LIPIEC

3 VII

Być aniołem (dla Piotra) żaden problem. Ale czy wytrzymam bycie aniołem?

Telewizor wizjerem w więziennych drzwiach. Widać w nim ciągle tych samych skazanych na politykę w wywiadach, pogadankach.

W Quchni Artystycznej szlachetni młodzi ludzie rozparci na postmodernistycznych kanapach rozmawiają o Cząstkach elementarnych Houellebecqa: „Nie mogłem doczytać, obrzydliwe. Ja też nie dałam rady, epatowanie wulgaryzmem”.

W Polsce każdego przygłupa epatuje się intelektem, do tego się już przyzwyczaiłam. Ale że ta nowoczesna, świeża proza zniesmacza młodych starych? To kto ma ją docenić? Szczęście dla Houellebecqa, że robi w języku od kilkuset lat ćwiczonym na minetach intelektualnych. Gdyby pisał w Polsce, bez koterii i zaprzyjaźnionych redakcji miałby opinię podobną do tej znad talerzy w Quchni. A tak zjawił się w glorii sławy, więc szanowni państwo po gazetach mogą patronować jego chujom i cipom, co stronę mu intelektualnie ssać.

6 VII

Oddać opowiadanie do „Playboya”. Nienawidzę terminów, są imadłami do wyciskania z mózgu pomysłów.

W domu dzieci: fratelli i Pola, więc jeżdżę pisać do miasta, do knajpy. Mało kobiet artystów? Bo każda ma rodzinę, jeśli nie swoją, to zaadoptowaną.

Co ja się lituję nad własnym, obolałym od terminów mózgiem. Pola to ma rozdzielony jeszcze na połówki, do czwartego roku życia. Lewa nie kuma istnienia prawej. Stąd dziecinne zarazem tak i nie, chcę i nie chcę jednocześnie. Kiedy ciałko modzelowate sfastryguje półkule, zszyje z nich być może osobowość – ukrytą sprzeczność.

Zaproszenie do Moskwy na targi książki we wrześniu. Wydali Namiętnik z Kabaretem w jednym tomie, zaraz będzie Polka. Nie ma lepszego miejsca na czeczeńskie stanowisko z bombą niż międzynarodowe targi.

7 VII

Odwiedzam Misiaka w nowej redakcji. Na recepcji przez telefon entuzjazm: -Już schodzę! – obiecuje. Nie widziałyśmy się dwa tygodnie. Po dwudziestu minutach czekania jeszcze mam nadzieję, opamięta się i zejdzie. Po półgodzinie pytam tylko portiera, którędy wyjechać na Aleje Ujazdowskie. Misiak dzwoni, gdy już jestem pod domem.

– Jezu, obraziłaś się?!

Moja jedyna przyjaciółka jest pracoholiczką. Na pewno wyszła do kibla i w czasie tej pół minuty na sikanie miała czas przypomnieć sobie o mnie i zadzwonić.

8 VII

Wzywają do urzędu podatkowego. Chcą peselu Poli. Nie dali jej, urodziła się w Szwecji – tłumaczę urzędniczce. Tam dostaje się od razu biżuterię -”śmiertelną blaszkę” z numerem osobowym na wypadek wojny. To co prawda neutralny kraj, ale protestancko zapobiegliwy.

W katolickiej Polsce łatwiej dziecko nielegalnie wyskrobać niż zalegalizować. Przynajmniej nam się nie udało.

9 VII

Nie chcę wyobrażać sobie przyszłości w tym kraju. Zamiast wyobraźni musiałabym mieć spychacz. Wszędzie odchodzi się od państwowej służby zdrowia. Nawet w bogatej Szwecji robiącej bokami. My musimy mieć pegeery szpitalne, bo państwo nam to gwarantuje, tę równość w dostępie do śmierci – co innego w tych wynędzniałych szpitalach będzie można dostać? Socjalizm też wydaje się niezbędny niektórym cwaniaczkom do naładowania sobie kieszeni, póki jest z czego. „Sitwo, ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie” – powiedział SLD-owiec.

Piotr zżyma się na Houellebecqa za niepotrzebne wstawki naukowe, mimo że facet się starał i na prawie 400-stronicową książkę z bohaterem biologiem molekularnym, tylko jednego pojęcia nie wyłożył łopatologicznie. Reszta dostępna średniointeligentnym humanistom.

– Co, zepatował cię? – współczuję.

– Ani fizyka, ani biologia mnie nie interesuje.

– Błąd, pewnego dnia przez własną nonszalancję obudzisz się z ręką w nocniku gluonów.

Eee, do czego namawiam niewinnego humanistę, jeszcze mu sperforuję błonę świadomości.

Zazdroszczę dmuchawcom. Mają idealny kształt kuli, futro z puchu i rozdmuchują lekko swoje dzieci w świat.

Podobno instynkt macierzyński jest wrodzony już gadom. Ze mną było gorzej niż z gadziną, nie miałam żadnego. Nie planowałam dziecka. Teraz zachwycam się każdą kostką, włoskiem Poli.

Nie wierzę, żeby zwierzęta reagowały czułością na zaokrąglone kształty swoich dzieci. Równie dobrze mogłyby dbać o kulkę, bronić piłki, ryzykując życie. Macierzyńska miłość bierze się jak filozofia, z zadziwienia. Uznania bezbronnego i niepojętego życia, pełnego obietnic, za wartościowsze od własnych wyliniałych piór, pazurów. Macierzyństwo jest początkiem altruizmu i myślenia, gdy można je już wypowiedzieć. Początkiem kultury czy, kto woli, matriarchatu?

10 VII

Wyjazd fratelli. Na pożegnanie robię im sushi.

– W życiu nie zjem surowej ryby! – wzdraga się Antoś w swojej nigdy niezdejmowanej śmietnikowej czapce z włóczki. Młodszy, mniej grunge’owy, popiera brata.

Zohydzam im ulubione nuggetsy z McDonalda: przemielone skóry i kości polanę rozpuszczalnikiem sosu.

– Ale nie widać! – bronią się.

Odpadam, nic nie poradzę na dekadencję wieku młodzieńczego: jedzenie ptasiej kupy zamiast najświeższej ryby.

Kończę opowiadanie do „Playboya”, oni są masochistami. Kto inny zamieściłby obelgi pod adresem własnych czytelników: „Nie używałyśmy wibratora. To dobre dla sfrustrowanych gospodyń domowych kładących się do łóżka z mikserem między nogami. Chuj nie ma przecież najodpowiedniejszego kształtu do pieszczenia pochwy. Może do zapłodnienia, wyplucia w nią spermy. Ale nie do rozkoszy. Wagina nie jest moździerzem, w którym trzeba utłuc drągiem orgazm”.

13 VII

Radni Warszawy (?) za prawie dwa miliony euro chcą opakować Pałac Kultury w złote płachty na wejście Polski do Europy. Niech szybciej wymrą w hospicjach, zagłodzą się w domach dziecka i odłączą noworodkom nierentowne inkubatory za te same pieniądze. Władze parszywego miasta ze złotem na oczach. Żeby im było jak dożom weneckim łykającym ze wstydu i hańby płatki złotej folii zaklejające tchawicę. Luksusowe samobójstwo.

Lubię presokratyków. Nie mądrzyli się kategorycznie, nie systematyzowali swojej niewiedzy. Podejrzewając początki bytu, nie śmieli przyznawać im religijnej lub naukowej jednoznaczności, raczej metaforę. Są tak współcześni jak najlepsi poeci.

Miss wózka – Pola po przebudzeniu na spacerze.

Letnia infekcja przesytu: ciepłem, słońcem, zielenią. Nie mam ochoty wyjść, muszę z Polcią. W mróz ludzie chowają się po domach, kurczą z zimna. W taką pogodę, przy trzydziestu stopniach roznegliżowani w swojej egzystencji wylegują się na balkonach i trawnikach. Nie mają nic na swoje usprawiedliwienie, nic do ukrycia. Bezsensowne rozmowy i czekanie na zmierzch.

15 VII

Biedny pisarz Piątek. Poczęstował Heroiną tak przewrotną i wyrafinowaną, że właściwie mało kto mógł ją wziąć na serio i nie oburzać się antynarkotycznie.

Dzisiaj na tym samym haju przekonuje w „Wyborczej” pisarza Sosnowskiego do powrotu na łono nihilizmu. Sosnowski ogłosił manifest „w obronie prawdziwych wartości”. Piątek udowadnia mu, że mając talent, intelekt, musi należeć do nihilistów i na pewno nie zmienił myślenia, ino pomyliły mu się słowa. W ostatnim zdaniu poddaje się: „Problemem Polaków nie jest erozja systemu etycznego. Jest nim brak lekkości”.

Dlatego pisze do Sosnowskiego, zamiast go olać. W tym kraju nihilista byłby bliższy prymasowi, gdyby obaj byli inteligentni.

Świat jest psychiczny. Jadąc Marszałkowską i myśląc o tym tekście, widzę na światłach zaczytanego Sosnowskiego. Nie zdążyłam uchylić okna i wrzasnąć:

– Sosnowski! Ty antynihilisto!

– Zostawiłeś pistolet – dziewczynki w piaskownicy.

– Nie wtrącajcie się w moje sprawy – odpyszcza pięciolatek.

Kąpiele miłości: Piotr baraszkuje z Polusią, obsypując ją całusami. Za każdym „cmok” maluszek wydaje piski i okrzyki.

Dziecko mówi wszystkimi językami, próbując gaworzeniem dopasować się do tego, co słyszy. Zostaje mu tylko polski albo inny. Chyba to samo jest z emocjami. Po całej radości niemowlęcego świata zostaje wyuczone: „Cudnie!”, „O Jezu!”. Kochając się, przypominamy sobie te dawne, wykastrowane dźwięki, gdy z rozkoszy zapominamy mówić i wracamy do siebie – do niewypowiedzianego szczęścia bycia.

16 VII

W kwestii narkotyków Zachód dzieli się na pojebanych i najebanych. Pojebanych policjantów i najebanych ekstatyków. Chęć oćpania się nie ma wiele wspólnego ze światopoglądem. Albo ma się do tego pociąg, albo nie. Z talentem do matematyki jest podobnie. Dlatego obydwa ugrupowania zwalczają się jak cechy charakteru. Żarliwie i bez sensownych argumentów.

Czy można w demokracji narzucić komuś inne smaki, marzenia? Zamiast reklamy samochodu reklama LSD-owskiego raju. Należę do ugrupowania najebanych schodzących do katakumb umysłu. Oświetlam drogę migoczącym, wielobarwnym kryształem albo kadzę sobie ziołami (ostatni raz z dziesięć lat temu). Oczywiście nielegalnie. Halucynacje są nielegalne. Powinni wysyłać halucynacyjnych policjantów w głąb odmiennych stanów świadomości, tak jak wystawiają tekturowe atrapy funkcjonariuszy na trasie do Łodzi dla zmniejszenia prędkości. Tylko po co wystawiają też w TV atrapy premiera, uczciwości i państwa?

Po obiedzie jedziemy z rodzicami do podmiejskich Łagiewnik. Mama wspomina Zielone Świątki – rolwagi, wozy drabiniaste ciągnęły z Łodzi i w całym lesie rozkładano koce. Rodziny, znajomi śpiewali, częstowali się zapasami i tak do świtu, do odpustu. W latach 60. zakazano wjazdu do lasu. Starsi wymarli. W miejscu dawnych pikników, na łące, wyrosły czterdziestoletnie już drzewa.

Piotr czekał z Połą i mamą przed łagiewnickim klasztorem franciszkanów. Minął ich siwobrody, zamyślony zakonnik. Nagle zawrócił, jakby coś zauważył. Pochylił się nad Połą, zajrzał jej w oczy.

– Dobra jest – powiedział poważnie. – Jak jej na imię?

Mamę przytkało, nie mogła złapać oddechu. Piotrowi przypomniało się drugie imię Poli nadane na cześć Biedaczyny z Asyżu:

– Pola Franciszka.

Zakonnik pobłogosławił małą i nie spuszczał z oka, aż wsiadła do wozu i odjechaliśmy.

W samochodzie podniosła cisza. Buddyjska rodzina zaszczycona rozpoznaniem tulku. Taka malutka, a zakonnik coś zauważył, znak? Triumfuję, bo niedawno, kiedy Piotr wrócił zezłoszczony ze spaceru, krzycząc:

– Prowodyrka! Ciągnie dzieciaki do śmietnika, na ulicę. Nikogo nie słucha! Wychowujemy rozwydrzoną jedynaczkę!

– Zobaczysz, będzie święta – powiedziałam z przekory. – Papież kanonizował małżeństwo, a ona będzie patronką jedynaczek!

– Wszystko możliwe – zamyślił się. – Ale jeżeli Pola będzie święta, to wyobrażasz sobie, jacy będą zwykli śmiertelnicy?

17 VII

Telefon z Moskwy: Będę na targach razem z Głowackim i Konwickim. Co nas łączy? Nic poza alfabetem. Do Rosji wysyłają chyba po kolei według listy jak na Sybir. W tym roku ci na G i K. Utwierdzam się w tym po wiadomości z Lwowa, miałam być tam z drugą na G – Grocholą.

Siostra wyżalą się przez telefon. Spotkała na ulicy matkę znajomej. Od „ciuciu ciuciu” do ubliżania: – Ta ostatnia książka Manueli, do rąk strach wziąć! Same kutasy i dupy! Wstyd!

Czy muszę przetrenować rodzinę? Kurs samoobrony życia z Gretkowską.

Chora reakcja na seks jest taka sama jak antysemityzm, pada na mózg niezależnie od wykształcenia profesorowi i sprzątaczce.

Piotr wrócił ze sklepu zachwycony wysypem owoców: maliny, jagody, a śliwki, a gruszki!

– I co kupiłeś?

– Nie mogłem się zdecydować. Papaje w puszkach.

Przynajmniej zdarza się mu nie być logicznym, miłość za papaje.

18 VII

Piosenka Grace Jones z Frantica. „Tu te prends pour ąui? Toi, faussi deteste la vie”. Pogardliwy stukot słów w rytm tanga, rym do życia?

Za kogo się masz? Nienawidzisz życia tak jak ja.

Już drugi tydzień nie dostajemy obiecanego klucza do naszego dworku. Tradycji polskiej niesłowności musi stać się zadość. Tysiące powodów układających się w ceremoniał, niemal wschodnią sztukę walki z losem, w którą Polacy mają swój niezaprzeczalny wkład – figurę wykrętu.

Nocą z Misiakiem na Balzaka i małą Chinkę. Przesłodkie sceny ze zsyłki inteligencji na reedukację w wiejskie błoto. Uwodzenie wieśniaczki i jej emancypacja dzięki zakazanej lekturze zachodnich książek. Podobny film mógłby zrobić ktoś po kompanii karnej. Dostałby w wojsku w dupę, ale to młodość, więc wspominałby ją nostalgicznie. W tym filmie nie wyłamuje się ze szczerej naiwności nawet nieprawdziwa konkluzja: do zmiany Chin w mentalny Zachód wystarczy lektura Balzaka. Tak jak przejście narodu z feudalizmu w komunizm po przeczytaniu książeczki Mao?

Nad ranem nucę Poli kołysanki. Wybudziło ją moje streszczanie Piotrowi filmu. Coś tam śpiewam, nieprzytomne absurdy, wplatając dla rymu słówko po francusku. Pola się ożywia i pyta: „Co to?” Skąd ten embrion dorosłego wie, które z tysięcy mówionych słów nie jest po polsku? Dwulatki są przenośnymi komputerami na podkładce zaszczanej pieluchy.

19 VII

Siostra Piotra długo się nie nacieszyła uniwersyteckim mieszkaniem w Milanówku. Przedwojenna willa podzielona na mieszkania mści się za ten rozbiór. Taras na żądanie sąsiadki został przegrodzony siatką. Przeze mnie:

– Blondyna mi w okno zajrzała! – poskarżyła się administracji staruszka. No zajrzałam, w firankę. Do głowy mi nie przyszło, że to okno innego mieszkania, skoro na tarasie. Dawniej, gdy mieszkała tu sparaliżowana babcia, wystarczył odgradzający terytoria sznurek. Siostra na siatkę chce odpowiedzieć drewnianą ścianą. I słusznie: ściany, mury, zemsta. Każdy powinien się obudować, skazać na wyrok w prywatnej celi za bycie Polakiem.

Tropiki jak egzotyczne jaszczury już tu dopełzły. Gorącym językiem lepią się do ludzkiej skóry, oblizują słony pot. Polują na ofiary, parząc je słonecznym jadem.

Przed południem postanawiamy jechać do Czarnolasu, zażyć renesansu. W przewodniku czytamy: Nie ma słynnej lipy i dworu, spłonął. Został dziewiętnastowieczny ceglany mur. Rezygnujemy.

Czas tak szybko zarasta, więc żeby się do niego dostać, nie można się cofać liniowo. Raczej zakosami wyobraźni.

A co z ciężkimi faktami opadającymi na dno roztworu czasoprzestrzeni? Tworzącymi tam osad o zapachu, smaku i kolorze odczuwanym przez niektórych jako rzeczywistość?

Piotra nie będzie trzy dni, wyjeżdża na kursy psychoterapeutyczne. Mam wóz, znajomych, lodówka pełna. Budzi się jednak we mnie zostawiona samica i zaleje.

Jadę do Galerii do kina, odpocząć przed trzydniówką. Film – Sekretarka - o szczęśliwej, nieukaranej perwersji. Publiczność przyzwyczajona do westernów moralności, gdzie na końcu chociaż wyrzuty sumienia rozstrzeliwują winnych, syka niezadowolona. Na grającego główną rolę Spadera tak jak i na Willema Dafoe mogłabym się gapić godzinami. Nie musieliby nic grać, po prostu serial. Jednak coś mi przeszkadza, wiercę się i najchętniej uciekłabym z sali. Dopada mnie syndrom kina: nie mogę znieść ciemności. Na ekranie rusza się inny świat, niby ruszający ze stacji pociąg, gdy siedząc w wagonie obok, traci się poczucie, kto odjeżdża, kto zostaje. Usuwa mi się wtedy grunt logiki. Nic dziwnego, że pierwszy na świecie film braci Lumiere był właśnie o pociągu. Chcę biec natychmiast do domu, ratować Połę (przed czym?), przytulić się do Piotra, podtrzymać konstrukcję świata. Wychodzę z połowy filmów, nawet z tych dobrych. Później, gdy oglądam je w telewizji, wydają się o wiele lepsze, bezpieczniejsze. Skończy się na oglądaniu poranków z Teletubisiami.

W korytarzu Galerii zaczepia mnie chasyd z kramem. Wreszcie miejsce kultu w tej świątyni konsumpcji – myślę. Ale czemu on do mnie, mistyk jakiś? Wyczuł, że ja czasem z prawa na lewo czytam? On chce czegoś od moich stóp. W kabale są tak ważne, wiem, pisałam o stopach zranionych, namaszczonych przez Marię Magdalenę – zdejmuję słuchawki walkmana. Zaczynam rozumieć jego ofertę.

W meloniku, kamizelce, białej koszuli zaprasza do swego eleganckiego warsztatu na kółkach, pod baldachim, gdzie złotymi literami, także po hebrajsku, wyhaftowana jest profesja: Pucybut.

22 VII

Od rana do nocy Połcia, spocona, znudzona, szczęśliwa. W wanience na balkonie woda cieplejsza od powietrza. Trzydzieści dwa stopnie: zimno! Idzie do szafy, ubiera się w szal, rękawiczki, futrzaną czapę i wchodzi do kąpieli. A miało być normalnie, przynajmniej w tym pokoleniu.

22 lipca 1944 początkiem Pyrylu – święto PKWN-u i świętej Marii Magdaleny. W Magdalence w 1989 koniec Pyrylu, a 22 lipca nagrania Rywina, co też jest końcem polskiego świata, Trzeciej Rzeczpospolitej. Z tą różnicą mentalno-geograficzną, że w Polsce po jednym końcu świata jest zaraz następny.

23 VII

Kochamy się i mam orgazmiczne deja vu: Jestem dziesięcioletnią dziewczynką, nawet nie sobą, i krzyczę z radości: jest lato!

Beznadziejnie jeździmy oglądać przez płot nasz dom obiecany, bez kluczy. Na poboczu drogi do Kalwarii piknik: kilkanaście superwozów, ogoleni kierowcy z piwem w łapach. Tacy, że wszystkich aresztować profilaktycznie na dwadzieścia lat. Łyse łby wyrastające z pleców. To co u ludzi jest głową, u nich wypukłością mięśnia.

W łódzkim blokowisku moich rodziców różne typy porozkładane warstwowo na dwunastu piętrach. Dilerzy, prostytutki i ludzie z fantazją. Na czwartym piętrze wieżowca z betonowej płyty zrobili sobie prawdziwy basen, puszczając wodę „na mieszkanie”. Gdy przeciekło do parteru, policja wyprowadziła ich z imprezki w kajdankach i slipkach.

W bloku obok, tamtej niedzieli, z ósmego piętra wyrzucili studenta. Nie pasował im do reszty. W rozmokłym od upału asfalcie porobiły się zagłębienia zalane wodą z kałuż i krwią. Pływały w nich świeczki zapalone przez sąsiadów.

24 VII

O mało nie przykasowałam na Puławskiej. Słucham radia, mówią o skazaniu Nieznalskiej na sześć miesięcy ograniczenia wolności, zamienionych w przymus pracy na rzecz społeczeństwa. Artystę prądem? Pracującego dniem i nocą dla dobra tego samego społeczeństwa skazywać na dodatkową robotę? Przecież on już i tak najczęściej pisze, maluje za darmo i jeszcze z niego szydzą: niedostosowany.

Sędziego wydającego taki wyrok za ukrzyżowanie genitaliów niech skażą na tysiąc pierdów. Zostałby zwolniony pod warunkiem, że chociaż jednemu z nich nada wymiar moralny.

W księgarniach, na wystawach powinno się wbijać tabliczki: Nie deptać artystów! Nie odrosną.

Dostaliśmy wreszcie klucze. Siedzimy na progu, przenosimy się do ogrodu, nad strumień. Nie siedzimy, raczej się skromnie podsiadamy. Nie czujemy się właścicielami tylu metrów kwadratowych piękna i drzew. Musimy przywyknąć do tej podsiadłości.

Po dwóch godzinach wracamy do piaseczyńskiej cywilizacji, chyba nawet uciekamy. Z trawy po kolana, muczenia krów i wrzasku owadów. Trzeba kupić sekator, kosiarkę i na pewno coś jeszcze niewyobrażalnego. A jak jesienią dom napadną myszy? Jesteśmy rozłożeni chemicznie nadmiarem tlenu, zasypiamy o dziesiątej.

25 VII

Nagranie do Wesela w reżyserii Smarzola. Wieczór, wioska 40 kilometrów od Warszawy. Jestem trochę robakiem wypuszczonym z pudełka wozu pośrodku naturalnej scenografii świerszczy, ptaków, miodnych zapachów pól.

Mówię życzenia młodej parze: „Żebyście nie dali się jak w średniowieczu zamurować na całe życie w wieży z kredytów”.

Obok statysta, dziadunio w niegdysiejszym czarnym garniturze do znalezienia tylko w trumnach. Scenariusz i to, co na planie, jest chyba czymś pomiędzy skandynawską Dogmą a Kusturicą. Środek wypada między Bałtykiem a Bałkanami – w polskich górach, skąd jest reżyser – utalentowany, zawzięty góral.

26 VII

VIP-y dostały z kobiecego pisma olbrzymi plakat z gołą Emanuelle Beart i oświadczeniem: Teraz będzie się promować takie buforowe sylwetki.

Czy kobiety to trawniki, które można przystrzyc według mody i rozsyłać po ludziach listy gończe za pięknem, wzory rozkładu tłuszczu? Może jeszcze wymiary czaszki?

Jasne, nikt nie chce wyglądać na potwora, w dodatku niemodnego, ale ja nie przeskoczę tej poprzeczki czterdzieści pięć kilo wzwyż i sobie nie życzę na mieście plakatów korygujących. Kobiety nie są z hodowli.

Z Radia Bis, radia dla mądrzejszych, telefon:

– Czemu pani nie jest u nas w studiu?

– A miałam być?

Audycja o bilokacji czy co? Nikt nie potwierdził spotkania, więc nie pojechałam. Z drugiej strony radiowa cisza i decyzja:

– Porozmawiajmy przez telefon.

– Ale mam małe dziecko – Piotr pojechał do sklepu.

– Trudno.

Łupu-cupu o literaturze. Zatykam dzioba Poli ciastkami, zabronionym cukrem, jednak na antenę przedziera się jej aplauz:

– Jesce, mamojesce!

I wreszcie triumfalny komentarz na koniec:

– Kupa! Ale kupa!

27 VII

Piotr przedziera się przez chaszcze, wołając sobie na pocieszenie:

– To moje powołanie, praca w ogrodzie!

Pola nagusieńka, ja napawam się trawą. Wreszcie nie w gościach, nie w parku czy na wyjeździe.

Mój cień, mój płot i szambo.

Sąsiedzi opowiadają o tutejszych myszach: dwa koty w domu, a one nie dają się zgonić ze stołu.

Opracowuję wrześniową batalię, gdy zacznie się ich atak. Albo ja jesienią przy kominku z Bachem, albo one. Kompromis: myszy obracające się na ruszcie do rytmu Koncertów Brandenburskich.

28 VII

Przyglądam się otoczkom brudu pod paznokciami od grzebania w ziemi. Kiedy miałam takie ostatni raz, w przedszkolu? Palce przypominają teraz dziecięce pacynki. Paznokcie to ich buzie, brud – fryzury. Wskazujący – brunecik z przedziałkiem pośrodku, serdeczny ma pejsiki.

Jestem coraz bliżej natury, bliziuteńko, aż na niej siadam i żądli mnie osa. Szczepionka na wieś.

29 VII

Dzwoni do nas ciocia emerytka. Ona jest w poniedziałku i zaprasza na czwartek. Piotr przenosi ją do swojego wtorku, ja szamocę się między środą i czwartkiem.

– Sprawdzimy – biorę komórkę z datą. Piotr chce ją porównać z kalendarzykiem.

– Który mamy rok? – żongluje trzema notesami z ubiegłych lat.

Wreszcie cyfry i nazwy dni zjeżdżają się w jedną ostrość i na celowniku jest wtorek.

30 VII

„Dom to macica z widokiem” – napisała Erica Jong. Nasza wymaga cesarskich cięć. Po dniu z kosiarką i szmatą wracam do starego domu w podpiaseczyńskim Józefosławiu. Nakupowałam soczków, mleka, warzyw. Z siatami wspinam się po piętrach, wchodzę do mieszkania. Ze zmęczenia gorzej widzę. Klepka w przedpokoju drobniejsza, pewnie mój astygmatyzm z wysiłku zaparował, gorsze rzeczy się halucynowało. Idę dalej do salonu, gdy drogę zachodzą mi sąsiedzi, ci od uszkodzonej toyoty, z piętra niżej. Sądząc po ich minach, przyszli po odszkodowanie. Nic nie mówią, patrzą wyczekująco na kobietę z siatkami… pośrodku ich salonu.

– Przepraszam – rzucam za siebie ukłony i uciekam.

Chyba jestem przemęczona.

W przerwach między kopaniem dołów i pilnowaniem Poli przeglądam Markiza de Sade Thomasa. Boski markiz nie robił gorszych rzeczy niż jego współcześni. Prześladowano go nie za treść, lecz formę. Był artystą, chciał nadać kształt temu, co powszechne. Napisał słowa swym niemym ofiarom, on je kochał z całego sadyjskiego serca. Za to go skazano, za szczerość będącą zawsze największą perwersją.

Загрузка...