5. Uwolnienie

Czarny zgasił ekran, przerwał wykład komputera, choć zdawał sobie sprawę, że jeszcze nie wszystko usłyszał -ale to za wiele na jeden raz, lepiej porcjami, tak łatwiej akceptować cuda i wszelkie nieprawdopodobieństwa.

Krzyknął na światło i w habitacie zapadła ciemność.

Przypiął się do posłania. Taak. Myślnia, psychomerny, monady… Zobaczymy.

Nigdy tego nie robił, nie było potrzeby, czerń zalewała go wszak nawet wbrew jego wysiłkom – teraz natomiast miał się świadomie otworzyć na zewnętrze. Umysł jak gąbka. Wyobraź to sobie: zasysasz, chłoniesz, wciągasz, absorbujesz…

Jest tam kto…?

… szszszszszszszsz…

Problem polegał na tym, że nie zawsze dawało się natychmiast wychwycić obce myśli – nie zawsze „pchały się przed oczy". Nieraz zdarzało się Czarnemu znajdować w środku swych po latach otwieranych wspomnień oczywiste „fałszywki": papużki nierozłączki hodowane przezeń w dzieciństwie (nie hodował); twarz siostry (nie miał siostry); obrazy miejsc, w których nigdy nie był. Stanowiło to dodatkową przyczynę, dla której nie ufał własnej pamięci – chociaż tę mniej ważącą, bo przecież dosyć łatwo było rozpoznać owe „kukułcze jaja". Teraz jednak, gdy usiłował „upolować" monadę, rzecz urosła do rangi problemu: monada może być tuż-tuż, monada może go dotykać, lecz on jej nie wyczuwa, ponieważ jej psychomemiczne macki omijają napowierzchniowy strumień jego myśli.

Co natomiast wyczuwał: dezintegrujące się powoli pozostałości po Numerze 4, coraz drobniejsze kompleksy jego psychomemów, jak ten z końmi. I własne, co zawsze gromadzą się w miejscu, w którym przebywał przez dłuższy czas. Komputer objaśnił mu to ogólną regułą: rzecz dotyczy wszystkich ludzi, lecz tylko telepaci zdają sobie sprawę. W przypadku ludzi o uzdolnieniach mediumicznych, czy też po prostu nadwrażliwych, czasami jeszcze dochodzi do pojedynczych „powrotów" psychomemów: znalazł się po jakimś czasie w tym samym miejscu i przyszły mu do głowy te same myśli, co przy pierwszej wizycie, lub pewien rodzaj deja vu: nigdy tu nie był, a zna okolic? – dzięki przyswojeniu sobie psychomemów z cudzymi reminiscencjami. Zresztą zależy to od zagęszczenia psychomemów w myślni, przy wyjątkowo wysokim niemal każdy jest już podatny. Tym się tłumaczy istnienie miejsc- ulic, budynków, pomieszczeń – charakteryzujących się specyficzną atmosferą: przygnębienia, przerażenia, smutku, radości. Więzienia są tak ponure nie tylko z racji barwy ich ścian.

Dla każdego człowieka istnieje bowiem jemu właściwy próg ciśnienia myślni, do którego umysł opiera się naporowi wolnych psychomemów, potem – bariera pada. Tak jak z systemem immunologicznym: są ludzie, które chorują każdej wiosny, i są tacy, którym żadna epidemia nie straszna.

Nagle – przez szybkie obrazowe skojarzenie – zdał sobie Czarny sprawę, jak by to jego „polowanie" wyglądało w komputerowej symulacji: samotne słońce wabiące swymi promieniami dookolną gęstą zieleń. Kto tu na kogo poluje? Przecież on pełni rolę żywej przynęty! Te czujniki, elektrody, którymi opięty był Numer 4 – to dlatego. Co za kontakt możliwy z neuromonadami? Zbliżą się, dotkną… Co zostanie z mego umysłu?

Poczuł się przerażająco nagi w owej zimnej pustce kosmosu i myślni, wystawiony na widok, bezbronny.

O co tak naprawdę chodzi Huntowi i pozostałym?

– Przynętą? Oczywiście, że jesteś przynętą, o to tu przecież chodzi, tłumaczyłem ci. Ale jeśli pytasz o to, czy jesteś przeznaczony na stracenie – to odpowiedź jest zdecydowanie przecząca. Pomijając wszystko inne, uwierz w nasz pragmatyzm: nie znaleźliśmy dotąd twego następcy. To znaczy: znaleźliśmy, lecz nie udało się go przechwycić, inni byli szybsi. Jesteś dla nas niezwykle cenny.

– Doprawdy? Nie wygląda mi na to. Wiesz, co się stanie, gdy uda mi się zwrócić na siebie uwagę neuromonady i zostanę przez nią naprawdę dotknięty? Potrafisz to sobie wyobrazić? Ja nawet nie próbuję.

– Posłuchaj mnie uważnie. Nauczysz się mantrycznej blokady medytacyjnej, to cię obroni, monada nie będzie miała do ciebie dostępu, gdy zapchasz sobie umysł psychomemami neutralnymi. Podłączysz się do aparatury, żebyśrny mogli monitorować wszystkie czynności twego organizrnu, także mózgu. Nie potrafimy chemicznie zablokować twej zdolności telepatii, bo to jest immanentna właściwość umysłu – jak biegłość w matematyce czy wyobraźnia przestrzenna – ale możemy aplikować ci wspomagające hormony i chemiczne stymulanty. Poza tym – my przecież nie chcemy, żebyś od razu pakował się z umysłem w środek neuromonady. Powolutku, powolutku. Urwiesz jej trochę psychomemów, potem znowu. Opowiesz, co pamiętasz, co myślisz, czujesz. Może też ona wchłonie twoje psychomemy. Ty masz tam być jak latarnia morska, nadawać Morse'em przez myślnię. Neuromonady są inteligentne, prędzej czy później się zorientują -a my dążymy właśnie do tego, do kontaktu, obustronnego kontaktu.

– Rodzice zamówili cię chyba jako idealnego sprzedawcę używanych samochodów, Hunt.

– Polityka chcieli, polityka. Pamiętaj: nie narażaj się. Nie musisz od razu brać monad szturmem. My jedynie chcemy się porozumieć.

– Kłamca, cholerny kłamca, otworzysz gębę i spada cena srebra. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo.

Przeklęty panie Hunt, zgrzytał Czarny zębami, ja ci tu jeszcze pokażę „porozumienie"! Totalne!

Co jednak mógł sam tu zrobić? To przecież był szantaż par excellence, szantaż tak doskonały, że nawet nie wymagał artykulacji groźby. Czarny wszak tak czy owak będzie tu na orbicie świecił dla monad niczym słońce, wybuchająca supernowa – i w tej sytuacji wszystkie zalecenia Hunta zgadzały się w stu procentach z podpowiedziami instynktu samozachowawczego Czarnego.

Uczył się „mantrować" na beztreściwych słowach, zapadać w trans medytacyjny, otwierać swój umysł, wypuszczać w myślnię protuberancje psychomemiczne. Popodłączał się własnoręcznie do całej zainstalowanej tu aparatury. Trafił przy tym na kilka starych skrzepów myślni z utrwalonymi w formie psychomemów wibracjami pamięci -jak tamci przylepiali sobie czujniki, przypinali iniektory, wbijali igły: Numer 4, Numer 3, Numer 2. Na psychomemy Numeru l nie natrafił ani razu, zapewne przydzielono mu inny lab. Albo po prostu wymiotły je i rozproszyły psychomemy późniejsze.

Podłączywszy się, trenował w sprzężeniu z kompem, który wykreślał na ekranie nad nim linie szybkości pulsu, ciśnienia krwi, fal mózgowych. Oficer dyżurny – ktoś nowy, nie znał Czarny tego głosu – odpowiednio zachęcał go do ćwiczeń bądź polecał chwilę odpoczynku. Lecz w istocie żaden odpoczynek nie był tu możliwy. Nawet nieprzytomny, wzbudzałby w myślni fale na kilometry naokoło. Co innego to było, jeśli nie wyrok w zawieszeniu?

Gdy wyciszał się, otwierał mentalnie – niemal fizycznie czuł, niemal widział zieleń przenikającą osmotycznie w fotosferę gwiazdy jego umysłu. Model zwyciężył.

Bombardowało go promieniowanie reliktowe myślni -stare, pojedyncze, zdegenerowane psychomemy: drgnięcie mięśni karku tyranozaura, krew ofiary w paszczy tygrysa szablastozębnego, kość wzniesiona do ciosu w mej włochatej pięści, widok krajobrazu sprzed ery człowieka, ciężkie myśli wielorybów, prawie nieprzystawalne do ludzkich analogi impulsów nerwowych organizmów prymitywnych.

Obmywały go wysokie fale białego szumu – chaotyczny potop psychomemów z gejzeru dzisiejszej biosfery Ziemi, ze szczególnym uwzględnieniem ludzkości: gnije zakuty w kajdany w chińskim więzieniu, dotyka jego skóry ciepło słońca na piasku plaży Lazurowego Wybrzeża, przynosi zimną ulgę ssanie mechanicznej dojarki na jego wymionach, dziesiąty ból krzyża, gdy zginam się, by wsunąć w błoto sadzonkę ryżu.

A sam także promieniował sobą na wszystkie strony, krzycząc, wabiąc, płonąc. Supernowa. Przyjdźcie, przyjdźcie, przyjdźcie. Nie przychodźcie, nie przychodźcie.

I czy to, co docierało do niego co jakiś czas, te dzikie, absurdalne połączenia psychomemów – gryźć czas, anabullga trosa, cap za żółto, skaczemy w otchłanie ciężaru,

lód

trawie mych oczu, podzielić się, podzielić na minus

dwa- czy to były właśnie te pierwsze dotknięcia macek

neuuromonad…?


W Nowym Jorku Hunt wrócił już z lunchu w „Santuccio". Nawet podczas jedzenia planował kolejne posunięcia w dialogach z Numerem 5. Facet był wymagającym graczem. Lecz stał na z góry straconej pozycji. Miał rację, miał całkowitą rację: stanowił żywą przynętę i był przeznaczony na straty. Ale i Hunt mówił prawdę: nie dysponowali kolejnym telepatą i Czarny był dla nich bardzo cenny. Lecz na czym polega ta drogocenność, skoro w myśl obowiązującej w Programie Kontakt doktryny zużywamy ich niczym jednorazowe flary sygnalizacyjne?

Nicholas nie zwierzał się z tego nikomu (zwierzać się! – aż taki głupi to on nie był), ale nie żywił wielkich nadziei na powodzenie projektu. Nawet istnienie owych neuromonad – zdefiniowanych właśnie jako monady „inteligentne" i „samoświadome" – wydawało mu się niezwykle mało prawdopodobne. Hunt nie posiadał tej łatwości wiary w abstrakcyjne modele i umiejętności dowolnego obracania nimi w głowie, którą Vassone tak dobrze rozwinęła. Dla Hunta elektron stanowił piłeczkę pingpongową wirującą dookoła siebie i jądra atomu. Z takim podejściem – z tak ukształtowanym umysłem – wypadał w rozmowach z naukowcami na nieuleczalnie chorego na astygmatyzm wyobraźni: pewnych rzeczy po prostu nie dostrzegał. Zdawał sobie jednak sprawę z tej ułomności i nie sądził podług siebie. Być może był to błąd – bo inni wszak również mogli znać jego ograniczenia i wykorzystać ślepca do własnych celów: nikt nie kłamie lepiej od przekonanych o prawdziwości wypowiadanych łgarstw…

Bez odczekania wszedł do gabinetu Mariny – pomieszczenia Centrali nie posiadały wymaganych przez Nową Etykietę indywidualnych blokad zamków drzwiowych.

Vassone malowała sobie właśnie usta. Zdziwił się: nawet do „De Aunche" przyszła prawie bez makijażu, czemu maluje się teraz? Na dodatek uśmiechnęła się do niego znad lusterka zupełnie nie po swojemu – niemal ciepło.

– Przesłuchała pani moją ostatnią z nim rozmowę? -spytał usiadłszy.

– Yhmy. – I co?

– Co: i co?

– Przecież to prawda – mruknął – oni są kamikaze. Vassone schowała kosmetyczkę.

– Pan nie wierzy w sukces Programu, panie Hunt -stwierdziła.

Nicholas sklął się w duchu. Tak to się właśnie kończy. No bo od czego są psychoanalitycy? Od czego teleconfessions? Dał plamę, nie da się ukryć.

Bezczelnie spojrzał jej w oczy.

– Monady roślinne i zwierzęce – okay, mam dowody, pośrednie, ale mam. Ale – neuromonady? To tylko elegancka ekstrapolacja. A nawet gdyby prawda – to jak odróżnić? Po czym?

– Po organizacji myśli. Monady pierwszej i drugiej kategorii nie myślą. Ulegamy tu złudzeniu spowodowanemu tym, iż ich „ciało" zbudowane jest z psychomemów. Podobnie – jeśli nie przeciążam tym porównaniem pańskiego aparatu imaginacyjnego – byty „myślące białkami" mogłyby brać całą florę i faunę Ziemi, ich biologię, za przejaw zaawansowanego życia psychicznego. Tak samo monady. Inteligencji i świadomości szukać trzeba u nich poziom wyżej.

Hunt zreflektował się i opuścił wzrok z twarzy na piersi, dłonie, nogi Vassone. Znowu przelotne zdziwienie: była w brązowym monosari i wełnianej kamizelce – nie jej barwy, nie jej styl, przez te pół roku ani razu nie widział jej podobnie ubranej.

– No dobrze – mruknął, szukając po kieszeniach beznikotynowców – ale co to jest, ten „poziom wyżej"?

Marina odchyliła się w tył w swym fotelu, spojrzała przymrużonymi oczyma na sufit.

– To też będą jedynie przybliżenia, modele, ekstrapolacj.- Na tym etapie nic więcej nie mogę panu zaproponować. Poziom wyżej… myśli jako forma organizacji psychomemów. Bo nie psychomemy jako takie: nie myśli pan przecież wszystkimi komórkami swego organizmu. W tym sensie nie przypuszczam, by neuromonady były w ogóle świadome treściowej zawartości psychomemów – to dla nich martwa materia.

– Zaraz-zaraz! Jak zatem możemy zwrócić na siebie ich uwagę? Co nam da wyłapanie przez telepatów fragmentów ich skrzepów myślni, ich ciał: kompleksów psychomemów – co? Nic!

– Wie pan – rzekła wolno Vassone z osobliwym uśmiechem – są na to sposoby. Cios młotem kowalskim i wulkan pod stopami każdy zauważy.

– Drukowanymi, proszę – warknął Hunt.

– Uśmiercenie w identyczny, bardzo bolesny sposób dużej liczby ludzi bądź zwierząt o dobrze rozwiniętym systemie nerwowym…

Nicholas mimo woli spojrzał jej w oczy.

– Czy my tu mówimy o zbiorowych, rytualnych mordach?

Vassone skinęła głową.

– Są precedensy w historii. Sądzi pan, że skąd się wzięła tradycja hekatomb dla obłaskawienia bogów?

– Bogów? Bogów? Czy nie zataczamy tym samym… Moment… Pani mi wtedy powiedziała: „Oni znajdą mi Boga". Co to wszystko…

– A wracając do „poziomu wyżej" – weszła mu w słowo Marina – rzec mogę następująco: istnieją pewne uprawnione przypuszczenia. Weźmy kwestię samej inteligencji. W standardowych sprawdzianach IQ stosuje się dla wyznaczenia umysłowych możliwości badanego testy na analogie, równoczesne operacje n-elementowe: A ma się do B tak, jak C do D, E lub F. Za maksimum dla Homo sapiens jako gatunku uznaje się około tuzina elementów, z uwagi na odchylenia w przypadku szczególnie ekscentrycznie rzeźbionych. Chodzi tu o liczbę tak zwanych „porcji informacji", którymi może pan jednocześnie obracać. W czasach telefonów klawiaturowych stosowano różne metody dzielenia długich numerów telefonicznych dla umożliwienia utrzymania ich w „polu operacyjnym" umysłu. Łatwiej zapamiętać „siedemnaście dwanaście trzysta dwa" niż Jeden siedem jeden dwa trzy zero dwa"; wiem, bo sama wciąż uczę się numerów na pamięć, już kilka razy okazało się to bardzo przydatne, panu też radzę. Zdolność do pracy na takich wieloelementowych zbiorach nazywamy właśnie inteligencją. Neuromonady natomiast -nie sądzę, by istniała dla nich jakakolwiek górna granica liczby owych elementów. To w ogóle nie jest inteligencja do pomieszczenia w naszych skalach, równie dobrze może pan ważyć głazy wagą aptekarską. Z tym aspektem wiąże się także umiejętność myślenia „nadmetaforami", to znaczy metaforami zbudowanymi z metafor, albowiem…

– Cisza! – szczeknął Hunt i Vassone zamilkła. – Ja nie o to pytałem. Pytałem, po cholerę my wysyłamy tam na orbitę telepatów, skoro mówi pani, że dla neuromonad są jak zimne hamburgery. No? Pani wprowadziła nas w błąd, pani doktor. Pani wprowadziła w błąd rząd i wyłudziła setki milionów! To jest kryminał.

– Och, bez przesady. Nic aż tak dramatycznego. Przecież sam pan wie, że porozumienie jest możliwe, no, może nie porozumienie – kontakt; a to na zasadzie wymuszanych, powtarzanych reakcji. Jeśli rzucać psu hamburgery, pójdzie za rzucającym. Myśli pan, że w jaki sposób czwarty wytrenował i nasłał na mnie animalną? Że skąd wzięły się Wojny Monadalne tego Schatzu?

– Pies. Animalną. Ale – neuromonady? Dopiero co dała pani do zrozumienia, że to my jesteśmy dla nich jak te psy.

Wzruszyła ramionami, uśmiechnęła się, puściła oko.

– Tak. Ale mówimy tu o kontakcie. Czyż zresztą nie taka jest nazwa tego Programu? Kontakt. Co po nim – to już nie moja działka, nie jestem politykiem. A że do niego prędzej czy później dojdzie – gwarantuję. To już Pięciu. Każdy z nich czuje, widzi ich „ciało" i może na nie bezpośrednio wpływać. Regularność zwróci w końcu uwagę każdej inteligencji. To jest właściwie aż zaskakujące, iż my wiemy o nich, a one o nas – nie.

– A skąd właściwie ta pewność – skrzywił się szyderczo Nicholas – że neuromonady nie zdają sobie sprawy z naszego istnienia?


Trwoga. Trwoga aż oddech boli. Z jakiego powodu? Czy to jest strach przed czymś konkretnym? Przed czym?

Grał właśnie z komputerem w go, nie był nawet podpięty do czujników medmonitoringu. Co się dzieje? Tylko dlatego zadawał sobie te pytania, że był telepatą i potrafił rozpoznać, kiedy myśli przeskakują mu zupełnie bez powodu na inny tor. Natychmiast zaczął mantrować. Ale trwoga była już zbyt wielka, zdążyła go rozdygotać. To nie jestem ja! Nie moja pamięć! Nie moja wola! Nie mój lęk! – Tonę! – wrzasnął. Złapał za pasy sensoryczne, kaptur z elektrodami… nie poczuł ich, ręce zmysłem dotyku informowały go o czymś mokrym i gorącym, chropowatym, chociaż widział, że to nieprawda. – Tonę – powtórzył i poczuł, że przełyka jakiś twardy, kolczasty przedmiot, chociaż niczego takiego nie przełykał. Zakrztusił się. Pozbawiony punktów oparcia, zawirował w nieważkościowym piruecie. Otworzył się przed nim widok na łąki zielone, błękit przestrzeni ponad. Jasność letniego słońca na włosach i skórze nagich dziewcząt, które biegły ku niemu. – Nie moje niebo – rzekł padając na ziemię, znowu ciężki, tak bardzo ciężki. – Siódma brama, hurysy czarnookie, czy ja poległem w boju, ich Pan obwieści im radosną nowinę przez miłosierdzie od Niego i przez upodobanie i przez Ogrody, gdzie czeka ich nieustanna szczęśliwość. Będą w nich przebywać na wieki. O tak! – ustami pełnymi ciepłej gleby wołał w uniesieniu po arabsku, choć nie znał arabskiego. Te bitwy, gdy niewierni padali pod cięciami jego da-masceny, te wędrówki pod Księżycem pustym… Odsłonięte zostało przede mną algajb. Dostąpiłem… W otchłani! W otchłani. Pod pokrywą mroku. Jestem wężem, który pełznie prosto w otwartą paszczę jeszcze większego węża. Zapachy budują dookoła kunsztowne barbakany obietnic spełnienia. Mmmmmm. Doświadczenia ciała. Aż – aż – aż dotknę ściany i habitat obróci się pod mymi stopami. Błędnik szaleje. Gdzie jestem? Kim jestem? Kosmos -stacja – kaptur z elektrodami – ja, ja, ja. – Rozpuszcza mnie! – krzyczę, próbując uskoczyć przed meduzą, która podpływa i parzy mnie w nagie płetwy. – Trawi mnieeeaaaa… – Co w głazie, co w bierwiu, co w inhinsztonie. Alnaburga fangaza i siedem pręźl. Zasiumguję strzerwę, ona na lepach, wszystko świndruje pągowo. A niechaj trunch kradnie. Alnaburga fangaza, alnaburga fangaza. Przechodzę przez zamknięte wrota, mój cień został w tyle. Otaczają mnie aniołowie, których obecności doświadczam dziewiątym i jedenastym zmysłem – dotyk oczny, dźwięk ciężaru; jak płoną, jak oni płoną! Bliżej i bliżej. Czy to jest czerń? Ja już chcę, już chcę, chcę tego wszystkiego, taka jest moja wola, pożądam jedności, pamiętam całe tysiącletnie życie w cieniu tego pożądania. Obejmijcie mnie! Połknijcie! Obejmuję i połykam – bo to już jestem ja, ja, ja, ja-ja-ja-jajajaja ja ja a jaa a j ajaaj a a ja aa a aa a


– Puść to jeszcze raz – polecił Hunt kompowi.

– Od kiedy? – spytał dialogant.

– Od pierwszego krzyku. Tłumaczenie w oknie.

Na wyciemnionych szybach gabinetu doktor Vassone, gdzie doszła ich wiadomość, pojawiło się wnętrze Labu 13, a w nim – Numer 5 na posłaniu, wpatrzony w tapetę ekranową u góry. Zatrzymał rękę w pół ruchu, wytrzeszczył oczy. Krzyknął. TONĘ, obwieścił komp po angielsku w dolnym oknie dialogowym. Numer 5 usiłował przypiąć się pasami, nałożyć czepek z elektrodami – nic z tego mu nie wyszło, przedmioty wysuwały mu się z trzęsących się dłoni. TONĘ, powtórzył. Zakręcił się, zaczęło nim obijać o ściany, wyglądało, że stracił przytomność, nie panował Już nad ruchami kończyn: szmaciana lalka. A jednak mamrotał: NIE MOJE NIEBO. SIÓDMA BRAMA, HURYSY CZARNOOKIE, CZY JA POLEGŁEM W BOJU, ICH PAN OBWIEŚCI IM RADOSNĄ NOWINĘ PRZEZ miłosierdzie od niego i przez upodobanie i PRZEZ OGRODY, GDZIE CZEKA ICH NIEUSTANNA szczęśliwość. będą w nich przebywać na WIEKI. O TAK! Komputer znaczył innym kolorem część wypowiedzianą w farsi. Od razu wstawił adnotację, iż jest to cytat z czwartej sury Koranu, „Skruchy", Attauba, werrsety 21-22.

– On znał farsi? – spytał Hunt Marinę.

– Nie, w każdym razie mało to prawdopodobne – odparła.

Numer 5 tymczasem jakby częściowo oprzytomniał: złapał odruchowo dryfujący ku niemu kaptur, przyjrzał się mu ze zdziwieniem, rozszerzyły mu się źrenice. Znowu wrzasnął. ROZPUSZCZA MNIE! TRAWI MNIE! Potem zaczął coś bełkotać. Komputer oznajmiał czerwonymi gwiazdkami swą całkowitą niemoc translacyjną. W ciągu dalszych kilkunastu sekund Numer 5 przestał się poruszać. Na podstawie rytmu uniesień jego klatki piersiowej i pomiaru stężenia dwutlenku węgla w atmosferze habitatu, medanalizer zdiagnozował z sześćdziesięcioprocentowym prawdopodobieństwem komę analogiczną do czterech poprzednich przypadków.

– Kiedy możemy podnieść „JFK"? – spytał Hunt sygnet. – Okay, niech się szykują. Gdyby coś się tam zmieniło, daj znać.

Sięgnął ponad ramieniem Vassone i zgasił ekran, szyby wróciły do swej weneckiej przezroczystości.

– Albo mi się wydaje – rzekł – albo jest w tym jakaś prawidłowość: każdy kolejny telepata wytrzymuje krócej od poprzednika. Pytanie: dlaczego nie spotkało to nikogo innego spośród przebywających na orbicie?

– Wie pan, dlaczego. Umysły tych pięciu były bezbronne, otwarte, wystawione na przypływy i odpływy myślni: wszak na tym właśnie polega telepatia, po tośmy ich wyszukiwali i wysyłali.

– Tak – ale skoro na nich ma to tak głęboki wpływ, nietelepaci powinni przynajmniej coś odczuć.

– Panie Hunt, znowu pan popadł w mylące schematy. My ich przecież wywozimy na orbitę nie dlatego, że tam akurat „żyją" neuromonady – lecz dla usunięcia zakłóceń myślni „wywoływanych" przez biosferę Ziemi i dla „wystawienia ich umysłów na widok". – Każdy cudzysłów zaznaczała szybkim ruchem długich, wypielęgnowanych palców. – Żeby się neuromonady skusiły. I żebyśmy mogli odróżnić ich wpływ od wpływu otoczenia: ludzi, zwierząt. Na Ziemi coś takiego – wskazała na okna – również mogłoby ich, telepatów, spotkać. Lecz dotąd nie spotkało, ukryci byli w białym szumie, neuromonady ich omijały-Statystyka: miliardy, a ich kilkudziesięciu, przed Chaosem Genowym nawet mniej. Chociaż wie pan dobrze, że płytka psychomemiczna osmoza przydarza się aż nazbyt często. W codziennym życiu, ludziom nawet specjalnie nie upośledzonym. O tłumie nie raz wspominałam, w tłumie każdy odczuje. Ale także również na przykład podczas silnej stymulacji endorfinowej, także w momencie orgazmu, w chwili niedotlenienia mózgu… Są sposoby, mamy stosownych fachowców – braciszkowie z Tybetu od dawna praktykują systematyczne głodówki, umartwienia ciała, wycieńczenie organizmu osłabia immunologię umysłu. Niech pan sobie przeczyta ortodoksyjną definicję nirwany. Niech się pan zapozna z ideą molekuł karmicznych. Analogie są liczne i dobrze widoczne. Ale wszystko to właśnie nie jest nic ponad płytką psychomemiczna osmozę. Powtórzę: statystyka. Telepaci byli ukryci w tej gęstej magmie i doprawdy nikłe mieli szansę na jakiekolwiek spotkanie z monadami.

– Z tego wynika, że ktoś inny, nietelepaci, jednak się, mhm, spotykał.

– Tak, ale to właśnie byli nietelepaci, umysły mieli zamurowane.

– Doprawdy? Pamięta pani te opowieści kosmonautów o mistycznych doświadczeniach na orbicie? Może byli zamurowani – ale ich umysły tak samo płonęły tam w pustce, kusiły i przyciągały.

– Więc co to za wpływ? „Mistyczne doświadczenia"!

– Doprawdy? – powtórzył Hunt. Pochylił się nad biurkiem, spojrzał Vassone w oczy z odległości kilkunastu centymetrów – pod siecią takie zachowanie kosztowałoby go co najmniej roczną pensję. – A te miliardy na dole? Ci, których to – chociażby prawem statystyki, bo wciąż zakładam przypadkowość i brak świadomości czynów neuromonad – spotykało? Bo spotykało, wie pani, że tak.

– I cóż z tego? Sny niejasne, nagłe zmiany nastrojów, chwilowe napady.

– Dochodzę do wniosku, że ten Schatzu ma jednak rację. Wojny Monadalne, pani doktor. Niech się pani chwilę zastanowi. Nawiedzone domy, akumulatory psychomemów, te monady roślinne – potrafią opętać. I nawet animalne. Proszę przyjrzeć się sobie samej. Pani nie jest telepatką. Pani jest „zamurowana", prawda? I co? Wydrapałaby pani sobie oczy. Proszę się sobie przyjrzeć. Od kiedy to maluje pani usta? Od kiedy nosi sukienki? Od kiedy używa tych perfum?

– Od kiedy pozwalam sobie na flirty w pracy?

– No właśnie, od kiedy?

– Zechce pan przestać naruszać moją prywatność? Hunt bez słowa usiadł w fotelu. Zapalił papierosa. Ktoś mu zaszeptał pytająco w kolczyku, Nicholas odmruknął coś w sygnet.

Vasonne zaczęła się bawić rękawiczką 3D-move.

– Wyjaśnijmy sobie coś. Czwarty nasłał na mnie tę monadę z zemsty. To była akcja celowa. Jak spuszczenie ze smyczy wytresowanego do walki bulteriera. Neuromonady zaś nawet nas nie zauważają. Wszak od początku o nic innego nie chodzi, jak właśnie o sprawienie, by nas dostrzegły. Więc proszę tu nie porównywać siły świadomej inwazji monady na umysł, nawet umysł nietelepaty, do mimowolnego muśnięcia go przez psychomemiczne macki.

– Być może ma pani rację. Być może. Rzecz w tym, że specjalistyczny trening animalnej okazał się być w pełni możliwy, a do kontaktu z neuromonadami wciąż nie doszło. Muszę wreszcie pogadać z tym Schatzu.

– Zmiana faworyta? – uśmiechnęła się z zaciśniętymi wargami.

Huntowi ulżyło w duchu, bo to już była prawdziwa, dawna Vassone; i zaraz wściekł się na siebie za to uczucie.

– Zmiana taktyki – zaznaczył. – Zresztą jeszcze nie przesądzona.

– Rozumiem: rzuci mnie pan na pożarcie dla odwrócenia gniewu. To naturalne, znam reguły. – Vassone opuściła wzrok na rękawiczkę. – Ale przestrzegam pana przed stawianiem na monady niższe: roślinne i zwierzęce. Neuromonady możemy wykorzystać, bo one kierują się jakąś logiką, one myślą, planują… ale – monady nieświadome? Czymże one są? Mniej czy bardziej przypadkowymi skrzepami psychomemów. Co to znaczy? Pamięta pan cienie na ścianach jaskini Platona? Czyż nie o tym tu właśnie mówimy: zbiorowych wydzielinach umysłów? Milion ludzi wierzących mocno w istnienie diabła… Pojmuje pan?

– I w Boga, pani doktor, i w Boga. Czy my zresztą skądś już tego nie znamy? Znak firmowy na pięcie Pana Boga: madę by man.

– Proszę się nie śmiać. Ja to mówię serio. Jakie monady urosły na przykład na takim Oświęcimiu?

– Ale to są psychomemy: ciało monad. Nie ich myśl.

– Właśnie. Dlatego stawiam na neuromonady. Bo monady niższe, w swej masie, rozpatrywane statystycznie -czymże innym one są, jak nie esencjami mentalności ogółu, trwałymi reprezentacjami socjologicznych trendów? Nie ma u nich żadnych „wyższych czynności umysłowych", żadnej autorefleksji, jeno homeostatyczne instynkty i mięso naszych myśli.

– Być może faktycznie są to, jak tego pani chce, demony. Przynajmniej mamy pewność, że skuteczne. Lecz jeśli one są demonami – to jak pani nazwie neuromonady?

– Widzę, że pan już zadecydował.

– Nie – rzekł Hunt wstając. – Ale muszę to wkrótce uczynić. Program znajduje się w kryzysie. Muszę dokonać wyboru. Pani oglądała zbyt wiele horrorów, zbyt wiele Starego Testamentu się naczytała, proszę trzymać się nauki, to lepiej pani wychodzi.

– Ach, ale to nie ja, drogi panie, to ta młoda katoliczka w mojej głowie, z pamięcią swego grzechu, ta dzieciobójczyni z Nowej Szkocji o masochistycznych inklinacjach. – Pochyliła się do przodu, opierając łokciami o blat biurka. Uśmiechnęła się, przekrzywiając dziewczęco gło-wę. – Bo czyż ja nie jestem opętana? Strzeż się demonów, mój drogi.


A jednak Marina Vassone posiadała sumienie, w każdym razie jakiś jego analog – bo gryzło ją, że tak oszukała Hunta, że łgała mu w żywe oczy. Nie miała wielkiego wyboru – mimo to źle się czuła z tą pamięcią. Kto, kto – śmiała się w duchu -ja czy ona? Lecz nawet w tym śmiechu było coś, co ją niepokoiło.

Opuściła Centralę, zjechała na dwudziestą kondygnację i wyszła do parku. Wiatr kleił jej monosari do nóg, nawet tego nie czuła. Ciepły, chropowaty chodnik masował podeszwy jej stóp. Jakiś chłopak w koszulce z holo WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO PIEKŁA uśmiechnął się do niej i zasłonił otwartą dłonią swój klips ze znakiem jurydykatora. Był to gest zapraszający do chwilowego zrezygnowania z NEti. Ostatnio nocne wyprawy w miasto bez widocznego logo korporacji ubezpieczeniowej stały się popularne nawet wśród członków bardzo wysokich sfer. Niektóre ulice nie były wszak objęte siecią nadzoru audiowizualnego, podobnie wnętrza większości starych lokali w centrum, zwłaszcza na niskich kondygnacjach. Rozwijała się tu infrastruktura miejskiej rozrywki równoległa do „górnej", przykrytej siecią i podległej Nowej Etykiecie: kawiarnie, restauracje, kluby, kina, transhouse'y, deptaki i sale koncertowe – wszystko out of NEti.

Odpowiedziała chłopakowi uśmiechem. Usiadłszy potem na ławce, odpięła i schowała swój naszyjnik z logo jurydykatora. Dotąd nigdy tego nie robiła, takie wycieczki w strefy wysokiego zagrożenia nie leżały jakoś w jej naturze – ani to ją ciekawiło, ani podniecało, ani było potrzebne dla emocjonalnego rozładowania, czym psychologowie zwykli tłumaczyć ową modę. Teraz uległa impulsowi: ręka była szybsza od myśli.

Kłamstwa przypadkowe i premedytowane powracały do niej, najpierwsze te przeciwko Huntowi. Oni znajdą mi Boga, tak powiedziałam, a Nicholas tylko uniósł brwi. Oni znajdą mi Boga – bo to ładnie brzmiało, tak efekciarsko, pompatycznie, wyzwanie rzucone nauce, wyzwanie rzucone konwencji – właściwie nie mógł inaczej zareagować, nie łamiąc NEti. Ale przecież nie Boga miałam na myśli, to nigdy nie był Bóg, ikona historii, kamień religii nie dla mnie. Gdy zaczynali dygresje eschatologiczne, odchodziłam, znudzona: niefalsyfikowalne brednie, kwestia wyboru bajki dla dorosłych, psychiczny kaftan bezpieczeństwa. („A co z Bogiem? – Boga ubezwłasnowolniono za niepoczytalność". „Jakim sposobem istota wszechmocna może być zarazem dobra w rozumieniu którejkolwiek z moralności?"). I wszystkie te zastrzeżenia pozostają wciąż w mocy, nie obalę własnej logiki – lecz teraz znam również Boga milczenia, ten punkt odniesienia dla dziewczynki o rudych włosach, która obserwowała godzinami wieczorne morze, słuchała szumu fal, podczas gdy szalona babka wrzeszczała na ojca z okna na piętrze, a wujek Sean, pijany w trupa, zsuwał się i wczołgiwał z powrotem na zardzewiałą werandową huśtawkę, niezmordowanie, w tę i z powrotem, równie rytmicznie, co bijące o piasek morze; i ów Bóg oceanicznych fal, Bóg ciemnego nieba, chłodnego wiatru, samotności na białych wydmach – narzucał się jej, dziecku beznadziei, z tak przemożną siłą, że po prostu nie była w stanie weń nie wierzyć, choć próbowała, bez przerwy próbowała. Ale nie dawał się wyrugować. Wtedy i teraz – Annę Melton-Kinsler. Jestem wierzącą ateistką. Jako dzieciobójczyni mądrzejszam od pani doktor: nikt nigdy nie znajdzie mi Boga.

Opodal para holograficznych elfów zapraszała przechodniów do kina. Spojrzała na reklamę: „Zmierzch bogów" Tsien Su. Nie lubiła Tsiena, dzikość, ekspresyjność jego wizji – odstręczały ją. Tak w każdym razie dotąd się jej wydawało. Teraz poczuła chęć zanurzenia się w jego kreacji. Weszła, płacąc z osobistego cashchipa: mechaniczny bileter pocałował ją w wierzch dłoni, w ułamku sekundy porozumiał się z wszczepionym tam tuż pod skórę miniprocesorem, potwierdził tożsamość, dokonał przelewu i wysłał wiadomość do banku klienta. Weszła na ciemną salę. Sześć minut do początku seansu. Usiadła w połowie środkowego rzędu.

Tak naprawdę w ogóle nie lubiła chodzić do kina. Odkąd pamiętała, bez przerwy przepowiadano rychły upadek tej formy rozrywki. No, ale kino to już była sztuka, jak malarstwo czy poezja: koherentny przekaz odautorski. A dopiero tam, gdzie kończy się interaktywność, zaczyna się spójna wizja twórcy.

Kino rozeszło się zatem w dwie strony – w jedną poszła czysta rozrywka, w drugą sztuka. Gałąź rozrywkowa z kolei podzieliła się na coraz bardziej wirtualizujące się symulacje oraz na klasyczne filmy 2D i 3D, w których występowali żywi aktorzy. A raczej gwiazdy – ponieważ pełnili tu wyłącznie tę funkcję: skupiaczy społecznej uwagi. Żywa gwiazda może się rozwodzić i żenić po raz dwudziesty, zostać oskarżona o morderstwo, przyłapana z prostytutką, sfotografowana z szefem mafii – komputerowej symulacji ta droga do sławy jest zamknięta. Chyba że chodzi o nekrowizję, czyli podwieszanie się pod sławę gwiazd nieżyjących – lecz wówczas przychodzi płacić ciężkie pieniądze właścicielom praw do ich wizerunków.

Druga droga, którą poszło kino, droga czystej sztuki, prowadziła do utworów właśnie takich, jak ów „Zmierzch bogów" – tak zwanych „multimedialnych haiku". Rozwój komputerowej grafiki umożliwił usamodzielnienie kreacji. Ekstremum owego trendu to właśnie filmy autorskie w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo każdy piksel każdej klatki stanowił w nich efekt pracy jednego człowieka. Rzecz jasna, pracując „ręcznie" Tsien Su nie ukończyłby swego „Zmierzchu bogów" do końca życia: posługiwał się zaprojektowanymi specjalnie dla potrzeb filmu programami graficznymi.

Film się zaczął i po chwili Vassone z niejakim zdziwieniem skonstatowała, iż naprawdę jej się podoba. Nawet Wagner był jakoś do zniesienia. Sala – out of NEti – wypełniona była chyba w jednej dziesiątej. W objętych siecią nadzoru kinach lepszych dzielnic frekwencja bywała wyższa, tam wyjścia „na film" – na reżysera, na aktora -stanowiły element życia towarzyskiego, tu natomiast najwidoczniej zadowalały ludzi tapety ekranowe. Kino nigdy nie umrze, pomyślała Vassone. Z tego samego powodu nakładasz słuchawki, by przesłuchać ulubiony album, choć kwadrofoniczne nagłośnienie zapewnia ci wystarczający komfort. Tu trzeba pewnego oddania, pewnej wyłączności percepcji. I poczuła, że lubi kino, że lubi styl Tsien Su, przypomniały się jej te tysiące godzin seansów przesiedzianych w małych pozasieciowych salkach jej miasteczka, w samotności, z dala od Ralfa i wiecznie rozwrzesz-czanych bachorów.

Wieczór w „Santuccio". Przez otwarte okna – podniebny Nowy Jork. W lewo od Cygnus Tower – Little Italy, Manhattan Bridge, wreszcie Brooklyn Height i Cadman Plaża, dalej już wzrok nie sięgnie, widok zagradzają Stalowe Pięcioraczki, tysięczniki narkokompanii. W prawo -Soho i Greenwich Village, podniebne labirynty Gramero.

Hunt usiadł przy stoliku na tarasie, pod przezroczystą podłogą miał siedemdziesiąt pięter ulicy płonącej różnokolorowymi światłami reklam i szyldów sklepów, restauracji, kin, hoteli. Upowszechnienie systemu pracy zdalnej – spóźniona i osłabiona Tofflerowa trzecia fala -oraz komercjalizacja odkryć inżynierii atomowej pozwalających na tworzenie superwytrzymałych konstrukcji z ultralekkich materiałów – doprowadziły do zmiany charakteru centrum wielkich miast. „Utrójwymiarowienie" architektury stanowiło zaledwie jeden z pobocznych efektów, on jednak chyba najbardziej rzucał się w oczy odwiedzającemu metropolię. Ulice, i tak już przedtem bardziej kaniony, teraz ostatecznie straciły pozór „płaskości", „dwuwymiarowości" – ulicę bowiem stanowiła tyleż powierzchnia ziemi w dole, co pionowe powierzchnie ścian bocznych. Tędy szły przeznaczone dla samochodów, rowerów i pieszych estakady – dziesiątki i setki metrów nad gruntem, w zieleni „zawieszonych" na nanostrunach i podpieranych szklanymi filarami parków. Publiczne, płatne windy, zamocowane na zewnątrz budynków, w ciągu sekund przemieszczały tłumy z „dna" na dachy. Głębiej, na niższych piętrach, światła płonęły przez całą dobę, pora dnia nie miała tam znaczenia, nawet deszcze rzadko docierały. Zmienił się sposób adresowania: prócz numeru ulicy i budynku obowiązywał numer kondygnacji, wchodzono bowiem do wnętrza danego piętra bezpośrednio z zewnątrz, wewnętrzne klatki schodowe straciły na znaczeniu bądź, w nowszych budowlach, zupełnie ich brakowało. Wspólnoty sąsiedzkie rozwijały się horyzontalnie, nie zaś, jak dotąd, wertykalnie.

Tak wiele rzeczy się zmienia, myślał Hunt, wybierając na senspadzie stolika swe zamówienie; tak wiele – bez przerwy, coraz szybciej i coraz trudniej je pojąć, jeśli mozna w ogóle, bo niektóre są z gruntu niepojmowalne, nie ma nic do rozumienia w kształcie plamy atramentu bryzgniętej na płótno. A ja przecież pamiętam tamten Manhattan: przypadkowy zbiór menhirów betonu i metalu…

Skąd ta starcza melancholia? Spojrzał ponad kanionem na ciemne okna Centrali. Czy Numer 5 już spoczywa w swym sarkofagu, obok pozostałych półtrupów? Wracały do Hunta słowa wypowiadane w owej prowadzonej z milisekundowym opóźnieniem konwersacji. Jak przekonywał Czarnego… Do czego właściwie? Przecież to wszystko nie ma sensu…

Czy już go przywieźli…?

– Pan Nicholas Hunt? Proszę o wybaczenie, jeśli naruszam pana prywatność…

Obejrzał się nerwowo.

– Ronald Schatzu, nie mylę się?

– Istotnie. Jeszcze raz przepraszam…

Masz za co, pomyślał Nicholas. Rano zadzwonił do niego stary znajomy z biura dyrektora DARPA, ostrzegając, iż niejaki Ronald Schatzu podkłada Huntowi świnię, śląc raporty o marnowaniu potencjału ludzkiego i wykorzystywaniu przez Nicholasa personelu Zespołu do wykonywania prywatnych zleceń. Ktoś inny na miejscu Nicholasa zapewne zareagowałby panicznie, natychmiast kontrując. Nicholas natomiast, który miał w tym duże doświadczenie, nie zrobił nic: to się rozmyje, takie rzeczy zawsze się rozmywają, najlepiej ignorować.

– Ależ proszę się przysiąść i darować sobie Etykietę -rzekł uprzejmie – jestem już dziś zbyt zmęczony.

– A, tak – przytaknął Schatzu siadając – słyszałem o piątce.

– No właśnie – westchnął Hunt. – Zastanawiam się, czy już na samym początku nie popełniliśmy błędu.

Schatzu szybko złożył swoje zamówienie i zgasił blat.

– Nie weźmie mi pan tego za złe, jeśli spytam o pańskie zdanie o moich „Wojnach Monadalnych"?

– Gdyby nie czwórka i jego mściwość, byłbym nie najwyższego mniemania.

– Powątpiewał pan w użyteczność monad niższych? Hunt skrzywił się.

– Sam już nie wiem. Vassone nas wszystkich zasugerowała. Wie pan, tamci też łapali telepatów, a nie mieliśmy jakoś od wywiadu informacji o przeciekach na temat analogicznych eksperymentów w ich placówkach orbitalnych, również z samej analizy ruchu onadatmosferycznego nic podobnego nie wynika. Może zatrzymali ich na Ziemi, może od początku przeznaczyli do tresowania animalnych. Atak na Vassone to był prymityw, brutalne włamanie. Ale też czwórka miał niewiele czasu i ograniczone możliwości. A proszę sobie wyobrazić kilku telepatów łącznie wykorzystujących swój talent do wyszkolenia monady… To już wszak parę miesięcy. Neuromonady to byłaby bez porównania większa potęga, nie przeczę – no, ale właśnie… O, już jest.

Kelnerka położyła tacę, zaczęła przekładać talerze. Schatzu i Hunt wyciągnęli prawe ręce, a ona musnęła ich grzbiety miękkim, szerokim ryjkiem zdalnego operatora kasy restauracji, który nosiła w olstrze na biodrze -najwyraźniej wszystkie kelnerki „Santuccio" były na krótkich kontraktach, żadnej nie wszczepiono operatora we wnętrze dłoni.

– Powiedział pan o telepatach, że mają „talent" – odezwał się po chwili Schatzu, opróżniwszy szklankę arbonowego soku. – Zauważam to w dokumentach Zespołu i w wypowiedziach jego członków. Żywicie przeświadczenie, iż oni, telepaci, wyposażeni są w jakiś dodatkowy zmysł, i że to dzięki niemu… prawda?

Hunt uniósł brwi na znak, by Ronald kontynuował. Schatzu wszedł w płytki półzaślep V. Ponad głową Nicholasa otworzył półtorametrowe okno tekstowe, na którym szyko wywołał żądany cytat.

– „Gdy ktoś obserwuje własne zmartwienie – zaczyna czytać – to jakimi zmysłami je obserwuje? Czy jakimś osobnym zmysłem? Takim, który czuje zmartwienie? Czy obserwując zmartwienie czuje je inaczej? Jakie więc zmartwienie obserwuje: to, które występuje tylko wtedy, gdy jest obserwowane?"

– Co pan chce przez to powiedzieć? – Chcę powiedzieć – rzekł Schatzu, nabijając na widelec frytkę – że telepata tym się tylko różni od reszty ludzi, iż jego umysł nigdy nie został wyizolowany z myślni. Telepata nie posiada bowiem żadnego dodatkowego zmysłu. Nie „czyta" niczyich myśli. Nikomu nie „grzebie" w głowie. Nie „podgląda" nas. Po prostu: jego nic nie separuje od dookolnych zaburzeń myślni. Jest wystawiony na każdą falę, każde najmniejsze jej zawirowanie. Cokolwiek zatem spotyka ich tam na orbicie, spotyka ich dlatego, że dysponują znacznie słabszym od naszego mentalnym systemem immunologicznym. Gdyby więc odpowiednio zwiększyć siłę nacisku na umysł owych nieznanych czynników zewnętrznych – w których chyba wszyscy domyślamy się monad – identycznie wpłynęłyby one i na nas. Przypadki miejsc „nawiedzonych" i casus Vassone służą za dowód, że jest to możliwe.

– Zadziwiające, jak zgadzacie się z Vassone. Ale do czego to nas właściwie prowadzi? Czy aby nie do Wojen Monadalnych? Hę?

– I owszem, między innymi. Ale to byłoby tylko dowodzenie dowiedzionego, bo czyż nie na tym zasadza się cały ten Program – na pomyśle oddziaływania bezpośrednio na umysły zwykłych ludzi? Ale wy tu chyba sami żeście w to nie wierzyli, skąd bowiem teraz to zdziwienie i konfuzja?

– Neuromonady…

– Tak, wiem: Kontakt. Vassone ma wizję, to trzeba jej przyznać.

– Jakaś ironia?

– Nie, szczerze. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, iż gdzieś po drodze straciliście z oczu podstawowy cel: zwycięstwo w IEW. Chcę wam podsunąć alternatywny sposób na wygranie Wojen Ekonomicznych. – Otarł chusteczką usta, odchylił się na krześle w tył, spojrzał w dół, na chaos ruchomych i nieruchomych świateł. – W mysim odbija się kształt naszych umysłów. Falangami psychomemów zapisujemy tam nasze uczucia, przekonania, myśli świadome i podświadome, wyobrażenia, idee, archetypy osobowe i nieosobowe…

– Nie chciałbym pana zmartwić, ale Vassone już mi wyjechała z cieniami na ścianach jaskini Platona…

– Ja zaś mówię o trendach. Jako o wypadkowej szczególnie wielkiej liczby jednotematycznych psychomemów. Zna pan Kuhna teorię paradygmatu nauki?

– Coś z branży Wilsona?

– Stara rzecz, jeszcze z zeszłego wieku. Każda nauka rozwija się wyłącznie w ramach obowiązującego paradygmatu, ogółu nie wyeksplikowanych założeń, na których się opiera i które wskazują jej cele: są to założenia przez naukowców nawet sobie nie uświadamiane, przyjmowane przez nich a priori gdzieś w trakcie procesu przyswajania sobie podstawowej wiedzy, osmotycznie, bez udziału świadomości. Bardzo trudno potem myśleć wbrew paradygmatowi. W ogóle – uświadomić sobie jego istnienie. Zazwyczaj jest to możliwe jedynie w okresie jego załamania, gdy następuje coś w rodzaju przejścia fazowego do paradygmatu mniej lub bardziej odmiennego od poprzedniego.

– Słucham pana, słucham.

– Otóż coś podobnego zachodzi także w przypadku całych cywilizacji, kultur, narodów. Z tym, że paradygmat cywilizacji jest zakorzeniony w umysłach każdego z jej członków, a mam tu na myśli tych ludzi, którzy się w niej od małego wychowywali. I jednym z głównych założeń postchrześcijańskiej cywilizacji zachodniej, która obejmuje dziś większość świata – jest postęp. Proszę powiedzieć: czy jest pan w stanie wyobrazić sobie i uwierzyć w dalszy rozwój cywilizacji bez postępu?

– Mhm, czy nie odnosi pan wrażenia, iż w określeniu „rozwój bez postępu" zawarta jest wewnętrzna sprzeczność?

– No właśnie. Tak ukształtowały się w naszych głowach pola znaczeniowe tych słów. Uderzył pan w ścianę paradygmatu. Lecz te ściany zaczynają się już kruszyć. Rekonfigurują się wielkie struktury memetyczne. Pomijam tu sekty religijne, bo one istniały zawsze – ale obecnie obserwujemy prawdziwą eksplozję sekt kulturowych, ktorych członkowie na wszystkie możliwe sposoby starają się odseparować od cywilizacji i wyzwolić spod jej paradygmatu. Oni nie akceptują postępu – w żadnym z jego przejawów: technologicznym, obyczajowym, prawnym społecznym. Świadomie narzucają sobie odrębne reguły życia. Religia o tyle ma tu znaczenie, iż stosunek do niej stanowi jeden z elementów kultury jako takiej. Z początku były to niewielkie dodatkowe rygoryzmy: kontrakty ślubne utrudniające bądź uniemożliwiające uzyskanie rozwodu, tworzenie szkół o odrębnym od oficjalnego systemie nauczania, tego typu rzeczy. Ale trend przybiera na sile. Paradygmat się kruszy. Cywilizacja wkrótce będzie się musiała zredefiniować, dookreślić. Cywilizacja nie zaś politycy, poszczególni ludzie czy nawet ich dowolnie liczne grupy.

– Nadal czekam na jakieś powiązanie z Wojnami.

– Proszę bardzo. Pamięta pan, co mówiłem o trendach odbijających się w myślni. Coś takiego jak paradygmat cywilizacji odbijać się tam musi silną, rozbudowaną strukturą psychomemiczną. A teraz odwróćmy wektory. Wszak i myślnia, co do czego się zgodziliśmy, wpływa na umysły ludzi. Ergo – Schatzu wrócił wzrokiem do Hunta i uniósł znacząco palec wskazujący – posłużywszy się monadami powinniśmy być w stanie zmieniać i wzmacniać te struktury tak, by zaistniało tu przełożenie także na umysły nie upośledzone, jak upośledzone są umysły telepatów. Jest to koncepcja zasadniczo odmienna od tej, na której oparłem moją analizę Wojen Monadalnych – bo tu mamy do czynienia z nieselektywnym, statystycznym, powolnym i relatywnie płytkim wpływem. Ale jakie perspektywy się przed nami otwierają…! Spełnione marzenie inżynierów memetycznych! Jest to wpływ ciągły, zmiana nieusuwalna, nic tu nie dadzą żadne mantry, żadni braciszkowie. Bo też i nie o decydentów chodzi. Moglibyśmy bezpośrednio sterować mentalnościami całych społeczeństw, narodów, określać ich sposób myślenia, preferencje wyborcze, indukować według potrzeby nastroje pacyfistyczne bądź agresywne, modelować ksenofobię…

Schatzu machnął ręką, ogarniając tym gestem cały wieczorny Nowy Jork: buchające laserowymi światłami i wielkimi ruchomymi holografiami, okryte łuną różnokolorowego blasku i zanurzone we mgle nieustającego hałasu miasto z kilkudziesięcioma milionami mieszkańców.

– Proszę to sobie wyobrazić, proszę to sobie tylko wyobrazić…!

Hunt patrzył na niego i widział kolejnego samozwańczego proroka hermetycznej religii, głosiciela nowego ultrazjadliwego kultu. Te rumieńce, ten szczery uśmiech, ta duma unosząca pierś, ten ogień wiedzy.

– Chce pan, żebym to przesłał wzwyż? – spytał. Schatzu zszedł o kilka stanów energetycznych w dół, po czym puścił oko do Nicholasa.

– Dawno już posłałem – rzekł. – Myśli pan, że inaczej cokolwiek bym panu powiedział?

Hunt odwrócił wzrok. Więc poszło; już przesądzone. Sam nie bardzo wiedział, czego się właściwie przestraszył.

Ciemne okna jednak kusiły. Niczym natrętna mucha, krążyło tuż ponad powierzchnią świadomości wspomnienie zgryźliwego uśmiechu Numeru 5. Swoją drogą, jakże się on nazywa? Wiedział, bo przecież nieraz czytał dossier tamtego, ale jakoś nie mógł sobie przypomnieć.

Wrócił Hunt do Centrali. Dyżurny potwierdził: piąty sarkofag był już pełen. Nicholas zjechał zatem piętro niżej. Nic nie mógł poradzić: ręka sama sięgała, by zdrapać świeże strupy. Z masochistyczną determinacją maszerował przez puste korytarze. Nie zdawał sobie nawet sprawy, jak mocno zaciska szczęki. Raz dojrzał swe odbicie w naściennym lustrze i aż przystanął. Źle z tobą, Nicholas, już nawet krok ci zesztywniał. Cofnij ty ramiona, unieś nieco głowę. No. Lepiej.

Korytarze Centrali były puste nie tylko ze względu na porę: w istocie nigdy nie panował w nich tłok. Względy bezpieczeństwa uniemożliwiały zatrudnianie w Programie ludzi pracujących tylko przez internet, lecz i tak większość zleceń Zespołu wykonywano poza Centralą. Sam zespół nie był przecież wcale taki liczny – kadry rozdymała głównie sekcja Fortzhausera i sekcja Moora (odpowiedzialna za koordynację poszukiwań nowych telepatów, nadzór nad wynajmowanymi sneakerami i analizę doniesień na temat poczynań konkurencji w przyszłych Wojnach Monadalnych). Korytarze – wyłożone ciemnozielonym chodnikiem, o ścianach pokrytych gustowną boazerią – upodabniały Centralę do biur starych, konserwatywnych kancelarii prawniczych. Nicholas szedł w ciszy.

Na wewnętrznych drzwiach sali sarkofagów ktoś nabazgrał zielonym flamastrem: ŻYCIE PO KONTAKCIE. Hunt odruchowo uniósł dłoń, by to zmazać, ale niespodzianie uderzył go autentyczny humor owego graffiti i powstrzymał się. Czy już tak nisko upadłem? – pomyślał wszedłszy. Taka to ze mnie karykatura szefa, co tropi i tępi dowcipy podwładnych?

Numer 5 leżał w sarkofagu najbliższym drzwiom. Tak, jak i pozostałym pogrążonym w śpiączce, spod półprzeźroczystych warstw nadopiekuńczej maszynerii dobrze widać było tylko pozbawioną wszelkiego napięcia i wyrazu twarz. Hunt po raz pierwszy widział Czarnego (a raczej teraz już tylko jego puste ciało) bezpośrednio, bez zafałszowań przekazu elektronicznego; na żywo. A po prawdzie – Nicholas wydał z siebie niepewny chichot – na martwo.

Dotknął policzka nieprzytomnego mężczyzny. Ciepły Wydało mu się to dziwnie nienaturalne. Powinien być zimny. Z trudem powstrzymał powtórnie podchodzący mu do gardła chichot. Wiedział, że dyżurny lekarz widzi go na swych ledekranach, a mimo to nie mógł opanować dłoni. Dotarła do oczu Numeru 5, nakryła powieki, palce nacisnęły na gałki oczne.

W uchu zapiszczał Nicholasowi sygnał telefonu – poderwał rękę jak oparzony, odskoczył od sarkofagu.

– Tak?

– Oiol. Bez krypto, uważaj. Doszło nas o ostatnim mhm, wypadku waszego, mhm, wysłannika. W kontekście braku następcy… Trudno, żeby wyglądało to inaczej niż na niepowodzenie Programu. Spodziewaj się nas jutro.

– To znaczy kogo?

– Mnie. I Bronsteina. – Jezu.

– Coś się burzy na rynkach – dodał przepraszającym tonem Oiol. – Wojny zrobiły się nagle niebezpieczne. Korpus… Ale to jest otwarta. Trzymaj się.

– Dzięki.

Telefon od starego znajomego ze stolicy zerwał wiążący Hunta czar. Nicholas zaklął, rzucił złe spojrzenie ku domyślnym gniazdom kamer, wyszedł z sali. Wychodząc, starł napis na drzwiach.

Podczas jazdy do domu spadła nań zimna depresja. Odblankował szyby wozu i patrzył na pełne światła i ludzi miasto, patrzył, ale nawet nie skupiał spojrzenia; widział kolorową mgłę. Absolutna bezrozumność wyzierała mu teraz z oczu. Jakiekolwiek pytanie by mu zadano -nie potrafiłby dać odpowiedzi.

Dojechawszy, pół godziny siedział w BWM w garażu byłego biurowca, nim wreszcie wysiadł. Nie wiedział, po co ma wysiadać. Po co wlec się do windy, do mieszkania. Niekonieczny był najdrobniejszy ruch ręki i nawet kiedy mu ścierpła cała od łokcia – nie przemieścił jej dla przywrócenia krążenia. Ruch, zmiana – nie zniósłby. Tylko absolutna statyczność go ratowała. Siedział w ciemności i ciszy. Prawej ręki w ogóle już nie czuł – nie miał jej, amputowano, odjęto sensorium; prawie uwierzył.

Minęło pół godziny – wysiadł, podszedł do windy, wjechał do siebie. Włączył wszystkie światła, włączył sieć ubezpieczenia prawnego. Rozebrał się – ale do łazienki nie dotarł. Skręcił do kuchni – ale po jedzenie nie sięgnął. (Czy był głodny? Nie miał pewności). Wrócił do salonu, wyszedł na balkon. Miasto skoczyło na niego ze szponami. Cofnął się. Podszedł do barku, pogładził szkło, zawrócił, potrącił abstrakcyjną rzeźbę, usiadł na dywanie, wstał, znowu usiadł, znowu wstał, otworzył sejf, przekartkował Lewisa, zamknął sejf, włączył muzykę, wyłączył muzykę, włączył ledtapetę, wyłączył ledtapetę, kopnął stolik, ugryzł się w przedramię, odpiął kolczyk telefoniczny, zapiął go z powrotem, zadzwonił do Anzelma. – Anzelm? Hunt.

– A. Doszedł was ten raport?

– Jaki raport?

– Krasnow wspominał coś, że chyba roześle…

– Jaki raport?

– Jest postęp z estepem. Wyselekcjonowali wreszcie pełną, zamkniętą, bezpieczną sekwencję. Na myszkach wygląda to nawet nieźle. Mówił, że napisze i pośle. Wciąż ten estep udoskonala. Nacisnąłem go trochę i odstawił wreszcie efes. Tu w ogóle… Moment.

Preslawny przerwał i w uchu Nicholasa zahuczała Haydnowska cisza. Stał w bezruchu w szerokim przejściu między salonem a sypialnią, jedna dłoń uniesiona do ust, druga zaciśnięta w pięść.

– No więc – podjął Preslawny – to jest prywatny folwark Krasnowa. Właściwie nikt do końca nie wie, co on tu robi. Cwaniak zna wszystkie tricki. Wiesz, że wykonuje nawet zlecenia NASA? Ma umowę z MIT na… (Ej, zostaw to!) Ściągnął tu ludzi z Mostu i od Grimmela. Powinieneś chyba poszczuć na niego waszyngtońskie brytany, wyraźnie odpuścił sobie Wspomaganie, ta placówka rozrasta się w jakieś pieprzone imperium, zasysa fundusze niczym czarna dziura, wkopują się właśnie dwadzieścia pięter pod ziemię, zamówił reaktor. Trzeba go trochę przystopować, zanim wyrośnie nam tu J. Edgar Hoover nauki. Jesteś tam jeszcze, Hunt?

– Nie, hipopotam odgryzł mi ucho. Co ty sobie myślisz? że ja jestem Pan Bóg Wszechmogący? On wił tam sobie to gniazdko latami, nie będę się teraz porywał z motyką na Linię Maginota, sam siedzę po uszy w gównie. Piąty się wypłaszczył, gdybyś nie wiedział. Mogą polecieć głowy. Zgadnij, czyja pierwsza.

– E, nie może być tak źle, za dużo w to włożyli.

– Jeśli zaczną ciąć wystarczająco wysoko, nowy mandaryn może się poczuć w obowiązku naprawić błędy poprzednika. Nie liczy się, ile. Liczy się, kto wkładał.

– Przecież nie zakwestionują użyteczności Programu!

– Uczę cię i uczę, ty wciąż jednako tępy. Użyteczność nie ma tu nic do rzeczy. Ważne jest, co zostanie w papierach. Możesz mi wymienić choć jeden nasz weryfikowalny finansowo bądź politycznie sukces?

– Ależ gdyby podczas drugiej wojny światowej rozumowano w ten sposób, Projekt Manhattan padłby po pół roku!

– Miło, że nareszcie zacząłeś zauważać zmiany, jakie zaszły przez ostatnie sto kilkadziesiąt lat. – Piękny mamy humorek.

– Kij ci w oko.

– Pokój z tobą i hipopotamami twoimi.

Kiedy już zasnął, śniły mu się atomowe grzyby wyrastające na niebie nad Nowym Jorkiem, prawdziwe lub reklamowe.

Загрузка...