13. Skażony

Coś gryzło go w łydkę. Ostre zęby rwały mięśnie, skrobały o kość, dreszcz szedł przez ciało, wywracał wnętrzności. Hunt poderwał się z chrapliwym wrzaskiem, gotów na ślepo rzucić się precz od Cienia-wampira, byle dalej od rozdzierających nogę kłów.

Musiało mu się śnić. Nikt go nie gryzł. Podwinął nawet nogawkę, ale na skórze nie było najmniejszego śladu. Może to kurcz. Wciąż czuł przecież w mięśniu rwący ból.

Wystraszony, zirytowany rozglądał się po pomieszczeniu. Po prawej miast ściany miał odledowane okna, biła przez nie leniwa jasność chmurnego południa. Przymrużył oczy i dojrzał prostopadłościany pobliskich wieżowców.

To musiało być gdzieś dwudzieste piętro, jeśli nie jeszcze wyżej. Elewacji budynków nie rozpoznawał, to nie był Manhattan, to nie było nowe centrum. Przysunął się do okna i spojrzał w górę. Zlokalizowawszy sterówce, zorientował się z grubsza w swoim położeniu. Staten Island tam, Westchester tam… Dzielnica nowej biedy, nie wyburzone wysokościowce stref niskiej użyteczności, chyba to.

Ale zaraz, od czego maszyna?

I już miał wywołać menadżera wszczepki, gdy przypomniał sobie klinikę, Marinę, swoje dłonie na jej szyi przypomniał sobie cały ten nieprawdopodobny thriller, w jaki go zassało wczoraj wieczorem – i poniechał. Kusiło go, żeby sprawdzić, czy blokada modułu łączności wciąż jest w mocy, chciał też przejrzeć ostatnie zapisy A-V. Ale że nie potrafił zrobić tego poza MUI, powstrzymał go zrodzony ze straszliwego podejrzenia – które również właśnie sobie przypomniał – irracjonalny strach przed konfrontacją.

Wstał z białej termopiany, na której widać ktoś go w nocy ułożył. Prócz prostokątu natryśniętego na podłogę posłania, nic nie kalało jednostajnego błękitu pokoju. Podnosząc się, przeciągnął ręką po cieniutkiej niebieskiej wykładzinie i w powietrzu zawirował mały obłok kurzu. Na pierwszy rzut oka pomieszczenie wyglądało jednak na utrzymane w idealnej czystości. Nie wykorzystywane biura? Podszedł do drzwi. Nie otworzyły się. Pchnął. Zatrzaśnięte. Zagadał do nich. Nic. Zatem znowu cela.

Wrócił do okna. W dole, przekreśloną długim cieniem, miał ulicę, rozpisaną na trzy poziomy, osiem pasm ruchu – ale po żadnym z nich nie sunęły pojazdy, obraz był całkowicie statyczny. Odstąpił i przejrzał się w szybie. Nos paskudnie spuchnięty, cera niezdrowa, na szyi wielki siniak po ukąszeniu nanowampira. Koszula ubrudzona, krew i smugi jeszcze ciemniejsze, spodnie pomięte, mankiety nigdy już nie osiągną tej geometrycznej symetrii. Odruchowo wygładził jednak ubranie. Laski nie miał. stracił ją w godzinach szaleństwa. A przydałaby mu się teraz, dla zamknięcia na czymś dłoni.

No więc tak. (Poruszył barkami, odetchnął). No więc dwie ewentualności: policja wyłuskała mnie z wraku samochodu – ale to bez sensu, po co mieliby mnie tu chować, znajdowałbym się teraz w szpitalu, w rękach medykatora i jurydykatora – albo też to Marina i Vittorio uwięzili mnie, umknąwszy pościgowi – ale i to niezbyt prawdopodobne: mianowicie jakim sposobem mieliby mu uciec?

Skoro jednak tu jestem… Czemu mnie więżą? Ha, powodów dosyć. (Uśmiechnął się pomuro do siebie samego w szybie). Chociażby dlatego: ponieeważ usiłowałem zamordować Vassone. Nie ja, oczywiście, tylko menadżer za pomocą edytora ruchu. Ale z zewnątrz to zawsze jestem tylko ja. W końcu – czymże są te programy, jeśli nie sługami mymi, dalekosiężnymi protezami mej woli? Mogłem im jasno zakazać. Powiedzieć: nie. Nie wolno. Nie powiedziałem.

Czy rzeczywiście? Pamięć sanna nie odtworzy mi teraz każdego słowa z naszych rozmowy. Może mu zabroniłem… Ale nie, to niemożliwe, nie złamałby wyraźnego zakazu.

Tu jednak zaczynał się ów łańicuch straszliwych podejrzeń. Jęły mu się one kłuć jeszcze w minivanie, późniejsze wydarzenia tylko je wrzmogły. Niewiele bowiem Nicholas wiedział o wszczepkachi i software OVR, ale pośród nielicznych jego pewników pierwszy był ten: że mianowicie nie sposób wejść do cudzej wszczepki bez przyzwolenia jej posiadacza. Stuprocentowe zabezpieczenie stanowiło podstawowe kryteriumi dla każdego z kolejnych modeli. Któż zgodziłby się na implantację, gdyby w konsekwencji groziła mu ona przemiienieniem w zombi? Nawet sam menadżer potwierdzafi, że takie włamania są niemożliwe.

Przyjmijmy więc wersję bardziej prawdopodobną i zgódźmy się, iż Vittorio nie był w stamie zablokować mi modułu łączności.

Jednakowoż menadżer twierdlzi, że został on zablokowany. Wniosek: menadżer kłamiie. Ale menadżer nie może kłammć. To kolejny pewnik, Wniosek: albo moduł został zablokowany w jakiś inny sposób, albo menadżera wcześniej tak wrednie spatchowano.

Do obu ewentualności pasuje tylko jedno miejsce i jeden czas: izolatka Skrytojebcy. Przyjąłem kobrę na ciało.

Zdjąłem zabezpieczenia. Skrytojebca poprosił w tak naturalny sposób, bez nalegania, wydawało się to zupełnie oczywistą koniecznością, rutyną w postępowaniu sneakera z zaszczepionymi klientami…

Och, jakichż scenariuszy nie podsuwa wyobraźnia…! Na przykład:

Hedge węszy za Chiguezą, sneakerzy Langoliana namierzają go i Hedge otrzymuje propozycję nie do odrzucenia. Toteż nie odrzuca jej, tak więc kiedy powtórnie odwiedza go ów niezdrowo wścibski klient – kobra już czeka, pełna langolianowego jadu…

Wszystko, co mi się przydarzyło od momentu opuszczenia willi Skrytojebcy, podlega zakwestionowaniu.

Kłopot w tym, iż wartość takiej hipotezy jest w gruncie rzeczy zerowa, jako że nijak nie sposób jej sfalsyfikować. Muszę sobie radzić, jak poradziłem sobie z podejrzeniem monadalnego opętania: niezależnie od przesłanek i dowodów, postępować tak, jakby nie było ono prawdą.

To trudne, bardzo trudne, zważywszy, iż w tej chwili jestem przecież niemal pewien, że znajduję się we władzy jakiegoś perfidnego Mad Drivera; że choćbym wykasowal z pamięci wszczepki wszystkie MUI i profile, nie dałoby mi to najmniejszej gwarancji realności tego pokoju, tych promieni słonecznych, nawet własnego ciała. Każda czynność pozorna, każdy bodziec przefiltrowany…

Wciąż może to być prawda – Marina, Cień, klinika, szturm – może; ale może całkowite kłamstwo; i cokolwiek pomiędzy. Sprawdzić? Jak? Nawet gdybym kazał otworzyć sobie czaszkę i operacyjnie usunąć nanomaty – owa operacja również mogłaby stanowić złudzenie.

Skoro raz powziąłem silne podejrzenie, do śmierci żyć już będę życiem kota Schródingera: zarazem prawdziwie i na niby. I tylko tyle trzeba: podejrzenia.

Przycisnął czoło do chłodnej szyby. To uświadomiło mu, jak się spocił. Rękawem otarł skórę. Czuł to wszystko z obrzydliwą wyrazistością: pot, chłód szyby, ciepło słońca, i jeszcze zatęchły zapach tego pokoju, i lekki posmak papryki na języku, ucisk krzesła o plecy, ciężar gruzu…

Gdyby Pascal żył w naszych czasach, o co innego by się zakładał, inne macierze kreślił. Nie wiesz, czy to życie, czy gra, toteż zawsze postępuj podług rachunku minimalizacji kosztów pomyłki, jak gdybyś wszystko robił naprawdę. Oto jest przykazanie na XXI wiek.


Zgiął szósty palec. Gdy otworzył się katalog MUI, kopnął BACK.

– Diable – rzekł – zabraniam ci podejmować jakiekolwiek działania przeciwko doktor Vassone.

– Bezwarunkowo, sir?

– Co masz na myśli?

– Jeśli przyjdzie do wyboru: pana albo jej życie…

– Ostatecznie każdą sytuację możesz sprowadzić do takiego wyboru, prawda? Czy przykładała mi pistolet do głowy? A dusiłeś ją. Zabraniam ci. Nie otworzysz edytora ruchu bez mojego wyraźnego rozkazu. Anuluję cały setup ochrony osobistej.

– Jak pan każe, sir. Wszyscy mają prawo do eutanazji.

Hunt na moment odwrócił się od okna i spojrzał na Lucyfera. Diabeł stał w pozycji „spocznij", z rękoma założonymi za plecami, popatrywał na Nicholasa lekko ku niemu pochylony, rogi lśniły.

– Łączność? – warknął Hunt, obróciwszy się z powrotem ku miastu.

– Niestety, sir.

I po cóż tak szybko pozbywał się telefonu? Oto kolejna nauczka. W dowolnym okresie dla każdej dziedziny utrzymywać należy przynajmniej dwie technologie: aktualną oraz jej poprzedniczkę. To zmniejsza prawdpodobieństwo utknięcia w ślepej uliczce technoewolucji. -Otwórz mi wczorajsze skany. -Nie dysponuję żadnymi plikami OVR z wczoraj.

– Co?

– Był pan nieprzytomny, sir. -Co, u diabła, jaki nieprzytomny… – Sir…?

– Chwila, moment. Datownik. Spojrzał i zazgrzytał zębami.

– Był pan nieprzytomny dwie i pół doby – wyjaśnił diabeł. – Środek, który wprowadził panu do krwioobiegu Cień Vittorio, utrzymywał pana w stanie śpiączki. Mogłem monitorować tylko funkcje organizmu. Jeśli pan chce…

– Otwórz mi skany ze szturmu na klinikę.

– Proszę bardzo.

Znowu ciemność i hałas. Skąd nadbiegł Vittorio z Mariną? I kim był ten mężczyzna, z którym Hunt się zderzył? – Vittoriem właśnie? Skąd gaz i kto strzelał? Nawet najbardziej wyrafinowany analizator graficzny nie wyłowi z obrazu tego, czego na nim po prostu nie ma. Przewinął Nicholas kilkakrotnie zbliżenia sił policyjnych, ludzi zza bariery. Nie rozumiał postępowania policjantów. Skoro spenetrowali sieć kliniki tak dogłębnie, że zablankowali jej system bezpieczeństwa – to jakim cudem przeoczyli to tylne wyjście, którym uciekał Cień? Jeśli faktycznie Vittorio umówił Marinę z tamtejszymi doktorkami, jeśli to on był pośrednikiem, wówczas miał prawo znać rozkład pomieszczeń i nawet jakieś ukryte przejścia. Lecz dlaczego nie znała ich policja? Więcej: Vittorio spodziewał się, był zgoła pewien, że policja ich nie zna.

Mała fałda logiczna.

Bum! Tąpnęło, gdy odpalili ładunki. Hunt obserwował szturmowców NYPD, w zwolnionym tempie wskakujących przez wybite właśnie otwory do wnętrza oślepiająco białego budynku. To z mojego powodu, uznał. Bo trudno przecież przypuszczać, że był to zwykły zbieg okoliczności, iż akurat na tamtą noc zaplanowano operację przeciwko zorganizowanej przestępczości. Jakoś tu za mną i Mariną trafili. Jak?

– Jak?

– Najbardziej prawdopodobna wersja: A amp;S obróciła swojego satelitę i prześledzili drogi wszystkich pojazdów i pojedynczych osób opuszczających hotel w krytycznym przedziale czasowym.

Sam moment dostrzeżenia uciekinierów nie został zarejestrowany, Hunt był wówczas odwrócony tyłem do blokady, a kiedy się obejrzał, śmigłowce już pędziły na niego. Teraz rozpoznał kolejne załamanie logiki: jakim prawem UCAV-y NYPD strzelały do nie uzbrojonych podejrzanych? Co ci policjanci sobie wyobrażali, wydając podobne rozkazy?

Przyjrzał się „tym policjantom" jeszcze dokładniej, klatka po klatce, w wyostrzeniu prawie granicznym, mały zoom od pikselozy. Wówczas go spostrzegł, patrzącego ponad maską furgonetki SWAT prosto na Hunta i Marinę, z ręką wpółuniesioną, mówiącego coś w przestrzeń.

– Czytaj – polecił Nicholas.

Odszyfrowane z ruchu warg McFlya słowa wyświetlały się i bladły na tle obrazu. TAK, CHOLERA, ONI. JESZCZE NIE, ALE WSZYSTKO MOŻLIWE. DAJ. TAK, ZARAZ ICH DOSTANĄ. NIECH TU PRZYLECĄ Z PODKŁADKĄ, TRZEBA ICH BĘDZIE POTEM WYJĄĆ OD KORONERA, ON MA WSZCZEPKĘ, ZNACZY SIĘ HUNT, WIĘC MOŻLI. Zniknął Huntowi z pola widzenia za samochodem – i to było tyle, jeśli chodzi o występ McFy`a.

– Pięknie – mamrotał Hunt. – Cudownie. Wspaniale. Fantastycznie. Kurwa mać na biegunach.

Usiadł na podłodze w rogu pomieszczenia i oparł się o ścianę.

Zdało mu się, że ktoś coś do niego mówi, nawet przechylił odruchowo głowę, ale panowała zupełna cisza, pokój był dobrze izolowany. Słyszał tylko własny oddech.

Zafrasowany Lucyfer pochylał się nad nim. – Trupem jestem, mój diable, trupem – rzekł mu Nicholas.

– Sir…?

– Sam już nie wiem, co gorsze.

– Jeśli wolno mi coś zasugerować…

– Wyłączżesz tę psychoanalizę.

– Nie od rzeczy byłoby sprawdzić domyślne hasła TV, -prawie na pewno jest tu gdzieś ledekran, być może wciąż działający, być może z wyjściem. – Jak sobie życzysz. Daj listę. Diabeł podał mu kartkę, Hunt zaczął mechanicznie

Nie mógł się Nicholas powstrzymać, by nie tworzyć scenariuszy dalszego rozwoju wydarzeń, jeden bardziej ponury od drugiego, kończących się nieodmiennie jego śmiercią, gdy już tamci wydobędą z niego, co im potrzebne. Bo był to przecież jedyny powód, dla którego w ogóle jeszcze żył: czegoś od niego chcieli.

Dotarłszy do dwóch trzecich listy, urwał, bo w pokoju nagle zrobiło się ciemno: ledunek okna uaktywnił się, wyświetlając witrynę lokalnego providera.

– Sir. – Diabeł nadął się dumą.

Hunt niechętnie, ale podźwignął się na nogi, bo z tej żabiej perspektywy widział ledekran w skrócie omal nieczytelnym. Wstając, pomyślał o drzwiach i odwrócił się na pięcie. Zaczęły się bezszelestnie otwierać, ze szczeliny buchało ciepłe światło. Weszła Marina. W progu za nią stanął Vittorio, wielki, ponury, cały czarny w obszernych płóciennych ciuchach barwy mielonego grafitu. W wyprostowanej ręce trzymał wycelowany ponad Vassone w Nicholasa pistolet – nie klinger, lecz ów kanciasty gnat, z którego się ostrzeliwał w klinice. Marina była o tyle niższa, że nie groziło, iż wejdzie na linię strzału, zaraz zresztą odstąpiła w prawo. Z takiej armaty wystarczy podmuch, pomyślał Nicholas – i w tym momencie przypomniał sobie o postrzałach, które otrzymał tamtej fatalnej nocy. Mało brakowało, a zacząłby się na ich oczach macać, po barku, po biodrze. Ogarnęły go równocześnie strach i zimny gniew. Twarda rękojeść pistoletu w dłoni, pewność mięśni ułożonego wzdłuż linii ramienia, omal je czuł. Palce przebiegły nerwowo po koszuli, dopięły ją wysoko pod brodą. Gdzie marynarka? Obejrzał się na posłanie. Żadnej marynarki.

Wtedy wszystko zrozumiał.

Wymienił z Mariną jasne spojrzenia. Ja wiem, że wiesz, że ja wiem. Kontrolowane napięcie. Wydostać tajemnicę.

Rzekł w OVR:

– Jeśli mnie pamięć nie myli, przekopiowałem jakiś wariograf behawioralny. Bądź tak miły i odpal go.

– Służę.

Równocześnie odezwała się Marina. Tak właśnie wydawało mi się, że już nie śpisz… Jak się czujesz?

Spostrzegł, że była ubrana w te same lub takie same spodnie i golf, co w poniedziałek. Kto jak kto, ale Marina Vassone z pewnością nie należy do tych kobiet, które nie zwracają uwagi na swój wygląd.

– Co się stało? – spytał.

– Nie podchodź do mnie.

– Nie podchodzę. Co? Ma mnie przecież na muszce, rozwali mi łeb w mgnieniu oka, czego się boisz? – I, zupełnie spokojnie: – Nie uduszę cię.

– Nie boję się. Nie podchodź.

Diabeł zachichotał. Nos Mariny wydłużył się o pół cala. Hunt skrzywił się.

– Zmień wizualizację – mruknął w OVR.

– Na jaką?

– W każdym razie jakąś, mhm, mniej ekstrawagancką. Twarz Vassone odzyskała normalny wygląd. Nicholas odwrócił się i odledował wielkie okno. Rozjaśniło się co najmniej, jakby zmienił MUL Od razu też poczuł się pewniej. Oparł się plecami o okno, założył ręce na piersi. Marina popatrywała na niego badawczo. A Vittorio – Vittorio stał niczym posąg, nawet nie mrugał, a jeśli w ogóle oddychał, to jakoś zupełnie niedostrzegalnie, płytko i powoli. Po lewej stronie Mariny sędzia w czarnej todze uniósł na wysokość głowy dwuszalową wagę. Na jednej szalce zwijał się zielonoczarny wąż, sycząc i wysuwając ognisty język, na drugiej spoczywał biały kwiat (takie, niestety, są defaultowe symboliki). Szale pozostawały w równowadze. Wszystko to – przybrana przez Nicholasa poza, wymuszone oddalenie od Mariny, sędzia, obecność Vittoria, broń w jego dłoni – czyniło niemożliwym, a w każdym ra-zie niezmiernie trudnym, sprzeciwienie się formie. Teraz miały pójść za sobą, z taką samą nieuchronnością, z jaką dzień następuje po nocy: szyderczy półuśmiech, aluzyjne nieopowiedzenia, spojrzenia jak lód, gniewne milczenie, zimna wściekłość, ostentacyjna obojętność. Oboje doskonale pamiętali, jak próbował ją zamordować. To wspomnienie będzie odtąd stać za każdym słowem i gestem. Ale nawet gdyby miało od tego zależeć jego życie (a bądźmy szczerzy: zależy, zależy) – nie zdobe-dzie się Nicholas na żadne tłumaczenia: że to nie on, że menadżer, że Baryshnikov, że kalkulacje wszczepki… Nie zniósłby takiego poniżenia wobec nikogo obcego; wobec nikogo.

Jest NEti i są kody jeszcze od niej mocniejsze.

– Dlaczego cię ścigają? – pytała. – Dlaczego wydali nakaz? Z kim masz umowę? Skąd wiedziałeś? Kto ci dał? Na co grasz? Kto należy do spisku?

– Jakiego spisku?

– Wymień wszystkie.

– Nie ma żadnego spisku. Chyba że uważasz za takowy ów plan langolianowych strategów, którzy cię skorumpowali.

– Nikt mnie nie korumpował! – warknęła. – To ty masz wszystko: wiedzę, program.

Ha, pomyślał smętnie, znowum wyszedł na szarą eminencję.

– Jaką wiedzę? – westchnął. – Jaki program?

– Wiedziałeś o wirusie. To on jest tym Grudniem, prawda? Wiedziałeś o Modlitwie, miałeś ją przez cały czas w kieszeni!

– Ty sama najwyraźniej też byłaś nie najgorzej poinformowana.

– O Grudniu nie wiedziałam nic. – (Kwiat cięższy od węża). – Kto ci powiedział?

Hunt wzruszył ramionami.

– Nikt. Domyśliłem się. Nazwa kodowa przeciekła do mnie z waszyngtońskich plotek. Popytałem. Wypłynął tylko Wrzesień. – Opowiedział jej o nim słowami fenomurzyna z Hacjendy. Słuchała odchylona w tył, oparta łopatkami o ścianę. – Zacząłem więc się zastanawiać: jaki będzie następny etap w Wojnach Monadalnych, skoro już ustali się równowaga między nowymi mocarstwami? Skojarzy łem z tym, co mówił Schatzu o drugim rodzaju Wojen: wpływie masowym, nieselektywnym. Pamiętaj, że na moim biurku leżał estep, śnił mi się po nocach. Cóż prostszego, rozumowałem, jak podpiąć RNAdycyjną część egzekutywną estepu do Września? I co wówczas otrzymamy? Profilowany genotypicznie wirus zwiększonej podatności na presję myślni, ot co. I nawet zacząłem go podejrzewać u Azjatów. Może Transwaal albo Izrael wspierali w ten sposób swoje ataki na Hongkongijską i Chiny? To znaczy przez wystawienie narodów na trendy gospodarczo samobójcze.

– Słusznie podejrzewałeś – parsknęła. – Chiny odpowiedziały Grudniem otwartym. W ciągu kilku tygodni dotrze do ostatnich eremitów. W telewizji lecą bez przerwy ostrzeżenia i zalecenia Centrum Chorób Zakaźnych. Zabić każde napotkane zwierzę. Nie zbliżać się do szpitali, klinik, miast więziennych. W miastach więziennych krwawe bunty. Na dniach będziemy mieli coś analogicznego do brytyjskiej Ustawy o Rozruchach z 1715, z nie lżejszymi sankcjami. Powyżej sześciorga to już tłum. Zakazane są jakiekolwiek publiczne praktyki religijne. W strefach gęstszego zaludnienia prawdziwy horror, tam najwięcej dzikusów, a ich pierwszych ogarnęło. Bo Grudzień na zastrzeżony genframe designerów przyszedł do nas wczoraj, ten otwarty, na wszystkich rzeźbionych.

– Z kim się kontaktowałaś?

– Vittorio wychodził. Musiał.

– Więc najprawdopodobniej jesteś nosicielem.

– Tak. – (Kwiat cięższy). – Ty już też.

– Tak czy owak, ja mam Grzyba. Zaszczepiłaś się? Nie chcę. Zresztą po Grudniu niewielki to już ma sens: stopniowanie gwałtu.

Noo, nie wiem. Ja jakoś nie…

Ale nie dokończył, bo nagle zorientował się, że to nieprawda. Zadrżał, mróz przeszedł mu po kościach, odruchowo potarł ramiona. Grudzień we krwi. No tak. Przecież czułem to. O: jak słońce bije mi zza pleców. A skąd wiem? Bo Vittorio patrzy. Dlaczego niby obejrzałem się wówczas na drzwi? Ten lęk. Czyj? Nie Mariny aby? Który impuls mój?

Mówić, mówić, mówić, byle szybko, to też jest mantra, chroni.

– A Modlitwa? – pytała. – Skąd ją masz?

Więc odpowiadał, prędko, bez zastanowienia, z myśli najpłytszych, najjaskrawszych:

– Przysłał mi ktoś. Anzelm chyba. Nie mogę jej otworzyć. Tobie się udało? Ty wiesz, co to jest, prawda?

– Sama pomagałam ją układać. – Uciekła wzrokiem w szare niebo, lecz sędzia nie zareagował. – Anzelm? Anzelm nie mógł jej mieć. Nie wiem, ile jej kopii istnieje, ale naprawdę niewiele. To był pomysł Chiguezy, wymyśliła ją po lekturze drugiego memorandum Schatzu. Langolian miał już wówczas swojego Grzyba, wnieśli go w wianie dwaj kognitywiści, których podkupiła z Mostu, i szło tylko o ustalenie profilów.

– Ale co to w ogóle za program?

– Taka nakładka na Grzyb. – Wzruszyła ramionami. Podeszwą lewego buta machinalnie klaskała o ścianę. -Moduluje natężenie i rodzaj indukowanej przez niego emisji psychomemicznej. W skali jednego umysłu niewiele to daje – ale rzecz jest przeznaczona dla grup i całych społeczeństw.

Przypomniał sobie Ronalda Schatzu w „Santuccio". „Proszę to sobie wyobrazić, proszę to sobie tylko wyobrazić…!" Ktoś faktycznie sobie wyobraził.

– Sekretna hodowla monad. Pokręciła głową.

– Nie, nie. Cóż by to w końcu dało? Ile musiałoby być tych monad? Modlitwa działa inaczej: nasyca myślnię określonymi strukturami psychomemicznymi, wywierając podprogową presję. Na przykład korelacji określonego dźwięku, kształtu czy smaku z uczuciem satysfakcji bądź niechęci. Sam Grzyb nie określa przecież „treści" inhibicyjnych wydzielin i tu pozostaje pole dla manipulacji. I jeśli zsynchronizuje się owe emisje u wystarczająco dużej liczby zagrzybionych… Rozumiesz… Kamień filozoficzny inżynierii memetycznej, Graal marketingu.

– Bezpośrednie sterowanie wektorami konsumpcji.-Zobaczył to wyraźnie, niczym w komputerowej animacji. – Tak. Kontroler Modlitwy mógłby wylansować lub utopić każdy jeden produkt. Trudno nie kupić wozu akurat tej marki, skoro śni ci się jego logo po nocach. Całemu miastu całemu narodowi się śni. Cholera, ten Schatzu to zaraza…! Że też… -Nie podchodź!

– Dobra, dobra. A na co ty byłaś w tym wszystkim Chiguezie potrzebna?

– Testy. EEG przejmowanych przez monady. Przed estepem to było przecież jedyne źródło danych. Modlitwa jest bardzo elastyczna, ale nie da się pisać programu zupełnie w ciemno. Nicholas. Komu mówiłeś? Kto wiedział? Dlaczego znaleźliśmy się na czarnej liście? Ja – rozumiem; ale ty?

– Pojęcia nie mam. Może McManamara wykorzystał naturalne ciśnienie… Nie wiem.

– Kto należy do spisku?

– Spisku! Daj że spokój.

– Dlaczego do mnie z tym przyszedłeś?

– Bo dowiedziałem się o twoich powiązaniach z Langolianem. I miałem rację, może nie?

– Dlaczego wezwałeś jurdy?

– Rzucił się na mnie. Co mi pozostało? Masz pretensje? W końcu to był zamach na ciebie.

– Zostawiłeś gdzieś jakieś informacje? Plik powierniczy?

– Nie. Nic.

– Co chciałeś potem zrobić?

– Wykorzystać cię. Co innego? Spotykałaś się z niewidzialną Chiguezą.

– Dobrze.

Nadal nie spoglądała na Hunta. Klap-klap butem o ścianę.- Nicholas zaś popatrywał to na nią, to na Vittoria, który najwyraźniej do reszty zapomniał, że jest człowiekiem, Szukał w sobie Hunt impulsu dla mordu i niczego takiego nie wyczuwał. Co jednak nie stanowiło żadnego dowodu, zważywszy na Grzyb: Vittorio i tak może już w tej chwili planować zabójstwo.

Zebrał się więc w sobie, opanował oddech. W tym momencie jednak Marina podniosła na niego wzrok, zapewne tknięta echem Nicholasowego podenerwowania (jej Grzyb wszak nie chronił) – i w ostatniej chwili zmienił swoją kwestię:

– Nie rozumiem, w jaki sposób Modlitwa mogłaby wejść na cudze Grzyby.

– A w jaki sposób Vittorio zablokował ci wszczepkę? -odmruknęła mu Vassone, znowu zamyślona.

– No właśnie, w jaki?

– Według ciebie czyjej produkcji jest Tuluza 10? Waga ani drgnęła w ręku sędziego.

Czy to możliwe? (Bardzo chciał Nicholas uwierzyć). Cóż, posiada pozory prawdopodobieństwa – przynajmniej dla takiego jak ja laika.

Lecz skąd mogę mieć pewność, że ona naprawdę to powiedziała?

Ta spirala podejrzeń nie ma końca…

Wtem Marina najwyraźniej podjęła jakąś decyzję, bo oderwała się od ściany i ruszyła energicznie ku drzwiom. Koniec przesłuchania. Hunt spiął się.

W progu przystanęła, obejrzała się na niego. Stał tam w milczeniu. Dwoma szybkimi ruchami poprawił mankiety, wyprostował się. Czekał.

– Czemu? – zapytała. Twarz, oczy, głos, wszystko absolutnie bez wyrazu, ale Nicholas poczuł to krótkie szarpnięcie słonego gniewu.

– A tam. Menadżer mojej wszczepki ma silnie rozwinięty instynkt opiekuńczy. Nie odłączyłem mu edytora ruchu. Pewnie wszystko z przeoczenia. Chociaż… diabli wiedzą.

Skinęła mu głową.

Klepnęła wyciągniętą rękę Cienia. Ten opuścił ją, schował broń i cofnął się w głąb białego korytarza. Hunt wściekł się. Skoczył ku drzwiom.

– Co, wierzysz mi? – warknął rozeźlony. – Trzeba ci było podłączyć mnie do jakiejś maszynki, ten twój Cień już by coś wykombinował, skąd wiesz, czy nie łgałem ci tu od początku do końca…

– Wiem; nie łgałeś. Cień wykombinował. Kiedy spałeś, zsyntetyzował i podał ci serum. Nie możesz wypowiedzieć żadnego słowa, które nie byłoby prawdą.

– Akurat!

– Zaraz uwierzysz. Aha, jak będziesz chciał pójść do łazienki, zapukaj, Vittorio cię zaprowadzi.

– Dlaczego ty…

Zatrzasnęła drzwi.

Jeszcze przez długą chwilę walczyło w nim o lepsze

z malarycznym gniewem owo charakterystyczne dla pani doktor chłodne rozbawienie. Potem Grzyb przeważył i Hunt został sam na sam ze swoją wściekłością.

To było w czwartek; a opuścili ów biurowiec dopiero w sobotę wieczorem.

W tym czasie przeglądał na oknie serwisy informacyjne, odtwarzał zachowane w pamięci wszczepki pliki OVR, przekomarzał się z diabłem, układał scenariusze klęski i upokorzenia. Próbował też ciągnąć za język Vittoria -bo Mariny już, aż do soboty wieczór, nie zobaczył.

Vittorio, jeśli w ogóle odpowiadał, to krótkimi, urywanymi zdaniami, bez ostentacyjnej niechęci, lecz z jeszcze bardziej obelżywą obojętnością.

– I co teraz ze mną zrobicie?

– Na pewno nie puścimy wolno.

– Mogiła?

– Na razie czekamy.

– Na co?

– Na okazję.

I tak dalej, szybkie pytania i jeszcze szybsze odpowiedzi, wydawało się, iż po prostu nie można go zmęczyć, zirytować, w jakikolwiek sposób wyprowadzić z równowagi.

W Vittoria dłuższej obecności spływał powoli na Nicholasa przemożny spokój, naturalna cisza na wieki spętanego żywiołu.

Lecz Hunt pamiętał swoje: obrót głowy, małe oko lasera, kanciasta lufa, martwa jego twarz, oleiste źrenice; czego nigdy nie zapomni.

Strach? Oczywiście, ten najgorszy, organiczny, irracjonalny, w odruchach i grymasach; zwłaszcza potem i przedtem.

Opanowywał je z wielkim wysiłkiem. Dobrze wiedział, że jest tchórzem – lecz dzień, w którym pozwoliłby sobie na publiczne okazanie strachu, byłby ostatnim dniem Nicholasa Hunta.

Tym bezczelniej nagabywał Cienia, także wtedy, gdy ten przynosił mu jedzenie.

Ta okazja, na którą czekali – zamierzali się na jakiś czas ukryć w jednej z zamkniętych enklaw pod Nowym Jorkiem. Nie była to enklawa konstytucyjna, całkowicie odizolowana: do sekty kulturowej nie można wstąpić „na jakiś czas", no i nie biorą tam ludzi z ulicy. Do takich enklaw zresztą też nie. Vittorio posiadał jednak kontakty wśród enklawistów i udało mu się wkupić całą trójkę na pół roku za jakąś astronomiczną sumę. Oczywiście pod fałszywymi nazwiskami – pieniądze były między innymi za gwarancję całkowitej blokady informacyjnej, którą dają swym stałym członkom wszystkie enklawy zamknięte, jako konsekwentnie odmawiające uznania zwierzchności prawa miejscowego.

Skąd pieniądze? Wszystkie konta im przecież pozamrażano, poza tym enklawiści i tak nie przyjęliby przelewu, który śledziłoby tyle oczu. Z kont Vittoria? Po przedstawieniu przed kliniką z pewnością namierzono i jego. Na takie właśnie ewentualności ludzie gromadzą starodruki. Książki to obecnie jedyny papier wartościowy i Marina targała w tych swoich dwóch torbach całą bibliotekę pierwszych wydań, na wagę droższe od złota. Przepadły wraz z minivanem w klinice. Pozostał jej tylko Milton i Newton ukryte gdzieś na mieście podczas wcześniejszych przygotowań Vassone do ucieczki, zanim jeszcze dotarła do niej informacja o śmierci syna. Vittorio musiał pójść po nie. Wrócił z książkami i z Grudniem.

A właśnie, klinika. Jak uciekli? Cień nie powiedział tego jasno, lecz jego powiązania z podziemiem musiały wykraczać daleko poza przelotne kontakty w roli klienta. Wiedział o tunelu i znał sposób na wysadzenie ściany nośnej budynku (strzałem?). To był ten huk, który Nicholas usłyszał biegnąc: przygotowana przez gangsterów pułapka, ostateczne zabezpieczenie w ucieczce. A potem? Jak wyniknęli się helikopterom? W odpowiedzi na to pytanie Vittorio tylko postukał się palcem w czoło. Ponieważ jego twarz, jak zwykle, nic nie wyrażała, Hunt wpierw pomyślał, że Cień z niego drwi. Ale potem, sam z diabłem w celi z widokiem na miasto, doszedł do wniosku iż Vittorio w ten sposób wskazywał na wszczepkę. Tak śmigłowce były bezzałogowe i z całą pewnością przystosowane do kontroli via OVR, a on, Cień, dzięki Vassone znał sposób na nieinwazyjne włamy.

I tylko zagadywany o swoją umowę z Mariną, o zasady kontraktu – Vittorio milczał.

Ponieważ budynek (prawdopodobnie cała dzielnica) został zlicytowany lub właśnie czekał na licytację, w każdym razie nikt nim aktywnie nie zarządzał i nikt w nim nie wynajmował aktualnie przestrzeni użytkowej – wszystkie systemy funkcjonowały na najniższym poziomie energetycznym. Dla Nicholasa oznaczało to między innymi zimne, ciemne i duszne noce – ale bardziej doskwierało mu ograniczenie serwisu informacyjnego miejscowej sieci. Lokalny provider zamknął dla tego węzła wszystkie linie płatne, pozostawiając jedynie dwie publiczne oraz kilkanaście największych gratisowych, wręcz przeładowanych obligatoryjnymi reklamami, z niezwykle ubogimi opcjami customingu i całkowicie zablokowanym wyjściem interakcyjnym. Gdyby nie ta blokada, Hunt mógłby, wycierpiawszy wpierw półgodzinną sieczkę reklamową, otworzyć darmowe połączenie z dowolnym numerem w Nowym Jorku lub – również za friko – przesłać do 2GB na konta otwarte.

Inna rzecz, że i tak nie bardzo miałby do kogo się zwrócić, nie po tym, jak we wszystkich tych serwisach ogłaszano go z nazwiska, twarzy i DNAM zbiegłym agentem obcego wywiadu, odpowiedzialnym – wespół z drugim zdrajcą, Mariną S. Vassone – za Kryzys (w ciągu tych. kilku dni dorobił się on wielkiej litery) oraz Zarazę (która była Zarazą już w newsach inicjujących). Mord medialny, bez wątpienia – ale jakże prostacki! Tu przecie zawsze była w cenie subtelność. Ogłosić ofiarę wszem i wobec malwersantem, gwałcicielem psychicznym, donosicielem FBI – każdy potrafi. Ale zabić człowieka samymi komplernentami… o, to jest prawdziwa sztuka asasynów memetycznych! to jest styl i forma! Tymczasem co: przez łeb maczugą. Niemniej efekt ten sam: zimny trup; nic już nie pomoże.

W pierwszym odruchu co prawda pomyślał Nicholas tak: Imelda, Anzelm, matka, ojciec.

Drugi odruch był tym zrodzonym z rozsądku. Imelda? A co ona może? Zresztą i tak na pewno znajduje się na liście FBI i jurydykatorów. Anzelm? Cholera, najpewniej to właśnie on przesłał mi tę Modlitwę, ochrona go zgarnęła i stąd ta nagonka i McFly do nadzoru egzekucji. Matka? Też pod obserwacją. Jedyne, co mógłbym jej przekazać, to gorące Jestem niewinny" – ale przecież ona i bez tego w moją winę nie wierzy i nie uwierzy Ojciec? Skąd, u licha, przyszedł mi do głowy ojciec? Nie żyje od lat.

Co się tyczy Kryzysu i Zarazy, wiedział o nich nawet więcej, niż chciał, w serwisach poświęcano im osobne działy. Kryzys odbijał się już na gospodarkach wszystkich państw i sojuszy. Mocarstwa monadalne in spe zyskały sobie u komentatorów przydomek „krokodyli krachu" -a nawet one (Hongkongijska, Transwaal, Izrael, Librę Inc.) w ogólnym rozrachunku traciły, tylko że wyraźnie mniej od reszty. Co jeszcze je odróżniało: ich strategie były zaskakująco ofensywne. Infoekonomiczni analitycy nie rozumieli tego i bredzili coś niejasno o „nowych grach obronnych". Hunt, który znał sekret myślni, wiedział lepiej: oto jest Jałta post-IEW. Na jego oczach.

Dzięki błyskawicznym lotniczym połączeniom Zaraza objęła całą Ziemię w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Były obrazki ze wszystkich kontynentów, nawet z Antarktydy. Naukowcy o najdziwniejszych nazwiskach i nieprawdopodobnych akcentach wypowiadali się o wirusie, z pomieszaniem autorytatywności i niepewności, jakby żywcem wziętym z zeszłowiecznych wystąpień wirusologów na temat HIV. Udało im się wyselekcjonować bardzo rozbudowany człon RNAdycyjny Grudnia. Ale co tu właściwie podlega edycji – tego nie wiedzieli. No jasne, szydził Hunt, skąd mieliby wiedzieć, przecież nic jeszcze nie przeciekło o estepie.

Kazał Lucyferowi wykorzystać bogate dane załączone do plików pokonferencyjnych do przeprowadzenia prostej ekstrapolacji trendu. Diabeł zaczął rozwodzić się bezsensownie nad jakimś kaestepem, rozwijać przed oczyma Hunta całe mapy DNA… Musiał mu powtarzać rozkaz zamilknięcia.

Znalazł w przeterminowanych newsach jedną wiadomość która go naprawdę zmroziła. Chciał sprawdzić, jak szeroko poszło śledzwo w jego sprawie, i po kolei przeliterował nazwiska wszystkich osób, które mogły zostać ewentualnie w nią zamieszane. Tym sposobem trafił na dwuminutową relację z katastrofy samolotowej. Obraz zdjęto ze śmigłowca, miejsce upadku maszyny znajdowało się bowiem w enklawie, która nie wpuszczała do środka zaprzysiężonych dziennikarzy i zabraniała upubliczniania zapisów wewnętrznych skanów. W wieczorne niebo bił pochyły słup smoliście czarnego dymu. Krater, rozgwiezdny strup metalu, żużlu i gruzu, obejmował właściwie tylko jedną posesję. Podano liczbę zabitych – siedmioro – i liczbę rannych – dwoje. Posiadłość wynajmował pan Marius Hedge.

Nicholas przewinął tę relację kilkakrotnie. Jako prawdopodobną przyczynę katastrofy podawano dysfunkcję komputerów pokładowych. Samolot, stareńki DC-10, trafił prosto w dom. Nic nie zostało z ogrodu i drzew fajerwercznych Skrytojebcy. Huntowi zdawało się, że wciąż czuje zapach jego kadzidła. Noce w nie ogrzewanym pokoju na dwudziestym piętrze nieczynnego biurowca były bardzo zimne, dreszcz szarpał ciałem. Wyłączył ledekran, zakutał się w oderwaną od podłogi białą pianę.


Odtwarzał skany z konferencji.

– Myślnia jako komputer – mówił dwudziestodwuletni profesor kognitywistyki z MIT-u (katedra rządowa, poniżej 10% udziałów Microsoftu), Yince Li. – Wychodzimy z algorytmów genowych na bazie COX-u. Jeśli potwierdzą. się hipotezy Ronalda Schatzu o wyjęciu myślni spod ograniczeń fizyki materii, otrzymujemy tu maszynę logiczną bijącą na łeb kompy kwantowe, o potencjalnie nieskończenie wielkiej pamięci. Na wszelki wypadek przypominam, że nie znamy poziomu ziarnistości myślni. Próby jej skwantowania podjęte przez doktor Vassone, wbrew powszechnemu przekonaniu, nie dały ostatecznych wyników: znamy tylko odbicia aksonowe. Nie istnieją żadne równania odwzorowywujące, ani dla energii, ani dla polo żenią. Okazać może się wszystko.

– Tymczasem – kontynuował Li – powinniśmy z grubsza określić warunki konieczne dla wykorzystania komputatora psychomemicznego. Operacje musiałyby być dokonywane na jakimś odizolowanym fragmencie myślni nie interferującym ani z jej promieniowaniem reliktowym, ani z przypadkowymi odbiciami neurosystemów. Znów narzuca się kosmos. I może nawet nie Księżyc, lecz placówki jeszcze odleglejsze. To bez wątpienia podniesie koszta.

– Wszelako problemem największym – westchnął kognitywista – będzie, mhm, interfejs. Potrzebna jest mechaniczna precyzja i opanowanie, pewność co do każdego jednego psychomemu – a tu co? Telepaci, wariaci, opętańcy. Takie metody nie wchodzą w grę, to jest prowizorka, żenujące chałupnictwo. Musimy mieć możliwość precyzyjnego programowania, reprogramowania i odczytywania myślni. Żaden ludzki mózg nam tego nie zagwarantuje – nie dlatego, że jest ludzki, ale dlatego, że jest mózgiem. Nazbyt złożony. Struktura holistyczna, nieredukowalna. W ten sposób po prostu nie da się uzykiwać monochromatycznych odbić.

– Więc?

– Więc trzeba się wziąć do roboty, moi państwo. Czy ktoś z obecnych przypomina sobie tak zwaną „Fontannę Młodości"? Był to projekt GenSymu, ruszyli go nieco w zambijskich labach, zanim do reszty przerżnęli w IEW. Ich cele były co prawda inne, wyszli od sztucznej hodowli analogu tkanki mózgowej płodów – lecz możemy wykorzystać wyniki ich badań. Nie orientuję się, kto aktualnie posiada prawa, pożarł ich zdaje się jakiś szwajcarski prawnuk IG Farben. Można odkupić. W szczególności przyda nam się ich patent na syntezę matryc neuronalnych. Tak jak ja to widzę, one właśnie byłyby idealnymi dyskretnymi generatorami psychomemów dla naszego psychokompa. Impuls dendrytowy, wzbudzany na elektroniczny sygnał, zmieniałby stan kwantowy komórki myślni. Makromatryce odpowiadałyby za bardziej skomplikowane komendy. Można by po ich odpowiedniej rekonfiguracji wypalać od razu całe mapy bitowe.

– A odczyt?

Tak. Tu dochodzimy do kluczowej kwestii. Potrzebne nam będą matryce estepiczne: neuromaszyny telepatyczne. Jeśli powyższe się potwierdzi, a profesor Krasnow udostępni wyniki swoich badań, ich skonstruowanie nie powinno sprawić większych trudności. Otrzymalibyśmy wówczas dwustronne modulatory myślni. Do uruchomienia komputera psychomemicznego brakowałoby nam tylko stosownego oprogramowania. A najlepszych specjalistów od software'u gwarantuję już ja.

Dzikus z tylnych rzędów:

– A skąd możemy wiedzieć, czy już ktoś-gdzieś nie skonstruował i nie zapuścił takiego psychomemicznego komputera? W istocie wydaje mi się to bardzo prawdopodobne, trudno przypuszczać, że jesteśmy pierwszymi, którzy się zorientowali w sytuacji i postanowili wykorzystać w ten sposób myślnię.

– Owszem, to prawdopodobne, panie…?

– Jarne, NASA. Więc tak się zastanawiam, dlaczego nie, dajmy na to, przed milionem lat? Coś mi się widzi, że w tym rozpaczliwym polowaniu na neuromonady większe mamy szansę natrafić na wciąż wykonujące się algorytmy obcych komputerów psychomemicznych. I, po prawdzie. Jak rozróżnić? To przecież w ogóle może być maszyna.

– Co?

– No, myślnia.

Загрузка...