WRZESIEŃ

3 IX

Jedziemy dać Lokatorowi klucze. On zadowolony: obiecał, że zapłaci, ale kiedy?… Za zostawioną mu szwedzką pralkę-suszarkę też zapłaci… jednak nie aż tyle, ile uzgodniliśmy. Piotra zamurowuje. Gdyby wiedział, zabrałby pralkę przy przeprowadzce. My nie mamy na nią miejsca, ale dałoby się komuś znajomemu albo do domu dziecka. Na mój gust Lokator zapłaci połowę. Będzie się z tym lepiej czuł. Resztę sobie weźmie w ramach urojonych odszkodowań i wygranej z frajerami.

Wszystko spisuję, żeby nie zapomnieć, z nim nie spisałam umowy, i to o duże pieniądze.

Mówi, że „przyjął do świadomości” nasze pretensje. Tyle że on się jeszcze jej nie dorobił. Świadomością obdarzeni są ludzie uczciwi. On ma zaledwie mózg, i to szwankujący. Słusznie wyciągnął z tarota kartę „Szaleńca”.

Zwijamy się, żeby nie oglądać więcej tego prototypu biznesmena. Garnitur, lakier ogłady na twarzy i parę treningów psychomotorycznych, po których wie, że ludzka uprzejmość to słabość do wykorzystania. Z zawodu jest przecież „Sales Force Trainer”.

O trzynastej podpisanie z Malarką papierów u notariusza. Proszę, żeby nie czytał strona po stronie, znamy ten utwór z umowy przedwstępnej. Za dwie godziny mam samolot. Notariusz robi, co może, przyspieszając tempo. Samolot za półtorej godziny. Płacę, całuję Malarkę i z tarczą dokumentów ozdobioną ortem zbiegam do wozu. Piotr z Połą przespali transakcję mojego życia. Prawie na sygnale prujemy w stronę Okęcia – została mi godzina.

W sali odlotów nie myślę już o papierach, przelewach. Zaczynam zwierzęco tęsknić za Połą. Zostawiam ją prawie na tydzień. Piotr się nią dobrze zajmie, ale jednak. Nigdy nie była beze mnie tak długo. Raz przez dwa dni, gdy miała pół roku. Co z tego było? Piotr zastosował jakieś goebbelsowskie metody wychowawcze i zaczęła całkiem świadomie mówić pierwsze słowo: tata.

Mam pokój przez ścianę z Januszem Głowackim. Umawiamy się na spacer po Arbacie.

Z reguły na takich wyjazdach jest się samemu, z misją oczywiście. Zapoznajemy się, zbliżamy otoczeni grozą Moskwy. Dobrze, że on taki duży i postawny.

Pod hotelem w centrum miasta watahy bezpańskich psów. Obok amerykańska ambasada z drutami elektrycznymi na wysokości mojej głowy. Trzeba się schylić, żeby przejść obok chodnikiem. Ulice są tutaj przedłużeniem Syberii, bez końca na długość i szerokość. Beton domów przykryty świecącymi lampkami. Sowieckie Las Vegas. Piesi na ulicy wszyscy przegrani, ci w limuzynach – zwycięzcy. Uczciwie zarobić się nie da, tylko wygrać. Słynny Arbat okazuje się dość parszywym deptakiem. W mojej wyobraźni to była cała Dzielnica Łacińska artystów.

Marzymy z Głowackim o jednym: nie zatruć się nawet herbatą. Szklankami pijemy rzekę Moskwę.

Chcę dzwonić do domu – komórka błyska napisem „Obłast”‘ czy inna gubernia, po czym pada.

W hotelu rozmowa wydawców o wchodzeniu na rosyjski rynek. Tu łapówka zaczyna się od willi na Lazurowym Wybrzeżu. Tłumaczka raczy nas dowcipem o łysych i kędzierzawych. Tylko tacy na zmianę rządzą z Kremla: Lenin, Chruszczow, Putin – glace. Bujnie owłosieni: Stalin, Breżniew, Andropow, Czernienko.

4 IX

Hotelowy poranek a la russe. Kelner niosący upragniony czaj zawraca w połowie sali do kuchni. Z wybiciem dziesiątej kończy pracę, i po naszym śniadaniu.

Wycieczka do redakcji słynnej „Literaturnoj Gazety”. Enklawy inteligencji. Żarówki na drutach, w gabinecie jarzeniówki. Zdarte parkiety, zapadnięte fotele. Za biurkiem, niby trzymając się arki przymierza, naczelny wśród hebrajskich pisemek.

Za komunizmu („za komuny” brzmi lżej, bardziej w stylu peerelowskim) wydawali w ogromnych nakładach literaturę zagraniczną, dzisiaj 10 tysięcy to sukces. Pytają nas o życie w Polsce, za granicą. Bracia Rosjanie braci Polaków. Ominęła mnie ta epoka, teraz zapadam się w nią razem z dziurawym fotelem, tapicerskim wehikułem czasu. Zagryzam cukierkami herbatę. Zapach kurzu, bezsensu i życia tutaj. Podziwiam ten przyczółek inteligencji, bezużytecznej jak zawsze w tym kraju.

Psy pod hotelem. Czuję ich oddech za sobą. Dyszenie zaszczutego Mandelsztama, Achmatowej.

Architektura jest skamieniałą wyobraźnią. Ta moskiewska to nie marzenia, lecz strach. Drakulowe zamki w stylu Pałacu Kultury albo betonowe molochy ruin. Tu było serce zła? W tej ziejącej dziurze? Ogrom tego miasta jest ogromem nieszczęścia.

Nie mogę zasnąć. Co wyjrzę za okno – samizdat, ciągle widzę dawną Moskwę. W pokoju ściany przepocone lękiem. Obok też bezsenna noc. Słyszę nad ranem telefony z Hollyvoodoo do Janusza. Omotali go obietnicami, zrobili na jakiś czas literackim zombi. Wyszedł z tego – dramatem.

5 IX

Wieczór autorski w domu Puszkina. Miejsce kultu wieszcza. Natchnienie udziela się prowadzącemu spotkanie. Mówi do Głowackiego „priekrasnyj Janusz”. I tak już zostaje. Dostat twarzową ksywę do swojego dekoltu i zawiniętych rękawów koszuli.

W podziemiach wino i kanapki produkcji polskiej ambasady. Zjawia się siwobrody człowiek z Petersburga, w międzynarodowym szarym swetrze intelektualisty. Jest wydawcą Namiętnika i Kabaretu, czyta po polsku, chociaż nie mówi. Spodobały mu się Sceny z życia i wyda je w czerwcu. Z tej okazji zaprasza mnie do marokańskiej knajpy, na pojutrze. Puszcza do mnie oko, wie z książki, że lubię Maghreb, aaa, i będzie taniec brzucha.

Z polską ekipą jemy w ormiańskiej restauracji podejrzaną potrawę. Janusz pyta, co zapisuję na przegubie (mój podręczny notes-pamiętnik).

– Grupę krwi, na wszelki wypadek.

6 IX

Szybciej tu pieszo niż samochodem. Korki na tych wielopasmówkach zamieniają ruch uliczny w ciuchcię. Jedziemy do domu Bułhakowa. Słynna kamienica z klatką schodową ozdobioną graffiti wielbicieli Mistrza i Małgorzaty. Zabytek fotografowany do międzynarodowych przewodników i miejsce kultu Behemota. Na miejscu szok: zamalowane. Żeby było czysto. Janusz rzuca się na golą ścianę z długopisem: – Nie można się im dać, szatańskim biurokratom. Radzę mu zacząć od podłogi, od podstaw.

Jedziemy na Targi. Daleko za Moskwę, do Pałaców Republik. Mam złote halucynacje. Całe budynki i wielometrowe przodownice pracy z pazłotka. Przy tym dobudówki wietnamskich czy kitajskich restauracji z dykty.

Rosja, kraina cudów – na Targach dowiaduję się, że przetłumaczono wszystkie moje książki. Pojęcia nie miałam. Pytam dlaczego, musi być powód. Nie jestem Chmielewską sprzedawaną tutaj w milionowych nakładach, jeżdżącą limuzyną z obstawą. Tłumaczka długo się zastanawia. Dla niej to taka oczywistość, że musi ją sobie uświadomić: – Jak to czemu? Za recenzje.

Moje są gwarancją niepokorności, znaczy, że mówię prawdę.

Przy arabskim stoisku sprzedawcy siedzą odwróceni tyłem do publiczności. Nie sprzedają książek, kłócą się między sobą. Francuskie obsługuje młodziutka elegantka. Ze stroju i akcentu – dobra paryska dzielnica. Pytam, co słychać.

– Nie rozumiem tych ludzi – skarży się. – Przychodzą do mnie ze zdjęciami sprzed pięćdziesięciu lat kogoś, kto wyjechał do Francji. Pytają, czy może coś o nim wiem. Co za naród! – prycha z obrzydzeniem.

– Gdzie pani się nauczyła tak dobrze po rosyjsku? – słyszałam te rozmowy.

– Jestem Rosjanką. Urodziłam się w Moskwie i tu studiuję romanistykę.

Czy można się nauczyć na pamięć nowego siebie? Ona zachowuje się w każdym drobiazgu, po gest paznokciem, jak rodowita paryżanka.

Polskie stoisko dostało pierwszą nagrodę. Nic dziwnego, pracowały przy nim ofiarne Polki z Ars Polony. Rozmawiam z tłumaczką „Literaturnoj Gazety”, gdy robi się wokół nas ciemno: szare garnitury, obstawa. Nadchodzi minister. Pytam tłumaczkę, jakiej jest narodowości, wygląda mi na Azjatę, a Rosjanie podobno popierają tylko swoich.

– Miała pani na myśli, czy jest Żydem? – odpowiada zaczepnie.

Czy ja wyglądam na antysemitkę, czy to zieje z moich słowiańskich rysów?

– Proszę pani, być Żydem to nie narodowość, to zaszczyt. – Nie wiem, co dalej, wpadam w czarny wir obstawy.

Wyjechać z międzynarodowych targów – gorzej niż wydostać się z rosyjskiego okrążenia. Żeby zmylić wroga, nie postawiono tu żadnych drogowskazów. Kręcimy się po podmoskiewskich lasach. Taksówkarz nie zna drogi, zaczepiani ludzie tym bardziej.

Nigdy, ani w Moskwie, ani tutaj nie usłyszałam odpowiedzi: „Tak, wiem!”

Lepiej nie wiedzieć.

7 IX

Codziennie dzwonię do domu i zazdroszczę im Polski. Byłam na placu Czerwonym. Cerkwie, te kolorowe mają w sobie wdzięk Disneylandu na katordze. Mostem tupie manifestacja studentów, ruskie juwenalia. Zagrzewają ich kołchoźniki charczące: Bolszaja Rossija!

Co ja, świeżo upieczona właścicielka dworku polskiego, robię pod Kremlem? Przeżywam patriotyczną tradycję?

Kolacja z wydawcą w marokańskiej knajpie, na przedmieściach wśród nowych biurowców.

Oczywiście nikt nic nie wie. Ani na ulicy (knajpa otworzona tydzień temu), ani w samej restauracji.

– Ma pani stolik? Na jakie nazwisko?

– Nie wiem. Czekam na swojego wydawcę.

Zamawiam miętowy marokański ulepek i siadam w strategicznym miejscu, nie można mnie nie zauważyć. Po godzinie mam jasność: ten dziwny uśmiech, gdy mnie zapraszał… Chciał dać mi do zrozumienia, że to na mój koszt, żebym sobie pozwiedzała. Przynajmniej uczciwie. Wydawca płacący za pisarza wcale mu nie funduje. Wydaje zarobione przez niego pieniądze.

Mam nowe przysłowie: „Gdy ktoś w Rosji wydaje ci książkę, niech ci się nie wydaje, że będziesz z tego coś mieć”.

Zamawiam pierwsze danie w menu. Prowadzą mnie do piwnicy, przechodzę tarasem, gdzie trwa bankiet przy ognisku.

Warto było przyjść. Jem podsmażaną gęsią wątróbkę i klocek sorbetu z fig. Niewiele tego, mniej więcej wielkości wizytówki kulinarnego raju. Płacę majątek, trudno. Smakołyki to jedyny cud, który można kupić. Za pieniądze dostaję przeszczep nieznanego zmysłu, bo nowy smak otwiera nowe odczucia. Nie sposób porównać wyrafinowania niedopieczonej, rozlewającej się wątróbki z żadnym innym wrażeniem. Symfonia? Za krótka. Rubensowskie odcienie? Zbyt wyciszona.

Szagajut po Moskwie, trafiam na ulicę Piotrogradzką. Zupełna Kongresowa. To kawałki Warszawy, Łodzi. Wzór zrujnowanego gustu. Oglądam się za jedynymi przystojniakami w tym mieście – młodymi popami. Niezdegenerowani wódą ani niepoturbowani ciężkim życiem. Mają twarze z katalogu: dusza rosyjska, inteligencja religijna. Długie włosy w kitkę, duchowi przywódcy Wschodu.

8 IX

Idę na mszę, idę na dziewiętnasty wiek. Kobiety w cerkwi umalowane jak pamiątkowe babuszki. Policzki w różane kółeczka, usta na czerwono i narysowane oczy lalek. Wszystkie w chustkach na głowie. Leją sobie herbatę z obtłuczonego metalowego czajnika. Nie jestem gdzieś na Solówkach, to centrum Moskwy. Błogosławione pięknymi śpiewami i podatkiem jednej kopiejki na odbudowę cerkwi od każdej butelki wody mineralnej. Innej nie da się tu pić.

Na Targach przy polskim stoisku, gdzie już wszyscy wiedzą o moim nieudanym spotkaniu z petersburskim wydawcą i każdy powiedział swoje zdanie na temat Rosji, ustawia się szpaler ciekawskich. Kroczy nim człowiek z Petersburga, w szarym swetrze i brodzie wytarzanej w marokańskiej złocistej kurkumie. Patrzy na mnie ikonowato, groźnie i zadumanie:

– A co, polska księżniczka nie była, zabyła?

– Była, godzinę czekała.

Jedno nie wierzy drugiemu, porównujemy fakty, adresy. Zgadza się. Kiedy jadłam w piwnicy, na górze odbywał się przy ognisku bankiet na moją cześć. Wydawca powiedział rosyjskiej obsłudze, kogo oczekuje, ja też rozmawiałam z Marokańczykiem po francusku. Rosjanie się z nim nie dogadali, my się nie zauważyliśmy. Wydawca nie powiedział mi o przyjęciu, chciał zrobić niespodziankę. Zrobił, z zaskoczenia nie byłam na bankiecie, pierwszym w życiu dla mnie.

Pyta, czy przyjadę w białe noce do Petersburga promować Polkę. Upewniam się, czy do tego Leningradu, co jest Piotrogradem. I tak się nam coś pomyli, wolę nie ryzykować.

Wreszcie powrót. Głowacki odleciał dzień wcześniej, szczęściarz. Był moim mental guardem, więc słowiańskiej duszy czegoś brak.

Ominął go wyczyn wracającego z nami polskiego dziennikarza. Nawalony stoliczną nie wyrobił psychicznie widoku sołdatów przy odprawie na lotnisku. Za wszelką cenę musiał się wydostać z oblężenia. – Nie wezmą mnie żywcem – postanowił. Alkohol połączył się mu z genami i bohatersko dał nura w czeluść prze-świetlarki bagaży.

Pola z rozwianym włosem, dłuższym od niej zwiniętej w kłębek, śpi na Okęciu w ramionach Piotra.

9 IX

Z samego rana przyjeżdża stolarz sfotografować swoją szafę do albumu rzeczy udanych. Gratuluje mi zajęcia pierwszego miejsca w Moskwie, widział w „Teleexpressie”. Przez chwilę jestem Marylą Rodowicz albo sportsmenką. Nie próbuję tłumaczyć, że nie ja, tylko stoisko, w końcu pokazali w telewizji, na jego własne oczy.

10 IX

Dzwonią z miasta, więc jadę. Co za przyjemność nie być w Moskwie. Najpierw do Wydawnictwa, wydają pierwsze w Polsce pocketbooki. Na okładce Polki… jabłuszko. Bo Grochola ma gruszkę na Nigdy w życiu? Ile to już obrazków z owockiem: wisienki dla homo, jabłuszka dla hetero. Czy na okładkach trzeba wybierać między infantylizacją a porno? Jesteśmy w przedszkolu, gdzie każdy ma szafkę z grzybkiem, w szopkach politycznych są zwierzątka, a dla starszaków silikonowy koktajl z cycków?

W barku Edipressu, gdzie na kolanie robię korektę felietonu, dolatuje mnie zapach grzanek z omastą intelektualną Doroty Maj, naczelnej „Urody”:.Żyjemy na wyspach unoszących się nad rzeczywistością”.

Z gazet wychyla się wszędzie Kwaśniewska. Tylko 80 procent widzi ją jako prezydenta. Gdzie dwudziestoprocentowa reszta? Przecież kult Matki Boskiej jest w Polsce prawie stuprocentowy.

Skręcam desperacko do sklepu z lampami. Jeśli nie kupię dzisiaj, znowu kilka lat będziemy bez żyrandola. Lepiej od razu zawiesić szubienicę z ogoloną głową żarówki. Nie mogę wybrać, każdy podobny do pałąka i kręcąc się brzydzi.

12 IX

Zaganiam Połę do ogrodu. Wyślizguje się, wdrapuje na płot. Sąsiedzi z trzylatkiem kiwają ze zrozumieniem, oni mają już to za sobą.

– Kryzys dwulatka – mówią. – Ten wiek nazywa się „parszywym dwulatkiem”.

Gdybyśmy codziennie załatwiali jedną sprawę: zmianę adresu, elektrownię, zalegalizowalibyśmy się za dwa miesiące.

Przy lesie domostwa szczęśliwych, zasiedziałych tu wiochmenów. Przed nieotynkowanymi domkami relikwie wspomnień: kwietnik z opon, fotel dentystyczny z wódeczką na metalowej spluwaczce.

Copiątkowy Seks w wielkim mieście, cotygodniowa msza kobiecości dla wszystkich moich znajomych. Baśń o kobietach mających seks z mężczyznami. Jeśli trwa on dłużej niż dwie minuty do przedwczesnego wytrysku, to już kochanek tantryk. W Polsce z reguły – tetryk mogący dłużej dopiero po sześćdziesiątce, gdy już niewiele czuje.

13 IX

Im więcej jestem z Połą, tym bardziej podziwiam swoją matkę. Za jej nadopiekuńczość, kiedy tego potrzebowałyśmy razem z siostrą (nie szła do kina, ulubionej operetki, żeby nie zostawić nas samych), i totalną wolność, gdy opieka już nie była potrzebna: pojechałam na moje pierwsze samodzielne wakacje, mając piętnaście łat, gdy moje koleżanki przed 21.00 musiały być w domu.

Matka jest troską i zarazem obojętnością, inaczej nie dałaby sobie rady. Jest sprzecznością jak miłość. I zawsze cierpi: poświęcając siebie albo zostawiając dziecko dla jego dobra.

Bawimy się z Połą w lesie w chowanego między słońcem a cieniem. Ukryłam się za sosną, przytuliłam do niej. Ma zapach dziecka. Ani rozgrzanego dobra, ani intensywnego zła. Zielony kaprys, ufność ciepła chronionego jeszcze korą.

Zadźganie nożem w sztokholmskim sklepie szwedzkiej minister spraw zagranicznych. Na kilka dni przed głosowaniem Szwedów, czy zgadzają się przyjąć euro. Minister namawiała opornych do wspólnej waluty.

To morderstwo podczas zakupów jest mordem rytualnym w intencji mamony? Ofiara złożona złotemu cielcowi – taki znaczek połyskującego byczka, symbol zjednoczonej Europy, mam w paszporcie na stronie ze szwedzkim prawem pobytu.

Większość polityków to wybrani, do których nie można się dobrać. U tych, którzy trwają pod zmienionymi partyjnymi nazwami jeszcze od czasów komuny, muszą zachodzić zamiast ruchu myśli jakieś ruchy tektoniczne: napierająca płyta czołowa z wysiłkiem wynosi na powierzchnię starą myśl jak starą baśń o uczciwym towarzyszu. Polityka w takim wydaniu jest sezonową robotą dla psychopatów.

Czemu w radiu puszczają namiętnie housik, houseshit japiszonów? Prowadząc, nie odróżniam tego od pracy silnika. Nie jestem dobrym kierowcą, muszę się wsłuchiwać. Czy to zmowa inżynierów, robią silniki pod mechaniczną muzykę?

Znajoma na imprezie producentów AGD dostała dla dziecka pluszowe maskotki, które okazały się puchatą miniaturą pralkowych silników. Specjalizacja firmowych dzieci?

Nocą pojechałam na Basen. Cierpliwie czekałam drugiego dna odkrywającego ukryty sens filmu. W finale dowiadujemy się, że historia jest wymysłem i może się nie zdarzyła. Tytułowy basen okazał się nocnikiem podawanym w szpitalach.

Przeniosłam się do drugiej sali na Hero. Chyba trafiłam jeszcze gorzej. Rewelacyjny (niestety) przeszczep chińskiej propagandy na amerykański show. Coś w stylu Spalonych słońcem Michałkowa – pięknie namalowana kryptoideologia. Mordowany lud się buntuje, ale rozumie, że wyrzynany jest dla dobra stada jak zarażona trzoda. Dlatego gdy będzie mógł, nie rozprawi się z pasterzem, królem albo przewodniczącym. Przyjmie wyrok na szlachetnych buntowników (także tych z placu Tiananmen). Prawo jest ponad wszystko. W Chinach nie tamie się praw człowieka, łamie się tylko człowieka – pokrętność wschodnich tortur myślenia.

14 IX

Mieć dom, w dodatku drewniany, to zupełnie co innego niż mieszkanie. Nie oddzielają nas sztywne płyty ścian wykrochmalonych na biało. Tutaj słychać każdy ruch w więzadłach belek. Trzeszczą, wplatając nas w swój drewniany organizm. Przekazują skrzypieniem każdy impuls.

W łazience na dole słyszę, co się dzieje na górze w przeciwległym końcu – stłumione dźwięki rozmów płyną powolnym pulsem domu zakrywającego nas swoim zdrewniałym ciałem.

Jego belki pachną w słońcu żywicą. Kolorem przypomina trochę bochenek chleba, chrupiący, ze złocistą skórką wypieczoną letnim żarem.

Moja górna wąska warga nie pasuje do zmysłowej dolnej. Mówiąc, ocieram je o siebie – te niedobrane połówki w ustawicznym sporze. Rozdzielające się, grymaszące jedna przeciw drugiej i znowu się tulące, zaciskające na sobie. Może przez usta przechodzi mój prywatny równik. Czemu człowiek nie miałby mieć swoich południków i biegunów. U większości ten równik przecina właśnie usta, południk przechodzi między oczami o różnym kolorze i kształcie, jakby z innych części świata.

O redaktorze Tekieli – anieli sfrunęli i łeb ci odjęli. Jadąc, słucham Radia Józef i audycji Tekielego, mojego przyjaciela ze studiów, gdy jeszcze się nie nawrócił razem z pampersami. Dzwoni do niego uboga matka czworga dzieci zaniepokojona wywiadem, którego gdzieś tam udzielił:

– Leczyłam dotąd moje dzieci homeopatią, bo tanie i skuteczne. Ale odstawiłam, gdy pan powiedział, że to niezgodne z nauczaniem katolickim.

O ile wiem, cuda Ojca Pio nie zdarzają się codziennie w polskich domach. Na anginę też nikt nie przepisuje wody z Lourdes. Czy szykuje się lista antybiotyków uświęconych?

Skąd ta gorliwość redaktora? Neofici są najupierdiiwsi – zwalczają samych siebie takich, jacy byli.

15 IX

Dałam Polci życie, więc jestem jej winna swoje. To tak oczywiste jak dzielenie się chlebem, popijanie go winem.

Szczęście, że tylko o tym wiem i pamiętam, a nie muszę czuć. Wyciskać z siebie tego bólu podobnego do rodzenia, gdy coś jej grozi, jej ufnemu uśmiechowi. Najgorszy dzień w moim życiu, gdy miała trzy miesiące i spadła ze stołu. Ta niepewność, czy nie krwiak, czyjej senność nie jest efektem uszkodzenia mózgu. Gdyby odeszła, poszłabym za nią, opiekować się jej śmiercią, kto to zrobi lepiej od matki?

Obiecałam nie zostawiać już więcej Poli dłużej niż dwa dni. A tu zaproszenie do Madrytu. Namawiam Piotra na wspólny wyjazd.

– Nie, nie będziesz miała czasu, my w hotelu, strata forsy. Wolę zostać w ogródku. Wolimy.

Dostałam rozgrzeszenie, ale nie rozpuszcza to poczucia winy, że wypieram się córki pierworodnej. Jej zielonego spojrzenia.

Za płotem pojawił się nowy sąsiad. Ciężar – 3400 gramów, waga godna półmetrowego dżentelmena o imieniu Konstanty.

– Malowaaać! Malooować! – to samo musieli słyszeć od rana, jeszcze śpiąc, rodzice van Gogha i obcięli sobie uszy.

Szwedzi (Piotr i Pola też) zostali przy swoich koronach. Śmierć minister przekonującej ich do euro nie miała więc wpływu… Stara waluta została dzięki Szwedkom – kobiety uratowały swój zamrożony raj.

Morderca biednej minister sfilmowany w sklepie, gdzie ją zadźgał, nosił dres z wielkim, firmowym napisem Nike – bogini zwycięstwa. Jak tu nie mówić o tradycji judeochrześcijańskiej, o którą się kłócą w Brukseli, czy warto umieszczać ją w konstytucji UE, skoro tak czytelna (na reklamowych logo) i nadal wspólna jest mitologia grecka?

W przerwie między waleniem młotkiem po ścianach i montowaniem rzeczy dotychczas niezauważalnych (np. dzwonek do drzwi, pokrętło kaloryfera) jemy w knajpie. Ugotowanie obiadu w tym bałaganie jest niewykonalne. Znajoma kelnerka objaśnia nam na deser:

– Resztę daje się klientowi od grubych do drobnych, żeby było na napiwek. Za barem trzeba odwrotnie, miał na dół, a na wierzch pięćdziesiątki, setki, żeby widział, ile jeszcze może przepić.

Piotr siada z wrażenia przy kredensie. Wygrzebał z niego suche trupki swoich zaginionych grahamek. Chowałam je i wynosiłam z Połą dla koni. Piotr sądził, że zjadamy jego bułki, nawet się cieszył z naszego apetytu. Teraz będzie kupował więcej, dla siebie i konia.

Pola śpi coraz krócej w dzień. Zdarza się, że i trzy godziny, ale wystarcza jej też dziesięć minut. Jakby musiała nadal chociaż na chwilę tracić świadomość. Zanurzać główkę w bajkowym śnie. Obmywać ją z realności.

16 IX

Plakaty przemodlonej „Frondy” ogłaszają rozmowę z Muńkiem. Ten to jest człowiek renesansu, wpisze się w każdą figurę, zupełnie jak nagus Leonarda da Vinci, nawet w krzyż.

Popołudnie w domu. Postanawiam doczytać stronę. Nie rzucać się na pomoc, nie przerywać lektury.

– Jesce! – (pięć razy). – Cie Pola!

– Gdzie to jest? Podaj, pamiętasz? – (kilka razy Piotr).

Huk szkła, trzaskanie drzwiami, mężnie trwam bez ruchu pośrodku kuchennego zamętu. Kobieta niezłomna, matka Polki, pomnik, co nie ruszy ręką, spojrzeniem. Przeczytałam całą stronę! Pierwszy raz od dwóch lat, do końca, w rodzinie.

17 IX

Rano biegnę boso po skrzypiących deskach podłogi. Poranne, zmysłowe przywitanie z drewnem, jego wystawioną na dotyk wrażliwą skórą. Niepokrytą kiepskim makijażem lakieru.

Zdarte do sęków drewno. Dzikie w porównaniu z wytresowanymi i akuratnie wymierzonymi pod kącik panelami.

Czy to nie komiczne mieć dom – urządzać sobie kawałek wszechświata, ściągać do niego skorupki uznane za piękne. Po którymś razie (u mnie chyba dziesiątym) przypomina to zabawę z dzieciństwa – rysuje się patykiem na ziemi pokoje, w nich kanapy, szafy. Ktoś przyjdzie i zetrze albo samemu…

18 IX

Pierwsza wizyta moich rodziców. Tata, wychowany na wsi, jest wreszcie u siebie. Radzi wpuścić do ogrodu sarenki i pawie, miał takie w swoim, przed wojną. Mama z łódzkich czynszówek od razu pokochała malowaną wieś, czyściutką jak z czytanek.

19 IX

Odwozimy rodziców do Łodzi. Skręcamy za Rawą Mazowiecką, gdzie mama jako Tereska Topoiska sześćdziesiąt lat temu spędzała wakacje w rodzinnych stronach babci, wśród skierniewickich chłopów. W opłotkach szukamy kogoś, kto by pamiętał.

Słyszymy w odpowiedzi bełkotliwe narzecze: – A coo? Cosik, ino. – Ledwo trzymający się płota chłopi o twarzach powyginanych w przedziwne miny. Kolekcja angielskich ekscentryków, lordomordy wynurzające się z łanów żytniówki. Między nimi drepczą białe pisklęta dinozaurów. Bulgoczą „gulgul”, co kwalifikuje je na indyki albinosy.

Być może dzieciństwo mojej mamy rzeczywiście jest zbyt odległe, by ktoś je pamiętał, w jurze wśród baraszkujących dinozaurów i ewoluujących tubylców.

20 IX

Ajnowie – najstarsza ludność Japonii o europejskich rysach. Odnaleziono ich także na Nowej Gwinei. Nie wymieszali się z tubylcami, ale przejęli część ich zwyczajów, nadając im własne wyrafinowanie. Do niedawna jedli ludzkie mięso. Posypywali je, niemal marynowali w cynamonie, gdy nowogwinejscy kanibale zadowalali się surowizną.

Ze swoimi przodkami nie rozmawiają po hamletowsku wzorem miejscowych gadających do czaszek. Robią to przez zasłonę. Dziewczyna o najdłuższych włosach czesze je grzebieniem z ludzkich zębów i powtarza, co słyszy od duchów szepczących jej do ucha.

Czytam o Ajnach, co sama napisałam oczywiście. Naprawdę żyją w Japonii, Gwinejczycy na Gwinei, a reszta to bujda. Lubię cynamon.

21 IX

Kroję na pół ciabatkę, trzymam pionowo i ściągam jej skórę „z karku”. Jakbym rozkrawała pulchne zwierzę. Ciągoty wegetarianina?

22 IX

Przesłuchania Komisji Śledczej. Cynamonu!!!

Na trasie, w ostrym trafficu czuję wspólnotę z innymi. Te same emocje, prędkość, jedynie wtedy. Z samochodami?

23 IX

Zasadziłam pod płotem cytat z Celnika Rousseau – katalpę. Drzewo o jasnych, olbrzymich liściach. Każde z nich jest osobną rośliną, dłonią otwartą na słońce i deszcz. Żadne pokrętne listeczki, całe ścięgna, ukrwione mięśnie roślin,

24 IX

Rozsiadam się w kącie, skąd widać ogród i kominek, piętro, drzwi wejściowe. Jestem wreszcie u siebie, wróciłam do siebie. Dom drzazga po drzazdze wyjmowanej wieczorem wrasta we mnie. Dwa lata temu po przeprowadzce ze Szwecji do mieszkania w Józefosławiu pisałam: „Mój dom pod Lasem Kabackim spadł w czterech rogach na cztery łapy po przeprowadzkach, podróżach, jednym rozwodzie i kilku kulawych miłościach. Jeżeli będzie trzeba, jeżeli się zachwieje, bo ktoś w kłótni trzaśnie drzwiami, podeprę ściany piątą nogą z kurzej łapki. Niech świat się kręci wokół niego, skoro taki pokrętny. My z domem stoimy nieruchomo, fundamenta i iści szczęścia aż po dach. Nie muszę już spacerować po szwedzkich skatach. Pod nogami piasek i błoto Mazowsza, najbrzydszej krainy w Polsce. Płasko nijakiej. Wyjechałam ze Szwecji… uciekłam. Od sprawiedliwego dobrobytu do narodowej bidy z rodzynkami luksusu. Od nordyckich ciemności do mętnego światła polskich zmierzchów. Tęskniłam za Europą: wsiąść do pociągu, samochodu i pojechać na południe bez planowania promów, samolotów koniecznych, żeby wydostać się ze szwedzkiej wyspy. Poczuć zapach prawdziwego chleba i emocji. W Sztokholmie urodziłam córeczkę. Nie chciałam słuchać jej szwedzkiego szczebiotu, języka, którego słowa nie wślizgują się mi gładko w ucho. Przypominają wieczny świst chłodnego wiatru. Namówiłam więc Piotra na powrót”. I po roku w Józefosławiu: „Wracam do mojego mieszkania, barykady ścian oddzielającej od Warszawy. Nie umeblowaliśmy mieszkania «do końca». Chyba ze strachu, żeby kredensy i szafy nie przygniotły nas tutaj na wiele lat. Zasłaniamy się kwiatami przed tym, co za oknem. Nasz nowy dom osiada i białe ściany są popękaną skorupką jajka. W środku nasze pisklę – Pola”.

Może i z tego domu się wyprowadzimy. Ten prawdziwy dopiero w nas rośnie?

Z Wydawnictwa Santorskiego przysłano książkę o Kenie Wilberze Pasja myślenia. Na okładce jego zdjęcie: ogolona głowa jogina playboya, szpilki spojrzenia zza okularów. Twarz Wilbera jest logo, gwarancją wiarygodności tego, co pisze. Nareszcie Kalifornijczyk, nie aktor, do podziwiania. Trochę w nim żydowskiej, pracowitej autoironii Woody Allena produkującego co sezon nowe dzieło o sobie i świecie.

Jeden smak Wilbera, moja ulubiona książka, jest słowem pośród newage’owego i postmodernistycznego bełkotu. Postrach dla współczujących, a naprawdę półczujących idiotów. Przewodnik intelektualny na nowy wiek, gdzie ani liberalizm, ani konserwatyzm nie znaczą już tego, co dawniej. Mam nadzieję, że będzie czas przeczytać przesyłkę w Madrycie.

Teraz siedzę nad najnowszym numerem „Psychologies”. Psychiatra Francine Shapiro, też Kalifornijka, wymyśliła metodę terapii przypominającą znachorskie praktyki. W trakcie opowiadania traumatycznego zdarzenia trzeba palec albo ołówek przesuwać przed oczyma, od lewego do prawego. Rewelacyjne skutki – palec czy inny przedmiot przepycha przez jelita zwojów mózgowych niestrawioną traumę. Być może praca oczu porządkuje pliki zablokowane urazem. Próbuję, mówiąc „Byłam w Moskwie”, i przesuwam palec według metody EMDR (Eye Movement Desensitivation and Reprocessing).

Sprzedano „Panią”, do której piszę. Ciekawe, co będzie. Zarządzająca nią dotychczas Krystyna Kaszuba miała tę wielką zaletę, że nie wtrącała się do felietonów. Wydaje się to normalne, ale ludziom się tak w głowach porobiło, że mylą felietonistę, któremu płacą za najbardziej subiektywne opinie, z dziennikarzem zobowiązanym do obiektywizmu i piszącym pod dyktando poglądów redakcji.

Dziennikarze mają pełne usta oskarżeń o korupcję. Co sami robią, co robią ich gazety będące gwarantami wolności? Czwartą władzę zamieniają powoli w piątą kolumnę. W działach kulturalnych gazet z góry wiadomo, kogo pochwalą, kogo wyśmieją. Nie ma to nic wspólnego z poziomem książki, spektaklu. Można się usprawiedliwiać upodobaniami naczelnego, linią pisma, ale gdzie w takim razie są ci odważni intelektualiści czy krytycy?

Ilu jest niezależnych felietonistów mających własne zdanie i możliwość jego powiedzenia po latach praktyki z upierdliwymi redaktorami? Pilch, Tym, Rybkowski, Ziemkiewicz. Szczepkowska – nie pasuje do reszty, ale ją lubię, jej opisy prywatności. Tę albo się kupuje w całości, albo odrzuca bez cenzury, mam nadzieję.

Mnie zawsze znosi na manowce publiczne i zostaję kobietą publiczną dla redaktorków wymagających perwersji współżycia z ich opiniami, skoro płacą.

25 IX

Pierwsze niespodziewane odwiedziny – Narcyz w naszym ogrodzie. Pola próbuje go przegadać, zwrócić uwagę na siebie. Nic z tego. On roztacza aromat swojej osobowości. Widząc, że z nim przegrywa, Pola bierze kocyk i redukuje się do kłębka, zasypia na ławce. Podnosi łepek, gdy wujek Narcyz zbiera się do wyjścia. Teraz zaczyna kiełkować ona, swoimi zielonymi oczami.

Kumpel z czasów studiów nie dal się zagonić do humanistyki, ma popłatny zawód. Poszedł na rozmowę kwalifikacyjną.

– Słyszeliśmy o panu dobre rzeczy.

– Dziękuję.

– Więc obniżymy panu pensję o jedną piątą.

Waha się, czy przyjąć propozycję, nie z powodów biznesowych. Oddziela manipulację emocjami od logiki. Prosi o czas do namysłu, chce zanalizować bezsens sensu, który właśnie usłyszał. Wtryniają się mu w rozmyślania w środku nocy, ze strachu, że go stracą:

– Ależ zgadzamy się na wyższe wynagrodzenie.

– Za jakie grzechy człowiek musi być szynką rzucaną na ladę tych kupczyków? Plasterek po plasterku obierany z godności? – podłamuje się.

– Jesteśmy płascy! Dwuwymiarowi, to najnowsza teoria fizyczna opisująca do składu i ładu wszechświat będący wielkim hologramem – pokazuję Piotrowi rysunki ze „Świata Nauki”.

– Zawsze lubiłem małe biusty – sprowadza kosmos do swoich ulubionych wymiarów.

Próbuję mu przemycić hologramową rewolucyjność za pomocą Hildegardy z Bingen, jej wizji świata w krysztale oświecanym Duchem Świętym. Nic. On nie odróżnia hologramu od halogenu. Zmienia temat, sadzając mnie przed oknem i zachodem słońca.

– Zobacz – pokazuje na pole przed domem – Chełmoński: babina w zapasce piecze ziemniaki w ognisku.

– Obrazy są też dwuwymiarowe…

– Chełmoński, Corot – licytuje krajobraz.

26 IX

Jedziemy do Warszawy i w radiu Muniek śpiewa o stolicy. Tępe olśnienie błyskiem brudnych szyb wieżowców. Warszawa to Muniek w ciemnych okularach. Tak samo prowincjonalna, fałszująca. W przyciemnionych szybkach limuzyn i biurowców dla ukrycia wad. I wiecznie z siebie zadowolona.

27 IX

Jedni nie wierzą w życie pozagrobowe, ja we fryzjerów. Nie proszę już więcej o nowe uczesanie -może mieć skutki nieudanej operacji plastycznej. Przestałam chodzić do słynnych obcinaczy po nieodwracalnej rozmowie o filmach:

– Miałeś mnie ostrzyc na Meg Ryan, tak jak za ostatnim razem.

– No jest.

– Giulietta Massina z La strady – łapię się za kosmyki. – Miało być z French Kiss, no tego, gdzie Meg Ryan całuje się z Kleinem.

– Oooo – żadnej skruchy, i tak będzie skubał dzianych klientów. – Pomyliłem filmy.

U zwykłego fryzjera w centrum handlowym jestem bezpieczna, nie rozmawiamy o kinie, proszę dwa centymetry krócej. Na fotelu obok dziewczyna chce uchylić okno: – Za bardzo czuć chemię – tłumaczy.

Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z mojego osiągnięcia ewolucyjnego: wychodząc z domu, instynktownie uruchamiam zapadki blokujące węch. Wychowałam się przecież w śmierdzącej komunie, czasami nadal zalatuje.

28 IX

– Dom nie lokomotywa, nie odjedzie, nie? – Piotr nie jest do końca pewien. Rozbuchany kominek nie może wyhamować i coraz głośniej buzuje, prawie gwiżdże.

„Wróżka” proponuje mi felieton. Może nadarza się okazja, by z miesiąca na miesiąc pospisywać to, z czego kiedyś chciałam mieć książkę o drugiej stronie kart tarota, koszulkach czarownicy? Redakcja pyta, jak zatytułować cykl. Oni są od magicznej strony życia, proponuję więc bezpretensjonalne „Życie przed śmiercią”. Nie przechodzi, za banalnie prawdziwe.

Powtórka Butch Cassidy i Sundance Kid. Uwodzicielscy Redford z Newmanem sprzed lat.

– Wdzięczą się do siebie, ale nie ma w tym nic homoseksualnego – dziwi się Piotr.

– Może oddziela ich męski brud – sądzę po westernowych koszulach.

Patrząc na ich młode trzydziestoletnie twarze, nie umiem docenić starości. Dla niej nawet najlepsze portrety są zwykłymi, odrzucanymi szkicami na kartce pomiętej w zmarszczki.

W pracowni u Misiaka. Stosy kolorowych pism potrzebnych jej do pracy. Dawniej u znajomych były paczki samizdatowej bibuły. Coś jednak zostało wspólnego. W tych nowych gazetach stylizują wszystko: od sesji mody po niby-reportaże, więc można się też wystylizować na wartości.

Przed domem sołtysa naszej wioski leją asfalt. Mimo że smoliście czarny, ma czerwonawy połysk dywanów rozwijanych przed osobistościami. U nas malownicze koleiny.

Przyjaciel Filozof przynosi nową umowę o pracę. Twierdzi, że dokonuje eksperymentu na sobie samym, żyjąc w kraju wczesnokapitalistycznym. Odmówił firmie ceniącej go mniej z tego powodu, że ma dobrą opinię. Zaryzykował gdzie indziej. Przyniósł projekt umowy: pół pensji stałej, a druga część zabierana za karę lub darowana w nagrodę. Nie ma to nic wspólnego z premią.

– I co? – pytamy jak o trafienie w totolotka, bo i połowa pensji astronomiczna.

– Moja opinia jest taka: w kapitalizmie płacą za to, że jesteś narzędziem, dyspozycyjnym i cholernie sprawnym. A ci, dopiero kiedy uznają cię za narzędzie, wypłacą resztę pensji. To jest post- czy prekapitalizm?

Jedyna z chwil zmierzchu, gdy za oknem kolory, światło i dźwięk są w tej samej tonacji.

29 IX

– Mogełam, bojałam – każde dziecko mówi logicznym esperanto. Dopiero z czasem uczy się błędów i przekręceń zwanych dumnie tradycją językową.

Znowu Muniek, przed północą w TV. Obchodzi dwudziestolecie publicznego seplenienia. Ciechowski też seplenił, jednak układał słowa i muzykę, przy których nie zwracało się uwagi na problemy z wymową. Może Muniek nie ma innych problemów? Świat też się już niczym nie przejmuje, nie zmutowal, ale zmuńkowal.

Co rano wsadzam do miksera banany, marchew na świeży sok dla Poli. Mogłabym kupować gotowe, prościej. W tym sokowirowaniu podejrzewam się o przerabianie własnych bulw i narośli psychicznych. Miażdżone jabłka to moje owocowe piersi, z których cieknie sok, hucząc na cały dom. Zagłuszając wspomnienia: nie karmiłam, z braku mleka. Najchętniej przegryzłabym sobie wtedy sutki, żeby dawać jej do picia krew. Na porodówce wyciskano mnie maszyną, która odciągała jakieś żałosne krople. Gdyby skonstruowano mlekowirówkę, byłoby więcej.

Zazdrośnie patrzę na krowę za oknem. Wyprowadzający ją chłop stoi przy niej, jakby dostał od żony polecenie:

– Idź no, Zenek, na pole i zrób mleka do kawy, bo zabrakło.

Dzwoni Głowacki, nigdzie nie ma przewodników po Madrycie. Wykupili ludzie prezydenta, wszystkie sto z całej Warszawy. Tylu się ich chyba zmieści do samolotu na madrycką konferencję.

– Co w niej jest? Oczu oderwać nie można, a zwykła taka – zastanawia się Piotr, oglądając zajawkę filmu z Liz Hurley.

Misiak mówi to samo. Na sesję z Hurley zeszli się faceci z okolicy, chociaż w innych studiach były młodsze, bardziej rozebrane modelki.

– Ona ma oczy w kształcie orzęsionej cipy, nie widzicie? – podsuwam rozwiązanie.

30 IX

– Mamusiu, ja siebie lubię – odkryła dzisiaj Pola, przewijana w pośpiechu.

Zaraz mam samolot, jest strajk taksówkarzy i mogą być korki.

– I niech ci tak, dziecko, zostanie do końca życia – proszę.

– Amen – potwierdza Piotr.

Dzisiaj w łepetynce odłupała „ja” od „siebie”. Przewrót kopernikański w drewnianej chatce. Przytulam Poicie. Nieważne, kim będzie jej „ja”, nieważne, jak ma na imię. Dla mnie prawdziwe to zawsze „moja córeczka”. Tym, co dzisiaj powiedziała, zrobiła wielki krok w kierunku samej siebie, tak podobny do jej pierwszego samodzielnego kroku. Gdy mając roczek, pewnie stanęła na nóżkach, wyciągaliśmy do niej ręce, czekając, kogo wybierze:

– No chodź, chodź do mamusi!

– Chodź, chodź do tatusia!

A ona nie poszła ani do mnie, ani do Piotra. Podreptała do uśmiechniętej, szczęśliwej dziewczynki w lustrze.

Spóźniłam się na samolot. Ale no pasaran, nie odpadnę walkowerem. Głowacki z Foglerem, szefem Ars Polony, holują mnie telefonami: Próbuj, próbuj. Jeszcze masz dwadzieścia minut, dziesięć, jeszcze nie wpuszczają.

Heroicznie po czasie wkraczam na lotnisko, miałam farta: samolot odleci godzinę później.

W kolejce do odprawy, wśród rodaków wymyślam nowe logo polskich linii. Mało kto na świecie rozumie napis „LOT”. Zamiast tego przednia rufa, pysk, czy jak to się tam nazywa w samolocie, powinna być ozdobiona wielkimi wąsami rozwiewanymi wiatrem. Wtedy każdy, z ziemi czy powietrza, rozpozna: Polska.

Gdyby jeden wąs był na biało, drugi na czerwono, to wyparłyby narodowo i patriarchalnie latawiec mający nas reklamować w Europie.

Z przesiadką w Paryżu lecimy pół dnia. Wkuwamy z Głowackim samouczkowy hiszpański. Decydujemy się perfekcyjnie opanować: Yo soy Carlos. Wykrzykujemy to taksówkarzowi w Madrycie, a on ucieszony, że go znamy, potwierdza: Si, si, yo soy Carlos.

Ma ręce zajęte kierownicą, więc gestykuluje twarzą wyrażającą ulgę – wreszcie koniec upałów. Wyciąga język w stronę uchylonego okna i zlizuje deszcz, rozumiemy, że pierwsze krople od wiosny. Co za sugestywny kraj. Ma się ochotę powąchać niebo nabrzmiałe deszczem, jest tak blisko.

Kwaśniewski i orszak biznesmenów idą do pałacu słuchać Chopina z okazji Dni Kultury Polskiej. My z Głowackim też chcemy do króla. Nie daliśmy, co prawda, ani grosza na Quo vadis, ale również czujemy się twórcami.

Stanowcza odmowa, trzeba było załatwiać wejściówki wcześniej. Postanawiamy się odciąć od rządowych ważniaków. Będziemy mówić, że my nie przylecieliśmy z okazji Dni Polskich. Hiszpanie zaprosili pisarzy na G: Głowackiego i Gretkowską, z okazji pięćdziesięciolecia odkrycia punktu G.

Загрузка...