17. KSTP

Ocknął się, gdy mijali zjazd do jednej z enklaw Bezpiecznej Starości. Świtało. Para zwierznic gnała na czworakach poboczem – tylko mu mignęła.

Sto czterdzieści na godzinę. Obejrzał się za siebie. Nowy Jork spowijały chmury tłustego dymu, obłoki szarańczy – Hunt widział co innego: ciężką kołdrę myślni. Promienie wschodzącego słońca z trudem się przebijały. W oczach Nicholasa już nawet nie wyglądało to na ludzkie miasto. Psychosoic unwersi; tak.

Także bez Grudnia byłoby to nieuniknione. Nowe idee, nowe wynalazki, skojarzenia coraz oczywistsze… Czemuż się dziwią takiemu przyspieszeniu postępu od XIX wieku-Zaczęliśmy tracić odporność, spadała sprawność immunologii umysłów, schematy myślowe przebijały się coraz łatwiej. Na tym przecież polega rezonans formy: cokolwiek raz wymyślone/zrobione, znacznie łatwiej wymyśleć/zrobić po raz drugi, chociaż niby od nowa. Więc przeciekają coraz mocniej: teorie, idee, mody, kulty; nauka i religia; uśrednionia psychomemiczna pulpa wszechświata.

Żadnych decyzji, żadnych planów, żadnych wyborów -bo czy ktokolwiek dokonuje tu jakichkolwiek wyborów? Jeśli pojawią się takie technologie i moda obróci się ku nim, automatycznie poprze je ekonomia i zaroi się na granicach tego fraktala od zawsze wygłodniałych Krasnowów. Politycy nie sprzeciwią się, nie pójdą przecież wbrew społecznym trendom. Zgodnie z regułami metaksokracji, gospodarki i prawa kolejnych państw czym prędzej się zaadaptują, by nie pozostawać w tyle – nie ma wszak nikogo, kto „panowałby" nad Wojnami Ekonomicznymi, kto kontrolowałby bieg zdarzeń, choćby w najmniejszym stopniu. To Wojny panują nad nami. To nieuchronne, ów spływ po liniach najmniejszego oporu, tak konwergują gatunki i tak konwergują cywilizacje. Któż nakaże rzekom płynąć pod górę?

Oto jest metaksokracja wszechświata.

Natomiast osłabieni, zarażeni Grudniem, zezwierznicowani do ostatka…

AGENT1 zakręcił, zahamował, myśl uciekła. Hunt odruchowo przycisnął do piersi gorący, cuchnący krwią, potem i uryną blok mięsa, z wnętrza którego przebijały grzbiety kontynentów spotworzonego kośćca. Diabeł/AGENT1 wyhamował po kawał er sku, tuż nad stromym stokiem skarpy, po której z prawej strony droga opadała do zamkniętego, prywatnego parku, i dalej, za park, gdzie błyszczało w świeżym słońcu wysokie ogrodzenie Czterolistnej. Sam zakręt częściowo skryty był w cieniu, nisko nad wewnętrzne pobocze schodziły bowiem podrzeźbione drzewa przedziwnych gatunków.

– Tu miał czekać – zsiadłszy ze swej groza-szkapy, wskazał Lucyfer tablicę informacyjną przy zakręcie.

Rzeczyście, tak się umówili by e-mail tuż po opuszczeniu przez Nicholasa Grobowców.

Hunt rozwinął z prawego przedramienia ledpad. JESTEM, CZEKAM, napisał Qurantowi. Julius najwyraźniej zajęty był jednak czym innym, nie odpowiedział.

By uwolnić lewą dłoń, Hunt musiał przekazać ciało Mariny AGENTOWI l. Teraz wstał z harleya, rozprostował nogi. Podszedł do barierki zabezpieczającej zakręt od zewnątrz, długi cień spełzał mu od stóp po zarośniętym superkudzu stoku, ku enklawie. Z tej odległości widział niewiele więcej jak białe elewacje willi i geometryczny gąszcz soczystej zieleni, poprzecinany nitkami dróżek, alei i ulic.

Jednak diabeł, który zarządzał resztą mózgu Nicholasa, rozpoznał oznaki niebezpieczeństwa.

– Spójrz, panie. Zoom, zoom, zoom.

Porzucona na środku chodnika zabawka.

Kanapa do połowy wysunięta z domu przez okno na piętrze.

Mężczyzna przemykający pod ścianami, cieniem, przygarbiony, kulejący.

Niekompletnie ubrana dziewczynka płacząca na ławce.

Cherokee zaparkowany krzywo na trawniku.

Krew na szybie. Lub jakaś inna ciecz o podobnej barwie i konsystencji.

Hunt bez słowa usiadł na barierce.

– Zapaliłbym – rzucił po chwili w przestrzeń. Marina, która przysiadła obok, wyczarowała z czarnego rękawa cienki nikotynowiec, diabeł podał ogień.

Nicholas zaciągnął się głęboko.

– Dzięki.

Przyglądał się formom przyjmowanym przez dym. MUI znowu poszedł w ornamentykę śmierci: czaszki, upiory.

– Widać Bronstein nie zadbał do końca – uśmiechnął się do Mariny (uśmiech jako maska dla gniewu). – Chyba jednak nie jest nam pisane.

– Póki życia – mruknęła Vassone, obrzucając obojętnym spojrzeniem swoje pokrak-ciało – poty rozczarowań.

– Panie, ja nie sądzę, żeby im tam faktycznie zniszczyło umysły, jeśli tego właśnie się obawiasz.

– Ty nie sądzisz?

– To nie jest sytuacja Grobowców. Proszę się przypatrzyć. Gdyby to były małpy…

– Więc co?

– Jakaś silna monada ekstrawertyzmu, może agresji; ale także strachu. Ulice są puste…

– Jest wcześnie.

– Tak. Ale, panie… Tsztuk! Tsztuk! Tsztuk!

Marina krzyknęła rozpaczliwie, instynktownie rzucając się ku swemu ciału – SWAT-owiec spadł z harleya, upuszczając je na jezdnię.

Tyle Hunt zdążył zobaczyć, zanim diabeł/Baryshnikov nie przewinął go przez barierkę i stoczył w dół zbocza; kule zaraz zastukały o balustradę.

– Stop! – Hunt zacisnął prawicę w pięść.

Diabeł/Baryshnikov zatrzymał go sześć stóp poniżej poziomu drogi, w szczególnie wysokim gąszczu podrasowanego genetycznie kudzu. Hunt odruchowo próbował się złapać tych roślin, podciągnąć – rwały się i zostawały mu w dłoni.

– Obraz – sapnął, obracając się na plecy i wyszukując stopami oparcie.

Ale już nie miał Armii i nie było mowy o obrazie stereograficznym – diabeł dysponował zaledwie jednym skanera, od AGENTA1. Ten zaś leżał pod przewróconym harleyem, wykrwawiając się od licznych postrzałów, o czym Lucyfer nie omieszkał poinformować Hunta, gdy otworzył dla niego obraz czystego, błękitnego nieba, w które wpatrywał się niezdolny do poruszenia głową SWAT-owiec.

– Co tu się, kurwa, dzieje?! – warknął Hunt w OVR, wciąż na dopingu adrenalinowym, przerażony, nasłuchujący kroków mordercy nad głową. Panowała jednak cisza. Do Hunta wszakże przyssało się, szybko sprowadzone po ścieżkach przetartych skojarzeń, wspomnienie równie nagłych i niespodziewanych strzałów na tarasie nad rozpędzonym Tłumem, niemutowalne wspomnienie rozpadającej się niczym przegniły arbuz głowy Colleen…

– Chyba go dostał, panie.

– To widzę. Ni ręką, ni nogą.

– AGENT strzelającego. Zdążył posłać serię, taki miał skrypt.

– Nie słyszałem.

– Ma wbudowany tłumik. Rzeczywiście.

Weźże się w garść, Nicholas! – Marina?

Wylądowała zgrabnie obok niego w lekkim przysiadzie, bezszelestny cień.

– Dwa postrzały, ale niegroźne, o ile potrafię ocenić.

– Potwierdzam – rzekł Lucyfer.

– Co teraz? – spytał ich Hunt. – I kto to w ogóle jest, na litość boską? Tamten coś zobaczył? Skoro go trafił… Lucek!

Diabeł posłusznie odtworzył skan V AGENTA1 i cofnął się do odpowiedniego momentu. Otrzymali obraz mężczyzny z pistoletem w ręce, zbiegającego pomiędzy drzewami na łeb, na szyję. Powiększenie, wyostrzenie. Twarz: Julius Qurant.

– No tak.

I co za twarz: żywa karykatura wściekłości, żalu, desperacji. Chyba płakał. Strzelając, wykrzykiwał coś. Potem potknął się i przewrócił.

Idiota! Idiota, idiota, idiota, powtarzał sobie Hunt. Sam podszedłem wariatowi pod lufę. Wskazał mi miejsce, czas – a ja grzecznie ustawiłem się na strzelnicy.

Odczekali jeszcze dziesięć minut, ale gdy na górze wciąż panowała cisza (konający AGENTl także niczego nie słyszał), Nicholas zaczął się wspinać. Z jedną dłonią i zdradzieckim kudzu jako jedyną pomocą we wspinaczce – pokonanie tych dwóch metrów zabrało mu kolejnych pięć minut. Gdyby nie Baryshnikov, nie wydostałby się w ogóle.

Przeszedłszy w końcu przez balustradę, rozejrzał się za Qurantem. Leżał on dokładnie tam, gdzie trafił go AGENTl: kilkanaście kroków w górę zbocza, zahaczony kolanem o pień młodej świerkososny.

Hunt zdjął z AGENTA1 motocykl, ciało Mariny przeniósł ostrożnie na trawę, w cień wielkiej tablicy inforrnacyjnej, po czym wspiął się do Quranta.

Julius dostał przez pierś, niezbyt precyzyjnie, ale skutecznie. Współczesna amunicja praktycznie gwarantowała śmierć w przypadku każdego postrzału w tułów lub głowę: subpociski, pociski odkształcające, wrednie grzybkujące, miękkie, płynne, trójstopniowe, zatrute, nadziane ultrazj adliwymi RNAdytorami… W większości były one co prawda nielegalne, lecz i tak SWAT-owiec nieźle sobie poradził ze swym rządowym ergokarabinkiem.

Qurant oddychał bardzo ciężko, świszcząc ohydnie, wraz z powietrzem i urywanymi słowy oddając ustami jasną krew. W piersi mlaskało mu głośno przy każdym wdechu.

– …że… ją… wie… dzia… wyście… kur… ży… gdyby… ale… nie… wy… ty… łaby… kur…

Sensu w tym za grosz, ale czegóż się spodziewać po człowieku w szoku przedśmiertnym?

– Moim zdaniem – rzekł diabeł/behawiorysta – on tego nie zaplanował. Wykorzystał sytuację, gdy odbiło mu z myślni zemstę, panie. Gdyby chciał od początku, to już dawno…

– Ja jej przecież nie zabiłem! – rzucił z goryczą Nicholas. – Słyszysz? – Pochylił się nad Juliusem. – To nie moja wina!

– To nie ma żadnego znaczenia, Nicholas. – Marina położyła mu dłoń na ramieniu, drugą ręką podała tamtego nikotynowca. – Nas mógł nienawidzieć. To się liczy. Czy ty sądzisz, że ja naprawdę wierzę, że to Chigueza zamordowała Jasa? To znaczy – w tym sensie, że zrobiła to osobiście lub osobiście wydała taki rozkaz? Aż taka naiwna to ja nie jestem. No chodź.

Schodził powoli z powrotem na jezdnię. W takim świecie – myślał, patrząc pod nogi – w takim świecie zawsze nienawidzi się, obwinia i pociąga do odpowiedzialności osoby zastępcze, ponieważ gdyby istotnie chcieć być sprawiedliwym, dojrzelibyśmy wyłącznie ofiary i wszystkich musielibyśmy uniewinnić. Alternatywą jest sądzenie podług intencji, słabości i zaniechań – i wtedy wszyscy jesteśmy winni. Czy zatem rzeczywiście nie jestem winien śmierci jego żony? Zapomnijmy na moment o żywiołach. C z y nie jestem winien? Colleen, Colleen o łabędziej szyi…

W międzyczasie przyplątał się skądś łaciaty pies. Chłeptał teraz krew z kałuży przy głowie AGENTAl, różowy ozór pracował jak wiatraczek. Hunt złapał psa za obrożę, pochylił się nad SWAT-owcem i – zorientował się, że zabrakło mu ręki; na dodatek ścisnęły go nad obojczykiem bóle popostrzałowe, mało nie stracił przytomności, AGENT1 bardzo cierpiał. Nicholas puścił psa (zwierzę odbiegło kilka metrów), kilkakrotnie odetchnął głębiej, po czym wyjął zza pasa AGENTAl Trupodzierżcę i powoli podszedł do kundla. Pies zaczął obwąchiwać krocze Nicholasa. Hunt strzelił mu w łeb.

– Lepszy rydz niż nic – mruknął, gdy AGENT1409, skomląc, zwijał się na asfalcie.

– Co?

– Mhm?

– Co powiedziałeś?

– Że lepszy taki AGENT niż żaden.

– Nie, nie – kręciła głową Marina. – To nie było po angielsku. Czytałam twoje dossier, znasz jeszcze tylko francuski, a i to kiepsko. To nie było również po francusku. Zapytaj diabła.

– A dajżesz mi teraz spokój!

Enklawa rozciągała się przed nim wielką makietą pudełkowatych domków i plastikowych drzewek, bajkowo rozsłoneczniona przez promienie wielkiego słońca, teraz jeszcze częściowo ukrytego w szerokich woalach różu rozpościerającego się na ćwierć nieboskłonu. Od owych kolorów człowiek oddychał jakoś głębiej, zatrzymywał się, by posmakować powietrze na języku. Czterolistna z tej odległości prezentowała się zaiste jako enklawa spokoju i bezpieczeństwa. A co to była za odległość – wystarczyło przymknąć jedno oko i miał ją na wyciągnięcie ręki. Skażony owoc.

– Niech się rozejrzy – skinął na AGENTA1409.

Diabeł rzucił psa w bieg w dół skarpy. Zwierzę oczywiście nie dostanie się do środka enklawy, automatyczni strażnicy działają nawet w braku ludzkich nadzorców -lecz może znaleźć materialne oznaki wpływu monady, pomóc oznaczyć zasięg.

– Gdybym miał Armię… – zastanawiał się dalej Nicholas, rozmasowując w piersi bóle popostrzałowe SWAT-owca. – A właśnie, co z nią?

– Zbyt wielka odległość, panie.

Gdyby miał Armię, zapuściłby na tysiącu umysłów Modlitwę i odpędził monadę. Mógłby zapuścić Modlitwę także bez Armii, używając programu zgodnie z jego przeznaczeniem, to znaczy do modulacji emisji Grzyba z cudzych Tuluz – no ale żaden z mieszkańców Czterolistnej nie miał wszczepki, konstytucja zabraniała.

U progu ziemi obiecanej – odprawiony. Widzi, lecz nie może wejść.

A przecież tu chodzi tylko o przywrócenie ich umysłom spokoju, osłonięcie od nawałnicy. Zdał sobie nagle sprawę, że rzecz cała jest znacznie prostsza, niż wynikałoby to ze wszystkich tych modeli. Bo czy był w ogóle taki moment – sięgał aż do najgłębszych pokładów jego pamięci, to znaczy: dzisiejszej jej wersji – taki moment, w którym mógłby rzec: „Oto jestem prawdziwy ja"? Nigdy. Pamiętał matkę pamiętającą go jeszcze we wnętrzu inkuba – czyli sam siebie tak pamiętał – czyli był nią. I potem, gdy dorastał – tak samo. I z ojcem (och, czemuż naprawdę nie umarł…?) – tak samo. I z dziećmi w szkole – tak samo. Pamiętał takie lekcje, podczas których w reakcji na pytanie nauczyciela milczał lub dawał złe odpowiedzi, pomimo że doskonale znał dobre. Lecz nie znało ich żadne z pozostałych dzieci, nie mógł zatem, nie był w stanie ich wypowiedzieć! Ale, do licha, wciąż był sobą! To nie czyniło go zwierznicą! Tak, napisał prawdę: również na pamięci nie można polegać, ona także podlega ewolucji zgodnie z osobistym Programem. Podobnie nie można polegać na produktach zmysłów, matrycach skojarzeniowych, powierzchownych myślach. To wszystko przychodzi z myślni, napiera; ciało monad. Ale też nie stanowi o tożsamości. To tylko dane, na których operuje Program. A świadomość -świadomość jest procesem, nie stanem.

Postawił harleya, usiadł bokiem. Nikotynowiec wciąż był tak samo długi, mógł go palić przez wieczność. AGENT1 chyba wreszcie skonał, bo zmienił się znacznik przy ikonie MoP-a. Co do Quranta – nie zamierzał sprawdzać. Marina wdała się w jakieś prywatne pogawędki z diabłem.

W gruncie rzeczy, powtarzał sobie, przyglądając się spod wpółopuszczonych powiek enklawie (od czasu do czasu mignął w bajkowym miasteczku plastikowy ludzik: jasna główka, długi cień), w gruncie rzeczy idzie więc jedynie o umożliwienie Programom swobodnego działania. Nie ma znaczenia, co przeciekło z myślni, nie ma znaczenia pamięć dodana, wszystkie te wparte psychomemy.

Schatzu się myli – priorytetem nie jest bynajmniej „zachowanie odrębności człowieka jako gatunku i cywilizacji". Nawet jako Psychosoic universi będziemy się bowiem różnić Programami i w tym sensie pozostaniemy ludźmi; lecz nie – jako zwierznice, nie – w tak silnym uścisku monad.

– Marina!

Musiał wołać ją jeszcze dwukrotnie. Podeszła doń wreszcie wraz z diabłem.

– Czy w ROM-ie tego nano Vittoria masz może software do designu i produkcji wirusów RNAdycyjnych? Vittorio jakoś przecież sprokurował dla mnie to serum prawdy, bionano regeneracyjne…

– A o co ci chodzi?

– Masz?

– Mam, chyba mam.

Tym samym przyznawała, iż już od jakiegoś czasu działa jej wszczepka skonfigurowana z tego nano; ale to pominął milczeniem.

– Przekopiuję ci po Trupodzierżcy dokumentację konferencji. Są tam załączone pliki z wzorcowymi DNAM, także estepu. Nałóż je na DNAM moje, swoje, czyje tam jeszcze znajdziesz – byle stare. Fragment DNA zastępowany przez estep, a wyjdzie ci to z matchingu, wytnij i wdrukuj na jego miejsce w Grudniu. Zsyntetyzuj mi to jak najszybciej. Oczywiście droga przenoszenia kropelkowa i żadnych wstępnych warunków wyzwolenia. Zresztą, co ci będę mówił, lepiej się na tym znasz ode mnie.

– Nareszcie, panie.

– Słucham?

– Wielokrotnie próbowałem ci, panie, wytłumaczyć, że najprostszym wyjściem jest odwrócenie Grudnia i wypuszczenie kontraestepu, ale nigdy, panie, nie raczyłeś mnie wysłuchać i…

– Że co? Nic takiego nie mówiłeś! Próbujesz mi powiedzieć, że sam to wymyśliłeś?

– Tak, panie. To prosta rewersacja.

– Łżesz, diable. Co jak co, ale to pamiętałbym na pewno.

– Oczywiście. Błagam o wybaczenie, panie.

Hunt odprowadził diabła nieufnym spojrzeniem. Co się z tym menadżerem dzieje?

Zaciągnął się nikotynowcem. Rzecz jasna ten, mhm, kontraestep nie załatwi wszystkiego, bo Grudzień nadal będzie krążył. Ale kaestep bez wątpienia zwiększy sumaryczną odporność na myślnię, uchroni przed powszechnym zezwierznicowaniem, utrudni formowanie się Tłumu i pozwoli na przynajmniej okresowe pacyfikacje terenów zajętych przez monady roślinne. Z czasem zapewne ktoś skonstruuje ulepszoną wersję kontraestepu, na przykład całkowicie uodparniającą ludzi na estep, czyli także na Grudzień.

Doprawdy, aż dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł, przecież to tak proste – banalne odwrócenie idei Grudnia. Fakt, czemu sam wcześniej nie wpadłem…?

AGENT1409 dotarł do granicy enklawy i diabeł zaproponował otwarcie skanu. Nicholas kazał mu zawrócić psa, jako że może się on okazać bardzo przydatny jako roznsiciel nowego wirusa.

Coś tu jest nie tak, myślał, idąc ku tablicy informacyjnej. Kontraestep był przecież tak oczywisty…

– Masz już? – spytał Marinę, która stała nad swoim ciałem z rękoma za plecami, zapewne słabo obecna w OVR.

– Taa.

– No co?

– Postawiłabym, że o to właśnie chodziło Bronsteinowi – stwierdziła unosząc wzrok.

Wzruszył ramionami.

– Możesz na mnie chuchnąć?

– Nie jestem zbyt silna – uśmiechnęła się sucho. – Niżej. Poszedł w parodię (która jest formą form) i przyklęknął na trawie obok jej ciała. Patrzyła – oczywiście teraz już tylko jego oczyma, a raczej dzięki jego oczom, bo kąt widzenia symulowało jej jednak inny – patrzyła, jak składał tułów w karykaturze pozy pobożnego muzułmanina i dotykał wargami brunatnej plamy wybroczyn na czymś, co mogło być jej plecami, brzuchem lub udem – ale tak naprawdę nie należało już chyba w ogóle do ludzkiej anatomii.

– Nicholas?

– Mmh?

– Nie sądzę, żebym jeszcze długo wytrzymała. Jeśli możesz…

– Boże drogi, Marina…

Edytory ruchu na pewno mocno wygładzały jej wizerunek, więc nie był w stanie odczytać z wyglądu, mimiki, gestykulacji (jak zwykle bardzo oszczędnej), co tak naprawdę przebija się spod powierzchni tą po raz pierwszy otwarcie wyrażoną prośbą. Lecz jakoś nie był ciekawy, nie miał ochoty tam wejrzeć (nawet odruchowo odsunął się od ciała). Strach, to bez wątpienia, strach o życie, i nieustannie obracające sięying/yang rozpaczy/nadziei. Co jeszcze – nie chciał wiedzieć. Tylko w oddaleniu prawda. Przypomniał sobie ów fatalny romans telefoniczny, twarz dziewczyny, gdy patrzyła mu w oczy, powoli pojmując; i jej ostatni telefon.

Teraz wiem, czym jest, pomyślał. Teraz wiem. I zaraz tu – podjął straceńczą decyzję – złamię wszelkie etykiety, skruszę formy, skoczę z mostu, zamknę oczy i obnażę się, wypruję z siebie na jej oczach flaki. Vassone, Melton-Kinsler czy wszczepka wojskowych nanomatów – bez znaczenia. Tak. Gdy spyta, odpowiem jasno i szczerze. Nie będzie już żadnego MUI między nami. Poproszę o wybaczenie. Niech zrozumie. Wiem, że zrozumie. I znowu będzie, jak niegdyś z Imeldą, światło i ciemność, dusza na opuszkach palców…

Podniósł na nią wzrok. Wpatrywała się weń z jakimś desperackim napięciem. Co mogło do niej przeciec po mysini?

– Nawet wtedy – szepnęła – wiedziałam, że to nie ty. Wstał, wyprostował się. Czy coś takiego mogła powiedzieć Marina Vassone?

– Cóż – skrzywił się, ostentacyjnie cyniczny – ja tego nie wiedziałem.

– Nicholas – zaczęła i poznał po twarzy, że zamierza mu się z czegoś zwierzyć -ja…

– Nie, nie! – zamachał rękoma. – Po co mi to mówisz? No po co? Co cię, cholera, nagle napadło, żeby tu… – zabrakło mu słów, dokończył dłonią.

Wtłaczając gniew z powrotem do środka, odwrócił się od niej, otrzepał i wygładził płaszcz, otarł usta. Nic nie pozostało ze stanowczych postanowień sprzed dziesięciu sekund.

Bo cóż innego chroni nas przed czernią, jeśli nie forma? Istnieją granice, których nie należy przekraczać. Co ona najlepszego chciała tu zrobić? Rozumiem, boi się śmierci, ale – na litość boską! trochę taktu…!

– Panie – wtrącił się diabeł – gorąco doradzam usunięcie stąd ciał i zjechanie z drogi. Najwyraźniej nie jest ona zbytnio uczęszczana, ale gdyby jakiś…

– Takiś mądry? – sarknął błyskawicznie rozwścieczony Nicholas. – Wymysł mi ty lepiej, jak zarazić tamtych w enklawie!

– Nie wiem, czy to ma jeszcze jakikolwiek sens, skoro nie żyją zarówno Colleen, jak i Julius Qurant, panie.

Hunta to zmroziło. Bo istotnie, jakim prawem miałby się teraz domagać wpuszczenia do Czterolistnej? Miał ochotę rzucić się Lucyferowi do gardła i dusić, dusić, dusić…

Wtedy go oświeciło:

Prawem wybawiciela od Zarazy, oto jakim.

Zaśmiał się na głos. Nie zdrajca, lecz zbawiciel! Można ruszyć i taki trend, czemu nie? A co dopiero z poparciem Modlitwy!

Odrzuciwszy papierosa, podszedł do harleya. Jeszcze będę pieprzonym bohaterem narodowym!

Powiem tak: przynoszę wam tu przyszłość, w której nie…

Zamarł w pół kroku nad ciałem AGENTA1. Zrozumiał wszystko. Przypomniał sobie. Wykład Jugrina, ściśniętą w środku wiązkę linii czasu. Siebie samego.

Nie ma sprzeczności. Jest tak, jak jest: zarazem stoję tu nad Czterolistną i śpię na kolorowych poduszkach w izolatce Hedge'a; Skrytojebca żyje i nie żyje; mam dłoń i nie mam dłoni; Marina jest zdrowa i Marina umiera…

Bo jakoś tak się składa, że rozważając prawdopodobne przyszłości zawsze patrzymy od naszego „teraz" w przód, zakładając siebie jako punkt odniesienia – nigdy zaś nie podejrzewając odwrotnego porządku. A ja teraz wiem: żyję w złożeniu niepewnych wariantów, żyję w cudzej futurpamięci!

Żyję w cudzej – Bronsteinowej – futurpamięci, a redukcja jeszcze nie nastąpiła. Dokładnie tak, jak mówił major Fuzz. Zdecyduje się dopiero post factum.

Dookreśli mnie więc trend, który zdominował pamiętającego. Ziszczę się w wariancie optymalnym: ten lub ten; więc może cała ta moja odyseja nie okaże się wcale prawdą i zniknie wypłaszczona do nieprawdopodobieństwa?

Przeżyję? nie przeżyję? I jeśli nawet – to jako kto? A Marina? Z dwóch równoważnych historii zawsze przyjemniej zapamiętać tę kończącą się przynajmniej jakimś pozorem happy endu. Lecz z drugiej strony: forma domaga się tragedii. Czerń, czerń pokrywa wszystko.

Nie skończy się dobrze, nie.

Wcześniej spełniło się proroctwo Lucyfera i zza zakrętu dobiegł szum pędzącego samochodu. Spoza drzew wypadł zabytkowy sedan i natychmiast zaczął z piskiem opon hamować, wykręcając się bokiem w kontrolowanym poślizgu. Za szybą na siedzeniu obok kierowcy Nicholas ujrzał wyraźnie twarz porucznika McFly'a.

Diabeł/Baryshnikov rzucił Huntem ku barierce i skarpie, lecz Nicholas zastopował go jednym gestem prawej dłoni. Podniósł ergokarabinek i (Ranger on) wpakował resztę magazynka w sedana, zabijając na miejscu kierowcę, raniąc McFly'a i doszczętnie niszcząc przód wozu.

McFly wypadł z auta i przetoczył się na pobocze; kończąc ruch, płynnie stanął na nogi. Rozpędzony AGENT1409 skoczył mu do gardła. McFly zdążył tylko krzyknąć: – Hunt! Nie!

Hunt puścił bezużyteczny karabinek. Baryshnikov ponownie złapał go w swe szpony. Przekładał już nogę przez balustradę, gdy znowu zastopował go i zawrócił. Podbiegł do tablicy, uniósł gorące ciało. Teraz trudniej. Krzyknął na diabła. Na skarpę i w dół. Za plecami słyszał warczenie AGENTA1409 i krzyki porucznika McFly'a.

Po kłującej wyściółce kudzu zjechał na sam dół, jakieś dwadzieścia metrów. Od bramy w enklawie dzieliło go dalszych sto metrów w poziomie. Od razu zaczął ku niej iść (nie był w stanie biec z Mariną na rękach), chociaż doskonale wiedział, że brama się przed nim nie otworzy; ale kiedy szedł, mniej się bał. Zdawało mu się nawet, że przez hałas własnego oddechu słyszy charakterystyczny hurgot-łopot wirników śmigłowców.

To coś, co niósł – wiedział, że to nie jest Marina: ona szła obok. Jednak tulił, obejmował, przyciskał do piersi, pochylał głowę. Jakby już przeczuwając strugi gorących pocisków i pragnąc wszystkie wchłonąć samemu. Krzywił twarz, może do furii, może do płaczu. Ta rzecz była ciężka, ale ciężar nie miał znaczenia. Nic go nie obchodziło, kto widzi. Wiedział, że celują. Proszę. Już blady półuśmiech. Gdyby sądził, że jest nadzieja na odwrócenie losu… Jakież szczęście miał Vittorio!

Pies przestał szczekać, ktoś za to zbiegał ciężko po stoku. Hunt nie oglądał się. Równomiernie stawiał stopę za stopą, wytrwale mantrując w myślach.

Nie mogą mnie jeszcze zabić, powtarzał sobie. Nie mogą; jeszcze nie; to się nie może stać. Nie uwolniłem przecież kontraestepu i nie dałem – jeszcze – przyszłości wolnej od zagrożenia totalnego zezwierznicowania, żeby ludzkość mogła spokojnie realizować trend ku Psychosoic uniuersi. Bo gdyby wszechświat zamieszkiwały zwierznice, kto odkryłby efes, żeby już nie wspomnieć o kole, rachunku różniczkowym, elektryczności i komputerach? To nie mogą być zwierznice! Posłużyłem do zapobieżenia tu tej ewentualności, do wymyślenia kontraestepu.

Dlaczego nie strzelają? Nie był w stanie przyspieszyć. Potykał się na kretowiskach. Diabeł towarzyszył mu z prawej, Marina z lewej.

Trawa tak wyraźnie pachnie tylko o świcie…

Osiemdziesiąt, siedemdziesiąt metrów do bramy. – Wysłać prośbę o azyl, panie?

Nawet nie odpowiedział.

Z tych CAV-ów EDC, które wylądowały pomiędzy nim a enklawą, wysypywali się uzbrojeni żołnierze, z najbliższego wyskoczył dowódca. Hunt mocniej zacisnął dłoń na rozpalonym kikucie wypadłego z formy ciała Vassone i wbrew woli zwolnił kroku, stanął.

Zdawał sobie sprawę, jak ohydnie teraz wygląda, blady, bezwłosy, o skórze głowy poranionej przez kudzu, w brudnym, poszarpanym płaszczu, o paskudnie obliźnionym pałąku przedramienia.

Jednak generał Kleist uśmiechała się do niego radośnie, Anzelm po Anzelmowemu szczerzył zęby. Mógł się teraz do nich Hunt uśmiechnąć w odpowiedzi, bo nie wierzył w racjonalność pamięci.

Kleist wyciągnęła rękę po płytki z Modlitwą.

Загрузка...