MAJ

1 V

– Czyja puściłem się z tirówką, czy co? – Piotr broni się przed moim zrzędzeniem, wyrzucając pochowane w samochodzie pudełka z McDonalda.

Właśnie tak. Kulinarnie zrobił to z tirówą. W domu nie jemy tego, tamtego, wieczorem nic. A on zjadł paszę, bo to nawet nie jedzenie te nuggetsy w McDonaldzie: przemielona skóra, pióra, dzioby i pazury posypane chemią dla smaku i zabicia smrodu. Nic tam nie jest jadalne, fastfudztwo. Wystrój zamiast kolorków powinien być w biało-zielone pasy: biologiczny Auschwitz, gdzie nic nie może się zmarnować, ani stary dziób, ani zjełczały smar.

Już rok mam prawo jazdy. Gdyby nie warszawscy kierowcy, dawno byłabym po wypadku. W pierwszych dniach samodzielnego jeżdżenia zatrzymałam ruch na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Nikt się nie darł, nie trąbił. Taktownie pomogli mi rozwiązać ten węzeł gordyjski na skrzyżowaniu. Przy moich ewidentnych błędach potrafią dać pierwszeństwo. Piotr uważa, że to szwedzka rejestracja i blondynka za kierownicą ułatwiają brnięcie przez miasto. Ja wiem swoje: mam taryfę ulgową początkujących. Taki abonament dla idiotów, oby jak najpóźniej się skończył. Nie mam doświadczenia, muszę polegać na intuicji.

Użyłam jej pierwszy raz, jadąc z instruktorem przez Puławską. Niby wszystko OK, ale czuję, że jedziemy w czarną dziurę. Ścisnęłam kierownicę i mówię instruktorowi:

– Boję się.

– Czego?

– Nie wiem, coś się dzieje.

Chwilę później był karambol (nie z mojej, przerażonej winy). Mózg musi wychwytywać błędy ułamki sekund wcześniej, a jego strach nazywa się intuicją. Z innych nieracjonalnych rzeczy, w Polsce przydałyby się nie trzy, ale cztery światła. Dodatkowe niebieskie dla tych, co mają ruszyć, gdy do końca nie przekonuje ich zielone.

– Byliśmy kiedyś na miejscu Australii – rozmarzam się.

– W jakim sensie? – niepokoi się Piotr.

– Geologicznym. Europa przypłynęła stamtąd.

– Aaa – wzdycha z ulgą. – Myślałem, że znowu coś straciliśmy.

Wieczór. To, że dzieci chodzą wcześnie spać, jest osiągnięciem ewolucyjnym, utrzymującym przy życiu rodziców. W szczelnej czapeczce Pola jest pływakiem nurkującym w najgłębszych marzeniach.

2 V

Zażarta dyskusja z Piotrem o mężczyznach, czyli podmiot o przedmiocie. Kamienuję go przykładami. Czy zna porządnego faceta? Z ręką na sercu, na sercu, nie między nogami.

Dzisiejsza definicja jest czarną flagą nad kąpieliskiem: Faceci to pijawki karmiące się stygmatami kobiet, bo kobieca dobroć i łatwowierność nigdy się nie zagoją.

Przed dziewiątą na Trójce Muniek, pieśń o przyjacielu.

Wstyd mi, kolorowa kretynka ze mnie. W ankiecie czasopisma, co lubię, wymieniłam dziwne potrawy, egzotyczne miejsca marzeń – żenada. Na co dzień jem paczki herbatników maślanych firmy Solidarność, schodzą w tempie paczek papierosów u nałogowca. Zajadam miód poznański Melipropolon z mleczkiem pszczelim. W kraju, gdzie są niedożywione dzieci, zachciało mi się opisywać luksusy z „Vogue’a”. Tyle dobrego, że wśród osobistych rzeczy wymieniłam prezerwatywy „z piórkiem” Dureksu, może ktoś po nie sięgnie ku korzyści własnej i nienarodzonych jeszcze pokoleń.

Podobno nie da się skonstruować perpetuum mobile. A czym innym jest dom? Z samonapędem wiecznie brudnych podłóg, naczyń, ciuchów.

3 V

Muniek z rana zagroził w radiu, że zawiesi pod koniec roku koncerty. Dożyję ciszy?

Plebiscyt: Czy chcemy do Europy?

Nigdy tak wiele nie zależało w Polsce od tak wielu. Z reguły o naszej historii decydowało kilku bohaterów albo pacanów.

Przeglądam w księgarni poradniki psychologiczne. Jeśli twój mężczyzna łże jak pies - do przekartkowania w kwadrans, dla niektórych kobiet przez całe małżeństwo.

Pod wieczór moje oczy z bólu stają się szklane, źle wprawione w oczodoły. Przy każdym ruchu głowy uwierają. Dzwonię na swoje pogotowie. Proponują, żebym przyjechała.

– Niby jak? Nic nie widzę. Wydać na taksówkę stówę? Płacę wam co miesiąc, a korzystam z usług… no, prawie nigdy. Jutro niedziela, gdzie ja pójdę do lekarza? – muszę skłaniać prywatną służbę zdrowia do większej prywatności, niemal intymności, żeby mnie przytuliła na randce-wizycie. Zgadzają się przyjechać.

Zjawiają się, wyjąc syreną. W drzwiach staje dwóch olbrzymów w kosmicznie czerwonych skafandrach. Jeden z nich trzyma w łapach metalową walizkę. Wygląda na czyściciela mającego rozpuścić zwłoki ofiary. Dają do wyboru zastrzyk w żyłę, co działa od razu, albo tabletkę. Rozczarowani moją decyzją wyciągają z walizy maleńką pigułkę.

Kosmita, czekając na efekt leku, pyta, przy jakim ciśnieniu czuję się najlepiej.

– 180 na 120 – zeznaję.

– Proszę nie żartować.

Nie wierzą, a ja z takim ciśnieniem byłam niezniszczalna – dwa etaty, balangi, parę godzin snu. Gdy po kilku latach dostałam diagnozę i lek, zjechałam windą w dół egzystencji. Gwizd w uszach i normalna ślamazarność.

– Serio – łykam tabletkę. – Najgorsze jest to co dziś, gdy podnosi się do 160, wtedy rośnie mi grawitacja i wypłukuje oczy. Po tej granicy wyrywam się w nieważkość.

Kosmici obserwują, czy lekarstwo działa, i wysławiają się w bardzo wyszukany sposób. Wiedzą, że robię w literach, albo nie przestroili słownika:

– Czy w zakamarkach pani ciała…

Piotr, rechocząc, odwraca się do telewizora, gdzie na cały regulator lecą Święci z Bostonu. Willem Dafoe gra agenta FBI, homoseksualistę, wymachuje pistoletem i słucha oper.

Kosmici się anihilują. Zostawiają mnie przed ekranem. Dafoe ma twarz małpy i oczy Boga.

Po północy w żyłach przestaje mi płynąć ołów, oko wraca do oczodołu. Świat jest piękny. Ludzie, których nic nie boli, powinni skakać rano z radości i dziękczynienia jak małe dzieci.

– Zdrowi mają misję – mówię, zasypiając.

– Co?

– Możesz wtedy wszystko, jesteś wolny i silny. To dar taki sam jak inteligencja czy talent.

4 V

Codziennie o jedenastej wyrzucam Piotra z Połą do lasu. Cisza, cisza od kataryny Radiostacji, przy której Piotr się rozkręca do życia. Szybko przestawiam stację na niemiecką (została jeszcze ze Szwecji, z nieprzestrojonego radia) First Class Musik. Na polskiej stacji Radio Klasyka za dużo obertasów. Muzyka klasyczna mogłaby być jeszcze lepsza, gdyby było więcej Bachów, Purcellów.

Kupuję cudowny lek przepisany przez kosmitów i ląduję na kanapie z zapaścią. Sąsiedzi robią mi transfuzję z ekspresu do kawy. Jestem półżywa, więc mam wolne. Czytam listy Remarque’a do Marleny Dietrich. Tak mogą pisać tylko dziewiczy nastolatkowie albo impotenci.

5 V

Upał, jadę przy otwartym oknie. Na wszystkich siedzeniach wiozę kwiaty balkonowe. Nie mam ochoty wstawiać ich w doniczki, nie chcę się zatrzymać. Pojechać dalej, na południe. A gdyby na wakacje do Włoch? Cena podobna jak za Mazury, gdy podróżuje się z dzieckiem i trzeba mieć ciepłą wodę, łóżko. Dzwonię do Piotra, zgadza się. W nadbagażu będą jego synowie ze Szwecji.

Pani z gazety w telefonicznej ankiecie pyta, co robiłam przez trzy lata w Szwecji. Prosi o trochę szczegółów.

– Byłam na stypendium noblowskim.

Zmyślenie godne polskiej pisarki.

– Co to za dwuwarstwowa zupa? – Piotr zagląda mi przez ramię do pomidorówki.

Czerwone utonęło, wypłynął rosół.

– Eee, nie martw się, dosypiemy bazylii i będzie bazyliówka – pociesza.

– Chyba na kościach bazyliszka – mieszam, mieszam – nic z tego nie będzie. Zróbmy coś z naszym życiem – proszę. -Jedźmy do Grójca obejrzeć kwitnące sady.

6 V

Komandos to pestka przy mężczyźnie idącym do Lasu Kabackiego z małym dzieckiem na akcję „Spacer”. Spodnie wypchane chustkami, butelkami i soczkami. W kieszeniach koszuli telefon komórkowy, parówki, pampersy utkane w butonierkę.

Drugi tydzień nie widujemy nikogo oprócz sprzątaczki na klatce, pogotowia, sąsiadów pożyczających kawę. Inni są mile widziani, ale nie mieszczą się w naszej czasoprzestrzeni.

Gdyby ktoś tak pięknie zwariował i po odejściu ukochanej osoby wykleił drzwi wejściowe marmurkową tapetą. Wypisał na niej datę, godzinę, imię i nazwisko porzucającego. Drzwi są przecież wielkości płyty nagrobnej.

Czy kochanie może być egzorcyzmem? Piotr dotykiem strzepuje ze mnie wszystkie zadry, wygładza nastroszone łuski. Rozpędzona diablica zamienia się w nieruchomego anioła ze skrzydłami posklejanymi pocałunkiem. I zamiast na łepku szpilki (gdzie mieści się milion diabłów) zasypiam w jego dłoni.

7 V

Handlowcy z biura sprzedaży oprowadzają po naszym osiedlu kolejne ofiary. Kupiliśmy tu mieszkanie, luksus wygody, żeby nie remontować, nie budować. Pomyłka. Kupiliśmy pakiet robót. Prucie nieocieplonych ścian, niepodłączone rury, przeciekający dach. Wybudowała to dla Polaków spółka kanadyjska, za ciężkie dolary procentujące teraz w funduszach powierniczych nieznanych nam staruszków z Montrealu. Zarobili na nas, zarobili też Ukraińcy stawiający te domy, oczywiście na czarno, a my zostaliśmy zrobieni na szaro.

W gazecie znajduję kolorową reklamówkę naszego osiedla: „Wokół wielki park”. Czy wszyscy są w Polsce Wyspiańscy – teatr swój widzą ogromny? A może to dziedziczny syf, na który cierpiał też poeta, zmienia optykę?

Dzwonię do biura sprzedaży.

– Przepraszam, gdzie jest ten park? Nie dostrzegam go ze swoich okien, czy to te dwuletnie kikuty paru drzewek?

– Hmm, hm, tak napisali… trochę na wyrost.

Polska jest na wyrost, dla smarkaczy.

Piotr rzucił mi z politowaniem „Politykę” otwartą na tekście o polskiej inscenizacji Monologów waginy Ensler. Krakowskie aktorki z oporami przekonały się do książki. Raził je nadmiar dramatycznych opowieści i brak spełnionej miłości między kobietą a mężczyzną. Teksty wydały im się płytkie i źle napisane. Jedna z aktorek nie wyobrażała sobie Monologów na scenie, zastanawiała się, w jaki sposób mówić do widzów o pochwie, żeby nie przekroczyć cienkiej granicy dobrego smaku.

One miały grać czy dać dupy? I to artystki, czułe na słowo. Zacisnęły ze strachu nóżki, dopiero mężczyźni je namówili… Najstarsza „pod wpływem męża uznała, że Monologi mogą się stać terapeutyczną książką dla kobiet”. Najmłodsza była od razu na tak. Wszystko skończyło się dobrze, „żadna z nas nie jest feministką”.

Oczywiście jeszcze dopisek autorki artykułu pod zdjęciem Ensler: „Skąd tyle szumu wokół tej przeciętnej książki”. Jasne, pierwszy w światowej prozie taki tekst grany z sukcesem nie tylko przez Glenn Close. Widocznie autorka artykułu własną cipą odciska codziennie kształt kobiecości, zawija w antycipek podpaski i wyrzuca. Czym te stołeczne i krakowskie komentarze różnią się od wyznania babiny z zapadłej wsi dziwiącej się prośbie ginekologa: – Podmyć, panie doktorze? Iii tam, kto by takie paskudztwo mył.

Propozycja wyjazdu do Szwecji na targi wydawnicze. Ale po co? Kiedy wydają książkę – warto. W innym przypadku wygłupy, tłumaczenie publiczności, kim się jest i dlaczego. Spotkanie ma sens, gdy jest tekst usprawiedliwiający pojawienie się autora. Tłumaczeń książek też nie załatwia się osobistym popisarskim pobytem na targach. Nie pojadę, nie mam ochoty wzruszać się samą sobą na konferencjach prasowych.

Radość, że dobrze minął dzień. Wdycham ambrowe kadziło. Połcia zjadła swoje racje, wywietrzyła się i teraz w śpiworku leży jak ziarenko. Pęcznieje, rośnie.

9 V

O 9.25 znów Muniek i to w najbardziej upokarzającej wersji U cioci na imieninach. Nie mogło być inaczej, dzisiaj gorzej niż pełnia: wszyscy astrologiczni udziałowcy na niebie w opozycjach, kwadraturach. I sny przywiało z południa na ciepły deszcz. Śniłam o tropikalnych wyspach mierzwionych wiatrem jak rabatki kwiatów.

– Dwie baby się pokłóciły i wygrywa facet. Klasyka. – Piotr czyta gazetowy artykuł Pegaz w burdelu, o zmianie Szczuki na innego prowadzącego.

– Widać „Pegaz” nie lubi jeźdźców i często ich zmienia – dla mnie sprawa jest prasprawą, koniec.

– Szczuka, zamiast dyskutować z tobą, zaperzyła się i tak wspierają się kobiety. Mężczyźni je prześladują, a one prześladują kobiety mające coś do powiedzenia. Typowy mechanizm przeniesienia, sądzę.

– Nie wiem, nie znam się. Dla mnie wniosek jest taki, że jedynym feministą bez skazy zostaje Eichelberger. Feminista-dżentelmen. Amen. Pizda-chuj – kończę ekumeniczno-feministycznie.

Piotr opowiada o wyjazdowej psychoterapeutycznej grupie otwarcia. Kilkanaście osób całe dnie obgadujących z terapeutami swoje problemy. Zazdroszczę tym, co tam byli, anonimowości. Mogli się otworzyć, wyczyścić psychiczny szlam w ekspresowym tempie. W nagrodę mieli poczucie wspólnoty.

Gdybym się zdecydowała wziąć w tym udział, na pewno znalazłby się ktoś, kto czytał, słyszał i koniec nagiej szczerości. Piotr jeszcze przed wydaniem Scen z życia przerobił to w swojej grupie otwarcia. Porównywano go do bohatera Polki i oberwał za to, że nie jest tym samym co w książce Piotrem dla każdej.

Jadąc wczoraj wieczorem po zakupy, zatrzymałam się przy dziewczynie w szpilkach maszerującej wybojami pobocza.

– Proszę wsiąść, podwiozę. Rozjadą panią. Najbogatszej polskiej gminy nie stać na chodniki, ziemia jest tu za droga.

– Eee, nie, pokłóciłam się z chłopakiem, jedzie za mną. Ale, ale -ja panią znam!

– Nie, nie jestem tym zboczeńcem porywającym przechodniów- zdemaskowana odjeżdżam.

– I kupię pani książkę! – woła. – Bo pani taka miła.

Za postój zarobiłam złotowe.

Mieć cały od rana dzień dla siebie, w swoim rytmie: herbata, muzyka, książka i zwykłe gapienie się w ścianę. Chciałabym jeszcze dzieci, mnóstwo dzieci, ale jestem za stara, przeraźliwie stara. Nie miałabym siły brać ich na ręce. Te kości zrastające się pół roku po porodzie. Dziecku się ulewało, a mnie rzygało ze zmęczenia.

Tym większy podziw dla Urszuli. Znam ją z piosenek i gazet. Rok temu była przewróconym drzewem, odartym ze skóry po śmierci męża. Teraz ciąża, cud życia nie tylko nowego, ale i tego czterdziestoletniego. Żeby jej rosło i kwitło.

10 V

Śmiejąca się Pola jest miniaturką szelm Gainsborougha. Ich potarganą kopią z zadartym noskiem. Przystając w zamyśleniu, jest Dawidem Ghirlandaia z lokiem na ramieniu.

Gdzie tam dwulatek z wypiętym brzuszkiem może przypominać takie wyrafinowane cacka. Ale mają coś wspólnego, okruchy piękna, którymi posypany jest świat: kilka okruszków na Vermeera, kilka na małe dziecko.

Misiak – chrzestna Poli unieruchomiona w fotelu, oblepiona jej wdziękiem. Mała ciągle przeżywa kata z Krakowa i opowiada rękoma o lali z zakrytą twarzą. Nie wie – czuje, że tak wygląda strach przed ludźmi, przed ich twarzą zakrytą maską.

Po dwóch miesiącach chrzestna wróciła z Tajlandii. Podróżując tam sama nocnym autobusem, wyobrażała sobie anioła stróża. Jest stylistką największego na świecie pisma mody, więc żadnego pierza, tiuli. Anioł skromnie, po cywilnemu, w postaci szpakowatego przystojniaka. Siada obok niej i ma dobrą nowinę, pokazuje na okno. Chrzestna rozbawiona swoją półsenną wizją patrzy w czarną noc i nagle w tych wielogodzinnych ciemnościach jasność: kilkumetrowy, oświetlony posąg Buddy, tuż za szybą. Dłonie ułożone w znak: Nie lękaj się.

Nie ma buddyjskich aniołów stróżów. To był tylko znak, że chrzestna jest reinkarnacją anioła. Najlepszą osobą, jaką znam.

– Bardzo boli, gdy mówią o pani najnowszej książce, że to harlekin? – spojrzenie w lusterko, czy makijaż się trzyma.

– Nie – odpowiadam spokojnie. – A jednak boli.

– Tak samo jak „kalafior”, bo to równie trafne określenie tego, co napisałam.

Koniec nagrania, gaśnie kamera i ta sama pańcia podaje rękę:

– Jesteśmy z panią.

Kto? Dwie godziny stracone na dyskusję z wy-pacykowaną hipokryzją. Pyta swojego mózgu – nieco brzydszej dziewczyny, która powinna za nią prowadzić ten program:

– Dobrze było? Czy powinnam jeszcze o coś zapytać? Nie? Och, ale nie było wulgarnie – gratuluje sama sobie. – Widziałam pani program ze Szczuką – odwraca się do mnie. – Uważam, że nie powinnyście być wulgarne. TV przeżywa problemy.

– Czy ja kradłam albo brałam łapówę? Takie problemy ma telewizja, ale nie ze mną.

Zatyka ją, może sobie na to pozwolić, rozmawiamy prywatnie. A ja prywatnie już dawno stamtąd poszłam. I szarmancko odwiózł mnie pod dom były kierowca Jaruzelskiego dorabiający sobie do emerytury w tej prywatnej telewizji. Stan wojenny umysłu?

Kiedy dzieci idą – Pola biegnie, kiedy stoją – ona skacze.

Jest po prostu ciągle inteligentna – bronię jej. Dla Piotra to matczyna definicja dziecięcej nadaktywności.

12 V

Przecieram twarz na sucho. Rękoma strzepuję z niej lepkość snu. Dwa tysiące lat temu urodził się Chrystus, a mi się nie chce dzisiaj żyć. Trzydzieści trzy lata później oddał za nas życie i co z tego ludziom? Dla większości jest tak, jakby oddał za nich mocz.

Zbudować sobie wyspę z filiżanki herbaty. Chciałabym ciszy, ale nie byle jakiej. Wolałabym cysterską, romańską. Solidną, z kamienia i podszeptów świętości.

Jeśli ten dzień jest już zmarnowany, to jedziemy na Puławską zobaczyć samochody, szukamy czegoś z klimatyzacją na wycieczki po Europie i coraz cieplejsze lata w Polsce. Żeby miało drzwi z tyłu, nie mamy już siły wyciągać Poli przednimi.

Sprzedawca wychodzi sprawdzić, czy uda mu się załatwić zniżki. Na pewno poszedł się napić i przybić z kolegami piątkę. Widzi po naszych minach, że nie umiemy się targować. Kupimy.

Wóz jest za wielki, za drogi, ale bezpieczny. Przykładamy Połę do framugi – pasuje jej piaskowozłotawy kolor. Zdecydowane.

– Będziemy wyglądać jak z reklamy – śmieje się Piotr. – Opaleni, w sandałach, młodzi-starzy rodzice.

– Eeee, to Pola jest reklamą życia.

Żadnego z nas osobno nie stać na półciężarówkowego Picassa. Zrzucamy się i mam kaca. Normalka, gdy znikają mi z konta pieniądze. Nie skąpstwo, obawa, że zabraknie na coś naprawdę ważnego, więc nieprzewidywalnego.

Jedziemy odreagować. Pola dostaje lizaka, Piotr tiramisu, ja sushi. Właściwie nie dostaję, brakuje mi dziesięciu złotych.

Przeliczamy, na co będzie nas stać. Picasso żre więcej od minotaura. Wydajemy grosze na jedzenie – 300-400 złotych miesięcznie, starczy więc dla potwora na benzynę.

Zmierzch. Magnificat Vivaldiego. Przy drodze zapalają się po kolei latarnie, jakbym wjeżdżała do Sali koncertowej. Będzie krótka normalność maja: rośliny, które kwitną, a nie więdną, powietrze, które pachnie, a nie mrozi albo parzy.

13 V

Nie wolno mi solić, ale i tak wsypuję do zupy niewidzialną szczyptę, nie sięgając do solniczki.

Coś między odruchem a zaklęciem. Jak pocałunek niekochanego.

Przestałam kupować czasopisma o ludziach, gdzie są ludzie, z ludźmi. Zostaje „Świat Nauki” albo gazety o designie. Parę lat temu nie rozumiałam, kto to kupuje, antykwariusze? Naszła i mnie starcza mizantropia szukająca w rzeczach tego, co pięknieje z czasem, w przeciwieństwie do człowieka. Nie pożądam tej dobrze sfotografowanej kanapy czy wazy. Wystarczy mi sama myśl o nich.

Nie łudzę się, przedmioty to nie filozoficzne rzeczy same w sobie. One są protezami naszej niedoskonałości.

W idealnych proporcjach przedmiotów jest powaga, godność, którą z rzadka miewają bliźni, chyba że poturbowała ich ostateczność. Te cacka z różnych aukcji są totemami piękna, przechodzącymi z pokolenia na pokolenie, polerowanymi zachwytem spojrzeń.

Gdybym kiedyś wygrała na loterii, wydawałabym pismo rozchodzące się może w tysiącu egzemplarzy, nieopłacalne, ale za to piękne, prawie bez ludzi. Poezja i kolor, każda strona do medytacji, żeby chciało się je wyrwać i okleić ściany.

Piotr, czytając Mizoginizm, co chwila rzuca międzynarodowe patenty: – Na Nowej Gwinei faceci wkładają sobie przed kopulacją listki mięty do nosa (czuć do kogoś miętę), by nie skaziły ich wyziewy z pochwy.

– Opowiem ci, co widziałam w życiu, nie w książce. Paryż, dwa lata temu. Znajomy, Żyd sefardyjski, przerażony kroplą krwi miesięcznej swojej dziewczyny. Żaden chasyd, zwykły francuski inżynier. Albo moja dawna koreańska współlokatorka. Godzinami gotowała w garnku majtki skalane okresem. A to sprzed dwóch miesięcy, kiedy byłam w telewizji: dziennikarz, mówiąc o dziewczynach, pokazywał okrągłości biustu i bioder. W rewanżu pokazałam atrybuty mężczyzn posuwistym gestem walenia konia. Wycięli, jasne, że wycięli. Tabu myli się w Polsce z zakłamaniem.

14 V

Czemu nikt nie zrobił filmu o Thomasie Mertonie? Jego żarliwość, przyjaźnie listowne z Pasternakiem, Miłoszem. Niespełniony romans z młodą pielęgniarką zajmującą się nim w chorobie. Najpierw odganiał ją od swojego łóżka, potem o niej marzył. Zagadkowa śmierć w tajlandzkim hotelu. To wszystko przytrafiło się trapiście, ślubującemu żywot pustelnika.

15 V

Przyniosłam z W.A.B. książkę Horubały karciarz. Czytam życiorys autora: Rocznik 60, po studiach załapał się do telewizji i razem z ekipą pampersów tworzył ją na swój obraz według cudzych wymagań: żarliwy katolik, prawicowiec. Zmieniła się władza, więc pampersów wyrzucono. Zaczął wtedy patrzeć krytycznie na kolegów i siebie. Gdyby nie polityka wysadzająca ich czasowo z siodła, nie zastanawiałby się nad sobą. Kariera byłaby usprawiedliwieniem i samopotwierdzeniem wyborów. Ale przytrafiła się katastrofa i czarne skrzynki wydobyte z sumień zaczęły gadać.

Horubała mógłby zatytułować swoją książkę Cierpienia młodego katolika, oczywiście każde z tych słów w cudzysłowie. Wynika z niej, że pampersi spracowani w telewizji naśladowali to, czym żyli: seriale. Dlatego Farciarz jest pierwszym odcinkiem o wiele lepszej książki Siła odpychania naczelnego ideologa pampersów Michalskiego (mojego byłego, katolickiego męża sprzed lat). Farciarz kończy się w momencie, gdy fałszywy prorok (Michalski), głoszący wartości ultrachrześcijańskie, zostawia rodzinę. W swojej wersji książkowej Michalski tworzy z bohatera intelektualisty własne alter ego, pomijając jeden szczegół: ani słowa o porzuconej dla kochanki żonie z małym dzieckiem. Jego dramat pozbawiony kontekstu katolickiego jest o wiele uboższy, okrojony do wirtuozerskich dywagacji polityczno-intelektualnych autora. Zmieniając się ze sztandarowego publicysty pampersow w prywatnego pisarza, dokonał pełnej hipokryzji cenzury na swoim życiu. Tylko prawda byłaby ciekawa, ale na taką szczerość żaden z pampersow się jeszcze nie zdobył. Ciekawe, czy kiedykolwiek będzie ich na nią stać. Na razie są pokoleniem fałszerzy i hipokrytów. Straconym pokoleniem dla siebie samych. Zamiast prawdy wolą kościelny tryptyk, którym można manipulować: tu gwoździkiem podeprzeć prawe skrzydło, tam zabić lewe, a wierzący (w ich intratne i nagłe nawrócenie) niech klękają pośrodku, gdzie największy obraz autokreacji. Ciekawe, na co opłaca się teraz nawrócić, żeby mieć farta?

Siedzę na dachu Galerii. Pusty parking, zostawiam sobie otwarte drzwi wozu i wyżeram sushi. Kwadrans ciszy, sam na sam z surową rybą i glonami. W ustach ocean, naprzeciw statek – najbardziej absurdalny budynek na Mazowszu, w kształcie błękitnego transatlantyka. „Titanic”, który zatonął w Warszawie. Przyczłapuje kobieta z ciążą sięgającą po szyję. Gdyby faceci musieli to znosić, dziewięć miesięcy skróciliby do dwóch. Wtedy bylibyśmy na poziomie orangutana, co i tak zaspokoiłoby ich wszystkie potrzeby. Czyżby dla dobra ludzkości ciąża powinna trwać cztery lata?

16 V

Jeśli to prawda, że Najsztuba, naczelnego „Przekroju”, ściga wynajęty morderca, to spełniłaby się publicznie zasada tao: nadmiar rodzi brak. Być może żaden maniak nie wpadłby na pomysł, by go dopaść, gdyby nie nachalna reklama. Pieniacz pokrzywdzony przez Najsztuba wtrącaniem się w jego rodzinne sprawy dałby sobie spokój, ale rozwścieczyła go jawna kpina i nagłe osaczenie. Co włączył TV, radio, wyszedł na ulicę – wrednie uśmiechnięta twarz, o której próbował godnie zapomnieć. Nie wytrzymał i postanowił ją wymazać z billboardów i spośród żywych. Bo Najsztub, póki żyw, będzie wyłaził zewsząd, taka karma.

Nasze osiedle jest typową wylęgarnią dzieci. Mieszkają tu albo single, które lada moment się sparują, albo młode małżeństwa zachodzące w ciążę i kredyt. Dziewczyny są ode mnie o dziesięciolecie młodsze, o tych kilka najważniejszych lat wrażliwsze. Pomiędzy dzieckiem a pracą. Te niewracające do roboty, bo jej nie ma, czują się skazane na macierzyństwo. Te pracujące są rozdarte między domem a przymusowymi robotami w nocy, weekendami i delegacjami. Pochlipują po korytarzach wkurwione na szefów, rozżalone na mężów. Podaję im jednorazówki na otarcie łez i czuję się w obowiązku (ni to starsza siostra, ni to macocha) coś powiedzieć: Słynny wybór między karierą a macierzyństwem to wymysł bezdzietnych redaktorek pism kobiecych i chyba gwiazd Hollywoodu. Kto tu mówi o karierze? Pracuje się, żeby przeżyć kredyt. Zrobienie kariery, do której wszyscy cię namawiają, tak jak kiedyś rodzina zgromadzona wokół twego nocniczka: „No zrób, zrób wreszcie, kochanie” jest czasową mantrą i też nie gwarantuje szczęścia.

17 V

Mój mózg jest już zmęczony własnymi koszmarami do tego stopnia, że nie chce mu się wymyślać dekoracji. Straszy sam siebie we śnie pustymi pomieszczeniami. Co jeszcze bardziej przygnębia – będąc tak leniwym, nie wyzwala się rano z nocnych majaków. Więc byle się obudzić i uciekamy z tego zwaśnionego domu. Jedziemy do Kazimierza. Koniec reżimu zaczynającego się od 7.00 pobudką, 10.00 – spacer, 12.00-15.00-spanie, 16.00 obiad, 17.00-19.00-spacer. Zasypianie.

– Córka wodza Indian po wizycie misjonarzy – kpi Piotr z fryzury Poli uwięzionej w samochodowym foteliku.

Nie da się inaczej spiąć jej włosów. Każdy kosmyk innej długości, ale zawsze celujący w oczy. Żeby je przyfasonować, trzeba do każdego włosa osobnej spinki.

Na widok kazimierskich wąwozów Pola nauczyła się nowego słowa: Dalej! Biegniemy truchtem za nią.

W końcu to nadaktywni zdobyli Zachód, idąc ciągle dalej, dalej z Afryki, przetuptali Azję po Amerykę i wyszli kilkadziesiąt tysięcy lat temu na Europejczyków.

Przebiegamy cmentarz. Groby nie różnią się od tutejszych domów z białego kamienia i czerwonej dachówki. Na pomniku żołnierzy AK poległych w 1946 tabliczka z podziękowaniami dla bohaterów. Gdyby w chwili śmierci zobaczyli przyszłość, nie zrozumieliby, w jaki sposób po pół wieku Polska rządzona przez tę samą partię (pod inną nazwą), przez którą zginęli, jest niepodległa i łączy się z Europą. Wniosek chyba taki, że Sybilla i inne wyrocznie mówią zagadkami, bo przyszłość można tylko zgadnąć, a nie wytłumaczyć.

Zakwaterowaliśmy się u Góreckich na Krakowskiej. Wieczorem po drugiej stronie ulicy herbata „U Dziwisza”. Pola włazi do fontanny, nie topi się, więc nie zwracamy uwagi. Daje o sobie znać kamieniami. Gdy zaczynają lecieć głazy, ukierunkowujemy ją na mur. Już od dawna wybieramy miejsca odludne, „bezpieczne” ze względu na nią, jej wolność. Siedząca obok matka przytula swojego bobasa i wzdycha z ulgą:

– On nie jest tak energiczny.

Zamawiamy herbaciany hit, podawany tylko tutaj: „Rosyjską karawanę” o zapachu wędzonych śliwek. Nieporęcznie trzymać filiżankę w palcach, na dystans. O wiele łatwiej objąć całą dłonią, przytulić do ust i całować łykami. Herbatę o podwójnym smaku, z podtekstem.

Radiesteci widzą wokół Kazimierza aurę indygo, od wapienia. Dzięki niej zatrzymała się tu kiedyś zaraza (na pamiątkę cudu – trzy krzyże na wzgórzu). Mistyczne promieniowanie wspomaga dusze artystów, zwykli śmiertelnicy nie wyrabiają i piją na umór.

18 V

Budzi nas okrzyk: „Pola ja!” Samo „Pola” odmieniane, używane przez innych jest zbyt publiczne. Dziecko dokłada do tego fundament tożsamości: „Ja”.

Jedziemy do Kozłówki, między Kazimierzem a Nałęczowem polska Toskania – łagodność wzgórz i kłęby zieleni. Pałac Zamoyskich przebiegliśmy byle do wyjścia. Jeśli ma się ochotę chodzić po ścianach, to znaczy, że coś nie tak z proporcjami komnat.

W kozłowskim muzeum socrealizmu z głośników lecą przemówienia partyjnych kacyków, stare kroniki. Posągi Stalina i kolosalni robotnicy. Przechodząc między nimi, wiem, że udało mi się uciec przed katastrofą, musnęły mnie tylko odłamki tych rzeźb o subtelności odpadów z kamieniołomów. Pytam pilnującej, czy nie ma nocnych koszmarów.

– Nie, przyzwyczaiłam się.

Nam za komuny też się już nie śniło, przecież na jawie było to samo.

W Nałęczowie, pod piwiarnią dwóch miejscowych przeszło od bełkotu do słowoczynów, skoro są rękoczyny.

Lepszym hymnem Europy niż butna Oda do radości śpiewana w różnych językach byłaby włoska piosenka (więc prawie po łacinie): Volare, o ooo! Cantare, ooooo! Naprawdę uskrzydlająco radosna, bez obowiązku radości.

Wracamy do Warszawy, zaliczając znowu Kazimierz. Przy rynku gapią się zacni turyści. Przyjechali napawać się artystyczną atmosferą i malarzami. Trafili na nas: długowłosy Piotr pcha wózek, ja siwa, warkocz do pasa, dziecko brudne, szczęśliwe i robi miny, tarzając się w piasku. Wernisaż rodzinny.

Za tydzień będą piwonie, już pojawiły się irysy – regionalne orchidee. Allegro bzów przy drodze, puzony tulipanów w ogrodach i z okien pomruki surfinii.

Wjazd do Warszawy, jakby ktoś zakleił za nami odbyt betonem.

19V

Obrazy Bogackiej, nagusy w najbardziej intymno-fizjologicznych sytuacjach i ona sama twierdząca, że sztuka nie ma płci. Zgoda, ale ma genitalia pędzlowane także przez nią.

Jeden z przeraźliwszych dźwięków: drrr telefonu, gdy do kogoś dzwonię. To drrr – szperające po cudzym mieszkaniu albo ślizgające się po woskowinie czyjegoś ucha.

Zaczęło się od piosenki Formacji Nieżywych Schabuff: Dat nam wiersze Julka Tuwima, dał papierosy i Swojego Syna.

Wiesz co, w tym jest więcej pobożności niż w całych pampersach – przypomniały mi się ich autobiograficzne książki.

– To psychopatologia, gra w chowanego z autorytarnym ojcem i hurrakatolicyzm te całe pampersy – Piotr zaczął ze swojej działki.

– Gdzieee, tylu miałoby identycznego tatusia? To co innego. Oni jednym pchnięciem palca rozwalili komunę. Nie ci z NZS-u, tamci byli już wtedy starzy, po studiach. Niewiele było trzeba do zniszczenia Peerelu, fundament naruszyła „Solidarność”, resztę zmiany w Rosji. Wystarczyło huknąć z siłą trąb Jerycha, żeby rozpadły się mury i kraty. Pampersi weszli w nowe pewni, że trąba ideologii, którą wymachiwali, daje władzę. Tyle lat drażnieni propagandą komunistyczną jak prądem, gdy dorwali się do telewizji, sami przystawili elektrodę reszcie społeczeństwa przyssanego do telewizorów. Nagrodę dostawało się za naciśnięcie dźwigni z napisem „Katolicyzm” i „Wartości”. Szybko to skumali. Przecież najtrafniejszą myślą ich ideologa było stwierdzenie:.Jakie pokolenie? Byliśmy jak szczury, które się rozbiegły po eksperymencie”.

Zapraszają z Krakowa do telewizyjnego programu o trudzie tworzenia. Upewniam się, czy nie pojadę na darmo, w jedynce mam szlaban.

– Nie mamy z nimi nic wspólnego, to dla Dwójki – brzmi dumnie, z krakowskim akcentem.

Trud tworzenia? Co tu opowiadać? Trud pisania nie jest większy od trudu istnienia. A tworzenie jest zwykłą, rzemieślniczą obróbką Ducha Świętego.

Kiedy moja leszczynowa panienka idzie z Piotrem do lasu, zagłuszam się klawesynowym Bachem. Obtłukiwanie chaosu młoteczkami. Nie fortepianowe pim pam. Tu idzie na ostro, heavy metal drutów.

20 V

Arte, najlepszą niemiecko-francuską stację kulturalną, wyrzucono mi z kablówki i wstawiono na jej miejsce regionalną amatorszczyznę czytaną z kartki w warszawskim studiu. Regionalizmy wypierają cywilizację?

Zostaję przy telewizorze, oglądam Tam i z powrotem. Gajos z Fryczem dają aktorski koncert, scenariusz klasa. Wzruszająca, trzymająca w napięciu historia autentyczno-kryminalna o ucieczce na Zachód dwóch zakazanych inteligentów. Majstersztyk w dekoracjach łódzkiego slumu lat 60. Sięgam po gazetę sprawdzić, kto to zrobił. I czytam, że film kiepski, dwa dobre momenty, a reszta mielizna intelektualna. W tej samej gazecie opiewają film mego współautorstwa, z którego usunęłam nazwisko. Chwalą: wnikliwe, prawdziwe. A ja wiem, że to najczystszej wody hucpiarstwo, chociaż powinnam być dumnawa i czuć sentyment.

W tym kraju jest ciągle 15 sierpnia, rocznica cudu nad Wisłą. Cudu, że powstał, że istnieje kulturalnie wbrew sobie i recenzjom o sobie.

21 V

Jestem malarzem przed modelem i szkicuję słowa Piotra:

– Żadne z tych dwulatków nie śpi na dworze – porównuje sąsiadów Poli. Można by z tego ułożyć wiersz: Żadne z tych dwulatków nie jeździ co dzień do lasu. Żadne z tych dwulatków nie jest nadaktywne, nie zna alfabetu, nie pluje i nie gryzie, nie zasypia z tatusiem dwie godziny. Morał: żadne z tych dwulatków nie jest Połą.

Intelektualiści po przeproszeniu Żydów domagają się od Kościoła przeprosin homoseksualistów i kobiet. Kościół nie musi mnie przepraszać. Wystarczy, że wpuści żywą, jeszcze przed cudownym przemienieniem (rzymsko-katoiicka specjalność) w symbol kobiecości. Nie mogąc odepchnąć żeńskiej części wiernych od ołtarza, wypichci pewnego dnia encyklikę o Marii Magdalenie jako symbolu ludzkiej podświadomości, grzesznej, ale tej, która pierwsza spotkała Chrystusa Zmartwychwstałego. Za nią do grobu Jezusa potuptało superego apostołów. Nie chcę przeprosin, nie czuję się obrażona, tylko zakazana.

Kłócimy się, kto napisał Osiem cztery, kolejny obraz zaćpanego młodego pokolenia bez szans i nadziei, książeczka wydana przez Czarne. Piotr uważa, że to żart i Stasiuk kiedyś przyzna się do podrasowania tych młodzieńczych wyprysków.

– Coś ty, żaden żart. Stasiuk ma wszystko oprócz poczucia humoru. Uśmiechnąłeś się kiedyś przy nim?

Nie zakładamy się, nie znamy daty rozstrzygnięcia zakładu.

22 V

Tata był na (szczęśliwej, są już wyniki) biopsji w onkologicznym. Eskortowała go mama, zawodowa pielęgniarka z trzydziestopięcioletnim stażem.

– Nie mogłam, nie mogłam – trzęsie się przez telefon. – Ta atmosfera, korytarze.

– Mamusiu, mamy szczęście genetyczne, na pewno umrzemy na serce.

Chyba że na coś dziwnego. Bolą mnie paznokcie.

Świętujemy wolność Misiaka: przechodzi z mody do grafiki. Oprócz nas, jak zwykle w tej branży, wszyscy od góry do dołu na czarno, co tym razem idealnie pasuje do pogrzebu stylisty.

Nocą narkotyzuję się wąchaniem główki Poli. Geografia zapachów: słodko za uchem, na karczku parno.

Z Bella Toskania Frances Mayes, kalifornijskiej profesorki z domem pod włoską Cortoną: „Słońce Sycylii może rozbijać kamienie” – Pirandello i Galileusz: „Wino to światło rozpuszczone w wodzie”.

23 V

Kupuję co tydzień pisemko ezoteryczne, niech będzie, brukowiec astrologiczny „Gwiazdy mówią”. Piotr wstydzi się brać to dla mnie w kiosku. Uzależniłam się z powodu piszącego w nim Jóźwiaka. Ile ten fizyk z wykształcenia ma wyobraźni i weny produkować tyle zabawnych tekstów na wyświechtane tematy: 12 znaków zodiaku i konfiguracje między nimi. Poza tym ogłoszenia, genialne: „Klinika losu”. Albo takie wiadomości: Japońskie banki, udzielając kredytu, biorą pod uwagę znak zodiaku klienta. Horoskop nie jest gwarantem spłacalności, ale udowodniono statystycznie, że Koziorożce najczęściej wygrywają w grach losowych.

W szoku po wizycie u dawnych znajomych. Najpierw kilka lat biegali w prześcieradłach i byli hinduskimi krisznaitami, a teraz są żydami. Czy nie mogą być sobą?

Czego się czepiać Grocholi? Za co? W kraju, gdzie połowa analfabetów w ogóle nie czyta, wreszcie ktoś ma tysiące czytelników. Po co ją od razu porównywać do Prousta i kosić. To wielkokulturowe polskie zadęcie puste w środku, za to z czytelniczym dnem. Nikt nie porównuje serialu Dallas do dzieł Kubricka ani telenowel Łepkowskiej (telewizyjny odpowiednik Grocholi) do braci Coen.

Wracam wieczorem z zakupów, w boa pieluch, z rąk wystaje marchew i sypię po korytarzu ziemniaki – czarodziejska gospodyni. Piotr, patrząc, co w kinach, pomylił strony gazety i zobaczył wybite na tłusto ogłoszenie: „Dworek polski tanio”.

– Dzwoń – rzucam siatki.

Nie planujemy przeprowadzki, nie stać nas, już przestaliśmy szukać, ale może trafi się okazja… „Dworki polskie” są ideałem architektury: literacko-romantyczne, średnio duże i nie są willami. Bajkowe chatki wpisane w krajobraz.

Umawiamy się na rano. Nie rozumiemy, czemu nie z właścicielem, lecz z sąsiadem – muzykiem.

– Mam przeczucie – kracze Piotr przed zaśnięciem. – To jest to, czego chciałaś. Ale jesteśmy w Polsce – zaraz się pociesza, nienawidzi przeprowadzek.

– I okaże się, że ten muzyk ma okno naprzeciwko i saksofon, dlatego dom od dwóch lat stoi pusty. Schowa puzon na nasz przyjazd, a potem łubudu.

– E.E., że zacytuję Olgę Tokarczuk.

– Eee? A u Misiaka? Podwórko studnia, ze sto mieszkań i w to wmurowano szkołę muzyczną.

– Tyle lat tam jeździmy i nie zauważyłeś.

– Trudno nie usłyszeć orkiestry tłukącej La vie en rose na pół Muranowa.

– Latem otwierają okna, a latem są wakacje.

– W Polsce tylko możliwe, żeby dwie yuppiski kupiły sobie tam mieszkanie. Jedna z widokiem na śmietnik…

– Za śmietnikiem jest chińska pagoda ambasady.

– A druga ma widok na autostradę…

– Nie kończ, wiem. W Szwecji nie do pomyślenia i marzysz, żeby tam wrócić. Do siedmiu milionów żywcem zahibernowanych – zachęcam.

24 V

Dom z miodowego drewna, białe ściany, kolumny pęknięte pod ciężarem obowiązkowej tradycji. Widok na pola, dębową aleję i lepszą przyszłość. Na podłodze w przedpokoju renesansowo-tarotowe kafelki z napisem „Soi, Veritas”. Dwadzieścia pięć dworków polskich, czyli obóz koncentracyjny dla szlachty. W każdej zagrodzie dzieciaki.

– Kolonia artystyczno-inteligencka – zapewnia muzyk, najcichszy z możliwych: dyrygent. – Będziecie pasować.

Wariaci – kupujemy, znowu bez zastanowienia, ale tak nabywa się marzenia, przez osmozę, nie negocjacje. Trzy czwarte pieniędzy będzie ze sprzedaży mieszkania. Na resztę wezmę zaliczkę w wydawnictwie, pierwszy raz podpiszę cyrograf na nienapisaną książkę. Kupując ten dom kupię sobie znowu dzieciństwo – łódzki drewniak przy Spornej 16, w bałuckiej Wenecji rynsztoków. Dwie ulice dalej były gotyckie fabryki, gdzie myślałam, że produkują szczęście.

25 V

Zamiast się cieszyć… ten dom, ściany już wrastają mi w skórę. Czuję się przytrzaśnięta. Pieniądze, zawsze pod ręką, nagle zamieniają się w chałupę -wartą tyle, ile moja praca. Płynne zamarzają w grudę rzeczy. One szacują mój czas, spychają pod ścianę domu, rysują nade mną kreskę jak nad dziećmi, kiedy się mierzy, ile centymetrów urosły. Dla dorosłych ta kreska to poziom ich życia.

Nie ma tej nerwówki, co trzy lata temu przy kupowaniu mieszkania. Teraz mamy gdzie mieszkać, to nie to samo, co wyrzucenie po podróży Bałtykiem, ze szwedzkiej wygódki na polski brzeg.

A może to Pola organizuje sobie dzieciństwo wśród pól? Dom wybudowano w roku jej urodzenia. Dwa lata stał pusty, czekając na nas? Właścicielka malarka wahała się wynająć, sprzedać… My dziwaczejemy, nie wyrabiamy już blokowego sąsiedztwa, tak bliskiego, że słyszymy cudze oddechy. Chcemy żyć tylko naszym życiem.

26 V

Dzień Matki u szwagierki w Milanówku. Przedwojenny taras, przedwojenne akacje. Dwie kilkunastoletnie siostry dyskutują na huśtawce, gdzie która będzie miała łóżko po kupieniu kotka – bliżej czy dalej pazurów. Rozmowę przerywa huk kolejki WKD, zagłuszając banały siostrzanej kłótni. Na wierzch wyłazi cały antyczny teatr, pozy i gesty ćwiczone od pokoleń: młodsze przeciwko starszemu.

Pola, zamiast się przy kuzynkach rozwijać, uwsteczniła się do kotka. Zazdrosna o kocurka przyciągającego uwagę gości, sama zaczęła brać w zęby szmatę i całować szczotkę, co przy jej dorosłej buzi wygląda na zgrywę. My jednak wiemy – to nie zabawa, ale jeszcze jedna ze zwierzęcych natur naszej córeczki.

Ona urodziła się podszyta drapieżnikiem. Ssanie butelki było obrzędem polowania: zbliżanie się do smoczka, szarpanie gumowej zdobyczy dziąsłami, puszczanie, by się trochę wykrwawiła mlekiem, co pobudza apetyt, i wreszcie zagryzienie smoka, wyssanie z niego pożywienia. Skąd jej się to wzięło? Z jakiego ogoniastego, nafutrowanego dzikością przodka? Czy odruchy niemowlęcia są jak porastający je meszek przerzedzonym śladem gęstej sierści instynktów?

Jadę na 21.00 do Świętej Anny. Warszawski smród upału, coś jak niedomyty pijak na kacu chuchający mi przez okno. Zasuwam szybę. Przy kościele autokar z małym napisem przy kierowcy „Shalom”. Młodzi Żydzi w cywilu (bez mycek) wychodzą pospacerować. Zachowują się normalnie, nie zbijają w osaczone grupki izraelskich wycieczek szkolnych pouczanych przed przyjazdem: trzymać się razem, nie oddalać, będziecie na kolejnym terytorium okupowanym, przez antysemitów.

Siadam w bocznej nawie. Nade mną barokowe ołtarze – święci wychodzą wprost z ciemności, z koszmaru nocy – pomalowane na złoto demony. W głównym ołtarzu słońce z napisem S1E. Ignorantka, zastanawiam się, czy to Bóg niemiecki w trzeciej osobie – Sie, czy łaciński skrót. (Na pewno Stachura by się ucieszył z tak wywyższonego SIĘ mającego u niego boskie konotacje.)

Kazanie. Wstaję zobaczyć, kto kazi. Słowiański Savonarola. Na razie mówi przekonywająco i łagodnie. Czasem załopocze mu złowrogo habit, poskromiony natychmiast poczuciem humoru w stylu „smażalnia story”: „Czemu wierzę w zmartwychwstanie? Żaden pisarz by nie wymyślił tego, co zrobił Chrystus. Ukazuje się uczniom, tym jedenastu zdrajcom trzęsącym się przed piorunem jego zemsty, i daje im chleb, ryby, pytając: Może jesteście głodni? On, zbawca Wszechświata, zmartwychwstały”.

Kościół wpłynął na Matrixa, narzucając Neo sutannę. Są i wpływy w drugą stronę, pobrzmiewające w kazaniu: „Czy diabeł zna nasze myśli? Nie wiedziałem, zapytałem dogmatyka – ksiądz kończy opowieść. – Otóż diabeł nie zna naszych myśli. Domyśla się, co zrobimy, po naszym zachowaniu. Rozszyfruje każdą słabość, kusi jej zaspokojeniem. Natomiast całkiem głupieje wobec miłości. On nie wie, co to kochać. Dlatego, chcąc mu zniszczyć kod dostępu, kochajmy!”

Gdy wracam nocą, szukam w radiu czegoś sensownego. Nagle znowu ten ksiądz. Czyja mam dewocyjne omamy? Głos spikera Radia Józef: „To był katechizm księdza Piotra przesunięty na późniejszą godzinę”. Dla mnie, dla niedowiarków.

Wpływ mszy? Mam wyrzuty sumienia – Piotr trzy godziny usypiał Połę. Nie mogła zasnąć bez swojego nasączonego truskawką drewnianego pachnidełka z Kazimierza. Wdycha je przed zaśnięciem jak astmatyk tlen i się uspokaja. Ni to elegantka od perfum, ni to perwers od zapachów. Dla niej sen jest egzekucją. Zniknięciem spośród żywych. A słowo „dobranoc”, po którym pojawia się podkówka i łzy, największą obelgą wieku niemowlęcego.

Kuba Wojewódzki zaprosił do swojego programu piękną kobietę ze szmerglem. Rozmowa się im nie klei. Dlaczego w tej pięknej głowie naturalność Wojewódzkiego i jego brak zakłamania mylą się z arogancją i chamstwem? On ma w sobie tyle agresji, co miś koala. Ostry dowcip tego faceta wymagający riposty albo bezradnego śmiechu jest dla niej osobistą obrazą, czyli obrazą obyczajności. Patrzę na nią, patrzę i zaczynam widzieć podobieństwo do znanej rodziny osiadłej nad Wisłą. Przecież ta pańcia jest wykapaną córą warszawki, urodzoną w czepku hipokryzji. Przypomina herb tego miasta: połowa to seksapil w dekolcie do pępka, a reszta – oślizła ryba, zawsze więc wypłynie (na swoje).

27 V

Po dziesięcioleciu stylizowania Misiak wchodzi do sklepu w cywilu, normalny człowiek. Nie musi szperać oczami, doradzać. Sięga po najobrzydliwszą szmatę.

– Wreszcie jestem tego warta, wolności! Biegniemy ze sklepu na drugą część Matrixa.

Równie szybko wychodzimy.

– Czy my kupiłyśmy bilety na Startreka, czy co? – wściekamy się.

Wyobrażam sobie producentów tego knota. Od samego zacierania tłustych łapek wałkuje się im zielony brudek dolarów.

Jesteśmy dzisiaj z Misiakiem lepsze matrixy, też pokonywałyśmy agentów Smithów: nieprzeniknionych księgowych i dyrektorów, naciągając ich na lepsze pensje i zapomogi mieszkaniowe. Od lat jesteśmy z Misiakiem byty równoległe. Nawet nasze samochody tej samej marki stoją na parkingu przed kinem równolegle, całkiem przypadkowo.

28 V

Zwieszamy z balkonu ogłoszenie o sprzedaży mieszkania. Wymalowane na białym prześcieradle przypomina trochę flagę tych, co się poddają: „Sprzedamy tanio, ratunku, chcemy się szybko stąd wyprowadzić!”

To mieszkanie dobre dla yuppisów potrzebujących eleganckiej sypialni niedaleko miasta.

My nie wyrabiamy już spacerków po podwórku – wybiegu ogrodzonym murem z czujnikami na podczerwień – i współżycia sąsiedzkiego. Tej nocy znowu psychol z piętra niżej zrobił sobie całonocną imprezę. O trzeciej nad ranem podkręcił głośniki i tańczył na balkonie. Wezwaną policję szybko odprawił dzięki łapówie. Policjant nie dba o czyjeś wygodne życie, interesuje go jego własna wygoda, na którą odkłada z codziennych łapóweczek.

Kilkanaście osób jest bezradnych wobec jednego pijanego, zaćpanego zakalca. W bloku czy w ekskluzywnym osiedlu panuje przynajmniej pod tym względem bezsilna równość.

Po dniu załatwiań, papierków jedziemy wieczorem nowym wozem do Krakowa, jutro program o natchnieniu. Siadamy na Rynku, zdziwieni swoim stanem. Żadnego zmęczenia po czterech godzinach drogi. Wysiadając z wozu po tej premierowej jeździe, moglibyśmy klaskać: Autor, autor!

Jednak zastanawiamy się, czy nie oddać samochodu. Jest za drogi, kupiliśmy go, nie przewidując wyprowadzki. Miał być luksusem i jak każdy luksus jest zbyteczny.

Idą zagraniczni turyści z orderami obiektywów na szyjach. Odpieram ich wzrokiem, nie dam się zwiedzać.

Dziesięć lat temu siedziałyśmy tak samo z Misiakiem bez grosza na chodniku Champs Elysees. Byłyśmy umówione ze znajomymi mającymi nas zawieźć do Polski. Przechodnie zaczęli nam rzucać jałmużnę. Nie wiem, czy wyglądałyśmy na tyle marnie, czy miejsce było zwyczajowo zapomogowe. Zostawiłam sobie tego żebraczego franka. Jedyny w życiu pieniądz, który dostałam za darmo, spadł na mnie niby cud albo obraza.

29 V

Na placu Wita Stwosza fontanna w stylu tureckich ubikacji. Pola w sekundę zdziera sukienkę, rzuca za siebie pieluchę i ku zazdrości trzymanych krótko krakusków tapla się w tym błocie z gołębiami. Wyciągnięta wywija się z sukienki. Mamy dziesięć minut na powrót do hotelu i nagranie. Piotr biegnie z nią nagą, wierzgającą przez Grodzką, wzbudzając podejrzliwe zainteresowanie: pedofil z zapłakanym, porwanym dzieckiem?

Przyszedł tylko Pilch. Świetlicki zapodział się między „Tygodnikiem Powszechnym” a kielonkiem. Po godzinie czekania szum na planie: Już jest! Był chyba jednak w stanie nieprzystawalnym. Po nagraniu wychylił się spod ławki w szatni – człowiek poziomy. Czy on się tego nabawił w „Pegazie”, gdzie ciągle go filmowali z podłogi?

Stuhr zagrał w programie rolę śledczego, Markowski – najmłodszego polskiego profesora i dobrego policjanta, my z Pilchem podsądnych. Tyle że artystów nagradza się za zmyślenia, a nie karze za nie gorzej od aferzystów. Stuhr zaskoczył mnie: on sam nie wie, czy oddziela swoją prywatność od gry. Wydawało mi się to proste, zwłaszcza u aktorów. Pisarze ukrywają się za całunem kartki. Jeśli słowa ożywają w głowie czytelnika – nastał cud zmartwychwstania, największa sztuka. Aktor chowa się za swoją rolę, mimo że używa ciała. Przecież on gra miłość. Gdyby robił to naprawdę, byłby dyplomowanym pornografem. „Kultura służy do opowiadania siebie, ja ją sobą przeżywam” – sprytnie wywinął się z tego Depardieu.

Co za przyjemność usłyszeć kawałek własnej książki czytanej podziwianym od dzieciństwa stuhrowatym. I dojść już po wszystkim do wniosku, że jest się jednak pisarką chrześcijańską. Bo Jezus nie mówił o niczym innym niż o miłości i o śmierci. O tym, co najważniejsze. Buddyści nad tym się nie zastanawiają. Zamiast pisać – medytują. Miłość i prawdziwa śmierć ich nie dotyczą.

Wychodzę z nagrania na Floriańską i rozglądam się za moimi. Dzwonię – komórka od godziny zajęta. Krążę między hotelem na Grodzkiej, Floriańską i parkingiem pod Narodowym, wciskając kartki portierom, za wycieraczki samochodów. „Zadzwoń! Idę trasą:…” Telefon zajęty, niemożliwe, żeby Piotr tak długo rozmawiał. Może wpadnie na to, że zablokował komórkę, i poprosi przechodnia-studenta o pomoc, on nie umie się posługiwać nawet gniazdkiem w ścianie. Spanikowana zapomniałam o SMS-ach. Wystukuję, patrzę w okienko: niewysłane. Aaa, w pośpiechu, przy płaczącej Poli pomyliliśmy komórki i dzwoniłam do siebie. Piotr nie oddzwaniał – nie zna swojego numeru.

Jesteśmy rodzicami wnuczki – tak powinniśmy się przedstawiać, sklerotycy.

Gapię się na drzewa przy trasie Kraków-Warszawa. Są największymi bukietami zieleni. Widać każdy listek z osobna, każdy w innym odcieniu. Zielona mozaika przyklejona do nieba.

Загрузка...