15. Underground

– Gdzie?

– W metrze, sir.

Usłyszał własne pytanie (jaki dziwny głos) i natychmiast przeskoczyła iskra skojarzenia z pierwszym -jedynym – pytaniem Mariny, samą Mariną.

– Ona?

– Żyje. W każdym razie oddycha.

– Ja nic nie widzę.

– Tu jest ciemno, sir.

Hunt usiadł. Zakręciło mu się w głowie. Ile krwi straciłem? Sięgnął ku okaleczonej dłoni. Kawał miecha, prawie nic nie czuł, menadżer dał twardą blokadę. Odnotował jednak wilgoć na palcach lewej dłoni. Sprawdził opaskę uciskową, dociągnął. Jedno z dwojga: albo się wy-krwawię, albo zgangrenuję martwicową tkankę. Do szpitala! Zadzwonić po medykatora! Oczywiście nie mógł.

– Podciągnij trochę kontrast.

Mały sześcian w betonie. Z jednej strony otwarty na wielką ciemność, z góry – na wąski szyb półcienia.Stara wnęka studzienki technicznej? Najprawdopodobniej W takim razie tam, w tej ciemności, powinien znajdować się tunel metra. Nieczynnego, rzecz jasna (publiczny środek transportu: setka osób stłoczonych w wagonie -najprostszy przepis na Tłum).

Marina leżała obok, jak ją zostawiło wymykające się z uścisku wszczepki osłabione ciało Nicholasa. Widział tylko zarys sylwetki. Poszukał zdrową ręką odkrytego fragmentu jej skóry. Wciąż gorączka. Tak wysoka temperatura utrzymująca się przez tak długi czas – mózg może tego nie wytrzymać. Ale któż przewidzi, co zrobi nano?

Czas – która godzina?

– Zegar.

Jedenasta szesnaście. Tam na górze już dzień.

Wstał i zemdliło go. Fizjologia jednak ma własne prawa. Opierając się o ścianę, podreptał do wyjścia do tunelu i opróżnił pęcherz w ciemność metra. Gdzieś w głębi, po lewej, majaczyło jedno słabe światło. Poza tym wyglądało, jakby w międzyczasie nastąpiła awaria sieci elektrycznej Nowego Jorku. Cóż, bardzo możliwe: nie ma takiego systemu, którego nie byłby w stanie rozłożyć czynnik ludzki.

Wrócił do Mariny. Wymacał torbę, otworzył.

– Dotyk – mruknął Hunt.

Przesuwał lewą dłonią po skłębionym bagażu.

– Kosmetyczka – mówił diabeł – ledpad, nie wiem, książka, pistolet, nie wiem, część ubrania, nie wiem, nie wiem…

Nicholas wyjął i rozwinął ledpad do maksimum. Usztywnił ekran i wybrał najjaskrawszy wygaszacz. W studzience wybuchnęły cienie, na tych dwóch metrach kwadratowych przed Huntem zrobiło się prawie jasno.

Ustawił ledpad pod ścianą i wysypał na beton zawartość torby. Od razu rzucił mu się w oczy Trupodzierżca Vittoria i klinger zabitego zamachowca. Klingera wsunął do lewej kieszeni płaszcza. Zaraz jednak wyjął go z powrotem, by skontrolować magazynek: pełny.

W skórzanym futerale na elektroniczną biżuterię jurydykatorową Hunt znalazł telefon. Był zdezaktywowany, choć działał (Nicholas szybko sprawdził), lecz pozostawał dla Hunta całkowicie bezużyteczny: jedno połączenie i byłby namierzony.

W poręcznym czarnym kolektorku ozdobionym srebrnymi inicjałami „MSV", znajdowało się kilka zdjęć Jasona Vassone (w większości jako cztero-pięciolatka), imponująca – nawet Nicholasowi – kolekcja wizytówek, dwa samoprzylepne paski kalkulacyjne, guma dyktafoniczna oraz notes sensoryczny Seiko. Próbował wejść do niego, lecz notes najwyraźniej rozpoznawał linie papilarne właściciela. Przytknąć palec Mariny, przemknęło Huntowi. Zerknął na nią, całą czarno-białą w lampionowym świetle ledekranu, trupio monochromatyczną, i czemuś zaniechał. Włożył resztę bagażu z powrotem do torby i z wysiłkiem podsunął ją pod głowę Mariny. Nieprzytomny człowiek zawsze jest dziwnie ciężki. Hunt przyłożył ucho do piersi Mariny. Młum-młum-młum-młum-młum-młum-młumłum. Wali jak szalone. Żyje, w każdym razie oddycha, jak powiedział diabeł. Chociaż gdy Nicholas się wyprostował, nie był w stanie dostrzec tego oddechu. A przyglądał się przez dłuższą chwilę. Po tragicznym wypadku swego przyrodniego brata (miał wtedy siedem lat) zaczął nawiedzać Nicholasa strach przed śmiercią najbliższych (chociaż jeszcze nie jego samego). Dane mu było ujrzeć swego brata martwego – i zaakceptował mocą swej dziecięcej wyobraźni istnienie tworów takich jak „martwi ludzie". Strach nawiedzał go zwłaszcza nocami, bo sen najbardziej podobny do śmierci: bezruch, bezdźwięk. Może faktycznie nie żyją, umarli tak po cichu, dyskretnie? Przemykał się nocami do sypialni Imeldy i matki, stawał przy ich łóżkach, patrzył, nasłuchiwał. Dostrzeżony rytm oddechu w końcu uspokojał go. Aż któryś partner matki obudził się, ujrzał go w półmroku tak stojącego w napiętym milczeniu – i przeżył mały zawał. Nicholas wylądował w zamkniętej szkole pod Atlantą.

– Jak sądzisz, Lucek, udało się panu Qurantowi uniknąć?

– Tak. Najprawdopodobniej. Nie mieli powodu go zabijać. O ile wiem.

– Ani jego żony.

– Nie widziałem nigdzie trupa pana Quranta, sir. – To dobrze. Znasz położenie Czterolistnej?

– Tak.

Hunt położył sobie ledpad na kolanach, po czym zwinął częściowo ekran.

– Cholera by to – zaklął przez zęby, gdy odczytał, iż ledpad nie rozpoznaje wszczepki. Moduł łączności nadal zablokowany. Trzeba będzie mechanicznie, nieporadnymi palcami, i w 2D. Sprawdził dolną kieszeń pada. Na szczęście była tam rękawiczka 3D-move. Na nieszczęście na dłoń prawą.

Ledpad automatycznie znalazł najbliższą gwiazdę. Nicholas zakładał, iż Marina nie byłaby tak głupia, żeby korzystać z kompa w jakiś sposób z nią powiązanego. Najpewniej stanowiłon jeszcze jeden łup Cienia-szabrownika. Na szczęście miał opłacony z góry abonament. Hunt przescrollował nie zabezpieczoną hasłem książkę adresową. CNN. Oczywiście był subskrybentem, ale nie zamierzał się im identyfikować. Wszedł w zasoby publiczne. Zaskoczyła wyszukiwarka dialogowa. Łatwiej byłoby przez wejście audio, ale to wrzuciłoby na ich serwer wzór głosu Hunta (jeśli konfiguracja, do której nie umiał się dobrać, nie ścinała transmisji do płaskiej treści), więc mozolnie stukał wskazującym palcem lewej dłoni. Dialogant cierpliwie zawężał pole wyboru. Skończyło się na siedmiu plikach A-V. I tak mało, zważywszy, ile tam wtedy było maszyn sieci, na pewno obrócili też obiektywy na swych satelitach. Więc kompilacje, bez wątpienia. Żeby wydostać dane nie obrobione, trzeba by sneakera; a prawdziwe raw data w dzisiejszych czasach to już marzenie ściętej głowy.

Przykręcił dźwięk. Tłum przewalał się ulicznymi kanionami z ledwie słyszalnym pomrukiem tysiąca gardeł. Fast Forward. Są: dwa wojskowe CAV-y. Zatrzymał i po-większył oznakowanie. Co się okazuje: nie Gwardia, lecz żandarmeria Sił Powietrznych. Nie znaczyło to jednak nic-biurokrata korzysta z tego, co stawia najmniejszy opór w hierarchii.

Szukał Quranta. Raz mignął on przy początku strzelaniny, biegł wtedy ramię w ramię z Mariną. Potem nadwieszka zeszła z kadru i nie było jej w żadnym z plików. Był natomiast Vittorio. Kamera złapała go przecznicę dalej, Wciąż ze zmasakrowanym ciałem anonimowej kobilety w ramionach. Dźwigał je, zawinięte w czarny płaszcz Mariny, przebiegając niskim sprintem przez jezdnie, nawet zwierznice usuwały mu się z drogi. Śmigłowiec wypadł zza estakady, z miejsca otworzył ogień. Vittorig podrzuciło w powietrze, cisnęło o łukowatą podporę górnego pasma. Wciąż nie upuścił zwłok. Obracał się tak, by zasłonić je przed pociskami: to one, zwłoki-nie zwłoki, stanowiły właściwy cel.

Hunt gapił się w ledekran, sine poblaski odbarwiały jego nieruchomą twarz. CAV zszedł na cztery metry i grzał teraz prawie poziomo, nieliczne rykoszety rozdrapywały chodniki i elewacje budynków, odcinały pojedyncze macki Tłumu. Bez finezji, sama siła ognia (logika pola walki). Vittorio przeczołga! się razem ze zwłokami za podporę, wcześniej oderwało mu lewą nogę. Śmigłowiec chybnął się w bok i grzał dalej. Rozszarpywało Cienia na strzępy. Vittorio sięgnął gdzieś do pasa, zagarnął jakiś przedmiot (miał jeszcze parę palców). Łumch! Ogarnęła ich na jedną-dwie klatki kula białego ognia, Vittoria i kobietę. CAV odskoczył, zaprzestał ostrzału. Kamery skupiły się na spalonych do kości resztkach obu ciał, spoczywały one w samym środku wyżeganego w trotuarze ciemnożółtego koła. Śmigłowiec wisiai nad nim, póki do reszty nie zniknął Tłum; wówczas jednak pojawił się wóz Gwardii i CAV odleciał. End of file.

Komentarz określał widowiskowy incydent jako „brutalne, lecz skuteczne udaremnienie ataku terrorystycznego". Hunt mimowolnie obejrzał się na Marinę. Gorączkowała w bezruchu, napompowana obcym jej immunologii bionano. Próbował odtworzyć tok rozumowania Vittoria, ale co i raz rozpraszało go świeże wspomnienie żywej masakry Cienia. Ile to wszystko trwało? Jakieś sześć sekund od momentu pojawienia się w perspektywie ulicy śmigłowca żandarmerii do ognistej autodestrukcji. Czy Vittorio miał choć milisekundę zawahania? Nie. Może się preedytował. Jeśli nawet – to co myślał, układając takie makro? na co liczył? Na mnie. – Diable.

– Sir?

– Propozycje.

– Otworzyć jednodobową nie limitowaną gratisówkę i przesłać wiadomość na telefon pana Quranta. Jeśli aktualne, idziemy do enklawy. Jeśli nie, oddajemy się w ręce jurydykatora.

– Prokuratura się postawi, przejmą mnie. Jak tylko się znajdę w areszcie, jestem trup.

– Dysponuje pan silną kartą przetargową. Doktor Vassone. Może pan negocjować przez jezuitów.

– Vassone jest martwa.

– Już nie. Sądzi pan, że oni nie sprawdzili skanów? Dużo dokładniej.

– Ty zakładasz, że w ogóle jest z kim negocjować. Ja wątpię. Informacja krąży po systemie, ale nie posiada właściciela.

– Można negocjować wykonanie. Żandarmeria Sił Powietrznych komuś podlega.

Hunt kręcił głową.

– Nie znasz się, diable. To nie działa w ten sposób.

– W takim razie przez media. Podpisać kontrakt z którąś z sieci na wyłączność.

– I co powiem?

– Prawdę.

No, tego się po tobie nie spodziewałem.

– Prawdę, sir.

– Zważ, że, jak dotąd, nie popełniłem żadnego przestępstwa z publicznego kodeksu. A po takim wystąpieniu mam zagwarantowane piętnaście lat w federalnym jedynie za złamanie tych regnł poufności, które sam podpisałem; a jeśli podciągną to pod zdradę – dożywocie.

Dożywocie w federalnym mieście więziennym i tak lepsze od śmierci, sir. Panem powinien jak najszybciej zająć się lekarz.

– Taa, już by się mną zajęli ich lekarze. – Nie rozumiem pana. To paranoja. Z całym szacunkiem, sir. Trzeba patrzeć realistycznie. Nikt nie jest władny wydać służbom państwowym polecenia zamordowania na miejscu bezbronnego człowieka. Niezależnie od wysuwanych oskarżeń. -Są sposoby.

– O?

– Są.

Wiedział, bo w Prawdziwym Życiu dwukrotnie był prawie naocznym świadkiem wzbudzania takich śmiertelnych memotrendów, i poniekąd sam w tych procesach uczestniczył. Za pierwszym razem inicjatorem był zaprzysięgły wróg protektora ofiary. Uratowała się ona tylko dlatego, że w porę umknęła gdzieś do Afryki. Drugi przypadek był bardziej przerażający: nie istniał żaden inicjator. O ile Hunt się orientował, rzecz cała zaczęła się od żartów przy piwie. Po jakichś dwóch miesiącach nieszczęśnik został zastrzelony przez spanikowanego strażnika kongresowego parkingu. Przeciwko strażnikowi nie wniesiono nawet oskarżenia, denat był łudząco podobny do aż dwóch bliżej nie zidentyfikowanych terrorystów ze szczytu listy FBI.

Enklawa to w gruncie rzeczy bardzo dobre rozwiązanie.

Wszedł na strony Vermus Adv. i rozpoczął półgodzinną sesję profilerską, oglądając składanki materiałów reklamowych i odpowiadając na czas na wyrafinowane pytania. Krew kapała z prawej dłoni na senspad. Wyjął z kieszeni padu rękawiczkę białego elastyku, po czym naciągnął ją na kikut w charakterze prowizorycznego bandaża. Wyglądał teraz jak komiksowy kaleka-szwarccharakter. Zimny blask ledekranu oślepiał go. Gdy posławszy Qurantowi aluzyjne zapytanie (znalazł Juliusa w spisie stanowym), przeciągnął się i obejrzał na Marinę, ujrzał tylko chmurę czarnych ciem.

Marina, Marina… do zmroku jakieś dziesięć godzin, jeśli przez ten czas nie dojdziesz do siebie, będę musiał cię zostawić, nie uniósłbym cię daleko.

Sorry, Vittorio, żaden ze mnie Cień.

Gdy źrenice mu się zakomodowały (nie prosił diabła o pomoc), zobaczył, że w międzyczasie obróciła się na bok. Teraz czuł zapach jej cierpienia, być może nieco przytłumiony przez Necropolis, które stanowiło dziedzinę śmierci, gdzie nie cierpi i nie raduje się nikt. Hunt odłożył ledpad (ponownie rozwinąwszy jego ekran), pochylił się nad Mariną. W odruchowej reakcji mięśni na wysoką temperaturę kuliła się do formy modlitewno-embrionalnej. Obrócił do światła jej głowę. Na czole i szyi miała ceglaste wybroczyny. Kiedy przesunął lewą dłoń nad jej wargami, szybki, krótki oddech Vassone prawie go sparzył, naprawdę zabolało. Normalny człowiek już by nie żył – ale ona, nieprawy pomiot Cienia, cierpiała. Czuł także woń ciepłego moczu. Nacisnąwszy na jej powieki sprawdził fazę snu: REM koszmarów. Zginała palce we wpółzaciśnięte pięści, niczym niemowlę.

Skonsultowawszy się z diabłem (był przeciw), wyszedł w zimną ciemność tunelu metra, z ledpadem owiniętym wokół prawego przedramienia, jego cienkim ekranem wygiętym w wachlarzowatą kryzę – substytut latarki. Było to tego rodzaju światło, które najwięcej daje cieni. Szedł przy ścianie, z dala od szyn, Lucyfer prowadził.

Na zamkniętym peronie nie było nikogo, jeśli nie liczyć trupa zwierznicy – wiedział, że to zwierznica, bo miała odgryzione wszystkie palce u rąk i nóg, była naga – oraz gorącej monady. Monada zamąciła go, ledwo minął trzeci filar. A czemu by nie? – pomyślał. No czemu? Przecież okropnie to wygląda. Słabe, rozdrobnione peryferie ciała, obscenicznie zeń wysuwane. Zgubią mnie, zdradzą, rozpadnę się. Przydepnął lewą dłoń, ale wyrostki nie chciały odejść. Co za ohyda! Uderzył o słup. Z chmury bólu wyszedł wściekły czart. – Wyrwę ci serce! – Przerażony, rzucił się Nicholas w tył – i wyszedł spod monady.

– Toalety są tam, sir – wskazał diabeł.

Wracając, rozmyślał o tej ewidentnej słabości Grzyba. Najwyraźniej blokował on jedynie psychomemy wolne, skupionym konstruktom myślni nie będąc w stanie się Przeciwstawić. Bezpośrednia presja – to za wiele dla niego. Podprogowe mantry Grzyba nie tworzą wszak „wokół" umysłu żadnej nieprzenikalnej bariery, jak to sobie najprośćciej wyobrazić na modłę komputerowych wizualizacji. Po Prostu do pewnego stopnia utrudniają osmozę.

Poprosił menadżera o schemat neuroprzyłączy Tuluzy 10- Z defaultu odpaliła aplikacja pełniąca funkcję Pomocy oraz materiału promocyjnego firmy – wewnętrzny bedeker, skonfigurowany jeszcze w Moście. Diabeł gładko wszedł w rolę.

– Oto mózg, proszę, widzi pan, neurony, aksony, dendryty, substancja biała, substancja szara, synapsy, tu przekrój przez drzewo dendrytowe, tu widać narośle nanomatyczne, można, sir, rozpoznać zrosty jedno- i dwu-kierunkowe.

– A te zielone strefy?

– To swapy neuroRAM-u, sir.

– Że co?

– Pamięć wirtualna wszczepki. Tuluza 10 rutynowo wykorzystuje nieaktywne rejony mózgu nosiciela, to dzięki temu ma tak rewelacyjne osiągi.

– Pracuje na moim mózgu??

– Tak jest, sir. Nie wiedział pan?

– Ty siedzisz w moim mózgu?

– Tak jest, sir. To przecież wszczepka.

– Wiem, że wszczepka. Ale że procesuje na moim mózgu…?

Powtórzyłby tę frazę o „moim mózgu" jeszcze nie raz, ale dotarł do szybu. Marina leżała w tej samej pozycji. Odstawił foliowe wiadro (woda deformowała mono), przyklęknął przy nieprzytomnej. Był słaby, te kilkaset metrów tam i z powrotem przyprawiło go o lekkie zawroty głowy i suchość w ustach. Ja też mam gorączkę, skonstatował, przełykając z wysiłkiem ślinę przez zrogowaciałe gardło.

Rozebrał i umył Marinę. Wyjętymi z pojemników w toaletach chusteczkami starł ciemne wybroczyny. Była to krew, ale z czymś jeszcze – maź lepka, gęsta, cuchnąca, śluzowata. Sączyła się zwłaszcza z węzłów chłonnych; które okazały się bardzo twarde i prawie przepalały skórę. Skóra kobiety też nie zachowywała się jak skóra: czerniała w kontakcie z wodą i dopiero po kilkudziesięciu sekundach wracała do zwykłej bladości.

Zimny beton i lodowata woda wyrwały Marinę z komy. Ocknęła się, gdy przetaczał ją na swój płaszcz, by obmyć teraz plecy. Otworzyła oczy, poruszyła ustami.

– Ciii. – Pocałował ją w policzek. – Wszystko będzie dobrze.

Na ten przemielony przez stulecia do fonetycznej miazgimem słowny tylko uśmiechnęła się krzywo.

– Boli cię? – zapytał.

Pokręciła głową.

Nachylił się.

– Co?

– Głowę bym dała, że ty jeden wyjdziesz cało – wychrypiała.

Ucieszył się, że przynajmniej zachowała poczucie humoru. Obawiał się psychicznych skutków śpiączki, trwałą dezintegracji osobowości.

– Nie ma sprawiedliwości na tym świecie – przyznał.

– Sukinsyn.

Potem ubrał ją w czyste rzeczy, zawinął w swój płaszcz, podłożył pod głowę torbę.

Siedem godzin do zmierzchu. Diabeł poradził mu, aby wyłączył ledpad, po co niepotrzebnie wyczerpywać baterie. Opakowała ich styropianowa ciemność. Jedynie w samym zenicie betonu majaczyła sierpowata plama szarości.

Wspiął się tam po starych, żelaznych szczeblach. Nie domknięta klapa włazu. Wyjrzał, uniósłszy ją powoli. Park jakiś chyba. Nie rozpoznawał okolicy, zwłaszcza z tej żabiej perspektywy. Nie wiadomo, czy sięga tu sieć, więc lepiej nie ryzykować. Wycofał się.

– Powinien pan domknąć właz – poradził diabeł. – Ja wtedy nie miałem jak – i tak cud, że nie spadliście oboje.

– Ona spadła?

– Takie rzeczy już jej nie zabiją, sir. Jeśli teraz umrze, to od konfliktu genetycznego.

Przypuszczał, że diabeł po prostu zrzucił ją na dół. Szukał jeszcze przez chwilę jakiejś zasuwy, zamka, klamry magnetycznej, ale niczego takiego tu nie było. Marina wołała go szeptem. Zszedł.

– Co się dzieje? – dopytywała się. – Nic, nic.

– Gdzie my…

– W piwnicach New Empire State Building. – Jakim cudem…?

– Przepraszam. W metrze. – W metrze.

– Tak. – Wskazał ruchem ręki, ale zorientował się, że przecież go nie zobaczy w ciemności. (Chociaż… może?). -Nieczynne.

Westchnąwszy ułożył się obok, wpółoparty o ścianę: mógł teraz szeptać jej prosto do ucha. Kiedy zaś ona mówiła, czuł ogień niezdrowego oddechu na skórze szyi.

– Vittorio?

– W proch się obrócił.

– Delikatnyś.

– Poszedł do Bozi. Kim ty właściwie byłaś dla niego?

– Bo co?

– Bo nakarmiłaś mnie wersją o ulicznym najemniku, a ja coś nie wierzę w aż takie oddanie Bushido.

– Ryzyko wliczone miał w koszta.

– Mhm. Odstawił tam auto da fe, byle osłonić twoją ucieczkę. Na którą w dodatku mógł mieć tylko słabą nadzieję.

– Vittorio…

– Tak. Żachnęła się.

– I co, przeżyję? – Teraz była zgryźliwa.

– Tego nawet diabeł nie wie.

– Co?

– To znaczy: programy medyczne z mojej wszczepki. Na razie przeżyłaś wielokrotny śmiertelny postrzał. Nie zostały ci nawet blizny. Zaraził cię sobą.

– To dlatego. Myślałam…

– Nie, to przez jego bionano. Wszczepka mi mówi, że dał ci pełną kopię, nie jakieś sprofilowane katalizatory, jak mnie wtedy. Rozpoznajesz już OVR?

– Co? Nie.

– Po tym poznasz, że się skrystalizowała. Wojskowa wersja. Swoją drogą to podpada pod ustawę o proliferacji broni N. Kim ty byłaś dla niego?

Przez chwilę tylko gorący oddech.

– Myślisz, że skąd dowiedziałam się o śmierci Jasona? – Był jego ojcem.

– Tak. Krótki kontrakt. Potem zupełnie się urwało. Ale został w rejestrach. I kiedy… Pojawia się nagle jako eks-Cień. Miałam wyłączony telefon. Przyszedł osobiście pod ostatni adres. Jas zabity. Rozleciałam się lekko, przyznaję. Wszystko wyciągnął, on to potrafi. Uciekać, cóż innego. A tu wpadasz ty i bredzisz o Chiguezie i Grudniu.

Farsa. – Bronisz Chiguezy? Szpiegowałaś dla niej.

– Niech ci będzie.

– Szpiegowałaś, szpiegowałaś. Gorzej: sabotowałaś. Wpuściłaś nas w ten kanał z Kontaktem i orbitalnymi telepatami, byle tylko wyskalować dla niej Modlitwę. Łgałaś mi w żywe oczy. Zdajesz sobie sprawę, że najprawdopodobniej to właśnie przez ciebie dajemy teraz ciała w Wojnach? Generał Kleist ukrzyżowałaby cię żywcem.

– Zamknij się, Hunt.

Ale Nicholas był już tym mocno zirytowany.

– Zakochałaś się w tej Chiguezie, czy co? Szarpnęła się pod płaszczem.

– Nie denerwuj mnie – warknęła. – Zamordowała mi dziecko.

– Ona?

– A kto? Langolian się wystraszył, że się rozsypię.

– Ta, mówiłaś.

– Nie wierzysz mi?

– Dostrzegam pewną, mhm, ambiwalencję uczuć.

– Uwierz przynajmniej w instynkt samozachowawczy: sama stanowię pierwszoplanowy cel.

Roześmiał się cicho, nawet bez wysiłku, z jakąś gorzką szczerością.

– Tak to sobie wyobrażasz? I co, Langolian wydaje rozkazy policji, FBI, McFly'owi? US Air Force? – prychnął. – Następna amatorka spiskowych teorii.

Co chcesz, ty sam uważasz mnie za szpiega. Ale to jeszcze nie powód, by strzelać bez pardonu po zatłoczonych ulicach. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie.

– Ktoś rozkaz wydał. Masz wątpliwości? Widziałeś w newsach obok mojej własną fotkę. Najwyraźniej Maria była władna. Znowu się zaśmiał.

– Władna…!

– Skoroś taki mądry, sam mi powiedz, kto. Zamrugał w mrok, przygładził niewidzialnymi palcami nieistniejący wąs.

– Pytasz, kto – mruknął poważniejąc. – Pytasz, w czyjej to władzy. Krąży już nowy mit: że władza jest nasza

– Nasza? To znaczy czyja?

– „Ich" – bo już nie należę do tej kasty, muszę pamiętać, żeby mówić w trzeciej osobie, zostałem wygnany utraciłem tę władzę, a raczej jej iluzję, obustronny pozór w który, przyznaję, bardzo długo wierzyłem. „Ich" – mówię o najemnych operatorach, klasie specjalistów niezbędnych zarówno obieralnym reprezentantom, jak i finansowym samodzierżcom. Owi nieśmiertelni eksperci swobodnie przepływają z jednej hierarchii do drugiej, do nich odwoływać się muszą wszyscy: prezydenci państw i prezydenci korporacji. Oni sami bowiem nie mogą i nie potrafią zajmować się szczegółami, nie znają się na nich. A w dzisiejszych czasach wszystko zależy właśnie od owych szczegółów, subtelnych detali długofalowych procesów, niepojmowalnych dla przeciętnego wyborcy czy udziałowca. I nawet jak jeden czy drugi ekspert zostanie utrącony i zmielą go na pył młyny władzy, to zaraz zastąpi go inny, bez różnicy dla ogółu, na dłuższą metę są oni bowiem doskonale wymienialni; ale ich jako klasy, ich jako elementu machiny – nie sposób wyrugować.

– Więc mówisz, że to ty, wy… że to oni posiadają władzę?

– Tak by rzekli co dociekliwsi obserwatorzy, a i większość samych specjalistów.

– Ale nie ty, prawda? Zatem co? – demiurdzy jeszcze głębiej ukryci?

– Nie. Zrozum: władza naszych czasów – nawet prezydenta USA, nawet jego sponsorów, nawet południowych autokratów -nie jest władzą w rozumieniu zeszłowiecznym, co najwyżej bladym jej wspomnieniem. Trzy czwarte, jeśli nie więcej, dawnych osobowych kompetencji tych organów wyciekło im przez palce i zyskało status „reguł systemowych".

– I cóż to takiego, te reguły?

– Szydzisz. Niesłusznie. Naprawdę staram ci się wytłumaczyć. To coś, czego nie trzeba – i nie można – egzekwować, bo stanowi immanentną, strukturalną cechę systemu. Pewne systemy powyżej określonego stopnia złożoności przejawiają tendencję do popadania w stany homeostatyczne – niewątpliwie dotyczy to również ogółu powiązań politycznych, prawnych, finansowych i społeczno-kulturowych. System się uniezależnia i coraz silniej ciąży ku status quo. Nie ma cenzury, nikt nie wydał zakazu -a spróbuj się sprzeciwić, wystąp przeciwko: nikt nie usłyszy, nikt nie zwróci uwagi, nikt nie zapamięta. I wcale nie świadomie. Bez refleksji, bez zastanowienia, automatycznie. Elementy niekompatybilne odbijają się jak od ściany. Jeśli chcesz zobaczyć to według myślni: psychomemy trendów nierównoległych nie wchodzą do puli, nie mieszają się, nie łączą. Nie wiem nawet, jak to nazwać, nie istnieje słowo. Na pewno nie jest to już demokracja, nie oligarchia, nawet nie kryptokracja, no bo nie ma żadnego sekretnego gremium z ukrycia wydającego rozkazy stosownym wykonawcom. Wykonuje się samo. Pedekracja…? Pantokracja…? Metaksokracja…?

– Zaraz, co ty właściwie chcesz powiedzieć? Że rządzą nami jakieś historyczne prawa, równie mocne i bezosobowe jak prawa fizyki? I już nie na poziomie analiz historiozoficznych, w ocenie wieków i epok, ale w każdej jednej sekundowej decyzji gospodarczej, politycznej, kulturowej…?

– A nie jest tak? Nie jest? Uważasz może, że cywilizacja rozwija się w sposób przypadkowy? Że nie istnieją zalezności pomiędzy poszczególnymi etapami jej rozwoju?

Że kapitalizm z równym prawdopodobieństwem może się pojawić po feudaliźmie, co niewolnictwo po demokracji?

Że kultura industrialna wybucha w dowolnym czasie i miejscu? Wiesz przecież, że nie. Istnieją zależności, ciągi przyczynowo-skutkowe, prawa rozwoju, sprzężenia zwrotne.Tak samo jak prawa embriogenezy czy kosmologii, równie twarde. Żaden człowiek ich nie ustanawiał i żaden człowiek ich nie zmieni; co najwyżej mogą się buntować, jak komórki przeciw organizmowi, którego są częściami – i wiesz, czym to się wówczas kończy. Wszystko jest kwestią skali czasowej. Dopóki szło to powoli, samoregulacje następowały w cyklach wieloletnich, nawet wielowiekowych – nie było tak widoczne, zachowywaliśmy pozór swobody decyzji. Świat jednak się skurczył, system się zamknął, gęstość wewnętrznych połączeń przekroczyła wartość krytyczną, zniknął margines manewru. Postąpisz inaczej i przegrywasz; musisz postąpić tak, jak nakazuje zwycięski trend.

– Muszę? Muszę?

– Oczywiście, zawsze masz możliwość z pełną premedytacją wybrać rozwiązanie błędne, działać na własną szkodę; taka wolność ci pozostała. Ale kto tak postępuje? Ścieżki są oczywiste. I nawet już nie racjonalizujesz w ten sposób – to odruchy, intuicja. W codziennym życiu identycznie. Sama wiesz. Nie ma przymusu, nikt nie rozkazał – a spróbuj wyłamać się z kanonów, myśleć na przełaj, nierównolegle: jakoś tak… nie wypada. No i kogo wskażesz palcem, kogo obarczysz winą? Brak kandydatów na szwarccharaktery. Są tylko ofiary. To zresztą nic nowego, już w dwudziestym wieku zdawano sobie sprawę z tej pułapki, powstawały nawet na tym tle rewolucyjne ideologie, niejaki Ted „Unabomber" Kaczynski rozrywał ludzi na kawałki w imię wolności od owych „reguł systemowych". Niewiele to dało, system go połknął, Kaczynski sam stał się regułą. Można tak prześledzić wstecz genealogię idei, jak przeczuwano metaksokrację – na przykład Rothschild w swojej bionomice.

– Nie rozumiem. Więc w końcu – kto wydał rozkaz?

– Tłumaczę ci: to nie ma najmniejszego znaczenia-Trend zawsze znajdzie sposób na realizację, prędzej czy później. Po najmniejszej linii oporu. Bezpośredni rozkazodawca najprawdopodobniej w ogóle nie orientuje się w sytuacji i nic by ci nie powiedziało jego nazwisko. Gdybyś go jednak jakoś dopadła i przyłożywszy lufę do skroni zapytała, kto z kolei jemu wydał rozkaz, zupełnie szczerze odparłby ci, że nikt. Nie prześledzisz tego, zapomnij o „łańcuchu dowodzenia" i podobnych kategoriach.

– To ty ich usprawiedliwiasz! Ja Marii nie-na-wi-dzę.

Prawda – nienawiść w nim zabuzowała, podnosząc andrenalinę, napinając mięśnie. Wysiłkiem woli powstrzymał odruchy wściekłości.

– Cicho – syknął – nie krzycz.

– Ambiwalencja uczuć, cholera by cię.

– Broniłaś jej, może nie?

Widać musiała odwrócić głowę, nie czuł już ognia jej oddechu.

– Zupełnie tego nie chwytasz, prawda? – parsknęła. -Twoja reakcja, gdy ktoś wyrządził ci krzywdę, jest taka: ustawić się w pozycji ofiary i wyegzekwować swoją sprawiedliwość. Czy ty kiedykolwiek w całym swoim życiu kogokolwiek nienawidziłeś? Ja nie jestem ofiarą, wiedziałam, w co wchodzę; jeśli Chigneza mnie wykorzystywała, to nie w większym stopniu niż ja ją. Nie ma mowy o żadnym wymierzaniu sprawiedliwości. Ofiarą jest natomiast Jason i ja Marii Chignezy nienawidzę. Nie obrażaj mnie tu, czyniąc z niej jakiegoś demonicznego manipulatora; miałam wolną wolę. Z satysfakcją wybiłabym do nogi całą jej rodzinę.

Kręcił głową.

– Ty i Krasnow pozujecie na swoich nieprzejednanych wrogów, ale w istocie mogłabyś być jego duchową córką. Oboje macie to samo nietzscheańskie zboczenie. Bez spersonalizowanego obiektu nienawiści czułabyś się zagubiona. A świat nie jest taki, reagujesz nieadekwatnie.

Westchnęła.

– Być może. Sama już nie wiem. Czy ja byłam taka i Przedtem?

– Tak naprawdę nie znałem cię przedtem. Co – zaśmiała się – teraz mnie znasz?

Mhm, to dziwne, jeszcze niedawno dałbym wiele, żeby móc zajrzeć do twoich myśli, a dzisiaj… Nie chcę nic wiedzieć, sycę się niepewnością.

Sięgnęła i wymacała gorącą dłonią jego twarz; w pierwszej chwili odruchowo uchylił się, ale potem trwał w bezruchu.

– Teraz pławisz się we mnie – szepnęła. – W takiej bliskości nawet kłamać nie bardzo jest jak. New Empire State Building! Skłamiesz, ale nie okłamiesz.

– Tak. To krępujące.

– Oddalenie jest konieczne.

– Tak.

– Dać szansę fałszywym wyobrażeniom.

– Królowa Śniegu, doskonałość ciała i umysłu, piękna jak skalpel.

– Upadły anioł władzy, młody cynik o uśmiechu starego łotra.

– Młody?

– Boże, jak młody.

– Żartujesz teraz.

– Już się nie uśmiechasz. Czuję, że to przez ciebie taki ponury nastrój.

– A w jakim nastroju mam być?

– Masz mi za złe.

– Oczywiście. Zajrzawszy w twoje motywy – sądzisz, że co bym znalazł?

– Czerń.

– Czerń.

– A w twoich może nie? Tak naprawdę świnia z ciebie.

– Wiem.

– Rzeczywiście, wiesz. I tak świnia.

– Nie ma już porządnych mężczyzn.

– Ta. Już nie. Szlag. Teraz do końca życia… czyli chyba niedługo… będzie mnie to…

– Dobrze, już dobrze.

– Nic mi nie jest!

– Szsz, możesz się wypłakać.

– Odwal się.

– No. Marina.

– Chryste, zawsze byłam pewna, że mną pogardza. Nigdy bym… i jeszcze…

– Szsz.

Nieświadomie poruszał głową. Takie przebłyski: delikatny dotyk męskich warg na karku; morze; przeczucie nieuchronnej śmierci; słowa o stracie; ogień w gardle.

Żadne z nich nie należało do tego pokroju osób, co to odkrywają własne uczucia, wyrzucając z siebie struimienie emfatycznych ich opisów. Wszystko, co mówili, nawet jeśli myśleli o tym jako o prawdzie, w istocie stanowiło już skrzywioną, odbitą wersję. Czytać sensy należało ze słów nie wypowiedzianych, ominiętych.

Kiedy zasnęła (a może z powrotem zapadła w gorączkowy letarg?), uwolnił ostrożnie prawe ramię i odsunął się pod przeciwległą ścianę, jak najdalej od jej koszmarów. Sprawdził na ledpadzie, czy przyszła odpowiedź od Quranta; ale nie.

W tym krótkim rozblasku ledunku ujrzał Marinę, skuloną w załamaniu betonowego pudełka, zakutaną w jego płaszcz. Czarne włosy, blada cera, chorobliwe rumieńce, wyglądała, jakby popękały jej naczynia krwionośne twarzy (marmur kwarcem żyłkowany).

W takim stroboskopowym rozjaśnieniu, po długiej ciemności, zobaczył to znacznie wyraźniej: zmieniała się rzeźba jej ciała. Puszczone na żywioł obce bionano ryło w jej DNA dzikie ścieżki.

Uniósł do nosa kikut dłoni, wciągnął powietrze. Oczywiście jeszcze nie wyczuwał tego charakterystycznego zapachu zgnilizny, słodkiej zapowiedzi gangreny Wyskoczył nawet na moment spod MUI, żeby ominąć filtry. Tak czy owak, powinien znaleźć się w szpitalu, i to szybko. Ona również.

Dlaczego ta studzienka? Dokąd właściwie diabeł był ich wiódł?

– Byle dalej od sieci A-V, sir. Wiedziałem, że daleko Pan nie zajdzie. Sprawę pogorszyła ta monada. Został tylko właz studzienki metra i wykorzystałem okazję.

– Na górze stoi monada?

– Była tam wtedy, sir. Gdyby nie pański stan…

– Pięknie.

– Tak naprawdę może to działać na naszą korzyść. W ogóle, gdyby tylko pozwolił mi pan wytłumaczyć -Przecież istnieje bardzo prosty sposób…

– Już ty lepiej nic więcej nie mów. Daj mi tu archiwum skanów.

Mówił Schatzu: – Doktor Marina Vassone bez wątpienia wykonała wspaniałą robotę i winniśmy jej wszyscy podziw i wdzięczność, bez jej intuicji i uporu w ogóle by nas tu nie było. Pojedyncze oklaski i jeden gwizd. – Mając to w pamięci, musimy wszelako poważnie zastanowić się nad naukowymi podstawami jej tez oraz przyjętą metodologią badań. Wiele jest kwestii domagających się tu powtórnego, głębszego przemyślenia. Zadaję sobie na przykład takie pytanie: na ile monady stanowią faktyczne konstrukty psychomemiczne, a na ile jeno byty intencjonalne? Oczywiste ograniczenia pozwalają nam jedynie na obserwacje pośrednie i wszystkie wysnuwane na ich podstawie wnioski winny być traktowane z wielką ostrożnością. Przeważa metaforyka, rozumowanie rozległymi analogiami. Rozpaczliwie brakuje danych podstawowych. Rozpoczęła to sama doktor Vassone, narzucając nam wzorzec „eteru myśli" oraz ewolucyjnych maszyn psychomemicznych. Wpadliśmy w ten memotrend i jakoś nie możemy się otrząsnąć.

Pochylił się ku audytorium, uśmiechnął niepewnie. – Ale czy istotnie nie są możliwe interpretacje konkurencyjne? Można przecież wyjść od innej własności myślni: oczywistej entropiczności – i zaproponować inną analogię: model gazu, cieczy. Swobodna propagacja psychomemów wskazuje na dążenie do wyrównania „ciśnień", poziomów organizacji. Tendencje te są lokalnie przezwyciężane na skutek nieustannej emisji nowych psychomemów przez nas, ludzi, nasze mózgi, i im podobne neurogeneratory. Stąd myślnia różnicuje się lokalnie pod względem „gęstości" oraz formy modulacji. W zależności od preferowanego podejścia możemy bowiem definiować psychomem jako cząstkę, falę, częstotliwość drgań super-struny (słyszałem tu w kuluarach i takie opisy), stan energetyczny, komórkę organizmu, rodzaj metaneuronu, et cetera – zamachał ręką. – Ale to nie zmienia samego obrazu myślni: układu silnie entropicznego, powstrzymywanego od swoistej cieplnej śmierci jedynie przez interakcje z systemami nerwowymi organizmów żywych. W tym modelu (który odchodzi od interakcjonizmu Ecclesa raczej ku popperowskim emergencjom odmózgowym) istnienie monad doktor Vassone jako samoorganizujących się ewoluujących homeostatów myślni – jest zbędne. Co mówi nam tu Ockham: nie rośliny, nie zwierzęta, nie inteligencje – lecz zawirowania, zagęszczenia, krystalizacje. Treściowo koherentne? Tak: na naszym poziomie – bo to treści naszych umysłów. Przemieszczające się? Tak: jak przemieszczają się w atmosferze burze, wiry po powierzchni zbiorników wodnych. Fakty są zadowalająco tłumaczone w oparciu o znacznie skromniejsze hipotezy, postulat życia na poziomie myślni jest niekonieczny.

– Twierdzi pan, że Vassone się myli?

– Nie mam danych także po temu. Tu można wywieść wiele mitologii, ale metodologia naukowa nakazuje trzymać się teorii najuboższych. Bo skoro już szukamy tam życia, skoro szukamy tam Boga (państwo znają tę anegdotę), to i w ramach mojej interpretacji otrzymujemy teorie wszystkoistyczne. Wszak znamy dobrze hipotezę Gai. Huragany, sztormy, trąby powietrzne – formy organizacji atmosfery i oceanu – nie są w niej właśnie samodzielnymi bytami, lecz submanifestacjami globalnego organizmu, opiekuńczego homeostatu. To biosfera – a co dopiero myślnia, gdzie szybkość wewnętrznych oddziaływań jest prawie-nieskończona! Czyż wobec tego nie powinniśmy szukać świadomości u niej samej – u Myślni? Homeostat największy z możliwych. Cóż bliższego wyobrażeniu Boga? Jest wszędzie i nigdzie; był, jest i będzie; zna nasze myśli; jest nami; jest miłością, bo jest każdym uczuciem; tworzy z formy, od Słowa; początek i kres wszelkich idei; Myślnia. Ładne, prawda?

– A monady Jego organami?

– Pokazuję tylko możliwą rozpiętość interpretacji – zirytował się Schatzu. – Chciałbym się jak najściślej trzymać twardych danych i jeśli spekulować, to nie ku maksymalnej efektowności, lecz największym zagrożeniom, byśrny byli gotowi na najczarniejsze scenariusze. Przypominam, iż to nie jest czysto akademicka dyskusja. Będzie ona miała pewne praktyczne konsekwencje i wskazany jest racjonalny pesymizm. I na tym chciałbym się skupić: na prawdopodobnym zagrożeniu.

– Niech się pan nie rusza – syknął diabeł i to jakoś tak stanowczo, że po pierwszym drgnięciu Hunt istotnie zamarł w bezruchu.

– Co?

– Chwilę.

Łumm, łumm, łumm, trzy uderzenia serca.

– Tak. Idą – oświadczył Lucyfer.

– Co…? Kto?

– Wzmocnię.

Wskazał przy tym zakrzywionym pazurem w górę szybu. Nicholas odruchowo uniósł głowę. W uszach zaczęło mu huczeć od niskich, arytmicznych hałasów, najbardziej przypominało to odgłos piasku nieregularnym strumieniem wysypywanego na plastik. Dopiero po kilku sekundach rozpoznał resampling ludzkich kroków.

– Ilu? – szepnął na krótkim wydechu.

– Czworo plus.

– Szlag.

– Prześledzili w końcu zapisy sieci NEti, sir. Nakaz lub genialni sneakerzy. Tak czy owak – zawodowcy. Nie spodziewają się, że tu jeszcze siedzimy, podchodziliby wówczas inaczej.

Szmur-szszus dookoła włazu.

Hunt rzucił się w zbawczą ciemność tunelu. Lucyfer biegł w przedzie, niósł światło, wskazywał drogę. Hunt sadził wielkie susy.

Cztery, pięć, sześć, coraz wolniej… zatrzymał się i zawrócił na pięcie.

Stanął zadyszany nad nieprzytomną Mariną.

– Co robić? – krzyknął w OVR, zrozpaczony, wściekły. Trzęsącą się ręką machinalnie sięgnął do górnej wargi, teraz nagiej. Nic nie poczuł, martwe drewno: to była ta prawa.

– Niech pan ucieka! Niech pan spuści Baryshnikova! I tak jej pan nie uniesie! Jest pan osłabiony. Niech pan ucieka!

– Głupi, głupi, głupi…

– Nie ma pan szans, sir. Zabiją pana – jeśli takie mają rozkazy.

– Zabiją.

– Tak.

– Zabiją.

– Zabiją, sir.

Szłumsz, szłumszch, szłuuu, szus, szu-szu. Szli. Zazgrzytał właz.

Hunt rzucił się do Mariny. Przewrócił ją na bok, wyszarpnął spod bezwładnego ciała płaszcz. Światła! Włączył zawinięty wokół prawego przedramienia ledpad. Lewą ręką grzebał po kieszeniach skrytych w fałdach czarnego materiału. Z furią wygarnął zawartość. Wreszcie je spostrzegł. Nieporadnymi palcami złapał jedną, przytknął do szyi, przycisnął. Tfch! I lód w żyłach. Aa-aa…! Zapadał się. Kollaps jaźni.

Przypomniał sobie, jak tu wskoczą. Przypomniał sobie jasno i wyraźnie (w końcu zaledwie minuta różnicy). Najpierw dwóch, potem trzech. Zastrzelą. Pamięć krótkiego bólu (menadżer szybko uśmierzy), żywa, kompletna – lecz przecież pamięć doznania nie jest doznaniem. Więc już przybliżenia, odbicia, asocjacje; nie cierpiał. Jakby omdlewał. Spadnie w jezioro gorącej ciemności.

Tak więc pamiętał śmierć – jedną z jej stron, tę od bólu, od życia. Różnie: tak i owak. Wspomnienia się nakładały. W biodro, w głowę, znowu w głowę, ale głównie: w pierś i w pierś. Celnie strzelali. Cienie? Na pewno nieźle podpakowani nano (ten skok!). Marina, ponieważ leżała nieruchomo, stanowiła cel drugorzędny, zagrożenie niebezpośrednie – i na nią zwracali swe maszyny w drugiej kolejności, zazwyczaj Hunt nie widział jej śmierci.

Która i tak – gdy widział – była bardzo nieefektowna: podiurawili bezwładne ciało, spokojnie eksplodowali głowę.

Ale wtedy przeważnie był już głęboko w mroku, Nicholas wytężał pamięć ku coraz bledszym reminiscencjorn. Te już nadchodziły bez ładu i składu, rozbite na pojedyncze wiązki doznań, sekwencje powyrywane z łańcuchów przyczynowoskutkowych i ciągów konsekwencji. Czasami ból, czasami nie; przebłyski wspomnień odległych. Z premedytacją próbował sobie przypomnieć konkretne zdarzenia, wychodząc od założonych skojarzeń i blokując opozycyjne; odruchowo stosował techniki w trenowane na Kursach Asertywności Nieświadomej.

Słyszał, jak tamci, na górze, wciąż robią coś z włazem Odsunął się pod samą ścianę. Pocił się. Pozbawiona czucia ręką wykonywał jakieś nieskoordynowane ruchy. Natłok równoległych wspomnień odcinał go od rzeczywistości. Oczywiście mógł całkowicie odwrócić się od tej futur-pamięci – ale właśnie nie chciał. Diabeł wrzeszczał na niego, żeby uciekał, że zabiją. Hunt go odpędzał dłonią w białej rękawiczce, cienie tańczyły po ścianach. Wyłączył ledpad. Ale i to półświadomie, machinalnie, bo – szósty palec, szybko, menu, edytor. Otworzył konstrukt najprostszego odwzorowania, toporny sześcian w 3D. W środku pokraczna kukiełka, klęczy. Zoom, dotyk w operatorze. Ale nie potrafił sobie poradzić lewą ręką, ruchy były nieprecyzyjne, nazbyt gwałtowne. Znowu zmienił setup (szybko, szybciej). Pełna transmisja rozkazów ciała. Zresetował i zaczął od nowa. Pierwsze sekwencje najprostsze, tu jeszcze w miarę wąski algorytm. Potem ustawił widmowe kukły, pięciokrotnie przebiegł między nimi… ale robiło się jasno, otwierali właz, musiał kończyć. Zlepił całość operatorami warunkowymi, wybrał skrypty behawioru, opisał hierarchię celów – i już było za późno, pierwsza dwójka skoczyła.

Odpalił to makro, nawet nie wychodząc z trybu edycji-Baryshnikov automatycznie skorzystał z Rangera. Praworęczność Hunta czyniła różnicę o tyle, iż lewe ramię miał Nicholas gorzej umięśnione i unerwione, lecz przy tak małej odległości od celu Ranger łatwo to kompensował.

Teraz program musiał wybrać moment: ów ułamek sekundy, gdy oni jeszcze niczego nie widzą zza krzywizny ścian studzienki i strzelający z dołu posiada przewagę pierwszego ruchu.

Tszk! Tszk!

Uderzyli o beton martwi (oczy, jedyny słaby punkt w ich zbrojach – nawet klinger przebije noktogogle).

Następnie: dwa małe granaty szokowe. Nie zdążył ich zobaczyć; nie musiał, pamiętał, gdzie spadną. Odkopał je w powietrzu, kierując do tunelu metra. Błysnęło, lecz Nicholas miał już zaciśnięte powieki. Fale poszły głównie tunelem, ale to wszystko zamknięta przestrzeń, więc i tak mocno nim zatrzęsło.

Niemniej makro wciąż się wykonywało. Zamienił klingera na ergokarabinek i postąpił trzy krótkie kroki wstecz. W padającym z góry świetle Hunt widział żółte logo na kamizelce ograbionego trupa: SWAT. Może jakiś mały konflikt kompetencji, pomyślał, sam wciąż bezczynny w uścisku Baryshnikova. Trzeba mieć nadzieję, że pożrą się między sobą. (Stare ścieżki skojarzeniowe nie tak łatwo zarastają).

Trzej następni już spadali. Nie strzelał – strzelali oni. Zdecydowanie nieortodoksyjna taktyka jak na SWAT. Jedna z serii przeszła przez uda Mariny. Zaczęła krzyczeć, nagle rozbudzona, zaraz z powrotem straciła przytomność.

Od rykoszetów trzeszczało powietrze. Hunt musiał tu stać. Nie przypominał sobie, by udało mu się jakoś uniknąć zranienia: w tym miejscu była mgła, krzywa szła ostro w górę. Przeczekał prawdopodobne śmierci, ustawiony nieruchomo przez edytor w optymalnej pozie – jakieś zero koma trzy sekundy. Ostatecznie zredukowało się na draśnięciu w lewą łydkę i przestrzelonym barku. Na szczęście prawym.

Wszczepka kalkulowała i podejmowała decyzje, algorytm musiał zostać dopełniony. Body.exe. Tak: siedem kroków na bezdechu (pamiętał, jak czasami wypuszczali w tym momencie bezwonny i bezbarwny gaz bojowy). I jeszcze tak: cios w kark – obrót – przewrót – seria – przyklęk – seria – done.

Cios musiał być mocny i chociaż ergokarabinek nieco zamortyzował, Huntowi zdrętwiała ręka. Nie czuł teraz żadnej.

Gdy tylko makro się zatrzymało, potknął się o zwłoki, Trudno się nie potknąć, skoro pokrywają prawie całą podłogę – cztery trupy i dwoje nieprzytomnych.

Odruchowo wciągnął powietrze. Nic. Dobrze, kolejna fartoowna redukcja.

– Bark! – syknął, bo rwało go okrutnie od świeżej rany.

Z góry, z ulicy, ktoś krzyczał. Z posiekanego wiadra foliowego wypływała resztka wody.

Marina, znowu przytomna, próbowała wstać.

– Oni zaraz…

– Nie dasz rady, leż.

Rzeczywiście – osunęła się z powrotem na beton, zaplatana w płaszcz Nicholasa.

Hunt odrzucił ergokarabinek i uklęknął nad ogłuszonym agentem. Zerwawszy mu hełm, oparł jego głowę o swoje kolano. W lewą dłoń, do której czucie właśnie powracało pod postacią kłującego bólu, ujął Trupodzierżcę. Przycisnął jego pysk do potylicy jęczącego mężczyzny i nacisnął spust. Rozległ się ostry trzask, agentem zatelepało, na odsłoniętym karku zalśniły mu kropelki jasnej krwi. Następnie Hunt przyłożył wargi Trupodzierżcy do swego prawego nadgarstka. Czk! Oczywiście nic nie poczuł.

Podniósł torbę, schował do niej rozrzuconą po spryskanym krwią i wodą betonie zawartość kieszeni płaszcza, także klingera i Trupodzierżcę, po czym ruszył biegiem do tunelu i tunelem dalej, ku peronowi. Baryshnikov wspomagał go motorycznie. Torba ocierała zraniony bark – co jakiś czas iskra bólu strzelała po sąsiednich, nie zablokowanych nerwowodach. Goniły go krzyki Mariny. Podciągnął słuch. Klęła go z jakąś dziwną satysfakcją w schrypniętym głosie.

Baryshnikov rozpoznał naderwanie któregoś mięśnia. Hunt wyłączył medyczny komunikat. Czekał na ustanowienie łącza. Edytor Trupodzierżcy zwał się Master of Puppets i na razie pozostawał zwinięty do firmowego logo producenta wojskowego software'u: kościstej dłoni z podwiązanymi do palców sznurkami. Hunt nie zamierzał się już bawić w żadne ręczne edycje i po prostu wrzucił MoP do zarządu wszczepki, rezerwując oddzielnego dialoganta.

Gdy tylko na sznurkach pojawiła się kukiełka (oznaczona, nomen omen, jako AGENT1), Nicholas wymamrotał w OVR polecenia. SWAT-owiec, z Mariną w ramionach, dogonił go już kilkadziesiąt metrów za stacją. Kiedy mijał Hunta, ślizgająca się po powierzchni świadomości Marina zakrzyknęła do Nicholasa coś o „armiach zbawiciela". Trzeba brać poprawkę na Grudzień, pomyślał

On z kolei dogonił ich przy czwartej studzience. AGENTl zostawił tu Marinę na dole i sam wspiął się, by otworzyć właz. Hunt sięgnął prawą dłonią ikony MoP-a. W Ovr miał wszystkie palce i mógł nimi poruszać: nerwy pozostały. Zamierzał zresztą przepiąć do nich z fanto-mowego szóstego palca systemowe makrodefmicje i skróty, tamten palec odziedziczył z defaultu. Dotknął ikony – w tle ruszyła klasyka Metalliki -i spojrzał oczyma agenta. Właz był zamknięty, tak jak Nicholas pamiętał.

A więc tędy to pójdzie, pomyślał, taka ścieżka prawdziwa – i w tym momencie pamięć przestała mu działać w drugą stronę. Pozostały wspomnienia wspomnień.

Najwyraźniej Nicholas Hunt nie charakteryzował się specjalnie wysokim jugrinem.

– Diable – rzekł, spoglądając w górę, ku wylotowi studzienki; z ledunku wachlarzowato wymodelowanego nad białą rękawiczką bił tam sierpowaty snop anemicznego światła. – Daj mi mapę okolicy, 3D, ze strefami NEti oraz sieci policyjnych i korporacyjnych. Nałóż, co zapamiętałeś z komunikatów CDC o miejskich residuach szaleństwa. Oglądałem mapy, masz skany. Jeśli znajdziesz coś o zaporach, zamieszkach, Tłumie i tym podobnym, nałóż także. I rusz to w czasie.

– Tak, panie – rzekł diabeł, ukłonił się i wykonał.

Загрузка...