Rozdział 6

Przebiegł szybko przez salon i wpadł do holu. Rozejrzał się w prawo, w lewo, potem popatrzył w górę schodów. Lucy podążała za nim.

– Chyba lepiej stąd idźmy – powiedziała. – Jeśli ktoś tu jest, nie wiadomo, jakie ma zamiary. Może to być włóczęga, dziki lokator albo ktoś w tym stylu. Może okazać się groźny.

– Nie rozumiem tylko, dlaczego nic nie było słychać. Poruszał się zupełnie bezszelestnie.

– Uważam, że to głupi pomysł dalej tu się kręcić. Czas, żebyśmy sobie poszli.

John zignorował jej słowa. Waliło mu serce i był zarazem podniecony, jak i przestraszony. Podszedł do schodów i zawołał:

– Hej, słyszy mnie pan? Jest tu kto? Szukamy pana Rogersa!

Jego głos rozszedł się echem po całym domu, odbijał się od jednego pustego pokoju do następnego, jednak nikt nie odpowiedział. John odwrócił się do Lucy.

– Spróbujmy na górze. Jeśli go związali, to pewnie tam.

– Musimy tam iść?

– A co, jeśli jest na górze, związany albo ranny, a my pójdziemy sobie, bo strach nas obleciał?

Zaczął wchodzić na schody. Lucy niechętnie ruszyła za nim. Kiedy dotarli na piętro, skąd można było patrzeć na dół jak z galerii, obejrzeli się za siebie. Podłoga holu wyglądała jak szachownica.

– Sprawdzę sypialnie po tej stronie – zaproponował John, wskazując ręką kierunek – a ty sprawdź po drugiej.

– Co mam robić, jeśli coś znajdę? Wrzask wystarczy?

John nic na to nie odpowiedział i zajął się zachodnią stroną korytarza. Pierwsze pomieszczenie okazało się wielkim, przewiewnym magazynem, pełnym żółciejących prześcieradeł i poszew na poduszki. Następnym pomieszczeniem była łazienka z gigantyczną zieloną wanną. Kran musiał cieknąć przez lata, bo dno wanny pokrywał ciemny, rdzawy naciek, co wyglądało, jakby kogoś tu zamordowano.

Pchnął drzwi mocniej i wszedł do środka. Za drzwiami znajdowała się kabina prysznicowa o drzwiach z mrożonego szkła, nie było więc widać zbyt dobrze wnętrza, jednak w środku najwyraźniej coś leżało. John zajrzał do umywalki i w wiszącym nad nią przebarwionym lustrze zobaczył swoje odbicie. Miał wytrzeszczone oczy i był nienaturalnie blady.

Ostrożnie podszedł do kabiny prysznicowej, próbując dostrzec, co w niej leży. Owo nieokreślone coś było czerwonobrązowe, jakby złożone wpół, i miało rozmiary dużego dziecka. Za swoimi plecami John słyszał monotonne kapanie. PLIK-PLAK-PLIK-PLAK.

Nie wiedział, czy otwierać drzwi kabiny, czy nie. Niezależnie od tego, co znajdowało się w środku, na pewno nie był to pan Rogers – chyba że był to tylko kawałek pana Rogersa. Serce waliło Johnowi jak oszalałe i wyschło mu w ustach.

Może powinien poszukać Lucy? Ale co by sobie pomyślała, gdyby się przyznał, że boi się sam otworzyć drzwi kabiny?

Wyciągnął rękę i złapał za klamkę. Próbował otworzyć kabinę powoli, po cichu, jednak drzwi nagle rozwarły się z trzaskiem. John wziął trzy głębokie oddechy, otworzył je szeroko i zajrzał do środka.

W brodziku leżał pokryty szarawą pleśnią, mokry zrolowany dywanik.

John z ulgi niemal wybuchnął śmiechem, ale kiedy się cofał, dostrzegł coś w lustrze nad umywalką. Był to szybko się poruszający, podobny do mignięcia cień – jakby przedtem ktoś za nim stał i teraz błyskawicznie wybiegł z łazienki.

John wrócił na korytarz i rozejrzał się, nikogo jednak nie dostrzegł.

– Lucy! Wszystko w porządku? – zawołał, ale nie otrzymał odpowiedzi.

Podszedł do następnych drzwi i otworzył je. Pomieszczenie było mroczne i pachniało kulkami na mole. John stał w bezruchu, trzymając dłoń na klamce. Nie zamierzał wchodzić do środka.

– Halo?! Panie Rogers! Jest tu ktoś?

Nikt mu nie odpowiedział, ale jeśli pan Rogers był związany i zakneblowany albo martwy, nie było w tym nic dziwnego. John otworzył szerzej drzwi i znów zawołał:

– Halo?! Panie Rogers!

Dalej nie było odpowiedzi. Ostrożnie wszedł do środka i rozejrzał się. Był w sypialni – najprawdopodobniej nie tej największej, ale wystarczająco dużej, by pomieściła dwa pojedyncze łóżka. Żółtawe perkalowe zasłony dokładnie zaciągnięto i pomieszczenie oświetlał jedynie wąski pasek światła.

Pod ścianą stała ogromna, oklejona orzechowym fornirem garderoba. Fornir tak przycięto, że słoje tworzyły kontury przypominające wilcze pyski, z „oczami” w miejscach ciemniejszych plamek. Róże na zasłonach wyglądały jak poskręcane karły. Między łóżkami wisiał wielki, pokryty kręgami wyschniętej wilgoci miedzioryt, ukazujący sunący ku zrujnowanemu opactwu łańcuszek mnichów o twarzach zasłoniętych wielkimi kapturami.

John właśnie zamierzał wyjść, kiedy zauważył, że jedno z łóżek jest całkiem płaskie i leży na nim jedynie poduszka i koc, podczas gdy drugi koc jest uniesiony, jakby ktoś pod nim spał.

Pomyślał, że ktoś na pewno położył tam wałek albo jakieś ubrania, wiedział jednak, że musi to sprawdzić. Szukanie pana Rogersa nie miało sensu, jeśli nie przeszuka wszystkich podejrzanych miejsc.

Stanął obok łóżka i zajrzał pod koc. Wybrzuszenie nie poruszało się, więc nie mógł to być śpiący człowiek. Pochylił się i wstrzymał oddech, by sprawdzić, czy nie dosłyszy spod koca jakichś oznak życia, ale nie dobiegał stamtąd żaden odgłos. Ciszę mąciły jedynie dolatujące z daleka odgłosy ulicy i trzask zamykanych przez Lucy drzwi w głębi budynku.

Złapał za skraj koca i ostrożnie pociągnął. Na rynnie za oknem wylądował ptak, co go przestraszyło i puścił koc. Zaraz jednak znów go złapał i zaczął powoli ściągać. Po chwili jego oczom ukazał się owinięty w lniane prześcieradła podłużny kształt.

Modlił się, by nie było to ciało. Nieważne, co to, ale niech to nie będzie ciało.

Zabrał się do odwijania prześcieradeł. Owinięta nimi podłużna, nierównomierna bryła była bardzo ciężka – zbyt ciężka jak na ciało. Johnowi mimo to zdawało się, że czuje pod palcami barki i ramiona, a kiedy w końcu odwinął ostatnie prześcieradło, ujrzał coś, co sprawiło, że poczuł się tak, jakby po jego plecach pełzały lodowate pijawki.

Zobaczył ludzką twarz. Całkowicie białą. Otwarte oczy wpatrywały się w niego. Była to twarz człowieka mogącego mieć trzydzieści parę lat – dość przystojna, ale bardzo szczupła i raczej nietypowej urody. Jej skóra błyszczała nienaturalnie, a całość promieniowała spokojem tak niezwykłym, że aż przerażającym. Jeszcze nigdy nic w życiu tak bardzo nie przestraszyło Johna.

Próbował zawołać Lucy, ale gardło odmówiło mu posłuszeństwa.

Leżący mężczyzna wpatrywał się w niego w milczeniu. Żył? Nie żył? John nie chciał go dotykać, ale nie chciał go też zostawić. Co by było, gdyby ten facet nagle wyskoczył z łóżka i zaczął go gonić?

Zaczął ostrożnie: „Czy pan…” – ale jeszcze nim skończył zdanie, uświadomił sobie, że mężczyzna nie jest ani żywy, ani martwy. Miał przed sobą rzeźbę – niesamowicie naturalistyczną rzeźbę o twarzy z polerowanej kości słoniowej.

Włożył rękę pod prześcieradła i dotknął piersi rzeźby. Również dalsze elementy były twarde; kiedy popukał w nie kostkami, rozległ się dźwięk, jaki wydaje drewno. Johnowi ulżyło, choć rzeźba była tak realistyczna, że wciąż go mocno niepokoiła.

Do pokoju weszła Lucy.

– Sprawdziłam wszystkie sypialnie. Nie znalazłam nic poza starymi meblami.

– Popatrz na to – powiedział John.

Lucy wbiła wzrok w rzeźbę.

– Czy on…

– Nie bój się, to tylko rzeźba, ale kiedy zdejmowałem prześcieradła, o mało nie umarłem ze strachu.

– To bardzo dziwne, nie uważasz? – Lucy dotknęła palcem czoła wyrzeźbionej postaci. – Po co robić taką piękną rzeźbę i kłaść ją do łóżka?

– Nie wiem. Cały ten dom jest dziwny. Ciągle mi się wydaje, że coś widzę.

Lucy zakryła twarz rzeźby prześcieradłem, a John przykrył ją kocem.

– Rozejrzyjmy się po innych pokojach. Niedługo musimy wracać do biura.

Poszli do głównej sypialni, która miała własną łazienkę i balkon, wychodzący na ogród z tyłu domu. Zabrano z niej łóżka, choć ślady na brązowym dywanie – upstrzonym dziwacznymi, przypominającymi mapę Grecji plamami – wskazywały miejsca, gdzie kiedyś stały. Ogród za domem był zarośnięty i zapuszczony tak samo jak ten od frontu. Na szczycie pokrytej warstwą liści fontanny stał kamienny anioł z częściowo odłamanym lewym skrzydłem. W głębi zapadała się altana, opleciona wyschniętymi pędami glicynii.

– Niezwykłe, co? – mruknęła Lucy. – Budynek jest kompletnie opuszczony, a mimo to mam wrażenie, że ktoś tu mieszka. Czuję się, jakbym wchodziła bezprawnie do czyjegoś domu.

Sprawdzili jeszcze dwie mniejsze sypialnie, obie zawilgocone i ponure. W jednej bladozielona tapeta odpadała od ścian, a na suficie rozrastała się grubą warstwą szara pleśń. W drugiej nad łóżkiem wisiała reprodukcja obrazu przedstawiającego Jezusa, ale wilgoć i słońce spowodowały, że kolory wyblakły niemal do bieli.

Pod oknem znajdował się niewielki regalik. Na górnej półce stało kilka porcelanowych baletnic, każda z odłamaną głową, na niższej leżało parę starych egzemplarzy „Reader’s Digest” i coś, co kiedyś było Biblią, ale teraz było tylko jej szczątkiem z powyrywanymi i poszarpanymi stronami.

Łóżko przykryto starą różową narzutą i John miał wrażenie, że widzi odciśnięty na niej ludzki kontur, jakby jeszcze parę minut temu ktoś tam leżał. Położył dłoń na wgłębieniu i stwierdził, że jest zimne. Podobnie jak Lucy, cały czas miał wrażenie, że nie są sami.

– Chodźmy – powiedziała Lucy. – Nikogo tu nie ma. Oczywiście nie licząc twojego wyrzeźbionego drewnianego przyjaciela.

– Nie byliśmy jeszcze na strychu. No i w piwnicy.

– Nie sądzę, bym miała ochotę tam iść. Chodź, John, bo spóźnię się na spotkanie.

Kiedy szli korytarzem do schodów, Johnowi wydało się, że słyszy dziwny dźwięk, jakby coś wleczono po podłodze. Stanął i błyskawicznie się odwrócił.

– Co się dzieje? – spytała Lucy.

– Nie wiem… miałem wrażenie, jakbym coś słyszał…

Lucy zmarszczyła czoło i popatrzyła w głąb korytarza.

– Nikogo tu nie ma. To musiało być walenie twojego serca.

Ruszyli dalej, ale już po pierwszym kroku John znów usłyszał jakiś hałas. Tym razem był bliższy i przypominał cichy tupot stóp kogoś, kto chce ich zaskoczyć, zanim zdążą się odwrócić. Ponownie stanął, stanęła także Lucy.

– Teraz ja też słyszałam… – szepnęła blada jak papier.

John nasłuchiwał przez chwilę. Choć na korytarzu panowała cisza, cały czas miał wrażenie, że ktoś tu jest, bardzo blisko, i czeka tylko, aż się odwrócą.

Wziął Lucy za rękę i zrobił najpierw jeden, a potem drugi ostrożny krok w kierunku, z którego właśnie przyszli. Zatrzymał się i znów zaczął nasłuchiwać.

Był przekonany, że tuż obok niego ktoś stoi, cicho i spokojnie oddychając, niczego jednak nie widział, nie poruszył się żaden cień.

Przy kolejnym kroku poczuł, że stanął na czymś twardym. Spojrzał w dół i stwierdził, że stoi na pierścionku. Schylił się, podniósł go i uniósł do góry, by Lucy mogła go obejrzeć. Była to męska obrączka, zrobiona z przeplatających się pasemek złota i platyny.

– To obrączka pana Rogersa… – wykrztusił.

– Jesteś pewien?

– W stu procentach. Zauważyłem ją, kiedy dawałem mu klucz.

– W takim razie musiał tu być.

John skinął głową i rozejrzał się. Atmosfera, już i tak groźna, jeszcze bardziej się zagęściła – jakby zaraz miał uderzyć piorun. Wziął Lucy za rękę i ruszyli ku schodom. Był pewien, że ktoś idzie tuż za nimi. Niemal czekał, aż poczuje na karku jego oddech.

– Co jest? – spytała Lucy, wyraźnie przestraszona.

– Nie wiem. Nie wiem, co to jest.

– Duch. Założę się, że to duch.

– Nie ma duchów – odparł John.

Sięgnął za siebie i poczuł pod palcami kolumnę balustrady schodów.

– Biegnijmy – powiedział. – Raz… dwa… trzy!

Odwrócili się i ruszyli biegiem w dół schodów, przeskakując po dwa i trzy stopnie. Słychać było, że coś ich goni i tak samo szybko zeskakuje ze schodów. Lucy krzyknęła i omal nie straciła równowagi, udało jej się jednak złapać poręczy.

Pobiegli przez hol, nie oglądając się za siebie. John szybkim ruchem otworzył drzwi i wypadli na zewnątrz, zbiegli po kamiennych schodkach i pognali żwirowym podjazdem. Wielkie drzwi zatrzasnęły się za nimi z ogłuszającym łoskotem.

Загрузка...