STYCZEŃ

1 I 2004

W wolnych chwilach (minutach) siedzę nad Saint-Simonem, jego wspomnieniami z kryształowego wiwarium Wersalu, gdzie podlany perfumami rozkwitał kwiat ludzkości z gatunku mięsożernych orchidei.

Spoglądam na nie mniej egzotyczne wygibasy zawodników sumo w telewizji. Skąd narodowa fascynacja Japończyków tymi specjalnie tuczonymi grubasami? Dalekowschodnia odmiana żyjącej, roztrzęsionej galarety z fois gras podawanej na półmisku areny. W tym musi być coś homoseksualnego: plaskające biusty, gołe półdupki obejmujących się grubasków, długie włosy upięte w kok. Dla kobiet to może z trudem poruszające się, przekarmione bobasy, od których oczu nie można oderwać.

Msze z dziećmi hałasem przypominają piaskownicę: wrzaski, płacze, przepychanki. Największy rozgardiasz i ubaw na scenie, czyli na stopniach ołtarza.

– Teraz się pomodlimy – zaproponował dominikanin.

– No właśnie, za kogo?

Pola, ssąc zawodowo smoczek niby cygaro, oceniała swoje szansę na główną rolę.

Natychmiast do mikrofonu podeszło kilku odważnych chłopców.

– Za mamusię – powiedział najmłodszy.

– Za mamusię i tatusia – zaczęła się licytacja.

– Za rodziców, dziadka i papieża – bezzębny szkrab wykończył konkurencję.

Jednak do mikrofonu dorwała się rezolutna dziewczynka i zmiotła wszystkich:

– Pomódlmy się za Pana Boga.

2 I

Odłamki gotyku wystające ze skarpy Starego Miasta. Ostre łuki murów z przypieczonej, złocistej cegły są świątecznymi piernikami oklejonymi lukrem śniegu.

W gazetach posypały się gwiazdki, oblepiły filmy, płyty i książki mające swoje premiery rok, dwa lata temu. Wiele z nich, wtedy uznanych za złe, dzisiaj błyszczy. Tak jest chyba z prawdziwymi nowościami. Gdy się pojawiają, ocenia się je lepiej albo gorzej, niż na to zasługują, prawie nigdy sprawiedliwie. Ze strachu, żeby nie zrobić z siebie głupa, bo nie wiadomo, ile to coś warte, i z powodu układów stawiających na piedestał lub flekujących. Kultura tak jak każda planeta ma własną atmosferę. W jej skład wchodzi głównie koniunktura.

3 I

Gdybym miała się przyznać, kim jestem, elfom i krasnoludom goniącym mnie za ucieczkę z Władcy Pierścieni, powiedziałabym: „Mam waginę, piersi, jestem kobietą – więc w czym mogę wam pomóc?”

Tak, jestem typową Polką wychowaną na hostessę. Dbam o swój wygląd i cudzą wygodę. Slogany reklamowe epoki (humanizm i współczucie) mylę z handlową propagandą (skremuj się za życia, jesteś tego warta). Dlatego bywam wrażliwa, przewrażliwiona do tego stopnia, że kilkunastoletni siostrzeniec może mi powiedzieć: „Eee, ciocia, nie kumasz, ten film to arcydzieło, nie dla dziewczyn”.

Zamiast dzieła sztuki zobaczyłam siny koszmar zatytułowany Władca Pierścieni. Dwie wieże. Dwóch facetów ponad godzinę szło z jednego końca ekranu w drugi. Jedynym urozmaiceniem akcji było zarzynanie i zagryzanie. Ilość trupów na metr taśmy filmowej przekraczała Stalingrad. Szeregowiec Ryan ze swoimi najbardziej realistycznymi scenami wojennej masakry to przy tym wesołe miasteczko. Nic dziwnego, że szykują się już nowe Oscary za najlepsze zbrodnie.

Nie odróżniam hobbitów od krasnoludów. Widzę w nich ludzi wypuszczonych z obozów koncentracyjnych: łyse szkielety obgryzane przez dwunożne owczarki alzackie. Film nie o baśniowej walce dobra ze złem, ale o katowaniu podludzi. Mających twarze, mówiących, różniących się wzrostem i adresem. Czystki etniczne zasługujące na nominacje. Jakich my czasów dożyliśmy: masowe rzezie są rozrywką dla naszych dzieci oklaskujących efekty specjalne agonii.

Dotrwałam do scen poetyckich, gdy bohater spacerował po bagnie usianym topielcami. Pamiętam podobną scenę z Pół śmierci o ludobójstwie w Kambodży, ale tamten film był dla dorosłych. Ten jest fantasy – wciąga widza w realistyczny świat wyobraźni. I nie ma w tym ironii, zabawy konwencją. Jest hipnoza. Dla mnie fantasy to robot wyklepany z puszki konserw i miażdżony grawitacją spojrzenia wróżki. Ale gdy puszka żałośnie przy tym piszczy, już mi źle, współczuję wszystkim piszczącym psom użytym do nagrania takiej ścieżki dźwiękowej. Nawet fiksujący komputer z Odysei kosmicznej 2001, będący samym głosem, wzbudzał litość swoją techniczną, ale po ludzku skomlącą śmiercią.

Fantazją jest balet widelców w chaplinowskiej Gorączce złota. Widelce nie mają przecież swojej primabaleriny. Gdy jednak Chaplin w głodowej malignie chce je wbić w kolegę, zaczyna się historia na kanwie przypadków ludzkości.

Chrześcijanie w ubiegłym sezonie palili książki o dziecięcym hokus-pokus Harry’ego Pottera, a w tym co? Pozwalają mordować dziecięcą wrażliwość pod pretekstem szlachtowania szatańskich pomiotów i pogańskich krasnoludków?

One nadal mnie prześladują, mnożą się w trzecią część trylogii i dopadają nawet przy Misiu Puchatku. Sięgam w supermarkecie po kasetę dla dziecka o małym rozumku, a tu wyskakuje z postera trójwymiarowy, głodowo pokurczony stwór (hobbit?) i nie wiem, czy zbiera na akcję charytatywną, czy będzie w efekcie wirtualnie umierał.

OK, nie jestem uosobieniem delikatności. Wymyśliłam film (Szamankę) zjedzeniem na żywca mózgu głównego bohatera. Nie ja jedna, potem ucztowano podobnie w Hannibalu. Ale to był pojedynczy mózg, w dodatku męski. Spożyty prewencyjnie, by nie wymyślił gorszych okrucieństw. Był deserem, nie daniem głównym zżeranym kilka godzin – tyle, ile trwały Dwie wieże i starożytne zabawy w rzymskich cyrkach. Rodzice prowadzili tam dzieci na pokaz pożerania przez lwy chrześcijan, niewolników, naszych starszych braci elfów. Rzym upadł, skończył się Kościołem katolickim. Eee, chyba nie upadł, ciągle w nas gnije.

4 I

Przed ladą z mięsem przewertowalam w wyobraźni obrazy Bacona. Przy warzywach podchodzi do mnie chłopak i mówi, że czytał Sceny z życia kilka razy. Zamiast zapytać, dlaczego, chowam się za wózek z zakupami. Jestem trochę upiorem poruszającym wymyślone postacie, trochę własną reinkarnacją w innym wydaniu i utrzymanką tych, którzy mnie kupują. Stoję więc, bojąc się poruszyć, dać pierwszeństwo którejś mnie.

– Niech się pani nie da i dalej tak pisze – chłopak podnosi w geście zwycięstwa siatkę cytryn.

Robię coś między ukłonem a zgięciem po ciosie i odjeżdżam wózkiem. Nie mogę zmienić profesji na inną Gretkowską.

Zima: w przedpokoju nie topnieje nam śnieg na wycieraczce.

Masaż – masaż erotyczny.

5 I

Wyjeżdżamy z domu o dziesiątej rano. Przy zjeździe na Piaseczno dwugodzinny korek, zawracamy. Polska przestała świętować, ruszyła powolutku do pracy, czyli blokady samej siebie?

Buddę (Przebudzonego) zrywającego zasłonę ułudy i Neo walczącego o wyzwolenie ludzkości ze złudzeń Matrixa grał ten sam aktor – Keanu Reeves. Zamiast miotać się w sutannie, równie dobrze mógłby mieć hinduskie szaty, i tak kojarzy się religijnie – nad-przyrodzenie, mieszając porządek ludzki z boskim i zwierzęcym. Jego spojrzenie jest spojrzeniem właśnie przebudzonego. Wyrwanego gwałtownie ze snu rozcięciem powiek. Z ich wąskich, ciemnych szczelin patrzą zwierzęce oczy bestii ukrywającej się w człowieku. Gdy je zamknie, znowu zarosną skórą. Twarz boskiej hybrydy, zbyt płochliwej, by zostać tylko zwierzęciem, zbyt wyrafinowanej na bycie człowiekiem.

Zastanawiamy się, jakie przedszkole wybrać dla Poli (w bardziej dramatycznej wersji: „Do którego ją oddamy”). Która fabryka dzieciństwa będzie najlepsza? Tam, gdzie się tylko bawią, czy tam, gdzie już uczą? Gdzie wychowują czy tam, gdzie hołubią? Za tym wszystkim jest obawa, że nie będąc z nią cały dzień, nie zrozumiemy już jej skojarzeń i lęków. Pojawi się nieprzetłumaczalny dystans tych kilku osobnych godzin. Pola, dorastając, będzie używać abstrakcji najpierw nieporadnie jak za dużych klocków, potem sprawnie wyrzuci nas ze swego świata – wyabstrahuje w pojęcie „rodzice”. Na razie jesteśmy wszystkim. Kto jest bardziej infantylny, my czy ona?

Dostałam w telewizji od Cejrowskiego jego Gringo wśród dzikich plemion. Czyta się rewelacyjnie – i humor, i egzotyczna zgroza. Można by to przerobić na szkolny podręcznik tolerancji i przygody, tym bardziej że każdy rozdział kończy się morałem. Cejrowski, nie polemizując z urojonym wrogiem, bo atakowany naprawdę przez klimat, żądła i bandyterkę, ma czas przyjrzeć się całkiem obiektywnie, a nawet poetycko dżungli świata. Opisał swoje podróże tak sugestywnie, że czytając, słyszałam gdzieś zza ramienia jego głos nieco przemądrzałej papugi.

Większość książek tego rodzaju jest bezosobowo obiektywna, po prostu relacje ludzkiego wziernika wysłanego na zadupie. Moje ulubione Wesoły antropolog (Anglik w najczarniejszej Afryce uprawiający naukę i naukowy seks z tubylcami), Hotel w Lhassie (paryżanin w Tybecie usiłujący prowadzić luksusowy hotel i uchronić turystów przed tym, co chcą zwiedzić) są podróżami bardzo daleko od siebie, więc i od Zachodu. Podróże ekstremalne.

7 I

Ważę tyle, ile chuj słonia – 45 kilo w erekcji. Wiem, niedużo. Ale nie chce mi się jeść. Karmiąc Połę zupką, trawię cały wysiłek jej i swój, po czym jestem syta. Moja niechęć do jedzenia ma też swoje drugie danie. Żarcie do mnie nie pasuje. Kafka mówił: „Co ja mam wspólnego z Żydami, ja nie mam wiele wspólnego z sobą”. A co ja mam wspólnego z kalafiorem albo bułką? Nie mówię o genach, te po ostatnich odkryciach naukowych ludzie mają wspólne nawet z zapałką. Chodzi o głębię istoty: słoneczną, dojrzałą zbóż, owoców i moją niestrawną.

Zamiast jedzenia wolę herbatę, podlewam się jej medytacyjną mądrością. Wmawiam sobie, że Lo Tung miał rację, pisząc: „Nie interesuje mnie nieśmiertelność, interesuje mnie smak herbaty”.

Zaparzam dziennie kilkanaście swoich zielonych i czarnych. Cała ceremonia niecierpliwego wrzątku i harmonii gestów odmierzających odpowiednią ilość wody, listków. Wywar z czasu: trzy, pięć minut nasiąkniętych wiecznością.

Może dlatego kolor czarnej herbaty ma powagę mnisiego habitu. Rozpuszczalnej oczywistości.

8 I

Gra wstępna Jastruna. Rarytas gatunku: erotoman gawędziarz. Sześćdziesiąt dowcipnych, lirycznych opowieści poniżej pasa. Gdyby był Francuzem, Niemcem piszącym poczytne felietony obyczajowo-polityczne do poważanej gazety i poetyckie teksty o seksie do najpopularniejszego pisma kobiecego, zyskałby sławę nie tylko wśród czytelników. W Polsce przemyka się gdzieś pod ścianą literatury, nie po tej stronie, gdzie wieszają plakaty o najnowszej książce stawionego pisarza, ale po tej drugiej, zwanej ścianą płaczu dla niezauważonych. Przynajmniej tam by chcieli go widzieć krytycy. W „Rzepie”, do której pisze, od kilku lat nie zrobiono z nim wywiadu, nie napisano artykułu o Grze wstępnej. Próbuję się domyślić powodu. W Polsce żaden mężczyzna w jego wieku, o młodszych nie mówiąc, nie pisze o erotyce i to w tak finezyjny sposób. Eseje o seksie po polsku nie istnieją. Prawdopodobnie w rojeniach krytyka z „Rzepy” za literaturę uznaje się jedynie wielkie dzieła XIX wieku. Czytelne, długie i przyzwoite. Ważne tematy współczesne muszą być bliskie przeciętnemu facetowi w średnim wieku: impotencja i alkoholizm. No, może jeszcze polityka, najlepiej wielka. Miłość jest niepoważna, odsyła do harlequinów i kompromituje pisarza, a pana krytyka rozczarowuje. To po stronie nobliwej gazety. Natomiast pisma kobiece są dla mnie niepojęte w swojej promocyjnej zawiści. Jastrun wiele lat publikował te eseje erotyce jednym z nich, po czym odszedł do drugiego. Żadne więc nie piśnie ani słówka o jego książce, nie chcąc reklamować konkurencji. W tym wszystkim nieważni są czytelnicy, nieważna książka i autor. Czy ludzie stali się własnością przypisaną do gazet, stacji telewizyjnych i firm? Zupełnie średniowieczna zależność finansowa od pana feudalnego (piszesz u nas na wyłączność), noszenie jego barw (plakietek, reklamówek). Pojawienie się w innych szeregach skazuje cię na banicję. Tak było z Krystyną Jandą piszącą kiedyś do „Pani”. Pisma kobiece pomijały wtedy milczeniem jej dobre książki – felietony. Albo już zupełne kuriozum: pewien polityk w radiowym wywiadzie porannym nie ocknął się jeszcze, zapomniał, do którego sitka gada, i pomylił nazwę stacji, wymieniając jako gospodarza konkurencję. Popełnił grzech gorszy od zdrady stanu: na antenie wymówił zakazaną nazwę.

Ludzie nie są własnością prywatną właścicieli stacji, koncernów. Chyba nie. A może ja też jestem czyimś logo?

Gra wstępna pominięta we flircie z komercją jest pięknie wydana, mądrze napisana i nadaje się znakomicie na prezent miłosny. Tak ją też chyba trzeba traktować literacko. Prezent miłosny od Jastruna dla polskiej literatury. Ciekawe, jak długo będzie nierozpakowany i niedoceniony, a miłość nieodwzajemniona.

Pola na kursach przedszkolnych ukradła ze żłóbka Jezuska. Po kryjomu weszła do sali, gdzie była stajenka. Wsadziła sobie pod pachę maleństwo w beciku i wołając „pseprasam, pseprasam”, uciekała do wyjścia. Zmuszona do oddania Jezuska usprawiedliwiała się: – Chciałam go tylko pokołysać.

– Wychowaliśmy nadgorliwą katoliczkę, zły wpływ kolęd – Piotr tłumaczy córcię. – Słucha ciągle o zapłakanym Jezusku, mama nie dała mu sukienki, to się użaliła nad nim, ma dobre serduszko.

9 I

Trzeba rozebrać choinkę i zreedukować dziecko po Świętach. Mniej świętości, więcej Teletubisiów – angielskiego serialu dla noworodków. Dzieci zaczynają się nim interesować już w trzecim miesiącu życia. Niewtajemniczonym w tę subkulturę (są serki, koszulki, laleczki Teletubisie) serial może się wydawać schizofreniczny. Rzeczywiście są go w stanie oglądać tylko niekompletne mózgi w trakcie powstawania lub rozpadu, czyli wczesnego dzieciństwa albo alzheimera. Był to jedyny program telewizyjny, którym interesowała się schorowana Iris Murdoch. Mogę sobie wyobrazić spustoszenia powodowane alzheimerem, jeśli tej klasy intelektualistka i pisarka skończyła na Teletubisiach. Istotach pierdzących przy siadaniu i zasypiających w opiekaczach pod metaliczną folią, żeby było im cieplej. Wbrew pozorom ich przygody nie mają nic wspólnego z science fiction czy Śniadaniem mistrzów Kurta Vonneguta, gdzie kosmici porozumiewali się za pomocą stepowania i pierdnięć. Teletubisie, chociaż wyglądają na niemowlaki z Marsa, są bliższe telenowelom. Mówią bardzo powoli i wyraźnie. Każdą sytuację objaśniają dwa razy, na wypadek gdyby ktoś się pogubił w zawiłościach fabuły. Oczywiście są humanitarne, szerzą wartości i kończą się dobrze. Dzieci wyrastają z Teletubisiów, dorośli z telenowel nie.

Wyrzucona przed dom choinka w świecidełkach sopli i śniegu. Nocą po Wigilii rozpakowaliśmy się pod nią przy kominku i mruczeliśmy zwierzęcymi glosami. Wszyscy byli już nakarmieni, uśpieni, zeświątecznieni. Mieliśmy wreszcie czas dla siebie. Na gałązkach coraz szybciej bujały się bombki, kręciły ozdóbki, Mikołaje. To chyba najbardziej falliczni święci, w pąsowych stożkach czapek z białą lamówką napletka. Dźwigają, ciągną za sobą mosznę worka pełną prezencików wykładanych pod trójkątną, szczeciniastą choinkę zawsze rodzaju żeńskiego, chociaż bywa świerkiem. A jaka radość, ile przyjemności, gdy stają w progu i wreszcie wchodzą, wychodzą i potem znowu… Mikołaje robią to ciągle, dla dzieci…

10 I

Czy mężczyźni mają jeszcze w sobie tyle romantyzmu, żeby szukać kobiety swoich marzeń? Czy raczej hostessy swoich marzeń? Z Belgii przyjechał do Warszawy poeta, kiedyś znany w polsko-paryskim środowisku jako talent do panienek. Jest na utrzymaniu bardzo zamożnej pani w wieku jego matki, może go erotycznie zaadoptowała. Wbrew sprzeciwom jej rodziny zasadziła go w swojej posiadłości, gdzie się przyjął. Dla natchnienia zażyczył sobie ruchomych schodów z salonu do sypialni. Jeździ nimi w tę i z powrotem, opróżniając butelki ustawione wzdłuż poręczy. Zacytował mi swój najwybitniejszy utwór: „Ciężka jest dola poety wyciskać podziw z kobiety”. Powtarzał go po każdym telefonie od swojej, zakochanej w nim kobiety.

Patrzyłam na niego w kawiarni miotającego się między komórką i kieliszkiem. Modnie przystrzyżonego, owiniętego bajecznie kolorowym fularem od Ken-zo, a naprawdę od niej, tak jak wszystko, co ma. Kiedyś się w nim podkochiwałam. W stuprocentowym mężczyźnie, w linii proste] dziedzicu Adama. Praojca oczekującego nagród za nic, za żadne zasługi (zaloty to nie zalety) oprócz tej, że jest. W końcu doczekał się i Bóg dał mu pierwszy w dziejach ludzkości prezent. To, o czym marzy każdy rasowy mężczyzna: gołą babę wprost z rajskiego sex shopu. Potulną i głupawą.

11 I

Jest teoria, że język prasłowiański był lingua franca dla plemion podbitych przez niekoniecznie słowiańskich najeźdźców. Mówili nim poddani sarmackich szlachetno-szlacheckich władców. Z czasem stał się wspólnym językiem panów i niewolników. Ta teoria dzieląca dawnych mieszkańców znad Wisły rasowo i klasowo wydaje się prawdziwa, kiedy widzę reprezentację narodu w sejmie. Przebrani z wybranych: Lepper w swoim krawacie udającym słup graniczny (inteligencji). Bełkocze dziś o mocarstwach ważniejszych od przecenianej i odległej Ameryki: „Chiny! Rosja! – z nimi nasza przyszłość, to jest cywilizacja na rzut kamieniem!”

Wyobrażam sobie po takim dniu w sejmie przyjacielskie wieczory Tuska z Rokitą. Odreagowują przy kielonku wina, rozmawiają z nostalgią o fascynującej ich starożytnej Grecji. Tam umiejętność życia politycznego (dyskutowania, przekonywania) była cnotą. Według Sokratesa polityk był człowiekiem cnotliwym, więc szczęśliwym. Z (greckiej) demokracji nie zostało nam ani szczęście, ani cnota, one w polskim sejmie wręcz się wykluczają. A Tusk zwierza się ze swej depresji.

13 I

Gdzie jest niebo? Pola próbuje go dotknąć, każe się podsadzić.

Gdzie jest moje niebo? Moja plantacja szczęścia. Nie przestałam w nią wierzyć, ale chyba zarosła ze zmęczenia. Ledwo co ją widać znad garów i głupot.

15 I

„Dysponujemy zmysłem, który utrzymuje naszą więź z całością. Nazywa się on – sumieniem”. Jager.

Wieczorem smakujemy ten kawałek tortu, jakim jest wyszarpany dla siebie pod koniec dnia wolny czas. Luzik, książeczka, Piotr włącza telewizor, bardziej żeby się upewnić, że nic nie ma, niż oglądać. Na Canal Plus lecą obrazki z Tybetu. Zwyczaje, krajobrazy. Przez pustkowie idzie Tybetańczyk, dźwiga na plecach worek. W worku zmarła żona, zmarła od co najmniej tygodnia -jest już sina. Co dalej, nie wiem, zamykam oczy. Słyszę tylko odgłosy i komentarz narratora: „W Tybecie z braku gleby i drzew pochówki odbywają się przy pomocy sępów. Ptaki rozszarpują ciało”. Ciach, mlask, mlask – grabarz z mężem tną żonę na kawałki dla nadlatujących ptaszysk. Łup, łup – kamieniem miażdżą na proszek kości i czaszkę. Trup zjedzony co do okruszka – opowiada Piotr.

Na filmie żadnych skrótów, przymgleń. jaką trzeba mieć wiarę, żeby potraktować ciało bliskiej osoby na zasadzie opakowania. Takie pogrzeby są chyba nie tylko dla pozbycia się zwłok. Równie dobrze można by je wyrzucać na pustkowiu za mur, bez makabrycznej sekcji rękoma najbliższej rodziny. Ten spektakl odzierania do niczego, do „buddyjskiej pustki”, jest dla żywych. Przypowieścią o marności wypisaną na skórze i mięsie człowieka.

Alexandra David-Neel (dystyngowana Francuzka, śpiewaczka operowa) na początku XX wieku, przebrana za tybetańską żebraczkę, zwiedziła tamtejsze klasztory i miasta. W Mistykach i cudotwórcach Tybetu opisała inicjacyjny taniec mnichów z trupami, spanie na zwłokach. Wdowiec z filmu dokumentalnego był zwykłym tybetańskim wieśniakiem, żadnym mistykiem. Trudno oceniać ludzi innej kultury, więc nie wiem, co oznaczało jego spojrzenie: zmęczenie, pustkę, rozpacz czy psychozę.

Piotr próbuje się po filmie otrząsnąć, zracjonalizować obejrzany koszmar:

– Żałoba jest drugim umieraniem.

Co można czuć całując kogoś, pieszcząc i wiedząc, że kiedyś najprawdopodobniej wypruje się z niego martwe wnętrzności? To się nazywa heroizm codzienności, po tybetańsku.

19 I

Chyba mam zimowy zjazd, saneczkami w doły smutku. Odpoczywa mój układ nerwowy (ludzki organizm zwalnia zimą) albo mam alergię na lodowiec odziedziczoną po zmarzniętych jaskiniowcach. Zwykle czynności rosną przede mną w zaspy. Katuję się płytą Alina Arvo Parta – łotewskiego kompozytora – skandynawskiego do tego stopnia, że jego muzyka jest zamarzaniem dźwięków. Przy niej spada czarny śnieg. Tak to mniej więcej brzmi i jest jeszcze smutniej. Lodowiec nasuwa mi się na czoło. Z pamięci wyłażą prywatne zabobony:

1. Nie zostawiać zapisanej kartki literami na wierzchu. Ze strachu o napisany tekst.

2. Buty najlepiej schować do szafy. Ustawione czubkiem w stronę drzwi wróżą wyjście, czubkiem do mieszkania – zostanie. Jeden w tę, drugi w tamtą – kłótnię.

Wszystko, co po prawej stronie domu, od pewnego czasu się psuje: zmywarka, nowa pralka, kibel, pęka ściana… To znaczy nie od czasu, tylko od…? Według feng shui ta część domu należy do mściwego białego tygrysa. Lepiej go nie drażnić, potrafi nawet zabić. Według mnie, wprowadzając się, trzaskając, obudziliśmy anioły przyśnięte z bezczynności na dachu. Nie zdążyły rozłożyć posklejanych nudą skrzydeł i pospadały od strony drzwi (prawej). Teraz poruta. Nie ma kto się opiekować tą częścią domu. Trzeba poczekać do Wielkanocy, kiedy znów się wylęgną z jaj i usiądą na grzędzie.

Daliśmy w internecie ogłoszenie: „Złocisty Picasso do sprzedania”.

Zgłasza się ktoś z Rzeszowskiego. Szuka po całej Polsce takiego złotego autka, na nazwisko ma… Grał. Przyjedzie jutro. Zastanawiamy się, czy to nie dowcip, ale facet jeszcze wieczorem potwierdza swój przyjazd. Znajdzie u nas swojego złotego Graala?

21 I

Mamy szczęście do kupujących. Jak nie klient na mieszkanie wyciągający z kart tarota swoją wizytówkę „Szaleńca”, to samochodowy poszukiwacz Graala. Oczywiście, będzie szukał dalej. Nie podoba się mu wymieniona listwa w drzwiach po moim zderzeniu z płotem. Gralowski Graal musi być bez skazy.

22 I

Wynalazłam sobie w sklepie muzycznym L’Orchestre du Roi Soleil Jeana-Baptisty Lully. Podkład muzyczny do pamiętników Saint-Simona. Włączam z tej płyty na przebudzenie muzykę do Mieszczanina szlachcicem i zapominam, gdzie żyję, a zwłaszcza po co. Fanfaronada słynnego Marche pour ta Ceremonie Turque jest molierowskim śmiechem. Muzyka dwudziestu czterech skrzypiec – dworską intrygą. Ozdobniki z prawdziwego złota.

Na cymbałkach Poli wygrywam menueta, którego zapis był razem z płytą. Wychodzi mi żałosne pim-pam. Do takich nut trzeba mieć dwór, nie dworek.

24 I

Po dniu z Połą takim samym od ponad dwóch lat: pobudka, śniadanie, spacer, obiad, zabawa, spacer (ani chwili osobno), idę do łazienki, szykując się na wieczorne wyjście (sama). Myjąc się, ścieram mamusiowatość. Malując, kładę tynk pod własną, inną osobowość niż bycie matką. Wychodzę z łazienki odmieniona. Dziecko próbuje zetrzeć moją nową twarz oddzielającą je od pocałunków, zapachu bliskości.

Zostawiam Poicie w domu, ale nie w domu dziecka! Piotr zajmuje się nią czasami lepiej ode mnie. Jednak sumienie czterdziestoletniej matki alarmuje, wysyła SMS-y. Oddzwaniam do domu.

– Czy ja jestem opiekunka? – Piotr się dziwi po trzecim razie. – Sprawdzasz mnie? Wyluzuj, nic złego nie robisz, masz prawo wyjść. Over.

U Misiaka, którego nie widziałam od Gwiazdki, wieczorna centrala telefoniczna singli w sobotni wieczór. Czekam, aż będzie wolna, i przeglądam gazety. Mam miesięczne zaległości. Robiłam korektę Europejki, próbowałam też połknąć naraz kilka książek.

Na stosie pism okładka z Kubą Wojewódzkim, moim idolem w „World Idol”. Nic nie rozumiem z artykułu, wypadł dobrze, źle? Nie widziałam programu, nie mamy Polsatu. Brak jednego kanału upośledza w życiu publicznym, jak brak jednej ręki w prywatnym? Długi tekst, ni to na cześć Wojewódzkiego, ni to mu na pohybel. Porównuje się w nim Kubę do amerykańskiego Jerry’ego Springera niegardzącego mordobiciem na planie telewizyjnym. To tak jakby Attenbourougha przyrównywać do szympansa, tylko dlatego, że obaj występują w przyrodzie. Polskim Springerem jest Ewa Drzyzga w „Rozmowach w toku” i bez bicia. Warszawka, do której nie wiadomo czemu zalicza się Wojewódzkiego, potrzebuje pochlebstw, a on uprawia bezlitosny i dowcipny lincz salonowy.

Oprócz niego żaden z polskich showmanów nie potrafi zaczarować publiczności. Zrobić telewizyjną magię dobrze dobranymi piosenkami, światłem i tekstami. Zdaje się, chcą zajebać faceta za to, że jest inteligentem. Rozmawiamy o tym z Misiakiem, jadąc do knajpy. W tym mieście jest tak ciemno, my tak zagadane, że wjeżdżamy po jakichś schodach na pół-piętro i odrywa się błotnik.

Misiak ma urodziny – stawia w sushi barze. Ostatni raz byłam tu – miałam wolne dłużej niż godzinę – na Wszystkich Świętych. Spotkałam wtedy przypadkowo Wojewódzkiego. Nie znamy się prywatnie, kiwnęliśmy więc sobie głowami. Dzisiaj pusto. Po kwadransie wchodzi Kuba ze swoją dziewczyną. Czy oni się tu stołują? Czy poruszamy się tymi samymi szlakami w innym wymiarze? Mówię mu komplementy, on w zamian daje mi swoją płytę. Chyba jej nie wyżebrałam?

25 I

Muniek się udzielił w wywiadzie o kobietach do „Wysokich Obcasów”. Podrywa je, gdy mu się podobają: „Mam taki przelot” – mówi. Czuję się przeleciana przez Muńka mentalnie, wte i wewte.

Próbowałam wyobrazić sobie anioła miłości. Bez imienia, z twarzą tego, kogo się kocha. Miałby długie skrzydła, ułożone w tren sukni ślubnej. Gdy miłość się skończy, wyrywałby sobie pióra, wyskubywał je do krwi i maczał w kałamarzach ran, żeby napisać…

…No właśnie, co? Nie doczytałam.

27 I

Średniowieczny danse macabre na boisku dla milionów widzów z całego świata: roześmiany, wysoki blondyn kopnął piłkę, odwrócił się od publiczności i padł na trawę. Natychmiast podbiegli lekarze, reanimacja, szpital. Bez skutku. Umarł od razu, wbrew oczywistości, że szybka pomoc lekarska, młodość coś mogą przeciw śmierci. Któż jak Bóg? – pytają w Biblii, chwaląc moc Pana, któż jak sportowiec jest zdrowszy. Jego umieranie było podobne do przejścia kostuchy przecinającej jednym zamachem ludzkie życie bez względu na stan, wiek, urodę.

Wysportowany, piękny mężczyzna ścięty na murawie w sekundę, odrzucony na stos trupów. Współczesny taniec śmierci. Nie malowany na ścianach kościoła, ale sfilmowany na boisku. W samym środku pasji życia.

28 I

Jesteśmy zaproszeni w połowie lutego na ślub córki Piotra do Berlina. Lubię patrzeć na śluby: na pannę młodą prowadzoną pod rękę przez ojca do oczekującego narzeczonego. Pradawny gest Boga prowadzącego Ewę do stęsknionego towarzystwa Adama.

Strasznie mi żal, że z czasem suknia ślubna spłowiała. Obszarpano z niej wszystkie renesansowe, barokowe ozdoby. Straciła kolory raju. Sprano ją do nudnej bieli niby wyrośniętą sukienkę komunijną i to w czasach, gdy dziewictwo traci się niemal z mlecznymi zębami. Dlatego śnieżność sukni ślubnej jest sztandarem obłudy albo białą flagą panny młodej, oddającej się w niewolę małżeństwa. A on, pan i władca stworzenia, wystrojony w czarny garnitur urzędnika podpisującego kontrakt. Może cyrograf na miłość? Ta symbolika bieli i czerni jest dość złowieszcza dla związku. Co powstanie z ich złączenia? Szarość dni, uczuć.

Do ślubu idą też z młodą parą mieszczańskie zabobony gwarantujące szczęście: bukiet byle nie różowy, coś pożyczonego, starego, nowego, moneta w bucie, a kto kogo przeciągnie na swoją stronę, odchodząc od ołtarza, ten będzie rządził w małżeństwie.

Dlaczego to wszystko musi być zamknięte w przesądach i konwenansach, gdy miłość je tamie? Ugrzecznione ceremonie, poskromione barwy. Kościoły też wyblakły, zagipsowano w nich orgie średniowiecznych kolorów porządną bielą. Ze świątyń życia zamieniono je w sterylne kabiny transportu sumień.

Wieczorem, sprzątając zabawki Poli i jej farby, usiadłam przy kominku i się rozmarzyłam. Dziecięcymi kolorkami namalowałam suknię ślubną. Gdybym miała wyjść za mąż, pójść do ślubu, do raju, byłaby właśnie taka: jaskrawa i hałaśliwa. Mieniąca się światłem księżyca, słońca, blaskiem tropików. Haftowana w gwiazdy, drzewa i ciągnąca za sobą taftę fal. Szeleściłaby śmiechem. Na głowie nie cnotliwy wianuszek, ale wieniec ze zbóż, pióra, olśniewające kamienie i gniazda ptaków, wokół przedramienia miedziany wąż. W ręku ociekające sokiem owoce. Przy boku zwierzęta lęgnące się ze swymi szponami, futrem i kłami w klatkach mych zalet i wad. W takim stroju nie byłoby wątpliwości, kto stanie na ślubnym kobiercu. Oddajemy przecież siebie z całą menażerią pragnień. Bywa, że daremnie, komuś, kto nie wart jest tego splendoru.

Nie wezmę na razie ślubu, nie wystąpię z pawim ogonem wymyślonej sukni, symbolizującej moje nadzieje i uczucia. Nie dlatego, że nie kocham. Z miłości umówiliśmy się na uroczystą randkę naszego życia, gdy nie będziemy już mieli sił na rozwód. Wtedy powiemy starczym głosem: Tak. Temu, co wspólnie przeżyliśmy, narzeczeństwu codziennego życia.

– Czy to będzie na zawsze? – zapytają buddyści wierzący w reinkarnację. Ich romanse, jak te z książek

Alexandry David-Neel, trwają stulecia. Nie wierzę w wielość wcieleń. Jestem przekonana o jednorazowości duszy. Ale wierzę w reinkarnację miłości w trakcie jednego związku. Od zakochania po sprzeczki i nowy rozkwit. Jestem buddystką uczuć w chrześcijańskim obrządku miłości.

30 I

Dlaczego Polska najlepiej wychodzi opisana groteską? Ten ironiczny błysk w oku musi być wrodzony mieszkającym nad Wisłą. Potrafią go nawet wyeksportować, jak Gombrowicz. Zgryźliwy humor Mrożka jest najlepszym streszczeniem absurdu dziejącego się tutaj za komuny. Kondensacją tamtej atmosfery, dlatego, czytając go, śmiejemy się powietrzem lat 60.-70. Podobnie Rejs to groteskowy skrót długiej podróży przez Peerel. Albo Dzień świra, najdokładniejszy opis współczesnego inteligenta nie w chwale, ale właśnie w grotesce.

Co jest? Naprawdę w Polsce grotecha jest wrodzona? Co różni nas od Ruskich, Czechów i Niemców? Rosjanom zazdrości się wielkiej powieści, psychologicznych dramatów. Czesi mają balladowe powieści Hrabala, elegancko skrojone na miarę Europy książki Kundery. Niemieckojęzyczna literatura poza poezją to dla mnie filozofia od Kanta po Husserla, ale się nie znam. Zostanę więc przy Polsce. Groteska jest nabijaniem się z nieprzystawalności formy do treści. Wielkości do małości. To jedyny kraj w okolicy rozdęty do granic Morza Czarnego i Bałtyku w czasach jagiellońskiej świetności i skurczony do rozmiarów kundla narodowego parę wieków później. Mocarstwo bez granic, bo zniknęło po rozbiorach z mapy. Przez dwieście lat noszone w pamięci każdego Polaka. Wielkie i nieistniejące. Czy stąd ten groteskowy kiks, wrodzony z historią, geografią i językiem? Nie zdrowy, rubaszny śmiech, ale groteskowy prześmiech z nieprzystawalności do sytuacji?

Grał objechał Polskę i wrócił po nasze złote autko. Sprzedane. Teraz namysł, co kupić w zamian. Każdy jest lekarzem i mechanikiem samochodowym, każdy ma motoryzacyjne przesądy. „Nie kupuj samochodu na F: fiata, Francuza, forda”. „Każdy ford gówno wort”. „Peżocik gruchocik”. Chodzimy po garażach i spisuję te konkurencyjne rewelacje.

31 I

Otwieram szufladę bieliźniarki i natychmiast ją zatrzaskuję. Otwieram jeszcze raz, sprawdzam, czy mi się nie przywidziało. Między ręcznikami, upranymi ściereczkami i bielizną zobaczyłam nakrochmalony członek Piotra z zaprasowanym w kancik napletkiem. Zaglądam do biurka, tam między papierami na wspólne ubezpieczenie pulsują przypięte spinaczem biurowym jego jądra. Z książek w bibliotece wystają zakładki z jego włosów łonowych. Po jednym na zaczytany tom.

Po dziesięciu latach, niedługo nasza rocznica, mam chyba poczucie winy, że go przywłaszczyłam. Pewnie miewa ochotę na inne kobiety, przemykają mu przez wyobraźnię w kompletnym negliżu. Jest wierny nie z ciała, ale z obietnicy, że warto. Wbrew swojej naturze, wbrew sobie?

Загрузка...