopuszczalnych zachowań, określający, jakie słowa i gesty w żaden sposób nie mogą zostać zinterpretowane jako naruszenie cudzej prywatności. Nicholas – jak wszystkie dzieci – poznał go na długo przedtem, zanim zrozumiał jego źródło i cel. Mało kto zresztą docieka logicznej podstawy każdego przepisu drogowego. Wytwarza się natomiast pewien automatyzm odruchów. Hunt oglądał filmy z minionych epok i zdawał sobie sprawę, że nie byłby w stanie zachowywać się w sposób, w jaki wówczas się zachowywano, ani wobec kobiet, ani nawet wobec mężczyzn, na pewno też nie wobec dzieci.

Wszelako wszystko to nie chroniło przed oskarżeniami fałszywymi. Stąd wzięła się idea ubezpieczenia prawnego: ciągłego monitoringu wszystkich pomieszczeń. Też nie wyskoczyła nagle z głowy żadnego technokraty. Rozwinęła się sukcesywnie z sieci dozoru strażniczego i alarmów przeciwwłamaniowych, a przede wszystkim z rozległych sieci CCTV. Bowiem już w latach zerowych ponad połowa terenów publicznych w megapoliach, a także w samodzielnych strefach suburbyjskich, objęta była stałym monitoringiem kamer closed-circuit TV. Jeszcze w XX wieku FBI mocno zainwestowała w program ich miniaturyzacji Infrastruktura była więc gotowa i tylko czekała na wykorzystanie. Niedługo zresztą. Na prawników zawsze można liczyć.

Sygnał z CCTV szedł bezpośrednio do komputerów notarialnych, a całość instalacji i połączeń była regularnie kontrolowana przez ekipy zaprzysiężonych techników. Sieci ubezpieczenia prawnego stanowiły od lat powszechnie obowiązujący kanon, całe dotychczasowe życie Hunta przebiegało na oczach kamer i wcale szczerze chwalił sobie Nicholas gwarantowane przez nie poczucie bezpieczeństwa i pewności formy.

Gdzież te dni romantycznych miłości – wzdychał jednak w duchu Hunt, zanurzając się w gorącej kąpieli -gdzie te nagłe zauroczenia, pocałunki skradane w przelocie, dwuznaczne konwersacje, szybki seks w windzie, dziewczęta swobodnie roześmiane w słońcu poranka, uliczne kusicielki krągłobiodre – gdzie to wszystko się podziało? Ocalało jedynie na filmach, w książkach. Dziś, gdy się zakochasz, gdy się tak naprawdę zakochasz na umór – czym prędzej dzwoń do psychoanalityka on-line, bo inaczej już po tobie: palniesz jakieś głupstwo i złamiesz sobie życie.

Ale zdawał sobie sprawę, że to tylko poza. Gdyby naprawdę miał wybór, niczego by nie zmienił. W jakimś sensie wciąż pozostawał arystokratą: system go zadowalał.


Vassone siedziała na balkonie swego hotelowego apartamentu i czytała pamiętnik Czarnego.

Nie pamiętam dokładnie pierwszych stów. Zadzwoniła przez pomyłkę. Tak właśnie zaczęła się tłumaczyć: prz-praszam, pomyłka. Byłem akurat przy teleskopie, jej głos szemrał mi w rytmie rozbłysków pulsara. – Nic nie szkodzi – powiedziałem do pierścienia – ale jakim cudem udało się pani pomylić? – Bo ja dzwonię ze starego, tarczowego aparatu mojej babci, nie bardzo umiem się nim posługiwać, musiałam źle wykręcić. – Wtedy ja pytam o babcię, a ona opowiada zabawną historię o wieloletniej walce staruszki z wrednym sąsiadem, który trzyma psa, co bardzo głnśo szczeka i nie daje babci spać. Słychać w głosie dziewczyny jakieś roztargnienie, smutek przepędzany słowami – zapewne paplałaby tak, do kogokolwiek by się dodzwoniła. – Co się stało? – pytam. – Ach, widzi pan, ona umiera. – Bardzo mi przykro – mamroczę. – Umiera, umiera i umiera – wybucha dziewczyna – tkwię tu przy niej już trzeci tydzień, to nie do wytrzymania! – Aha, i postanowiła się pani zabawić w teleconfession? -A cóż to takiego? – Nie słyszała pani? Następny krok w ewolucji party-phones: jeśli chcesz z kimś anonimowo porozmawiać, o nie stać cię na analityka, dzwonisz pod numer firmy, która losowo wybiera ci rozmówcę. Ty nie znasz jego numeru, on twojego; na żądanie firma łączyć was będzie ponownie. Możecie być wobec siebie całkowicie szczerzy, nigdy się nie spotkacie, nigdy nie poznacie, bo, i tu leży rewolucyjność przedsięwzięcia, turingówka firmy monitoruje wasze rozmowy i uprzedzi wszelkie próby przekazania informacji identyfikujących. Czyż bowiem w istocie nie chodzi jedynie o to: o pretekst do artykulacji swych myśli! One nie są skonkretyzowane, póki nie zostaną wypowiedziane, i dopiero gdy usłyszysz ze swych ust słowa opisujące twe uczucia, dopiero wtedy je naprawdę poznajesz Trzeba pretekstu do monologu. Teleconfessions go zapewniają. Mówisz w powietrze, powietrze odpowiada. Nie ma się czego bać, pustce możesz zaufać. Naprawdę nie słyszała pani? – Nie. Ale właśnie coś takiego by mi się przy dało – Cóż, proszą zatem mówić, mam czas. – Kazałem kompo wi wycelować teleskop w tarczę Księżyca. W uchu szemrał mi jej oddech. Nie pamiętam dokładnie tych wszystkich słów, jej i moich, to zapewne nie tak było, pamięć musiał mi w międzyczasie sporo zafałszować – ale ogólne wraże nie pozostało chyba (chyba!) prawdziwe. – Właściwie nie wiem, co mówić – szepnęła. – Przeraża panią śmierć?-Przeraża? Czyja śmierć, jej? – Nie, śmierć w ogóle. -To znaczy: moja? – Nie. Śmierć jako zjawisko. Że coś takiego w ogóle jest możliwe. Duch wychodzi z ciała, sen bez dru giego końca, utrata przytomności ze świadomością nie możności powrotu. Jedno krótkie spojrzenie na pożegnanie się z całym światem. A potem już tylko mięso i koci i krew, i nie ma to już imienia, nie jest niczyim ojcem, ni czyim bratem. Mózg – kupa neuronów. Ciemność, cisza brak jakichkolwiek doznań, jeszcze tylko parę zagubio nych ech bólu, spięcia poboczne – i koniec, entropia. – Mówi pan, Jakby sam już kiedyś umarł. – Ach, bo tak jest, tak jest. – Żartuje pan. – Skądże. Wie pani, co to znaczy odbierać cudze myśli? To nie znaczy: słyszeć mamrotane sobie w ich głowach słowa. Nie znaczy: oglądać ich wspomnienia jak na ekranie. To znaczy: być nimi. Być. Jeśli pani czuje zimno – to w jakimś sensie jest pani tym zamarzającym w śnieżnej zaspie pijakiem. Co innego nas określa, jeśli nie psychiczne i fizyczne doznania? A więc także śmierć. – Zaraz-zaraz… pan mówi, że jest tym, no, telepatą? – Przez telefon mogę być, kim tylko pani zechce. – Ale pan to mówił serio! – Ee, nabierałem panią. – Co, do cholery, niech pan się nie wygłupia! Proszę mi teraz powiedzieć szczerze: to prawda? Słyszy mnie pan? Halo? Czy to jest prawda? Ja nie żartuję i nie chcę, żeby pan żartował. – Ale co pani da moje słowo, jestem tylko głosem w słuchawce, nie istnieję dla pani, mogę pani wciskać dowolne łgarstwa. – Tak. Ale właśnie dlatego, że tylko głosem w słuchawce… Może pan sobie pozwolić. Ja chcę wiedzieć. -W każdym razie zdołałem odciągnąć pani uwagę od konającej babci, co? – Na miłość boską, niech pan mi powie: czy to prawda? – Tak. – I rozłączyłem się.

Jakoś uszło mej uwagi, że to nie było prawdziwe teleconfession. Ona musiała pamiętać ten numer, pod który chciała się była dodzwonić. Dwie noce później znalazła mnie, pracowicie sprawdzając wszystkie możliwe kombinacje. Tak to się zaczęło. Chciała rozmawiać. Więc rozmawialiśmy. Pierwsze pytanie było o to, czy ją też „czuję", Wyrzuciłbym telefon, gdyby tak było. Więc nie lubię tego? Nie,, nie lubię. Dlaczego? I jęła drążyć temat. Przecież to fascynujące: znać myśli, uczucia, ciała innych ludzi. Tak, odpowiadam jej, ale skoro je znasz, to już nie są to „inni ludzie" i rzecz cała wygląda bardziej na skomplikowany przypadek schizofrenii niż telepatię taką, jaką sobie ludzie wyobrażają na podstawie filmów i książek. A przez telefon? Przez telefon nie. Pani jest prawdziwa, z panią mogę rozmawiać – bo pani jest obca. I tak dalej, i tak dalej.

W tamtym okresie stanowiłem dla niej raczej swego rodzaju interesujący okaz zoologiczny, osobliwość do podziwiania w niemym zachwycie i przerażeniu. A byla w tych swoich dociekaniach tak nieskrępowana, bo w gruncie rzeczy nie wierzyła mi, nie byla w stanie uwierzyć. W końcu przerodziło się to w prawdziwą więź teleconfession: dzwoniła niemal co noc, porozmawiać o minionym dniu, zwierzyć się, wyspowiadać. Potem babcia wreszcie umarła. Ona jednak nie przestała dzwonić. Wróciła do siebie, zabrała się do przerwanej pracy nad jakimś zamówionym przez Brukselę programem analizy demograficznej. Zaczęła mnie nazywać swoim przyjacielem. Opowiadała mi o sobie rzeczy, o które w ogóle nie pytałem, potrafiła mówić bez przerwy przez całą godzinę, skacząc z tematu na temat, dokonując natychmiastowych introspekcji i tłumacząc się z własnych reakcji. Nie musiałem odzywać się m słowem. W gruncie rzeczy potrzebna jej była jedynie świadomość, że ktoś słucha. Miała jakiegoś stałego kochanka, choć bez spisanej umowy. Nie powiedziała mu o mnie, Lecz mnie o nim opowiadała do świtu. Ach, żadnych zahamowań, gdy rozmówca obcy na wieki! Cóż za wspaniały wynalazek, te teleconfessions. Jesteś moim aniołem stróżem, jesteś moim nocnym powiernikiem, Czarny. Potem kochanek ją porzucił. Jesteś moim jedynym przyjacielem, Czarny. Co dziś oznacza słowo „przyjaciel"? Cichy oddech na drugim końcu linii? Czy prawdziwa bliskość jest możliwa jedynie w absolutnym oddaleniu? Znajomość w nieznajomości? Miłość w obojętności? Depresyjne to były noce. Nie zaakceptowali jej programu. Właściciel podniósł czynsz. Kaukaska pszczoła, jeden z tych mutantów popro-miennych, użądliła ją w bark: na kilka dni spuchł tak potwornie, że nie mieścił się w żadnym ubraniu. Opowiadała z detalami. Co to za życie, mój Boże, ani do kogo gęby otworzyć, ani po co czekać przyszłego tygodnia. Gdyby nie ty, Czarny, strzeliłabym sobie keuorkiankę. Wtrącałem uspokajające słowa. Ale gdy już doszła do siebie, stała się jeszcze bardziej niebezpieczna. – Teraz widzę jasno -oświadczyła twardo. – Ja ciebie kocham, Czarny. Nie po pełnię błędu, nie poddam się. Wiem, że to zastrzeżony numer. Zapożyczę się, wynajmę firmę detektywistyczną, znajdą cię. – Nie rób tego. – To przeznaczenie. Jesteś sensem mego życia. Jesteś najlepszym, najmądrzejszym człowiekiem, jakiego spotkałam. – Me bądź głupia, nie można zakochać się w głosie w kolczyku. – A skąd ty to możesz wiedzieć? Sam mówisz, że nigdy nie kochałeś. – Ale byłem tymi, którym wydawało się, że kochają. Nie zbliżaj się, proszę. Zaleje nas czerń. – Drugiego takiego pesymisty ze świecą szukać. Nie wierzę w tę twoją czerń. Ludzie nie są całkowicie i co do jednego źli. – Czy to jest zło? Czy ja mówię, że to jest zło? – Boisz się, że przyjadę i wejrzysz w moje myśli. – Tak. Nie można lubić kogoś, do kogo czuje się obrzydzenie. – Czy to jest właśnie to, co czujesz do ludzi? Obrzydzenie? Ludzie cię brzydzą? Jezu Chryste, Czarny, ty powinieneś się leczyć, przecież to jest choroba psychiczna. – Więc właśnie. Daj sobie spokój z wariatem. – Ani mi się śni. – Proszę cię: nie rób tego. – Ja nie zrezygnuję. -I faktycznie, nie zrezygnowała. Przez dzień przemyślała sprawę i następnego wieczoru przedstawiła swój pomysł. -Wiem, jak to przeskoczyć – rzekła. – Teraz, przez telefon, zanim się spotkamy twarzą w twarz, teraz ja sama opowiem ci wszystkie moje tajemnice, najciemniejsze sekrety, najgorsze wspomnienia. Raz na zawsze rozbroję tę bombę. – Była tak zdeterminowana, że na nic zdały się moje prośby i tłumaczenia. Jak dobrze ja znam – z „autopsji" – ów charakterystyczny stan wzniosłego zaślepienia, przekonanie o własnych racjach połączone ze szlachetną gotowością samopoświęcenia. Młodym w ogóle nie przychodzi do głowy szukać w tym przejawów zimnego egoizmu, mają się za półaniały miłości, karierę poświęcą, życie poświęcą, wszystko poświęcą – dla drugiego człowieka, bezinteresownie. Nierzadko żyją w tej iluzji latami całymi. Miłość, miłość, miłość. Potem egoizm wskazuje im inny kierunek -i nagle okazuje się, że to była pomyłka, że jednak istnieją pewne warunki, że ów związek od początku stanowił rodzaj transakcji wymiennej. Czyż nie to właśnie przydarzyło się temu jej kochankowi? Lecz ona sama nadal nic nie rozumie. Na to nie ma lekarstwa. Możesz przechodzić przez to niezliczoną ilość razy i nie zyskasz odporności. Mogą ci tłumaczyć i tłumaczyć – nie dociera. To psychologiczny idiom. Nie do przełożenia. Lustro weneckie: z zewnątrz widać, z wewnątrz nie. Mami cię twe własne odbicie. – Weszli, gdy się masturbowatam – szeptała mi do ucha. – Myślałam, że się zabiję. Żeby sobie potem chociaż żartowali! Żeby wyśmiewali! Ale nie. Tylko te spojrzenia, tylko te miny, jakbym była trędowata. A oni to co, święci? – Szeptała: – Ja już chciałam wziąć poduszkę i udusić ją. To było nie do wytrzymania. Śmierdziała. Noce i dnie charczała jak zagoniony koń, taki śluz ciekł jej z nosa, ślina z ust, musiałam to ścierać. Robiła pod siebie. Musiałam ją myć. Czy ty, Czarny, masz pojęcie…? Parę takich dni wystarczy, żeby zwątpić w istnienie na świecie jakiegokolwiek piękna, zapomnieć o radości. Szkoda, że w naszym landzie nie obowiązuje ta ustawa o eutanazji. To przecież jest nieludzkie, jak można pozwolić na taką ohydę. I już, już miałam poduszkę w rękach. Ja, widzisz, ja jednak dostrzegam w tym grzech. Nie rozumiem. Wraca i wraca. Na pewno zobaczysz, gdy przyjadę. To dlatego wtedy zadzwoniłam. Musiałam do kogoś zadzwonić, bo bym to zrobiła, naprawdę bym to zrobiła, Czarny, wiem, że tak. – Szeptała: – Przez trzy miesiące to trwało, traktował mnie jak niewolnicę, jak dziwkę, wstępował niczym do burdelu, ale ja nic nie widziałam, ja go kochałam, Jezu, jak ja go kochałam. A on miał tę damulkę z Zakopanego i tę rudą zdzirę. I nawet nie chciało mu się zaprzeczać! A ja byłam taka młoda i głupia, wzięłam to do siebie, myślałafn, że tak to już jest. Jak ja sobą pogardzałam…! Nie masz pojęcia, jak to mnie dręczy, do dzisiaj wściekam się i czerwienię na samo wspomnienie. – I tak dalej, i tak dalej, czerń sączyła się w mój umysł na falach jej głosu.

Nie było sensu, żeby się rujnowała na detektywów -sam podałem jej adres. Prosiłem o noc, i przyjechała nocą. Czekałem pod werandą. Zaparkowała kilkanaście metrów dalej, żwir chrzęścił pod oponami wolno toczącego się luuca, głośniejsze były świerszcze. Ona wysiadła – i to już było za blisko. Och, wcale nie jest taki przystojny, jak sobie wyobrażałam. No, co za ponura mina, twarz jak zamrożona. A uśmiechnij się. Eee. No, dziewczyno, wciągnij brzuch, pierś do przodu. Nie ruszy się? Nawet nie mrugnął. Róbmy dobrą minę, róbmy dobrą minę. – Nie musisz się tak wysilać – rzekłem jej. – O co ci chodzi? – zmarszczyła brwi, zatrzymując się krok ode mnie. Jej myśli zalewały mnie wodospadem brudu. Strach: a jak rzeczywiście telepata, a jak czyta, jak widzi, jak czuje…? I: co ja tu robię, przecież ja go nie znam. I: nie myśleć o tamtym, tylko o tamtym nie myśleć. Tamto: jej seksualne fantazje, gdy tutaj jechała. Mój abstrakt z twarzami jej kochanków, rytuały upokorzenia, reminiscencja z dzieciństwa, spokój w ramionach ojca. – Nie jestem twoim ojcem – powiedziałem. Zachłysnęła się. Strach, strach, strach. Mimowolnie – krok w tył. Czerń bucha mroczną fontanną, nagle zalewają mnie obrazy, głosy, odczucia i uczucia, myśli kalejdoskopowe, rwane i sklejane podług obcych mi skojarzeń. Czerń, czerń. O czym myśleć nie chce, co usiłuje ukryć -a więc tym właśnie aktem negacji wywołuje je z pamięci niezorganizowanej. Cóż znaczą słowa, nic nie znaczą. Opowiedziała – ale teraz ja jestem tym wzgardzonym, tym poniżonym, stoję nad mą babką z poduszką w dłoniach, poddaję się, pijany, pieszczotom anonimowego kochanka o wódczanym oddechu, okłamuję rodziców, podkradam pieniądze przyjaciółkom… nawet by opowiedzieć wszystko, nie miała siły, ani wiary. Teraz patrzę na siebie, patrzę sobie w oczy, i widzę to wiedzę, widzę jedność, to jest człowiek, i on wie, on wie o mnie wszystko, jest mną, patrzy, patrzy…! Przerażenie – lecz przede wszystkim: wstyd, wstyd tak potworny, że tłumi nawet wściekłość na samą siebie. Co robić, ręce się trzęsą, myśli się trzęsą, skurwysynu, kto ci dał prawo… Ja nie mogę, nie mogę! Odwróciła się pobiegła do samochodu, odjechała. Nie wiem, czy wszystko to trwało bodaj minutę. Wróciłem do teleskopu, do gwiazd, które są tak piękne – bo nieskończenie odległe, niedosiężne.

Potem zadzwoniła tylko raz, mniej więcej po tygodniu.

– Teraz wiem, czym miłość nie jest -powiedziała.


Odezwał się sygnał w jej kolczyku i doktor Vassone odłożyła ledpad. Ścisnęła pierścionek.

– Przekazałem pani propozycję. Nie odmówił z góry. Jest potwierdzenie przelewu honorarium. Dziękuję.

– To ja dziękuję.

Prawie natychmiast kolczyk odezwał się ponownie.

– Mamo?

– To ty, Jas?

– Miałaś się odezwać.

– O, przepraszani, znowu zapomniałam, co?

– Z tobą już wszystko dobrze? Przeszło ci? Powiedz prawdę.

– Przeszło, przeszło. Nie przejmuj się, to nic takiego.

– Nie przejmuj się! – wybuchnął Jas. – Czy ty widziałaś swoją twarz? Powiedzieli, że sama sobie to zrobiłaś! W co ty się wdałaś? Może ty się czymś zaraziłaś od tych swoich świrów, co?

– Rewolucjonizujesz psychiatrę, Jas. Jak wyglądają owe zarazki chorób psychicznych?

– Taak. Przepraszam, że zadzwoniłem. Cześć.

– Jas! Cholera, nie gniewaj się. Słuchaj, było mi bardzo miło, że siedziałeś tam wtedy przy mnie, naprawdę, W ogóle… szkoda, że się częściej nie spotykamy.

– Tu masz rację. Telefon wymusza nieszczerość. No ale czyja to wina? Wróciłaś do Bostonu i nawet nie dałaś znaku. Gdyby nie ten wypadek, pewnie w ogóle byśmy się nie spotkali. A jeśli już, to o czym rozmawiamy? O pieniądzach. O moich stopniach. O twoich tajemnicach.

– A o czym chciałbyś porozmawiać?

– O czym? No…

– Widzisz.

– Mój Boże, my już nawet nie jesteśmy przyjaciółmi.

– Jesteś moim synem, moim jedynym dzieckiem.

– Mam jakiś znak na czole? Zadzwoń, jak znowu ci odbije. – I rozłączył się.

Na czym to polega, że psychoterapeuci, psychologowie, psychiatrzy – im najtrudniej dogadać się z ludźmi, wytrwać w jakichś stałych związkach, ułożyć sobie życie…?

Przeszła z balkonu do wnętrza apartamentu, skręciła do barku. Zastanawiające, myślała, dla Numeru 5 i pozostałych zbliżenie do drugiego człowieka oznacza zagrożenie dla ich osobowości – a czy stopniowo sami nie upodabniamy się do nich? Nalała sobie rumu, pociągnęła łyk.

Czy zostało jeszcze cokolwiek do „uzdatnienia"? Czy następny krok to właśnie wszczepki? Całe społeczności złożone z osobników zaimplantowanych, przeżywających swe życie poza światem realnym, w symulowanych przestrzeniach OVR? Wszczepki montowane już w fazie prenatalnej, dzieci rodzące się ze zmysłami otwartymi na rzeczywistość wirtualną, a zaczopowanymi dla rzeczywistości pozakomputerowej – więc już oczy niepotrzebne, uszy niepotrzebne, żaden organ zmysłu niekonieczny, niekonieczny cały ten biologiczny interfejs mózgu zwany ciałem. Rozwijasz się od zygoty w inkubie i w nim już pozostaniesz, nie będzie momentu narodzin, inkub wszak zapewni twemu organizmowi wszystko, co jest wymagane dla długiej, bezpiecznej egzystencji. Czy to jest prawidłowa ekstrapolacja – ziszczenie owych klaustrofobicznych wizji rodem z przeterminowanej SF?

Co, u licha? co ja piję? rum? Przecież ja nigdy nie lubiłam rumu…!

Mm… nawet smakuje.

Загрузка...