Rozdział 8

Kiedy wysiadał z autobusu, zobaczył pod Blightem, Simpsonem i Vane’em dwa radiowozy. Pierwszą jego myślą było: „O, nie! Pewnie odkryli, że to ja byłem anonimowym informatorem!”. Nie wiedział, czy iść do biura i nadrabiać miną, czy wrócić do autobusu i wiać do domu.

– Zdecyduj się – skarcił go konduktor. – Musimy wrócić do bazy przed końcem sierpnia.

John wziął głęboki wdech, wyskoczył z autobusu i poszedł do biura. W środku dwóch detektywów w cywilu rozmawiało z panami Vane’em i Cleatem. Pan Cleat spojrzał na Johna karcąco, jakby chciał powiedzieć: „Gdzie się tak długo wałęsałeś?” – nie odezwał się jednak.

– Zgadza się, mamy tę posiadłość w naszych księgach, ale właścicieli już nie ma wśród nas – mówił właśnie pan Vane.

– Zmarli? – spytał inspektor Carter.

– Boże, skądże znowu! Wyjechali na Torremolinos. Pani Anderson ma okropny reumatyzm i potrzebuje słońca.

– Czy domyśla się pan, dlaczego ktoś miałby sugerować, że pan Rogers wciąż jest w budynku?

– Nie. Podejrzewam, że to jakiś żart.

– Jeśli tak, to niezbyt dowcipny, nie sądzi pan?

– Też tak uważam. Może to próbujący narobić mi kłopotów konkurent.

– Dlaczego ktoś miałby tak postępować?

Pan Vane wyszczerzył żółte zęby.

– Inspektorze, handel nieruchomościami wcale nie jest tak nudny, jak mogłoby się wydawać. W tej branży jest mnóstwo podgryzania. Agencje kradną sobie klientów sprzed nosa, próbują przebić konkurencję, zmniejszając prowizję i tak dalej.

– Brzmi to dość przerażająco – stwierdził Carter.

– I tak czasami bywa.

Carter otworzył notes.

– Zreasumujmy więc – zwrócił się do pana Cleata. – Pan Rogers przyszedł do państwa, pożyczył klucz do domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć i poszedł go obejrzeć. Kiedy wrócił pan do biura i odkrył, co się stało, pojechał pan za nim, by go zatrzymać. Tak było?

– Zgadza się. Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć nie jest jeszcze gotowe do oględzin. Wyrządziłbym krzywdę właścicielom, pozwalając oglądać dom w obecnym stanie.

– Ale pan Rogers nie zdążył wejść na teren posiadłości?

– Nie.

John czuł w kieszeni obrączkę pana Rogersa. Miał ochotę wyjąć ją i powiedzieć, że to kłamstwo, ale Lucy musiała się tego domyślić, bo pokręciła głową i ułożyła usta w bezgłośne „Nie”.

– Kto rozmawiał z panem Rogersem, kiedy przyszedł po klucz? – spytał inspektor Carter.

– Nasz nowy pracownik, John. Był pierwszy dzień w pracy. Nie powinien dać klucza, ale pan Rogers był bardzo natarczywy.

– Narobiłeś sobie kłopotów, co, John? – mruknął inspektor.

– Pan Vane okazał się bardzo wyrozumiały – wyjaśnił pan Cleat, zanim John zdążył cokolwiek powiedzieć.

– W jakim nastroju był pan Rogers? – pytał dalej inspektor. – Był podniecony? Przestraszony?

– Zachowywał się całkiem normalnie – odparł John. – Spieszył się, ale nie wyglądał na zaniepokojonego ani nic w tym stylu.

– Czyli nie wyglądał na człowieka, który zamierza coś sobie zrobić? Na przykład utopić się albo rzucić pod pociąg.

John pokręcił głową.

– No dobrze – powiedział inspektor Carter i schował notes do kieszeni. – Dziękuję za współpracę, panie Vane. Chyba ma pan rację. Ktokolwiek do nas dzwonił, chciał pewnie jedynie narobić panu kłopotów.

Pan Vane znów się uśmiechnął.

– Niech mi pan uwierzy, inspektorze, gdybym się dowiedział, kto to był, własnoręcznie skręciłbym kark – oświadczył.


O czwartej panowie Cleat i Vane wyszli razem. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, John wyjął z kieszeni obrączkę.

– Co to? – spytał Liam. – Chyba nie chcesz poprosić mnie o rękę?

– To obrączka pana Rogersa. Znaleźliśmy ją w domu przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć. A to oznacza, że pan Cleat kłamał.

Liam podszedł i uważnie przyjrzał się obrączce.

– Jesteś pewien? Dlaczego nie powiedziałeś o tym policji?

– Żeby wylecieć z roboty? – wtrąciła Lucy.

– Lucy ma rację – zgodził się Courtney. – Cleaty i gliny trzymają ze sobą tak… – Skrzyżował palce. – Nasz szef jest masonem, rotarianinem i członkiem komitetu samopomocy sąsiedzkiej. Jeśli powiedział, że Rogers nie wszedł do budynku, a ty powiesz, że wszedł, to jak sądzisz: komu policja uwierzy?

– Potrzebujemy więcej dowodów – stwierdził Liam.

– Cóż, moim zdaniem z tymi domami z listy specjalnej pana Vane’a jest coś dziwnego – powiedział John. – Słyszeliście o domu, w którym znaleziono szkielety? To też był dom pana Vane’a.

– Ten dom w Norbury? Nie wiedziałem.

– Laverdale Square siedem – wyjaśnił Courtney. – Rada miejska kupiła go, by poszerzyć drogę. Pamiętacie? Pan Vane był z tego powodu przez kilka tygodni strasznie wściekły.

– Chyba nie chcesz powiedzieć, że to on zabił tych wszystkich ludzi? – zapytała Lucy. – Może i jest trochę niesamowity, ale nie wygląda na masowego mordercę.

– Według mnie wygląda jak modelowy masowy morderca – stwierdził Liam.

– Byłem w jego gabinecie i spisałem adresy domów z listy specjalnej – powiedział John. – Moim zdaniem powinniśmy obejrzeć kilka z nich.

– Daj spokój – mruknął Courtney. – Gdyby pan Vane miał cokolwiek do ukrycia, schowałby listę i klucze do sejfu.

– Może nie wpadł na pomysł, że ktokolwiek może go podejrzewać – zauważyła Lucy. – W końcu te szkielety były pochowane w ścianach, nie? Gdyby nie zburzono domu, nikt by się o nich nie dowiedział.

– Bardziej prawdopodobne, że pan Vane również o niczym nie wiedział – stwierdził Courtney. – Być może pan Rogers wszedł do domu, zgubił obrączkę, wyszedł i zniknął całkiem gdzie indziej.

– Jeśli tak było, to dlaczego Cleaty kłamał policji?

– Nie wiem i nieszczególnie mnie to interesuje – odparł Courtney. – Zapędzacie się w dzikie spekulacje.

– A ja i tak zamierzam obejrzeć kilka domów pana Vane’a – oznajmił John. – Jeden jest w Brighton, przy Madeira Terrace dziewięćdziesiąt trzy. Pojadę tam w sobotę.

– No to mamy kolejny zbieg okoliczności – powiedział Liam. – Zamierzam jechać w sobotę po południu do Brighton na wyścigi konne. Możemy wybrać się razem.

– Byłoby świetnie!

– Nie daj się tylko namówić Liamowi do postawienia na jakiegoś konia – ostrzegł Johna Courtney. – Zbankrutujesz, zanim cokolwiek zarobisz.


Wyruszyli w sobotę rano golfem GTI Liama. Świeciło słońce i było na tyle ciepło, że mogli złożyć dach. John pożyczył od siostry okulary przeciwsłoneczne, niestety były za małe i szczypały go w nos. Miał wrażenie, że wygląda niechlujnie. Chciałby mieć – jak Liam – zamiast spranych szarych dżinsów i bezkształtnej bordowej kurtki czarną koszulkę polo i modne spodnie khaki. Kiedy jednak minęli South Downs i przejechali przez Devil’s Dyke, wokół rozpostarły się pola i farmy środkowego Sussex, a przed nimi zamigotał kanał La Manche, nastrój szybko mu się poprawił.

Wkrótce minęli Palace Pier i Marinę Paradę. John czuł się jak na wakacjach.

– Powinniśmy wziąć ze sobą wiaderka i łopatki – powiedział wesoło Liam.

Madeira Terrace była ciemną, stromą ulicą na granicy z Hove, niewidoczną od morza. Po obu jej stronach stały czteropiętrowe ceglane budynki o wąskich fasadach, ale za to z tarasami. Choć przed każdym z nich był niewielki ogródek, tylko kilka pielęgnowano. Większość była zagracona zepsutymi rowerami, powgniatanymi pojemnikami na śmieci i stertami starych gazet. Liam zaparkował przed stojącym na oponach bez powietrza campingobusie i zaciągnął ręczny hamulec.

– Oto i on. Numer dziewięćdziesiąt trzy. Wygląda na pusty.

Okna budynku były ciemne i pokryte warstwą kurzu. Niebieska farba na frontowych drzwiach łuszczyła się. Na schodku stało kilka pustych butelek po mleku, a ze skrzynki pocztowej wysypywały się reklamówki.

John i Liam wysiedli i podeszli do frontowych drzwi. John wcisnął dzwonek, który zabrzęczał w oddali jak miotająca się w słoiku mucha. Zaczekali i znów zadzwonili, ale nie było żadnej reakcji.

– Wygląda na to, że będziemy musieli spróbować inaczej – stwierdził Liam.

– Nie rozumiem. Przecież nie możemy się włamać…

– Oczywiście, że możemy. Dom jest pusty, a my jesteśmy agentami właściciela. Inspekcja to nic nielegalnego.

– Nie wiem… – mruknął z niezdecydowaniem John, rozglądając się w jedną, a potem w drugą stronę ulicy. Szła nią jedynie starsza kobieta, z trudem ciągnąca za sobą kraciasty wózek na zakupy.

Liam poszedł do samochodu i wrócił z czarną aktówką.

– Wytrychy – wyjaśnił. – Skończyłem kiedyś kurs ślusarski, bo miałem iść w ślady ojca, ale po paru robotach dla agentów handlu nieruchomościami dotarło do mnie, że zarabiają dziesięć razy tyle. – Przez chwilę manipulował przy zamkach i nagle drzwi się otworzyły. Pchnął stertę leżących za nimi papierzysk i wszedł do środka. – Trochę tu wilgotno – stwierdził. – Przydałoby się przewietrzyć tę chałupę.

John czekał w progu. Dom wyraźnie mu się nie podobał. Ze środka zalatywało nie tylko wilgocią, ale także zgnilizną – zmurszałym drewnem, kurzem i czymś innym… tak nieprzyjemnym jak zatkana rura wodociągowa czy gnijące wodorosty, może jeszcze zdechła ryba.

– Nie wiem, Liam… – powiedział niepewnie.

– W końcu to był twój pomysł – oświadczył Liam. – Ale zgadzam się z tobą… odkąd pracuję dla pana Vane’a, mam wrażenie, że robi coś dziwnego. Teraz możemy się dowiedzieć, co to takiego.

John jeszcze przez chwilę się wahał, w końcu jednak wszedł do środka. Dom był w rozpaczliwym stanie. Tapety łuszczyły się jak martwa skóra, sufit był upstrzony plamami i poprzecinany smugami pleśni. Wyniesiono wszystkie meble i dywany i kiedy szli wąskim korytarzem w kierunku znajdującej się z tyłu domu kuchni, ich kroki odbijały się bezbarwnym echem od gołych ścian.

Okno kuchni wyglądało na niewielki, ciemnawy ogródek, zarośnięty chwastami. Liam otworzył drzwi spiżarni, ale nie było w niej nic poza antyczną paczką płatków owsianych i śladami mysich odchodów. John odkręcił kran nad zlewozmywakiem z nierdzewnej stali, jednak okazało się, że odłączono wodę.

– To czego szukamy? – spytał Liam, kiedy wracali do salonu. Na ścianach, w miejscach, gdzie kiedyś wisiały obrazy, widać było wyraźne prostokąty. – Pan Vane coś kombinuje z tymi domami, tylko co?

– Nie wiem, ale przy Mountjoy Avenue sześćdziesiąt sześć było podobnie – odparł John. – Panowała tam taka sama atmosfera grozy.

– W większości pustych domów panuje atmosfera grozy. Nie mury tworzą dom, a mieszkający w nich ludzie. Budynki jako takie są martwe.

Rozejrzeli się po niewielkiej jadalni. Na podłodze leżał samotny widelec, jakby ktoś rzucił go wiele lat temu i pożałował wysiłku, by się schylić i go podnieść.

Wspięli się na strome, gołe schody.

– Pewnie nigdy byś na to nie wpadł, ale to porządna nieruchomość – powiedział Liam. – Wystarczy naprawić dach, pomalować ściany i można dostać za to niezłą sumę.

– Nie wziąłbym jej, nawet gdybyś mi dopłacił – mruknął John. Zaczynał żałować, że tu przyjechali.

Zajrzeli do łazienki i wszystkich sypialni. Pomieszczenia stały puste, nagie ściany były upstrzone plamami i dziurami po gwoździach. W jednym z najmniejszych pokoi na boku pieca wisiało wycięte i jakiegoś czasopisma zdjęcie przedstawiające niedźwiedzia.

– No cóż – powiedział Liam. – To by chyba było wszystko. Na moje oko niczego podejrzanego tu nie ma.

Właśnie zamierzali wracać na dół, kiedy Johnowi wydało się, że usłyszał w którymś z pokoi odgłos kroków.

– Stój! – zawołał do Liama. – Słyszałeś?

– Co miałem słyszeć?

Zatrzymali się na chwilę, by posłuchać. Usłyszeli stąpnięcie, potem jeszcze jedno. Nie było wątpliwości – ktoś chodził po gołym parkiecie.

– Zaczekaj tu – powiedział Liam i zaczął się skradać na palcach wzdłuż poręczy schodów. Podszedł do drzwi pierwszej sypialni z brzegu i pchnął je lekko. John nie widział wnętrza sypialni, jedynie okno i rosnący na zewnątrz orzech. Liam wszedł do środka i drzwi zamknęły się za nim.

John czekał przez dłuższą chwilę, po czym zawołał:

– Liam! Co się dzieje? – Nie było odpowiedzi. – Liam? Daj spokój, nie wygłupiaj się. Wychodź! – W dalszym ciągu nie było odpowiedzi. John podszedł do drzwi i pchnął je. – Liam?!

W pokoju niczego nie zauważył, ale kiedy zajrzał za drzwi, zobaczył coś dziwnego. Nie od razu pojął, co widzi, jednak po kilku sekundach poczuł, że jego żołądek kurczy się do wielkości piłeczki tenisowej.

– Liam…?

Liam klęczał na podłodze, ale lewa połowa jego głowy zniknęła w ścianie i widać było jedynie jego prawe oko, prawe nozdrze i prawą połowę ust, otwartych w krzyku przerażenia i bólu. Lewej ręki nie było, nie było też części klatki piersiowej. Zniknęło również lewe kolano, choć stopa pozostała wolna – drgała jednak spazmatycznie, jak kopyto postrzelonego jelenia.

John stał i wpatrywał się w Liama z przerażeniem. Po chwili podbiegł do niego, ukląkł obok i zawołał:

– Liam! Co się dzieje? Jak ci pomóc?

Liam wyciągnął drżące palce ku dłoni Johna.

– Pomóż mi… – wychrypiał. – Pomóż mi, John, na miłość boską… Coś wciąga mnie do środka.

John złapał go za rękę, ale Liama wciągało w kwiecistą tapetę z tak wielką siłą, że nie dał rady. Oparł stopę o deskę przypodłogową, by móc mocniej ciągnąć, i przez sekundę sądził, że udało mu się powstrzymać wsysanie Liama w ścianę.

– Wyciągnij mnie stąd, John… – błagał Liam. – Musisz mnie stąd wyciągnąć…

Ale jego głowa zapadała się coraz głębiej i wkrótce usta Liama zniknęły w ścianie. John widział już tylko prawe oko kolegi, zielone jak szkło, wpatrujące się w niego z przerażeniem. Potem i ono zniknęło.

– Liam! – zawył John. – Liam! Pociągnął za czarną koszulkę, jednak oderwał tylko kołnierzyk. Szarpał i ciągnął, ale wkrótce w ścianie zniknęła klatka piersiowa, bark i nogi Liama. W końcu John mógł trzymać znikające ciało jedynie za rękę, zagłębioną w ścianie po nadgarstek. Jeszcze przez jakiś czas dłoń wystawała ze ściany, a palce rozcapierzały się, jakby Liam prosił o ratunek, potem i ona zniknęła. Pozostała naga ściana.

John wstał. Był przerażony i tak dygotał, że musiał się oprzeć o ścianę, by utrzymać równowagę. Poczuł pod dłonią ruch – jakby coś próbowało wypełznąć spod tapety.

Pobiegł w dół schodami. W połowie potknął się i gdyby nie chwycił się poręczy, poleciałby w dół. Wybiegł na ulicę, zaraz jednak stanął, kręcąc się w przerażeniu wokół własnej osi i oddychając spazmatycznie. Co robić? Co robić? W zasięgu wzroku nie było nikogo – jakby mieszkańcy doskonale wiedzieli, co się stało, i woleli trzymać się z daleka.

Ruszył w górę ulicy, ale po chwili zawrócił i zbiegł z powrotem. Stanął przed drzwiami numeru 93, był jednak zbyt przerażony, by wejść do środka. Co powinien robić? Zadzwonić na policję? Ale kto mu uwierzy, że Liam zniknął w ścianie? Policja najprawdopodobniej uzna, że zamordował kolegę.

Nie przychodził mu do głowy nikt, do kogo mógłby zadzwonić. Nie powinni się włamywać do tego domu, więc nie miał co oczekiwać pomocy od pana Cleata. Pozostawało jedynie jak najszybciej zniknąć z Brighton i wracać do domu.

Mógłby wrócić golfem Liama, ale Liam – bez względu na to, gdzie teraz się znajdował – miał przy sobie kluczyki, a John nie wiedział, jak spiąć auto na krótko. Chodził więc tam i z powrotem przed domem. Jedno wiedział na pewno: nie chciał ponownie wchodzić do tego budynku. To, co porwało Liama, mogło tak samo wciągnąć i jego.

Ruszył pod górę, ku stacji kolejowej. Kiedy znalazł się na szczycie Madeira Terrace, zaczął biec i przestał dopiero wtedy, gdy zobaczył budynek stacji.

Загрузка...