LUTY

1 II

Jest niedziela, Pola domaga się Jezuska. Idę z nią na mszę dla dzieci do zaleskiego kościoła. Niech poogląda żłóbek i wracamy. Wieczorem pojadę do dominikanów pomodlić się podczas normalnej, niedziecinnej mszy i w trochę innym, klasztornym obrządku. Stoję pod kolumną, Połcia przestawia figurki w sianku, naprzeciw przy drugiej kolumnie uśmiecha się do mnie Robert Tekieli. Ile jest w Polsce kościołów? Kilkadziesiąt tysięcy? jakim cudem się spotykamy? Czy my jesteśmy z jakiejś przypowieści: on o nawróconym, ja o jawnogrzesznicy? Ostatni raz widzieliśmy się kilkanaście lat temu. Nie należał jeszcze do pampersów, należał do siebie: newage’owy facet, który założył „bruLion”. Pasjonat z wizją.

Pracowaliśmy razem w krakowskim akademiku przy pierwszych podziemnych brulionowych numerach. Tych awangardowych i anarchistycznych. Za ich kolportowanie ścigała bezpieka. Trochę romansowaliśmy, trochę filozofowaliśmy, jak to dwudziestolatko-wie pochłonięci wyjątkową misją polegającą na byciu bezkompromisowo młodym. Opowiadałam mu o Ojcu Pio, on uśmiechał się z wyrozumiałością agnostyka. Patrzyłam na niego pobłażliwie, kiedy on za najgorszej komuny mówił, że w wolnej Polsce zostanie ministrem kultury.

Byliśmy sobą zafascynowani, ale nie było nam po drodze. Przy ostatnim chyba spotkaniu Robert przekornie powiedział: Zobaczysz, znowu się nam kiedyś zejdzie, za ileś lat.

Teraz? Kiedy stoimy naprzeciwko, obydwoje dzieciaci, po dwóch stronach barykady ołtarza? Nie odzywamy się do siebie. Rozdzieleni czasem i tym, co się przez ten czas z nami stało. Zadziwiające, ile różnych figur i poglądów może pomieścić ten Kościół.

Tekieli w swoich audycjach Radia Józef tępi wszystko poza katolicyzmem. Jego katolicyzm jest anachroniczny, co wykazał mu podczas radiowej dyskusji znawca teologii, udowadniając, że rola Kościoła po drugim soborze watykańskim została jasno określona: koniec z nawracaniem, Kościół ma przyciągać świętością i przykładem. Nie zależy mu na ilości pozornie wiernych. Żadnych krucjat duchowych. Robert bronił się w tej rozmowie niczym ostatni rycerz wyprawy krzyżowej, któremu odbierają ziemię obiecaną propagandy. Tekieli mówi niekiedy bardzo mądrze, uświadamiając katolikom, jakie skarby zawiera ich wiara. Nie odsyła do paciorka, poleca ojców Kościoła i ćwiczenia duchowe Loyoli. Niestety, jego kaznodziejski zapał zamienia go w nowoczesnego inkwizytora. Zapędza się w duchowe rasizmy, udowadniając, że wiara Europejczyków w osobowego Boga jest najlepsza. To co, Tybetańczycy mają gorzej, wierząc w nieosobowe? I w ogóle mają przerąbane, bo nie są Europejczykami? Robert w swojej radiowej „Encyklopedii New Age’u dla chrześcijan” mógłby pewnie skorzystać ze stów Wilbera: „Moim zdaniem, epidemia New Age, która – no cóż! – wywyższa magię i mit do poziomu nadpsychicznego i subtelnego, myli ego z self, preracjonalne wysławia jako transracjonalne, prekonwencjonalne spełnianie życzeń myli z postkonwencjonalną mądrością, chwyta swoje self nazywa je Bogiem. Życzę im dobrze, ale… Oby ich życzenia szybko się spełniły, żeby mogli odkryć, jak bardzo są w istocie niezadowalające”. Tyle że Robert nie odróżnia poziomu magicznego i regresji od stanów je przekraczających – transcendentalnych. Wszystko, co niekatolickie, wrzuca do worka „Szkodliwe”. Ze swojego radia robi parafialno-sekciarski kołchoźnik. Po co upraszczać resztę świata do guseł i diabła? Mylić bezosobowego ducha z jakimiś energiami czyhającymi, żeby nas skopać niby prąd z gniazdka.

Dzisiaj oboje podpieramy kolumny po obu stronach ołtarza. Patrzymy na siebie i nie widzimy. Może już skamienieliśmy w ornamenty, takie z romańskich kościołów: on wdrapał się na kapitel i jest apostołem z radiem, ja oplotłam kolumnę wężowym ciałem ladacznicy. Przynajmniej takie są pozory. W każdym momencie możemy zmienić figurę, przeistoczyć się w świętych, potępionych – jest jeszcze tyle wolnego miejsca na innych kolumnach. I tyle czasu, co będzie z nami za kolejne dziesięć lat?

2 II

Dzienniki, autobiografie są wypolerowaną dupą. Nie, najczęściej tylko półdupkiem.

Zadziwiająca konsekwencja, z jaką dealerzy wozów nie kupują aut, które sprzedają. W Citroenie jeżdżą peugeotami, w Peugeocie japońskimi, w Toyocie volkswagenem. Czy bierze się to z chęci wywyższenia nad kupującymi? Czy z kompletnej wiedzy o sprzedawanych autach, ich zaletach, a zwłaszcza wadach. Strach kupować… Najlepiej kupić wóz tam, gdzie dealer jeździ swoją marką (w granicach finansowego rozsądku).

3 II

Oglądam Ostatniego samuraja i zamiast prześlicznego Cruise’a w japońskiej zbroi widzę roślinę. Moje malutkie bonzai, kiedyś z nim rozmawiałam. Zasypałam dzielącą nas różnicę poziomów kryształkami LSD. Zamroziły one w moim umyśle rozkrzyczane zwierzę i cofnęły do czasów, gdy pień mózgowy i pień drzewa miały wspólnych roślinno-zwierzęcych przodków. Bonzai powiedziało mi wtedy (nie ustami, ale wprost w duszę), że jest bardzo wdzięczne za codzienne podlewanie. Odpowiedziałam: Spełniam obowiązek.

Drzewko uznało jednak moją troskę za gest bezinteresowny i chciało wyrazić wdzięczność. Co powiedziałby właściciel paprotki czy fikusa w takiej sytuacji? To samo, co ja: – Ależ nie trzeba.

Bonzai nalegało, w podzięce postanowiło zapachnieć. Te drzewka normalnie nie pachną, podobnie jak łabędzie nie śpiewają. Nasza rozmowa przybierała zły obrót. Wręcz fatalny, gdy poczułam obiecany zapach. To był smród. Następnego dnia już przy zdrowych zmysłach jako Homo sapiens bez roślinnych domieszek zobaczyłam w doniczce suchy kikucik. Starannie podlewane drzewka nie usychają tak szybko i w dodatku bez żadnych wcześniejszych oznak…

Ono musiało razem z zapachem wyzionąć ducha. Pełna poczucia winy poszłam do kwiaciarni po drugie. I to już nie była halucynacja: identyczne drzewko miało metkę po łacinie: „Stincus” – „Śmierdziel”. Nie znałam się na fachowych nazwach. Wiedziałam o bonzai tyle, że hodowcy, przycinając im gałęzie, pomniejszają ciało. Nie potrafili jednak zmniejszyć duszy. Mają nadal wielką duszę japońskich drzew, z których powstały. Wielką i odważną, o czym się niestety przekonałam. Przecież bonzai, pachnąc dla mnie, popełniło roślinne harakiri, rytuał przysługujący w Japonii wyłącznie ludziom honoru. Nie chcę się zagłębiać w meandry dalekowschodnich kodeksów wdzięczności wymagających z naszego punktu widzenia czynów absurdalnych. (Na ekranie Cruise po bitwie japońskich rycerzy z armatami pomaga swemu rannemu samurajskiemu przyjacielowi dorżnąć się mieczem. Obaj są szczęśliwi, wrogowie płaczą ze wzruszenia i klękają.) Faktem jest, że bonzai w podzięce za troskę o jego życie wybrało śmierć. Wbrew łatwiźnie wegetacji, dla której wystarczy być, dopełniło sztuki bycia rośliną doskonałą, więc i pachnącą. Osiągnęło szczyty mistrzostwa. Nauczyło się tego od ludzi: doskonalących latami ceremonię picia herbaty, machania kijem, układania ikebany czy właśnie tworzenia bonzai. Żeby je wyhodować, trzeba być artystą. Uprawiać cierpliwie, ale w natchnieniu. Codziennie podlewać, wyczuwając, czy dodać światła, czy cienia. Sztuka ogrodnicza wymagająca mistrzowskiego światłocienia Rembrandta. Precyzji malarskich miniatur – całe drzewo rośnie w maleńkiej doniczce. A wyrasta z niego roślinny heros. Nie kupiłam następnego bonzai. Nie zastępuje się jednego bohatera drugim. To był mój ostatni japoński samuraj. Poczułam się Cruise’em z tego filmu: pomogłam przyjacielowi umrzeć.

4 II

Ciągle szukamy po salonach samochodowych najlepszego dla nas wozu. Piotr wybrał limuzynę -bezpieczną, wygodną. Wsiadam i mam ochotę przylepić na końcu jej maski lizaka, żeby wiedzieć, gdzie się kończy.

– Popatrz na mnie – proszę.

– Nie podoba ci się?

– Nie jestem przyzwyczajona, nie mam biustu.

Przeszkadzałoby mi coś, co zastania widok. Znowu przyładuję niechcący przodem w plot… Dlaczego ty wolisz trójkę zamiast zerówki? – dla mnie wybór wozu jest zależny od wielkości stanika. Piotr przygląda się, namyśla. Nie ma kompleksu penisa, więc decydujemy się na najkrótszego nissana micrę. Kształtem i kolorem trochę przypomina sprzedanego Picassa. Znajomym będziemy mówili, że się skurczył w myjni.

Niektórzy żyją otuleni watą, niestety szklaną. Nie sposób do nich dotrzeć, dotknąć, przytulić się, nie kalecząc.

5 II

„80 dni do wejścia do Europy” – przypominają (ostrzegają?) z radia, gazet.

– Osiemdziesiąt lat, nie dni – wkurza się Piotr ciągłym brakiem telefonu.

W Paryżu, na podsztokholmskiej wsi zakłada się go w dwa dni. U nas trzeba doczekać roztopów, żeby wkopali kabel. Może nasze podanie do TP SA złożone pół roku temu o tymczasowy radiotelefon instalowany od razu też musi się odmrozić.

Czuję się ubezwłasnowolniona zimą. Te buciory, kożuchy, swetry – kaftany bezpieczeństwa otulające przed mrozem.

6 II

W „Świecie Nauki” najnowsze odkrycie: czas i przestrzeń są być może atomami. Mają to potwierdzić eksperymenty. Dzięki postępowi nauki będzie można schować ulubiony kawałek czasu do słoika? Rewelację o nieciągłości czasoprzestrzeni ogłaszają na okładce. Ludzie przechodzą obok tytułu, a przecież znaczy to, że ludzka scena okazała się posztukowaną dekoracją. Że każdym krokiem zapadamy się w ruchome kulisy. A oni idą dalej, z wózkami, siatkami i hot-dogami, nie zważając na pęknięcia.

Za kilka dni Piotr ma pięćdziesiąte urodziny. Nie stać mnie na nic oprócz okolicznościowego dyplomu. Może w prezencie będę milsza.

Otwieram listy: pity i rachunki. Chyba źle policzyłam zera. Sprawdzam… dostaliśmy majątek. Na koniec roku podatkowego ZA1KS zawiadamia, że ze scenariuszowych tantiem zarobiliśmy tyle, co z felietonów przez rok. Swoim narzekaniem wcisnęłam łapę w pękniętą czasoprzestrzeń i dostałam zadatek wiecznej szczęśliwości? Powinniśmy kupić ogrodzenie nad strumień, meble, mieć oszczędności. Jednak te pieniądze spadły z nieba, nie będziemy ich tracić na rzeczy przyziemne, w ogóle na rzeczy. Przepuścimy je na podróże. Połączymy pięćdziesiąte urodziny Piotra z dziesiątą rocznicą bycia razem. Powtórzymy w maju naszą pierwszą wspólną podróż, rajd: Warszawa-Prowansja.

7 II

Zdejmuję z ganku girlandy świątecznych lampek. Koniec kolorowej bajki ze światełek, śniegu i drewnianych dworków. W XVI wieku nuncjusz papieski Malaspina, goszcząc w szlacheckim dworze, zachwycił się nim: „Nigdy nie widziałem tak pięknie ułożonego stosu paliwa” – tak sobie rozmyślałam, odpinając lampkę po lampce, gdy Pola otworzyła furtkę i zupełnie serio powiedziała:

– Mamusiu, ja wychodzę. Na zawsze – podniosła paluszek, zaznaczając powagę sytuacji.

Nie zatrzymałam jej. Śledziłam, chowając się za drzewa. Przebiegła wieś i weszła do lasu. Nie zajmowały ją kałuże, patyki. Szła prosto do swoich dwóch autorytetów: dinozaura i papieża.

Dinozaur, sądząc po zębach potężniejszych od łap, to tyranozaur ściągnięty z planu filmowego. Jest wielkości chałupy. Pola, wsadzając do niego głowę przez płot, powiedziała: – Smoku, też będę taka duża, nie martw się.

Potem poszła pod dom zakonny sióstr orionistek, gdzie na fasadzie jest mozaika ułożona w pozdrawiającego tłumy papieża. Tutaj Pola zazwyczaj chwali się, co „grzecznego zrobiła”, i oczekuje wskazówek moralnych mających zagwarantować przyjazd Mikołaja z prezentami.

Może ona zachowuje się dziwnie, rozmawiając z dinozaurem i papieżem. Ale ja jestem jeszcze dziwaczniejsza. Zamiast cieszyć się jej samodzielnością i tym, jaka jest duża, odczuwam masochistyczną ulgę, że ma już powyżej metra. Niższe dzieci w Oświęcimiu odbierano matkom i natychmiast wysyłano do gazu. Jestem chyba ostatnim pokoleniem pamiętającym o takich koszmarach. Dla Połci metr jej dziecka będzie zwykłym metrem bez wykrzywiającego ciężaru historii.

8 II

Znajoma z Norwegii przyjechała na łagodną zimę do Polski. Zaprosiła mnie do swojego rodzinnego domu w przedwojennych segmentach Żoliborza. Od podłogi do sufitu obrazy. Jej ojciec, szycha w rządzie Bieruta, ukrywał się podczas wojny w antykwariacie. Wyniósł stamtąd miłość do dzieł sztuki. Nowe rządy ułatwiły mu zaspokojenie pasji kolekcjonera – jeździł po Polsce, doglądając nacjonalizacji majątków. Jego sąsiadem na Żoliborzu był wysiudany z posiadłości Sapieha. Panowie zaprzyjaźnili się, grywając w brydża. Nie traktowali osobiście tego, co wyrabiała z nimi historia: arystokrata – mając klasę, komunista – wierząc w nieosobistą konieczność walki klas. W wolnej Polsce, na początku lat dziewięćdziesiątych biednego arystokratę napadli rabusie. Gdy bandzior, poklepując go po przypalanym żelazkiem ramieniu, zachęcił: No Zygmuś, powiedz, gdzie masz pieniądze, dorobiłeś się na komunie – okazało się, że storturowany arystokrata znowu cierpi przez sąsiada, którego oszczędziła bandycka historia i pomyłkowo bandyci.

10 II

Jedziemy się zameldować. Rzędy wierzb nad kałużami. Wreszcie wiem, czemu są symbolem Mazowsza. Tutaj wieczne błoto i one rosną nad tymi niezmeliorowanymi bagniskami. Urząd gminy w dworku przeinaczonym (nawet nie bardzo zrujnowanym) na ważną instytucję. Urzędnicy serdeczni jak pozytywniacy z telenoweli. Sielska atmosfera w gabinetach. Oczywiście nie mamy połowy potrzebnych papierów, dawnych wymeldowań, Piotr książeczki wojskowej odebranej mu dwadzieścia lat temu, gdy zdradził ludową ojczyznę i wyjechał do Szwecji.

– Musi pan mieć książeczkę, od osiemnastego do pięćdziesiątego roku życia, obowiązek.

– Do jutra! Jutro kończę pięćdziesiąt! – Piotr nie może uwierzyć w swoje biurokratyczne szczęście.

Wydało się: nasz dom nie ma adresu. Co z tego, że sąsiedzi po bokach mają przydzielone numery ulicy, nasz numer jest nielegalny, bo niezatwierdzony. Na te wszystkie feudalne udręki przypisania do gruntu i armii patrzą z plakatu Kargul z Pawlakiem podpisani: „Unia Europejska – sami swoi”. Dałabym temu prounijnemu plakatowi hasło:.Podejdź no, Kargul, do Unii” i się przekonaj, że w krajach europejskich (Szwecja) nie trzeba chodzić do cyrkułu się meldować. Tam po prostu zmieniasz adres, a zameldowaniem w centralnym komputerze jest twój niezmienny numer osobowy (pesel).

11 II

Od rana prezenty dla pięćdziesięcioletniego Piotra. Najpierw telefon z wydawnictwa Santorskiego. Akurat dzisiaj zdecydowali się wznowić jego książkę Stróż obłąkanych. Niedawno przeczytał ją Eichelberger, spodobała się mu, więc wydadzą ją w serii „Wojciech Eichelberger poleca” w maju. Pierwszy raz ukazała się kilka lat temu wydrukowana przez jakąś fundację mającą kolportaż do kilku księgarń. Lubię Stróża, zapis szwedzkiego szaleństwa i melancholii. Ekspresja opisywanego wariactwa jest sama w sobie tak intensywna, że dla równowagi Piotr opowiedział je w powściągliwy sposób. Rezultat jest sugestywny i poetycki, ale bez ckliwości i psychiatrycznego epatowania szaleństwem. W pamięci zostają flesze-obrazy. Mimo kiepskiej dystrybucji książka dotarła wtedy do tych, którzy jej chyba potrzebowali. Dostał listy od czytelników odnajdujących swoje osobiste i wyjątkowe problemy w archetypach zwanych przez lekarzy przypadkiem takim i takim. Każda choroba ma swój numer w lekarskim katalogu, ludzie potrafią ponumerować nawet cierpienie.

Podobno w każde urodziny, nie wiadomo dlaczego, spada nam o 10 Hz słyszalność wysokich dźwięków. Tak jak drzewom przybywa co roku stoi. Porównanie „głuchy jak pień” gdzieś intuicyjnie wiąże te dwa zjawiska przyrostu i straty. Szepczę kontrolnie życzenia i wyznania, Piotr słyszy, czego dowodem jest jego odpowiedź: „Idziemy to uczcić!” Dzwonimy po Misiaka, niech się wyrwie z roboty na obiad.

Pola w dybach krzesełka dziecięcego bierze restauracyjne menu i zamawia u wyfraczonego kelnera surówkę. Czekając na nią swoje wieki, czyli pięć minut, rozrabia i próbuje się wydostać na wolność. Unieruchomiona staje się z przymusu stand up comedian. Drzewa, rosnąc, szumią, dzieci hałasują, my głuchniemy, albo dla wygody udajemy, że nie słyszymy.

12 II

Miałam być matką chrzestną książki wydawanej przez krytyka literackiego. Odmówiłam i wyszłam na przemądrzałą świnię. O napisanie paru słów poprosił mnie przed Bożym Narodzeniem, kiedy nie wiedziałam już, jak się nazywam. Pisząc dwa felietony miesięcznie, książkę, prowadząc dom, zajmując się Połą, nie jestem nawet w stanie przeczytać w tydzień cienkiej książeczki, przemyśleć jej, a co dopiero pisać recenzję na okładkę. Mając aktywne dzieciątko, trzeba opanować całą logistykę, żeby pójść chociażby samotnie do kibla. Taaa, wychowanie jest długim procesem, każde słowo będzie kiedyś wykorzystane przeciwko tobie. Na razie każde niedopatrzenie: otwarta tubka pasty, niedomknięta torebka.

Książka jest już w księgarniach, a ja się czuję winna odmowy, odmowy całemu światu brania w nim udziału.

Dyskusje, czy pochować w Polsce zmarłego w Stanach pułkownika Kuklińskiego. Pewnie przywiozą uroczyście trumnę, przecież Polacy są specjalistami w sprowadzaniu ważnych zwłok. Większość zasłużonych dla tego kraju ludzi umiera jak najdalej od niego.

13 II

Dziennik telewizyjny. Wojny, katastrofy i z okazji piątku trzynastego sondaż na temat przesądów. Wywiadowany oczywiście Muniek: „Nie witam się w drzwiach, bo zawsze ludzie mówili: Nie witaj się w drzwiach, Zygmunt, nie w drzwiach. Ale czarne koty – pełen luz – mogą sobie biegać…”

14 II

Piotr jedzie dziś nocą do Berlina na ślub córki. Zanim wyjedzie, musimy pojechać do Łodzi po „posiłki”, czyli moją siostrę do pomocy. Dwugodzinna trasa przez Rawę Mazowiecką – Rafę Mazowiecką – tutaj na zjeździe z trasy katowickiej rozbiło się już kilkadziesiąt wozów, zginęło iluś ludzi, o czym zawiadamia tablica „Czarny punkt”. Kto to stawia? Grabarze? Gdyby służby drogowe, chyba zamiast tego nekrologu ustawiliby światła, bo ludzie nadal giną.

Brzeziny – podłódzka wioska ciągnąca się kilometrami. Po drodze średniowieczne baszty, barokowe kościoły, pożydowskie domy i przedwojenne drewniaki. Jak wydostawali się z równinnej nostalgii ludzie mieszkający tu kilkaset, kilkadziesiąt lat temu? Wierząc w Boga, wszystkich świętych pochylających się nad ich dniem codziennym. Przydrożne i kościelne krzyże są pamiątkowymi znakami drogowymi tej podróży w górę. Później, gdy pojawiły się wątpliwości religijne i zwątpienie w nadprzyrodzony sens życia, ucieczką były chyba książki; romanse, dzieła naukowe sprowadzane dyliżansową pocztą dla miejscowych intelektualistów. Teraz zbawieniem jest telewizja. Żyjemy w epoce neooświecenia przez ekran telewizyjny.

Dostałam rosyjskie tłumaczenie Polki. Napisali na okładce „roman” – powieść. Wydawało się mi, że napisałam dziennik. Większy od tytułu podtytuł, reklama: „Strasznoje intimno”, i obrazek pastelą: laska w kapeluszu i białej sukni, w stylu lat siedemdziesiątych. Ładny papier, porządna okładka. Rosyjska Polka, dziwne wrażenie. Sylabizuję swoje imię i nazwisko zapisane cyrylicą: Manuela Gretkowskaja. Czemu Manuela? Czemu Gretkowskaja, skoro na tłumaczeniu Kabaretu napisali Gretkowska? Bez wodki nie rozbieriosz, zwłaszcza dla mnie, szkolnego jołopa z rosyjskiego.

15 II

Siostra chodzi po okolicy z Połą i straszy. Podchodzą do niej sąsiadki, zagadują. Ona się tłumaczy: Panie mnie mylą, nie jestem Manuela! Mam jej ubranie (okutana po wsiowemu), ale jestem jej siostrą.

Chwila niedowierzania. Wygląda jak ja, mówi jak ja i tak samo się rusza. Znajome-nieznajome odchodzą zafrasowane, czy się z nich nie żartuje. Sobowtór spacerujący po ugorach, w czapce, gumiakach i kurcie nasuwa niewesołe myśli o powtarzalności, klonowaniu i problemach etyczno-towarzyskich: traktować toto jako swoje czy obce?

Okładki czasopism przypominają okna wystawowe holenderskich burdeli. Pozują w nich kobiety przebrane za wampy, gospodynie domowe i uczennice. Zachęcają klienta, żeby zajrzał do środka i zostawił trochę kasy. Okładkowe twarze nie tylko przemawiają, kuszą (wystarczy sobie wyobrazić namiętne szepty i jęki wydawane przez te wszystkie usta na półkach w kioskach), one też mówią bardzo dużo o nas. Na przykład zwycięzcy w plebiscycie „Vivy” na najpiękniejszą parę są dowodem na to, że nie wygrała prezenterka – Torbicka – ani serialowy lekarz – Żmijewski, ale telewizor. Obydwoje są z niego. Nie z kina czy rockowej sceny. Nie z buntu i marzeń. Wygrała stabilizacja, wieczory przed telewizorem od jednego odcinka do następnego, od pierwszego do pierwszego, gdy skapuje wypłata. Widzowie, spłacając kredyty, oszczędzają na wyobraźni i namiętnościach.

Dlaczego tych dwoje uznano za najdoskonalszych, skoro konkurencja była młodsza i ładniejsza? Śliczna Torbicka w każdym swoim programie cierpliwie tłumaczy widzom, na czym polega kultura. Złośliwi mówią o niej „lalka Torbi” – zawsze wystrojona i sztywna. Dla mnie jest wymarzoną nauczycielką, panią od tego, co być powinno. Przystojny Żmijewski to wcielenie idealnego lekarza z nierealnego szpitala w Na dobre i na złe. Po upadku autorytetu armii została jeszcze wiara w doktora Judyma, zdolnego uratować chorego i chory kraj. Takie patriotyczno-hipochondryczne marzenie. Czytelnicy kolorowego pisma wybrali wychowawczynię i pana doktora. Kochają być pouczani i mieć dobrą lewatywę. Wymarzona, najpiękniejsza para: Torbicka – Żmijewski są zastępczymi rodzicami, a nie symbolami seksu czy ideałem urody. Mamusiuuu, ratunku! To głosowali dorośli ludzie!

Piotr w Berlinie, a ja dostaję zaproszenie do Niemiec na dwa dni. Nieodżałowana (po zniknięciu z polskiej kablówki) najambitniejsza w Europie stacja Arte chce mnie zwywiadować razem z francuskim i niemieckim historykiem. Pytam, dlaczego ja, w Polsce historyków zabrakło? Arte głosem niemiecko-angielskim uprzejmie odpowiada, że wybór padł na mnie po lekturze Polki przysłanej im przez berlińskie wydawnictwo. Co prawda książka będzie dopiero jesienią (pierwsza moja rzecz po niemiecku), ale spodobało się im inne spojrzenie na Europę, jej zjednoczenie. Nie wiem, od czyjego inne. Najgorsze, że to moje sprzed roku różni się od tego dzisiaj, a co będzie za miesiąc? Czy oni na pewno wiedzą, kogo zapraszają i kto pojedzie?

17 II

Postanawiam nie słuchać więcej wiadomości, omijać je w gazetach, przynajmniej na jakiś czas. Być może nasłuchałam się zbyt dużo radia w wozie. Koszmary kryminalne i polityczne przekroczyły prędkość dźwięku, przebijając mi błonę świadomości, basta. AIDS gwałciciela-pedofila prowadzącego dziecięcy chór w Poznaniu. Premier uważający, że do zadań jego partii należy walka z przestępczością wewnątrz tej partii. Tortury i morderstwa na zwykłych ludziach napadniętych w ich własnych domach. Odpadam na samo słowo „newsy” – są ropą sączącą się z ran. Pozbawiając się cogodzinnych, codziennych wiadomości, odetnę sobie informacyjną echolokację. Coś za coś. Chyba już wolę nie orientować się, gdzie żyję. Natychmiastowe skutki: jadę z Warszawy do domu. Przy tablicy z napisem „Sandomierz” powinnam wrzucić kierunkowskaz do mojej wioski. A ja zastanawiam się, ile jest kilometrów do Sandomierza, czy tam ładnie. W ogóle nie skojarzyłam znanego mi od pól roku napisu ze skrętem do domu.

Jeszcze przez chwilę Piotr jest stamtąd, w przeciągu między zagranicą i Polską. Na warszawskim dworcu, ale w twarzy, oczach ma nietutejsze światło – bardziej błyszczące, świąteczne. Opowiadając, jak tam było, o Berlinie, łapie coraz więcej brudnego, dworcowego powietrza i szarzeje. Kurczy się, pochyla, żeby zmieścić w mundurze: kto ty jesteś – Polak mały.

18 II

Nie wiem, czy brakuje mi jakiegoś minerału czy witaminy. Źle się czuję z braku kolorów, błękitnej zieleni oddychającej pianą morską. Jeśli człowiek ma wokół siebie barwną aurę, to mojej wyblakły wszystkie odcienie przezroczystej lekkości. Opatula mnie olejna farba, łuszczę się płatami szarości.

Zima boli, wychodzenie na ten skuty obłędem mróz, a z dzieckiem trzeba pospacerować, godzinę, dwie robić z siebie bałwana.

Sny też takie przez zaspy, męczące. Śniłam kartkę zapisaną drukiem i musiałam zrobić na niej miejsce. Pchałam, pchałam linijkę tekstu, jakbym przesuwała nie akapit, ale szafę gdańską.

Nadal bojkotuję wiadomości. Omijam Piotra oglądającego dziennik.

– Po co na to patrzysz? – bardziej się dziwię, niż oskarżam.

– Żeby wiedzieć o tym, czego się nie chce wiedzieć.

Doczytałam pamiętniki Leni Riefenstahl do 1939 roku. Wiedziała o Kryształowej Nocy, ale dopiero po wojnie dowiedziała się o obozach koncentracyjnych. Palenie synagog, wywożenie (gdzieś) Żydów przeszkadzało sprzedać do Ameryki jej nagradzany w Europie film o berlińskiej olimpiadzie, nowatorski dokument Olimpia zaczynający się przemowę Hitlera. Konkurujący na festiwalu w Wenecji z Królewną Śnieżką Disneya. Właściwie konkurowały dwie śpiące królewny, nie za bardzo orientujące się, na jakim świecie żyją. Królewna Leni była we wrześniu 39 w Polsce kręcić kronikę filmową. Widziała mordowanie polskich cywilów, ale Hitler obiecał jej, że znajdzie winnych, a Warszawy nie zbombarduje, póki nie ewakuują się z niej kobiety i dzieci. Opisując tournee Hitlera po Europie w latach 1939-1944, nie zastanawiała się, kto jest napastnikiem, kto ofiarą. Wojna się toczy, więc kibicujemy swoim. Po prostu niemiecka blondynka. Niemożliwe, żeby przy całej swej inteligencji (kadrowanie obrazu wydobywające podteksty nie jest bezinteresownym malowaniem abstrakcji) do końca życia nie zrozumiała, o co ma się do niej pretensje. Nie była ograniczoną babą, jej Kinder Kiiche Kirche mieściło się w studiu filmowym. Skoro nie wyszła z niego, nie wyjechała z Niemiec, firmowała sobą, swoją międzynarodową sławą faszystowskie, totalitarne państwo. Gdyby nie klęska, kręciłaby dalej filmy na tle Rzeszy. Adolf obiecał jej cudowną taśmę filmową z metalu (tak jak Niemcom cudowną broń) i współpracę przy scenariuszu dzieł o Kościele, Napoleonie. Czego jej Adolf nie naopowiadał w chwilach słabości: o wigiliach spędzanych samotnie w rozpędzonym wozie na autostradach. Kazał się wozić tak długo, aż się zmęczył i szedł spać. Patrzę na koniec jej dzienników, na zdjęcia z Andy Warholem ocierającym się o nią jak pies zwabiony zapachem. Zapachem sławy Riefenstahl i ludzi, których znała. W końcu Hitler postrzegany w kategoriach nie wojen światowych, ale światowych znajomości był celebrity. Nadawał się na kolejny portret powielany seryjnie przez Warhola. Hitler musiał mu imponować, o kilka dziesięcioleci wcześniej wpadł na pomysł swych popartowych autoportretów z wąsikiem wiszących nie tylko u kolekcjonerów i w muzeach, ale też w zwykłych domach. Był prekursorem nowej epoki w sztuce i w historii. Przegrał z aliantami, z Ruskimi, przegrał z Warholem. Jedyny jego długotrwały sukces to bycie celebrity, przynajmniej póki się to ceni bez względu na powód. Miało być tylko o Leni Riefenstahl, a skończyło się na bezguściu moralnym w ogóle.

19 II

Kilkaset metrów przed domem migają światła: policja, laweta i karetka. Zwalniam, samochód sam gaśnie, jakby chciał uczcić chwilą ciszy śmierć na poboczu. Spod białej płachty wystają adidasy, wełniana czapka. Tak samo ubrany był człowiek, którego kilka dni temu zwymyślałam za jeżdżenie rowerem bez świateł: – Ile chcesz jeszcze pożyć, co?! – krzyczałam.

– Odpierdol się – zabełkotał na tyle godnie, na ile pozwalała mu dykcja z powybijanymi zębami.

Po co się ich tylu teraz nazjeżdżało radiowozami, jaśniej niż w dzień. Wcześniej trzeba było oświetlić pobocze i jezdnię. Płynie po niej struga tak daleko od martwego ciała, że wygląda na wyciekającą z rozkrwawionego asfaltu. Rzeczywiście, ta droga jest podmokła krwią, wystarczy uderzenie, żeby z niej wypłynęła, tylu ludzi tu zginęło. Nie przez nieuwagę kierowców. Nie da się wyminąć ciemności, zlewających się z nią sylwetek.

Jestem kierowcą na polskich drogach, nie chcę (zabijać), ale muszę?

20 II

Z ksiąg patriarchatu i męczeństwa kobiecego: przychodzi ksiądz po kolędzie. Niespodziewanie, w środek rozgardiaszu, między telefoniczne narady rodzinne, co zrobić z narzeczonym siostry i gdzie jest ten cholerny papier z zameldowaniem?! Ksiądz stoi w progu, niewiele się różniąc od tła: biała komża na sutannie jest tym samym, co śnieg zasypujący czarne od zmierzchu domy. Nie mamy niepokalanie czystego obrusu. Mamy za to olbrzymią gipsową figurę Matki Boskiej z Lourdes, zwaną przez nas „Matką Boską od czystych naczyń”. Stoi nad zawsze pełnym brudów zlewem i wznosi błagalnie oczy: kto to wreszcie pozmywa… Przestawiamy świętą figurę na stoi, modlimy się. Pola odstawia religijny aerobik przyklęków, składania dłoni i buddyjskich pokłonów, waląc główką w podłogę. Na szczęście ksiądz nie zwraca uwagi na to, co pod stołem. Zerkając po ścianach i naszych twarzach wnikliwiej od rachmistrzów spisu powszechnego zapisuje nas w rejestrze parafialnych duszyczek.

– Czym się zajmujecie, dzieci?

– Jestem psychoterapeutą.

– Aha.

– Ja pisarką.

To go zastanowiło, może nawet zasmuciło…

– A co dobrego pani… mężowi gotuje? – zafrasował się ksiądz.

Tak mnie przytkało, że nie odpowiedziałam: „Proszę księdza, najczęściej on mi gotuje”.

21 II

Przyjechali ze Szwecji fratelii Antoś i Felek. Są cudownymi, kontaktowymi nastolatkami, ale coś kosztem czegoś. Mają problemy z tabliczką mnożenia. „Trzy razy cztery” jest dla nich zagadką matematyczną. Śpią do pierwszej, drugiej po południu i nie wygląda to na odsypianie, tylko rytm dobowy. Pytam, czy dają radę wstać na ósmą do szkoły. Absolutnie nie. Chodzą na lekcje zaczynające się o jedenastej, te o ósmej przepadają. Co tam, szkoła szwedzka jest tolerancyjna, a oni są dobrymi uczniami.

Niemal pewna, że nie wrócimy do Skandynawii, mogę już bez urazu słuchać szwedzkiego w rozmowach fratelii. Akcent kołysze słowa na języku.

Rozhuśtane wypadają z ust i ciągną za sobą następne, bez pośpiechu, bez wyróżniania intonacją sylab, po protestancku sprawiedliwie.

23 II

Przyjechałam za wcześnie do biblioteki Instytutu Francuskiego. Wpadam tu rzadko, nie znam godzin otwarcia. Siedzę w kawiarni, skąd widzę drzwi wejściowe i zasłaniającą je pluszową kotarę umaczaną w błocie. Za tą zaporą zaczyna się francuskość. Nie wiadomo, czy ludzie przy stolikach gadają do siebie, czy do nieznajomych. Z lewej mam dwumetrowego Murzyna, z prawej staruszka w typie Philipa Noireta. Flirtujemy, przerzucamy się przez stoliki bon motami. Gramy we francuski, wpasowujemy się w jego rajcujący charme.

Przyjemność czekania, spoglądania na obiecane łakocie godzin za witryną ściennych zegarów. Kładę na stoliku miniaturowy telefon. Jest moją różdżką magiczną, wyczarowującą głosy ludzi i namiary wszechświata: dowiaduję się z niego, który dzień, która godzina. Zegarków nie noszę, uważam je za biżuterię. Nie, biżuteria bywa misternie piękna. Zegarki na rękę są wulgarne. Jednorękie kajdanki, prywatny czas wyrżnięty na przegubie szkiełkiem.

24 II

Prawda. Pra, pra, prawda jest tak stara, że może być prababką kłamstwa.

Anioty dzieci działają na zasadzie puchowej poduszki powietrznej, po to mają pióra. Amortyzują upadki. Kiedy podopieczny rośnie, mleczny anioł przestaje być nadprzyrodzonym air bagiem. Wypada ze swej roli, nie nadąża. Wtedy wyrzyna się z nieba anioł na stałe, razem z drugimi zębami. To chyba musi być tak urządzone, logicznie.

25 II

Wieczorem w TVN-ie zobaczyłam znowu Muńka. Dzwonię do Misiaka:

– Widzisz, odczekał i zaatakował.

– Przesadzasz, za dużo oglądasz telewizji…

– Ja? Dwa filmy na tydzień, jakieś dokumenty, dobranocki z Połą. Czy znasz daty urodzin nieznanych ci ludzi? A ja Muńka znam, powiedział dzisiaj: urodziłem się piątego listopada. Nie mam obsesji. Gazet prawie już nie czytam, ale tytuły z Muńkiem same wchodzą w oczy, palę w kominku makulaturą od ciebie, otwiera mi się jakieś pismo na stronie show biznes i podają, ile Muniek w tamtym roku sprzedał płyt, dwanaście tysięcy. Nawet w porównaniu z książkami to mało. Może ludzie go nie kupują, bo ciągle leci w radiu albo kupują pirackie. Nie, nie martwię się o jego karierę. Dziwi mnie, jak facet sprzedający się w śladowych ilościach może tak skutecznie zapełniać sobą media.

Nic do Muńka nie mam, to na pewno pracowity, porządny człowiek, tyle że skondensował się w mojego prześladowcę, w jakiś dowód na polskość. Słuchasz mnie? Nie, no pewnie, że nie, wolisz słuchać Muńka…

26 II

Między stówami Sofii Coppoli dziejące się w tokijskim hotelu, oryginalny tytuł Zagubione w przekładzie. Wygląda na to, że zagubiła się Japonia przełożona na Zachód. Jej kultura jest w tym filmie skarłowaciałym reliktem, czymś w rodzaju bonzai. Zminiaturyzowana przeszłość i kopiująca powłokę Zachodu teraźniejszość. W takich dekoracjach dwoje bohaterów: młodziutka housewife po skończonej na Yale filozofii i amerykański gwiazdor w smudze cienia stają się egzystencjalnymi mędrcami. Przedstawicielami wyrafinowanej kultury półsłówek, niedopowiedzeń. Ich zbliżanie się do siebie, na wpół świadome, na wpół wymuszone sytuacją, jest jedynym ludzkim odruchem na tle japońskich kosmitów i głupawych rodaków przemieszkujących w hotelu. Każdy się utożsami z tą pogubioną dziewczyną albo pozbawionym złudzeń aktorem, kto z nas nie jest chociaż trochę nieszczęśliwy?

Młodzi Japończycy bawiący się w trendowych pubach są typowymi fashion victims. Wystylizowani do tego stopnia, że nie wiadomo, kim naprawdę są: blond kuzynami Gaultiera, metką od Vivienne Westwood? Zachodnia moda zgarnęła tam więcej ofiar niż amerykańska bomba w Hiroszimie.

Oglądam film, a cały czas coś mi szura po głowie. Nie mogę się skupić, w fotelu obok Misiak jęczy z rozczarowania. Za miesiąc wybiera się do Tokio na koszt uwielbianego przez nią projektanta Yamamoto. Cel misji: wywiad o jego najnowszych perfumach. Przeliczam koszty jej wyjazdu, wyjazdu dziesiątek zaproszonych na promocję dziennikarzy z całego świata i wychodzi mi astronomiczno-walutowa suma: o jeny! Im dłużej trwa film, tym Misiak bardziej rozczarowany Japonią. Pocieszam ją, że leci do największego na świecie zagłębia sushi, przynajmniej taka korzyść, i to na koszt jakiegoś Yamanamotanego sprzedającego litr perfum drożej od litra ludzkiej krwi.

Już wiem! Deja vu na Między stówami nakłada się Czas Apokalipsy. Sofia Coppola za wszelką cenę chce odgonić od siebie widmo słynnego tatusia Coppoli. Udowodnić, że to nie dzięki niemu robi filmy i karierę. Jej produkcje są kameralne, nie mają nic wspólnego z epickim rozmachem Ojca chrzestnego czy Apokalipsy. Jednak tak jak ojciec wybiera się z kamerą na Daleki Wschód, co prawda nie do Wietnamu, ale do Japonii. Nie w dżunglę, lecz do sterylnego hotelu. Tam też w izolacji trwa wojna o duszę jej pokolenia. Nie tak spektakularnie krwawa, bez najazdów helikopterem i muzyki Wagnera. Te wszystkie efekty zastępują najazdy kamery na twarze aktorów odgrywających niuanse psychologiczne, zamiast Walpurgii karaoke. Bohater Między stówami jest pięćdziesięcioczteroletnim aktorem. W 1968 miał osiemnaście lat, ale nie wiadomo, czy wymigał się wtedy od pójścia na wojnę, spalił książeczkę wojskową, czy nie zdążył na pokoleniową rzeź. Coppola ściągnęła go z pola codziennej bitwy do tokijskiego hotelu, żeby zagrał życiowego weterana. Mądrego pułkownika Kurtza w cywilu, nie deprawującego dusz młodych żołnierzy zamkniętych w klimatyzowanej dżungli. Między stówami jest o ludzkiej samotności, o złych wyborach prowadzących do pustki lub dobrych nagrodzonych uczuciem. Pozornie ten film to zaprzeczenie krwawej Apokalipsy. Tam wybory prowadziły do piekła dżungli, śmierci lub ocalenia. W czasach pokoju prywatna apokalipsa dzieje się w hotelowych pokojach, w zawieszeniu, z dala od domu, zwyczajnej codzienności. Tu też chodzi o życie, rany zadane sumieniu (zostawić dzieci dla romansu?) i pokojowe zbrodnie przeciw innym.

Sofia Coppola w Między słowami stworzyła układ: córka – ojciec, z którego jej samej jest tak trudno się wyzwolić. Skonfrontowała ich (siebie) w przypowieściach o tęsknocie za miłością, zrozumieniem. Dziewczyna, zagubione dziecko, szuka schronienia u faceta w wieku jej ojca. Facet pragnie dziewczyny, ale przy pewnej mądrości i doświadczeniu życiowym wątłe zasady zamieniają się w tabu, których nie powinno się naruszać: przyzwoitość, oczywistość konsekwencji, ich pseudoromans, gra na granicy psychicznego kazirodztwa, freudowsko-edypalny układ z ojcem.

Wszystko kończy się między nimi dobrze: na przyjaźni i ojcowskim pocałunku zapłakanej dziewczynki. Związek mimo obopólnych chęci nie został skonsumowany. A gdyby?… Gdyby byli bardziej zdesperowani, czuli między sobą mniej pokrewieństwa, a więcej pożądania? Byłby kolejny „trywialno-edypalny romans” z fatalnym końcem. Wypalony pięćdziesięciolatek próbujący przywrócić się do życia przez transfuzję z ciała dwudziestoparoletniej dziewczyny. Dwoje ludzi, obojętne, czy w tokijskim hotelu, czy jak w Scenach z życia pozamałżeńskiego w buddyjskim klasztorze, znajduje pozorną bliskość, łudząc się, że to drugie jest mu podobne, bo tak samo zagubione na egzotycznej ziemi niczyjej. Stąd nagła zażyłość, poczucie identyczności. Z czasem muszą odkryć różnice: wieku, doświadczeń, i przede wszystkim odkryć obcość. Połączył ich przypadek i pozorne podobieństwo. Każde z nich zagubiło się w swoim świecie przeżyć, a hotel czy klasztor nie jest tranzytem do wspólnego świata. Jakkolwiek by to patetycznie brzmiało, mężczyźni z takich układów pokazywanych współcześnie w książkach, filmach są mentalnymi zgliszczami, symbolem wypalonego, kończącego się patriarchatu. Młode, inteligentne kobiety na gruzach ich panowania budują własne imperium, nie tyle zmysłów, co czułej szczerości. Tego, co kobiece, a może autentycznie ludzkie?

27 II

Z czego powstają bajeczki dla dzieci? Nie z roztkliwienia, magicznej wyobraźni. Z wkurwienia tym, co jest w księgarniach. Rodzice muszą sami opowiadać historyjki, jeśli chcą, żeby dzieci nie nauczyły się nowomowy albo w ogóle zrozumiały, o czym mowa. Kto pisze te bajki, postkomunistyczni dziennikarze? Pięknie ilustrowana książeczka o bałwanku: „Oblicze bałwanka rozjaśni! promienny uśmiech”. Albo tłumaczenie francuskiej opowiastki o dziewczynce z wyglądu i potrzeb (siusianie w majtki) trzyletniej: „Kamilka poszła do szkoły”. Owszem, po francusku przedszkole to ecole – szkoła, ale ecole maternelle. Czemu nie przełożyć tego na „szkoła rodzenia”? Dziewczynka chodziłaby do zawodowego przedszkola dla położnych i pomagałaby przyjść na świat swoim kolegom i koleżankom.

Загрузка...