PAŹDZIERNIK

1 X

Niebo jest dzisiaj kopią z el Greca, z nieba deszcz. Na szerokiej madryckiej Grań Via, gdzie mamy hotel, poranne zapachy churros - narodowych rogalików maczanych w kawie i czekoladzie.

Co ja robiłam pięć lat w Paryżu? Tu jest rozmach, przestrzeń i metropolia. Nic z francuskiego wy-picowania, bez szpanu innych stolic. Ludzie normalni, no, prawie… charczą barbarzyńskie h z głębi gardła i warczą rrrr. Do tego dziecięce, sepleniące c. Dziecko i dziki zarazem. Hiszpański ma kilka oktaw skrajności: od skowytu korridy do kwilenia dzieciątka noszonego w procesjach.

Zaczynamy jeść hotelowe śniadanie o 9.00. O 11.00 schodzą się Hiszpanie. Odprawiają długimi churros poranne fellatio na słodko – tykanie własnych erotycznych snów.

Priekrasnyj Janusz prowadzi mnie do Prado i popycha w obrazy. Najpierw średniowieczne madonny. Kneblują oseska sycącą doskonałością cyca. Kula świata w usta.

Chcę się jeszcze powłóczyć po salach, nacieszyć tą gotycką ciszą przyklejoną farbą do płótna i desek. Głowacki ma jednak swój plan. Zagania mnie jak zwierzynę przed Boscha.

Staję przed znanym z popkulturowych makatek Ogrodem rozkoszy ziemskich i dostaję mdłości. Jedyny raz w życiu mdliło mnie tak w ciąży, a na pewno nie przed obrazami. One są zawsze szczelnym akwarium, z którego nie wypełznie żaden z namalowanych potworów. U Boscha jest gdzieś pęknięcie. Znalazł sposób, by przelać swoje koszmary prosto w oglądającego. Nie patrzę na niego tylko oczami. Daję się wciągnąć węchem, brzuchem, pobladłą skórą, tak jak on malował – całym sobą. Wymieszał oślizgłe skorupiaki, rośliny wbijające się w ludzkie ciało, wplątane w żywioły i syfilis.

Po piekielnej, lewej stronie tryptyku autoportret Boscha. Jest diabelskim Antychrystem przedrzeźniającym Chrystusa, bo też umiera od ran. Sączących się ran syfilisu – choroby miłosnej, na którą cierpiał. Ma upiornie białą twarz wychylającą się z ciała tak okaleczonego, że przypomina ono bardziej kokon, z którego wylęgła się głowa. Umęc2Ona wyobraźnia Boscha podana jest na tacy tego obrazu niby wykwintne danie z owoców morza. Jeśli nie od nich, to na pewno od niej zalatuje rozkładem.

Namalowany tu świat nie jest doskonalą kulą, podwodną perlą. To przemyślnie skonstruowana pułapka. Wystają z niej pożerane ludzkie kończyny.

Wieczne bycie, jego ogniste krople spermy kapiącej z pokolenia na pokolenie może ugasić tylko jeszcze większy płomień – apokaliptycznego końca namalowanego w epilogu.

Słońce Boscha nie świeci. Jest wysuszonym plasterkiem pomarańczy. To, co on maluje, ma inne słońce, nie z tego świata. Z wyobraźni żerującej na życiu. Urągającej jego kalekiej skończoności. Bluźnierczy tryptyk obejmuje widzów skrzydłami zamieniającymi się w jadowite macki. Przytrzymują one przed obrazem ofiarę z ludzi już na wpół przegniłych grzechem. Stąd ten smród, ode mnie samej? Czy od perwersyjnego zestawienia bladości z przegniłym różem?

Potem Goya. Albumowe reprodukcje nie mają z nim nic wspólnego. Jest współczesny jak każdy koszmar. Późny Goya – ślepy, głuchy – malował to, co odcisnęło mu się w środku, w jaskini czaszki. Bez złudzeń, bez koloru, czernią i szarościami. Biel nie jest u niego światłem, jest przerażeniem, że coś widać, że nie dało się ukryć.

Sabat Goyi – groza diabła, wokół którego się rozgrywa, jest właśnie ze spojrzeń. Z wyglądu czarne krówsko, w oczach wpatrzonych w niego czarownic – demon.

Dobitność hiszpańskiego to najlepszy podkład dźwiękowy dla tych wykrzyczanych obrazów.

Uciekam z Prado, z tej świątyni sztuki, ze świątyni ludzkiego nieszczęścia. Na koniec kątem oka La yenerable mądre Jeronima Velasqueza. Portret zakonnicy jest portretem inkwizycji o płonących oczach, w czepeczku niemowlęcia i z grzechotką krzyża. Okrutna niewinność ognia.

Wracam do hotelowego pokoju. Kładę się na łóżku i w półśnie, gdy nie jestem już sobą, a nie ma jeszcze sennych postaci, zapadam w panieński pokój. Podobny do tego, przyciasny, ale od którego wszystko może się zacząć. Krakowskie pokoje, akademiki, paryskie chambre de bony, gdzie przysiadałam się ciągle do zawzięcie milczącej samotności.

Jadę na telewizyjną próbę Antygony w Nowym Jorku Głowackiego. Prowadzi ją Żywilia, polska reżyserka litewskiego pochodzenia od lat mieszkająca w Madrycie. Wczoraj wystylizowana na Polkę z klipsami i koralami, dzisiaj jest wreszcie sobą w całej skali człowieczeństwa po hiszpańsku. Prowadzi swój teatr jak eksperyment z tkankami macierzystymi, czyli aktorami. Z nich może wyhodować na scenie, co chce: wątrobę, króla, żebraka. Zatrzymali się gdzieś w rozwoju, nie wrastając w jedną rolę: bankiera, fiuta, matki.

Po próbie siedzimy z aktorami Antygony w knajpie, jedząc tapasy: wybór od chleba po przywry w oleju – Bosch z mnóstwem zapieczonych oczek.

Zjawia się dostojna Matę, aktorka Almodovara, popatrzeć na priekrasnego Janusza. Aktor z drugiego końca stołu, chcąc odwrócić uwagę od jej majestatu, wota, że jest Polakiem.

– Tak, tak – potakuje Żywilla – Katalończykiem. Zaraz po moim przyjeździe do Madrytu zobaczyłam w metrze napis: „Śmierć Polakom!” Uciekłam do domu i w ryk. Gosposia wytłumaczyła mi, że Polakami przezywają Katalończyków, bo skąpi (?) i mówią po swojemu.

Trzydziestoletnia Antygona obgryza do wina paznokcie.

– Ona straciła w dzieciństwie ojca? – pytam Żywillę.

– Skąd wiesz?

– Nie wiem, czuję.

– Czarownica – twierdzi Joasia, dziennikarka z polskiej ekipy telewizyjnej, kręcącej wyczyny Janusza. Jest podobna do Rity Hayworth z Oddzielnych stolików albo do ślicznej dziewczyny z telewizora w sztuce Pilcha, o tym jak samotny pisarz zakochał się w spikerce.

Wygadałam się z tą Antygona. Próbuję przykryć metafizyczny nietakt przykrótką teoryjką: – Nasze ciała są pantomimą tików, niezauważalnych gestów, mrugnięć i drgawek opowiadających historię każdego z nas – spoglądam na ścianę, skąd przywołuje mnie spojrzeniem martwa puenta mojej opowieści: łeb byka zabitego przez najsłynniejszego toreadora pchnięciem w nozdrza.

– Przyjdę jeszcze raz popatrzeć na Janusza – mówi godnie Matę w jego stronę. A ja słyszę klątwę.

3 X

Obrady usprawiedliwiające nasz przyjazd do Hiszpanii: „Pisarze krajów wchodzących do Unii. Z czym do Europy”. Moglibyśmy wyjść z sali po obejrzeniu scenografii: stół przykryty zielonym obrusem, paprotki, szklanki z wodą i wizytówki, moja: Dona Manuela. Niestety za nami jak na froncie kroczyła brygada europejskich urzędników i kamer wyłapująca dezerterów.

Głowacki zaproponował uznać czarny humor za polski wkład w Europę. Po jego przemowie przyszła kolej na mnie.

– Do Europy wchodzą narody, to czuć nacjonalizmem. Pisarz czołga się indywidualnie. Co do mnie, nie robię tego ani na wschód, ani na zachód, tylko w górę, do Pana Boga, skąd lepszy punkt widzenia.

Ukłoniłam się, gracja.

Hiszpanie wniebowzięci, oni i Polacy toczą boje o judeochrześcijański wstęp do konstytucji europejskiej. Ja nie o tym, chciałam dopowiedzieć erratę, ale już bracia po piórze – Węgrzy, Łotysze, Estończycy – zaczynają wyskubywać z siebie idee, obnażając pypcie myśli: narodki takie jak nasz, idące na rzeź cywilizacji, euro, wspólna kultura, duma z siebie i tożsamości. Przemowy według szablonów propagandy jednakowo obłudnej, niezależnie od systemu rządów.

Słuchając ich, walczymy z Głowackim pod stołem o zachowanie naszej tożsamości. Na stole obrad płynie Transatlantyk pod wezwaniem Gombrowicza ruszający w Rejs. Janusz zaczyna recytować pod nosem fragmenty swojego rejsowego scenariusza: „Znamy się mało… Więc może ja bym powiedział parę słów o sobie, najpierw. Urodziłem się… Urodziłem się w Małkini w 1937 roku. W lipcu. Znaczy się w połowie lipca… Właściwie w drugiej połowie lipca. Dokładnie 17 lipca. No… to tyle o sobie na początek”.

Słoweniec mówi coś w oryginale, wykrzykuje, że jego język jest piękny, może woła o ratunek, tonąc w Europie. Węgrzy na to, że są samobójczo smutni, ale Unia ich uratuje, więc dążą.

Wreszcie po godzinie mam własny pogląd. Głowacki odradza mi jego publiczne wygłaszanie. Zresztą do mikrofonu dorwali się Łotysze i recytują po swojemu Rilkego.

Powiedziałabym, że objawiła mi się Unia Europejska na równinie europejskiej. Była jedynym wychodkiem w okolicy, drewnianą sławojką z gwiazdkami zamiast serduszka na drewnianych drzwiach. Wokół narody przestępujące z nóżki na nóżkę. Wejście do niej w miarę upływu czasu z naturalnej potrzeby zamienia się w fizjologiczną konieczność. Kto nie wejdzie, ten się obesra (proszę akcentować na ostatniej sylabie, wtedy słowo to zabrzmi szykowniej, z francuska) i będzie smród na kilka pokoleń. Podobny do tego, który przenika w mentalność z naszych publicznych szaletów.

Idziemy się po tym uchlać, zmyć wstyd. Słusznie mówił Gombrowicz – pisarza może skompromitować tylko inny pisarz, estoński, łotewski, każdy. Zamawiamy kieliszek, dwa czekolady w czekoladerii na starym mieście. Indianka podaje nam „trunek Majów”. Po pierwszym gorącym łyku obserwuję, czy Głowacki przeżywa tak samo. Językiem rozcieram coś, bo to nie czekolada. Rozcieram smak samej siebie. Upajam się sobą, słodyczą, głębią.

4 X

O świcie z moją Wydawczynią wsiadamy w pociąg zwiedzać Eskurial. Popija anginowe antybiotyki piwem, opala się na peronie i ma coraz większy dekolt. Podziwiam ją i Eskurial.

Ten hiszpański Wawel nie jest ponurą twierdzą, o czym rozpisują się przewodniki. Oszczędny zen, bardzo rozsądnie wymyślony na tutejszy afrykański klimat. Wysoko w rześkich górach, grube mury. Wawel jest przy tym wesołą stodołą, ale u nas polityką kulturalną nie zajmowała się inkwizycja.

Po Eskurialu podmiejskim pociągiem do Segowii. Nie wypadamy z rytmu wzniosłości – głośniki zamiast radiokataryny przebojów nadają Bacha z Haendlem.

Na wzgórzu mauretański zamek, największa atrakcja miasteczka – średniowieczna koronka wieżyczek i baszt. W tle złote rżysko z ceglanymi stogami kilku romańskich kościołów. Reszta Segowii to ścisk: maszkarony katedry dziobią okna domów. W samej katedrze nadtłok Zbawicieli: ścieżka dwudziestu krucyfiksów obwieszonych Chrystusami o prawdziwych włosach i szklanych oczach.

Wydawczyni, w gorączce, kupuje wielką lampę marokańską z drutu i szkła. Taska to przed sobą, Diogenes poszukujący czytelnika albo pisarza. Wieczorem trzęsiemy się z zimna, jest dwanaście stopni – my, wystrojone po madrycku w letnie sweterki. Czekając na taksówkę, tulimy się do rzymskiego akweduktu w dole miasta. Stąd wzgórze Segowii jest lawą gruzu zastygłego w zabytki, układającego się warstwowo epokami po wybuchu wulkanu Historii.

5 X

Piotr tak mnie zaszczepił na miłość doustnie i dopochwowo, że nie zauważam żadnego banderasa. Wreszcie powrót. Pół dnia lotu.

W Paryżu przesiadamy się na Air France i po dwóch godzinach Okęcie. Samolot podrywa się, zamiast lądować.

– Co jest?

– Nic. – Tłumaczę Głowackiemu francuski tekst:

– Dla bezpieczeństwa pasażerów wyrzucają jakiś gaz.

Szczęśliwa podświadomość nie dopuszcza zagrażającej jej prawdy.

– Gaz? – Janusz słyszy teraz angielską wersję.

Casoline to benzyna.

Bezpieczeństwo ma polegać na uniknięciu pożaru i zwęglenia zwłok. Będą mogli wtedy wydłubać z nas DNA, jeśli uda się przy drugiej próbie wylądować z zaciętym podwoziem.

W dziesięć minut przechodzę przez wszystkie podręcznikowe fazy zderzenia ze śmiercią. Negacja – pierwszy objaw -już była: gaz to nie benzyna. Później klasyczne niedowierzanie; właśnie teraz? Absurd.

Na koniec targowanie się i bunt polegający na szukaniu poduszek ochronnych.

– Muszą gdzieś być, w amerykańskich samolotach są – Głowacki szpera pod fotelami.

We francuskich jest w zamian petit dejeuner.

Krążymy nad Lasem Kabackim, gdzie prawie codziennie chodziliśmy na rodzinne spacery koło pomnika ofiar katastrofy lotniczej.

Los mnie ostrzegał, spóźniłam się na samolot do Madrytu, teraz w Paryżu Francuzi nie chcieli mnie wpuścić z podartym biletem. Miałam tyle okazji, palec opatrzności za każdym razem wyciągał mnie z tej zbiorowej egzekucji w niebie.

Żadnego strachu o siebie, no, może nieprzyjemny dreszcz. Myślę tylko o Piotrze i Poli, czy tam na ziemi nie zostawiam ich na lodzie, czy dadzą sobie radę. Powoli spadamy. Podajemy sobie ręce.

– Trudno – żegnamy się.

Zgrzyt i otwiera się podwozie. Wylądowaliśmy. – Pięknie umieraliśmy – gratulujemy sobie życia.

6 X

Trzydzieste dziewiąte urodziny i tyle braków, np. kryzysu czterdziestolatki. Przeżyłam go w przedszkolu, bo mając pięć lat, wiedziałam już, kim będę. Drugi powód opóźnienia – to, że nie mam normalnych czterdziestu lat. Dziecko w wieku wnuka, późny start w dorosłe życie, a w profesjonalno-etatowe w ogóle.

Nie umarłam wczoraj rok młodsza. Nie wsiądę przez najbliższy rok do samolotu. Nie z lęku przed śmiercią, to się da wytrzymać. Gorsza jest bezradność, minuty oczekiwania.

– Chciałabym pisać felietony.

– Nie, nie wierzę w intelektualną siłę felietonów.

Po tej rozmowie z Najsztubem, naczelnym „Przekroju”, wyhaftuję sobie na koszulce Jezus byt też inteligentny”.

Czy powinnam mieć drugie dziecko? Jestem coraz starsza… A jeśli urodzi się chore (ledwo daję radę wychować zdrowe), lub gorzej – jest 50 procent prawdopodobieństwa, że chłopiec. Za duże ryzyko.

W prezencie urodzinowym dostaję trzy godziny wolnego. Czytam Genom, nie żebym urodzinowo rozdrapywała dziedzictwo. Fragment o genomie i jego makroprzygodach: „Hermann Muller był pod każdym względem typowym wybitnym żydowskim uczonym uchodźcą przekraczającym Atlantyk w latach trzydziestych ubiegłego wieku, poza jednym: kierował się na Wschód. W 1932 roku jego płomienny socjalizm i równie płomienna wiara w selektywne płodzenie ludzi, eugenikę (chciał, by dzieci starannie hodowano, tak by miały charakter Marksa lub Lenina, chociaż w późniejszych wydaniach swojej książki rozsądnie zmienił to na Lincolna i Kartezjusza), zawiodły go do Europy. Przybył do Berlina zaledwie na kilka miesięcy przed dojściem Hitlera do władzy. Przerażony patrzył, jak naziści rozbijają laboratoria jego szefa, za to, że nie wyrzucił pracujących tam Żydów. Muller raz jeszcze powędrował na wschód, do Leningradu – tuż przed tym, jak antymendelista Łysenko wkradł się w łaski Stalina i zaczął prześladowania genetyków, żeby poprzeć własną zwariowaną teorię, że pszenicę, podobnie jak rosyjskie dusze, można wytrenować do nowych warunków, zamiast ją hodować; nie powinno się przekonywać tych, którzy sądzą inaczej – należy ich rozstrzelać. Muller posłał Stalinowi egzemplarz swojej książki o eugenice, ale usłyszawszy, że nie została dobrze przyjęta, w ostatniej chwili znalazł wymówkę, by wyjechać za granicę. Pojechał na wojnę domową do Hiszpanii, gdzie pracował w banku krwi Brygad Międzynarodowych, a stamtąd do Edynburga, gdzie dotarł z właściwym sobie pechem dokładnie w momencie wybuchu drugiej wojny światowej. Trudno mu było prowadzić badania naukowe pośrodku szkockiej zimy, z zaciemnionymi oknami laboratorium i w rękawiczkach; zdesperowany próbował wrócić do Ameryki. Nikt jednak nie chciał wojowniczego, szorstkiego socjalisty, który źle wykłada! i mieszkał pewien czas w Związku Radzieckim. W końcu dostał pracę na Indiana University. Następnego roku dostał Nagrodę Nobla za odkrycie sztucznej mutacji genów”. Facet poddający geny promieniowaniu X, żeby wywołać w nich mutacje, sam narażał swój genom za pomocą twardego, historycznego promieniowania XX wieku.

Relacja z wczorajszego rozdania NIKE. Czy sprzedają na to bilety? Wyjątkowy spektakl: wystawić dziesięciu pisarskich neurasteników do wyścigów konnych po Oscary. Gonitwa trwa całą transmisję. Nominowani pocą się, emitują miny skromnościowe, tuż przed werdyktem ambicje pędzą coraz szybciej. Przecież tego napięcia, pompy nie wytrzymują nawet zawodowi cyrkowcy – aktorzy, reżyserzy na gali w Hollywood. A co dopiero intelektualiści i poeci. Robić widowisko ich kosztem i oburzać się na „Big Brothera”? Prestiżowe nagrody literackie (na świecie) z szacunku dla typowanych ogłasza się zaraz po werdykcie bez jeżdżenia kamerą po ich zawiedzionych twarzach.

7 X

Piotr pisze o zaletach życia w parze. Jeśli dobrze pamiętam, ostatnia światowa pochwała małżeństwa, o które warto walczyć, to chyba Przeminęło z wiatrem, film naszych babć, mający premierę w 1939, roku końca świata.

Uczymy się ogrzewać dom kominkiem. Chatka ma swoje wdechy i wydechy. Najgorzej rano, gdy całkiem wypuszcza z siebie ciepły oddech.

Szykowanie się do narodowego dyktanda. Co tam, że marnuje się czas i mózgi wkuwaniem ortografii. Kończy się szkołę, umiejąc napisać „skuwka”, ale nie mając pojęcia, jak żyć z ludźmi, rozwiązywać konflikty, negocjować. Zamiast podstawowej wiedzy psychologicznej, dzięki której można by uniknąć złych związków, życiowych wpadek, od razu „wychowanie seksualne” emocjonalnych analfabetów. Zgoda, trzeba umieć nałożyć prezerwatywę, jednak równie ważne jest wiedzieć komu.

O ile byłoby mi łatwiej w życiu, gdybym zamiast piątki z polskiego miała na maturze piątkę z ludzkiego.

Co ma ortografia do psychoterapii i seksu? Chyba tyle, że zostawiłabym pisownię „chuj” dla tych nieobrzezanych. I to byłoby logiczne. Resztę wyrzucić: rz, ch, ó.

Na maturę wyryłam się regułek i natychmiast je zapomniałam. Piszę niemal fonetycznie mimo ciągłego czytania. Nie jestem dyslektykiem, chociaż błędy ortograficzne robię w każdym języku oprócz włoskiego. To idealny język fonetyczny, a czym innym do kurwy nędzy język ma być?!

Czyste naczynia w kredensie: cukier po prawej, mąka po lewej. Pola sama woła: jeść! Cudowna, powszednia harmonia codzienności. Podobna do średniowiecznych witraży, ciosanych ze szkła. Trochę topornych, ale prześwietlonych wiarą, że światło dające zwykłości rumieńce kolorów jest miłością.

9 X

Słynne „Co lubię?” na początku Amelii i wyliczanka przyjemności – typowo francuskie cyzelowanie rozkoszy. Luksus, którym szlifuje się cywilizację w drobiazgach. Film Manuela rozpoczynałby się listą tego, na co nie mam czasu: wyspać się, obciąć paznokci itd.

10 X

Wiedząc tyle o jatce historii, to, że mogę trzymać moją córeczkę za rękę, wydaje się cudem. Że ma do kogo biec i śmiać się, wołając: „Mama! Tata!”, jest zaprzeczeniem ludzkiego rachunku okrucieństwa. Tutaj zamiast kanapy mógłby być łagier, za łazienką Auschwitz, a ja spreparowana w słoiku. Mój ojciec, niewolnik Trzeciej Rzeszy, dostawał do mycia w majątku Bismarcka przydział mydła. Nikt wtedy nie wiedział, że te słabo pieniące się kostki są z ludzi.

Pisanie felietonu. Słyszę co miesiąc prześladujący mnie głos ze szkoły: Proszę wyjąć karteczki.

11 X

Na uroczysku, gdzie docieramy w spacerowym kondukcie, za torami pokrzywiony dąb. Jego grubaśny pień opasany białym stanikiem. Zawiesili go pijacy? Ludność Mazowsza w matriarchalnych obrządkach marcowego Dnia Kobiet?

Pierwotne koczowanie. Przenosimy się ze spaniem z wielkiej sypialni do zagraconego salonu. Tu pracujemy, jemy, oglądamy telewizję i uprawiamy życie rodzinne w barłogu przy kominku. Cieplej, bliżej.

Nie lubię sypialni, są izolatkami na sen.

Podsłuchuję Piotra tłumaczącego Poli widok zza okna:

– Krów pilnują psy, psów pilnują chłopi, ich – Pan Bóg, i tak wygląda łańcuszek szczęścia. A my na to patrzymy.

12 X

Niedziela. Budzą nas słonie morskie, wieloryby i pisk mew. Drewniany dom zamienił się w oceaniczną tratwę? Chwiejnym, sennym krokiem wychodzę na taras. Mewy przybłąkały się znad Wisły wydziobywać resztki z pól. Ryczą krowy. Żeby odkryć ich pokrewieństwo z wielorybami, nie trzeba być paleontologiem.

Wystarczy wsłuchać się w ten ryk łaciatej syreny okrętowej, zwanej Mućką.

Z barłogu pstrykamy w telewizor i pojawia się TV Puls, primo dewoto Niepokalanów.

Puszczają „Studio otwarte”, najlepsze w całym telewizorze, ponadgodzinne dyskusje inteligentów. Żadnej innej telewizji nie stać na marnowanie tyle czasu dla interesującej prawdy o polityce i społeczeństwie. Nagle reklamówka serialu z piersiami Pameli Anderson i hardrockowy wyjec. To ma być telewizja rodzinna? Chyba dla rodziny Osbourne’ów.

Szukam czegoś w radiu i trafiam na Radio Józef. Młodzieńcy z „Frondy” śpiewają skoczną reklamówkę: „Homoseksualizm jest uleczalny – i ty możesz zostać heteroseksualistą!” Zostać katolickim heteroseksualistą, by podlegać dystrybucji plemników…

Dlaczego katolicy uparli się na seks? Czy człowiek jest wyłącznie seksualny, nie ma innych zalet?

13 X

Dostałam swój pierwszy pocketbook Polki. Na Zachodzie takie wydania rozchodzą się w stutysięcznym nakładzie. Byłabym dumna i bogata. Tutaj skromnie zainkasuję średnią krajową.

– Dzidziuś? – Połcia pokazuje embrion na okładce.

– Tak, to Polusia. Książka o Poli, kiedy była malutka w brzuchu u mamusi, o tu, pod sweterkiem – wsadzam sobie misia, udając ciężarną.

– I miałam ogon? – drapie pępowinę.

– Tak.

– Byłam malusia – wspina się po mnie.

Biorę ją na ręce, przytulam pod swetrem, ćwiczymy ciążę.

– I mamusia tak tuliła, bujała – nie mam siły. – Już koniec.

– Nie!

– Nie chcesz się urodzić? Do tatusia, piesków, kotków?

– Chcę! – wyskakuje.

Mamy nową zabawę w rodzenie. Połcia coraz dłużej targuje się o powody wyjścia spod swetra.

14 X

Prawie jednocześnie dwie wiadomości: pierwsza o złodziejach (urzędnikach państwowych) odkładających sobie z PZU pół miliarda złotych na prywatne konto za granicą. Druga to pochwała dla władz Pabianic za obcięcie 30 tysięcy złotych (10 procent budżetu na biednych) z dodatków mieszkaniowych po wyśledzeniu nieuczciwych ubogich.

Karą dla złodziei z PZU powinno być dożywocie w Pabianicach, bez pensji, bez zasiłku mieszkaniowego, pod kontrolą policji, gdyby im znowu przyszła ochota kraść – w sklepach. Skazani na życie wśród tych, których okradli.

Poza inteligencją emocjonalną jest jeszcze inteligencja ognista. Ma ją Piotr i w pięć minut rozpala kominek. Ja dłubię pół godziny i nic.

– Co, nie było się w harcerstwie – zapala jedną zapałką.

– Było, ale nie dotrwało do ogniska.

Wyrzucili mnie za buty. W swojej dziesięcioletniej głowie uznałam, że tenisówki oklejone lisim futrem pasują do mundurka socjalistycznego harcerstwa. Od dołu traper, od góry komsomołka. Kazali zdjąć futrzane buciory i założyć juniorki zapobiegające platfusowi. Uciekłam ze zbiórki w traperkach i chyba nadal ich nie zdejmuję, ciągle uciekając. Tak jak dzisiaj, gdy usłyszałam zarzut z redakcji pisma: Czy musisz w felietonie obrażać Czechów, Węgrów?

Bronię się: To moja wina, że wyjeżdżając na Zachód, na targi w Madrycie, ci na pewno inteligentni pisarze zgrywają przygłupów?

Znowu uciekam warszawskimi ulicami. Ta w lisich traperkach – to ja.

16 X

Dwudziestopięciolecie pontyfikatu Papieża. Od rana filmy, ukłony, delegacje. Patrząc na Niego, płaczą byłe komunistki i przyszli łajdacy, jeszcze w randze ministranta. Płacze więc cały naród. Ale czy wierzy? We Francji 90 procent nowej hierarchii kościelnej pochodzi ze wspólnot religijnych – zakonnych zgromadzeń założonych przez nawiedzonych (Duchem Świętym) dwadzieścia, trzydzieści lat temu. Ci, którzy tam wstępują, to w większości nawróceni i przechrzty (jak kardynał Lustiger). Te zgromadzenia podlegają biskupom, nie klerowi. Może gdyby w Polsce każdy katolik podlegał bezpośrednio papieżowi z pominięciem księży, byłoby tylu prawdziwie wierzących, co płaczących na Jego widok.

17 X

Przyjemność na parę godzin – pójść do kina, przestać oceniać siebie, zająć się innymi. Doskonała filmowo Pornografia Kolskiego zarzyna Gombrowicza. Bohaterem nie jest już manipulujący ludźmi dekadent, ale pokoślawiony przeżyciami Holocaustu dewiant. Trzeba przeżyć piekło, by bawić się bliźnimi? Wreszcie Wituś usprawiedliwiony i wytłumaczony. Oczywiście wbrew sobie, bo film nie z jego książek, tylko na motywach, jak napisano w czołówce. I tak Gombrowicz zginął w artystycznym Holokauście.

18 X

Kupiłam CD – pieśni gregoriańskie – i resetuję sobie duszę po spotkaniu z rówieśnikami. Ja chcę do domu starców, do muzeum, gdzie przechowują uczucia.

Moje roczniki i młodsze, wyćwiczone na internecie, nie okazują w rozmowie żadnych emocji. Nie patrzą na rozmówcę, błądzą wzrokiem gdzieś wokół jak po ekranie i przekazują informację. Śmiech leci z dubbingu.

19 X

Z zaoranych grud ziemi sączy się fiolet. Może glizdy to farby wyciśnięte z tubki.

21 X

Siedzę przy stoliku, pijąc herbatę z domorosłym Leninem. Domaga się cukru do zagryzania. Odmawiam, dzieciom się nie daje.

Pola uosabia marksistowsko-leninowską zasadę materializmu dialektycznego. Rano była gaworzącym dzidziusiem, przy kolacji stała się mówiącą zrozumiale dziewczynką. Ilość „gugu, gaga” przeszła nagle w jakość czytelnej wypowiedzi: Proszę cukier.

22 X

Woda w naszym domu nie jest tą wielkomiejską, pod ciągłym ciśnieniem mającym ugasić nienasyconą konsumpcję. Raczej ciurka sobie w tempie strumienia. Nie zapiera się swoich źródeł i nie perfumuje chlorem. Jest skromną służebnicą. Pojawia się w kranie cichutko i znika wycieńczona co do kropelki.

Oczarowani – rozczarowani. Tak za piosenką Mileny Farmer nazwało się moje pokolenie we Francji. Słodkie hasło reklamowe do tego samego, o czym pisze Houellebecq w Cząstkach elementarnych spermą i gównianą prawdą.

Najpierw oczarowani, potem rozczarowani polityką obiecującą dobrobyt i szczęście. Najbardziej rozczarowani sobą, gdy dostają czego chcą. Szczęście stało się nowym rodzajem marchewki pozornie dostępnej dla każdego. Stąd rozczarowanie, gdyż za marchewką czai się bat. Przynęta dla wielu jest tylko do polizania, nad nią szyldy humanizmu i reklamowe slogany.

Szczęście, to stare poczciwe drobnomieszczańskie szczęście, zardzewiało na złomowisku dawnych idei i nie każdy wyklepie sobie z niego auto, jak hinduski biedak w reklamie Peugeota.

Czymkolwiek się różnią Rozczarowani, we Francji i w Polsce zrobią to samo. Przełączą pilotem program telewizyjny i znowu będą Zaczarowani.

23 X

Kupujemy znicze i schodzi na ostatnią wolę. Obydwoje chcemy być spaleni. Gdyby Piotr zapadł na statystykę, czyli umarł po męsku wcześniej, nie chciałabym, żeby się od razu rozpraszał z urny. Niech lepiej poczeka, aż mnie spalą, wtedy wymieszają nasze prochy i rozrzucą w Saint Baume. Jedynym miejscu, gdzie cmentarz dzięki krajobrazowi przypomina uzdrowisko.

– Romantyczne – zgadza się. – Ale odsyp mnie trochę, tyle co w puszkę po kawie Marago, i odstaw do Szwecji – prosi. – Na mój ulubiony cmentarzyk w Grodinge, jakoś się przyzwyczaiłem do niego.

– Wygrzebię same zęby – nie wierzę, że po śmierci może być w Skandynawii lepiej niż w chłodzie hibernacji za życia. – Przynajmniej zęby nie cierpią na reumatyzm.

– Nie przebieraj w urnie. Szczyptę do Szwecji, tyle ile tam przeżyłem, przelicz te dwadzieścia lat na dekagramy i trochę zostaw na uszczelnienie domu, będę o was nadal dbał.

– Ty do mnie nie mów! Ty się do mnie módl! – wrzeszczy na parkingu dziewczyna do swojego chłopaka i trzepie go w plecy reklamówką z piwem.

24 X

Przywiozłam z Hiszpanii genialny wynalazek: cukierki w aerozolu. Żadnych papierków, klejących się rąk. Pola otwiera dzioba, spryskuję jej gardło i spokój.

Czemu nie upraszczać pewnych rzeczy dla wygody i na przykład zamiast stringów nie zakładać nici dentystycznej.

Pola ledwo nauczyła się mówić, już zmyśla. Opowiada historie o misiach i własnych dramatach, krowach wypijających jej mleko ogonem. Ale to chyba nie wyobraźnia próbująca się oderwać od rzeczywistości. Raczej pas startowy dla gramatyki. Próby ułożenia nowych słów, sprawdzenia, czy razem też pasują i dają radę unieść myśl.

25 X

Każdy właściciel domu powtarza: pierwszy buduje się dla wroga, drugi dla przyjaciela, trzeci dla siebie. Nasz przy silnych wiatrach zamieni! się w dziurawą szalupę i nabiera wody. Kaszlemy, krztusimy się, tonąc pod zwałami mroźnego powietrza wpadającego każdą szczeliną. Ekipa remontowa z Dworku, zajmująca się ciesiołką, obiecała przyjść po niedzieli. Pytają, czy zatkaliśmy od spodu dom watą mineralną, takiego uszczelnienia wymaga konstrukcja.

– Już dawno, i nadmuchaliśmy kamizelki ratunkowe – potwierdza Piotr zakutany w kapok puchowego bezrękawnika.

26 X

Droga z Piaseczna do Zalesia i dalej do domu trwa dokładnie tyle, ile mozartowski dwudziesty koncert fortepianowy D-moll. Ten koncert jest o mnie, to moje curriculum vitae ze wszystkimi powtórzeniami, wzlotami i melancholią. Dobroć mojej matki, czułość ojca. (Ojcowie muszą kochać matki, by te nie oszalały i nie okaleczyły swoich dzieci.)

Rytmiczna codzienność, z której pojawia się cud zakochania. Nawroty samsary będące napadami metafizycznego reumatyzmu. I bezinteresowny śmiech, smar dobroci, po którym łatwiej się toczy przeznaczenie. Dodałabym do tego mozartowskiego koncertu – mojej autobiografii – postscriptum z Perfect Day Lou Reeda.

W porównaniu z dorosłym rozumek mojej córeczki to przebiśnieg. Wychyla się spod roztopionego dotychczas w świecie „Ja”.

Godzinę dziennie, albo i więcej, zajmuje nam rozpalanie, podkładanie drewna i doglądanie kominka. Krzyczymy na niego, podziwiamy, gdy płonie. Jest ogniskiem naszych emocji. Stał się kimś bardzo ważnym, co natychmiast wychwytuje Pola. Pokazuje mu swoje rysunki albo przychodzi pochwalić się misiem.

27 X

Rozkosze bywania u przeciwnej, politechnicznej formacji. „Mój mąż nie kąpie więcej córeczki, nie przewija, żeby nie było ZŁEGO DOTYKU”. Sukces kampanii ostrzegającej przed molestowaniem dzieci: „Zły dotyk boli na cale życie”.

Rygorystycznym inżynierem też zostaje się na cale życie, a nawet po śmierci na płycie nagrobnej ze wszystkimi tytułami i wyrazami wdzięcznej ulgi od zamęczonej domową robotą żony i niedopieszczonych dzieci.

28 X

Z rok nie kupowałam bielizny. Przyglądam się reklamom majtek. Koronki zakrywające wejście do schronu przyjemności. Benetton mógłby kiedyś zrobić jedną z reklam z kobietami w ciąży. Każda namalowałaby sobie na brzuchu swoje emocje: słoneczko, rybki. Ta po benettonowsku szokująco wyrodna ze wściekłą miną namazałaby sobie napis: Nie gap się! Nie jestem dwunożnym tabernakulum!

Od ósmej do piętnastej, trzy razy w tygodniu zostaję sama z Połą. Ani chwili odpoczynku. Przeżywam swoje „dzikie pola”. Żeby jeszcze była z tego korzyść dla Piotra, ale on wraca załamany z ośrodka leczenia nerwic, gdzie ma wolontariat.

– Dlaczego nerwice i depresje leczą psychiatrzy – narzeka. – Co mają do zaoferowania oprócz izolacji, mętnej diagnozy i prochów? Pomogłaby tylko psychoterapia. No tak, ale w Polsce jest niewielu zawodowych psychoterapeutów, a ich kompetentne usługi są drogie. W rezultacie ludzie z nerwicą lądują na oddziałach psychiatrycznych – biadoli.

Ten ośrodek i tak jest luksusowym miejscem w nędzy służby zdrowia. Nerwicowcy z całej Polski czekają na miejsce w nim miesiącami. Od dziesiątek lat nieodnawiany, z żebraczo opłacanym personelem. Brakuje na mydło i papier toaletowy, konieczne remonty sponsorują bogate firmy farmaceutyczne, którym zależy na opchnięciu swoich leków. Ćpają je pacjenci i się uzależniają, bo kogo stać na psychoterapię?

– Brzmię jak Marks, ale sprawa jest śmierdzą-co klasowa – wścieka się Piotr. – Terapeutyzować w pierwszej kolejności młodych, wykształconych i bogatych, a reszcie lekarstwa? Miliony roztrzęsionych emerytów i biedaków na relanium? Czy my żyjemy w Afryce? Leki na AIDS są za drogie dla czarnych mas, leczmy białe wyjątki, reszta niech umiera. W Polsce psychicznie.

29 X

Kładąc się spać, w ciemnościach dochodzę do wniosku, że jestem ślepa na moje dziecko. Nie dowierzam, że jest. Ciągle je wącham, gładzę, czytam powoli jego ciałko brajlem pieszczot.

Miliony kobiet patrzą martwym wzrokiem na cośrodowe rozgrywki piłkarskie. Wielka murawa jest tego dnia cmentarzem życia rodzinnego. Na pewno większość kibiców nie miałaby nic przeciwko pochowaniu ich rzędami przy boisku, gdzie leżeliby pod trawką obok piłkarzy swojej drużyny. Bramkarze mieliby groby na skraju, reszta według rozstawienia, skrzydłowi po bokach, w środku pomocnicy itd.

Z dwojga złego wolę mecze od westernów (drugie telewizyjne hobby Piotra), przynajmniej nie słychać zabójczych dialogów.

Od chodzenia po drewno przez taras w samej koszuli i gapienia się nocą na szarańczę gwiazd zachorowałam.

Piotr musi teraz obsługiwać dwie dziewczynki, z tym że starsza potrafi kaprysy zmienić w polecenia: Herbaty! Książek!

30 X

Zwlekam się do telewizji na program Cejrowskiego „Z kamerą wśród ludzi”.

W garderobie patrzę na swoją schorowaną minę i widzę myśli charakteryzatorek: „Kobieta w pewnym wieku nie powinna wychodzić z domu bez makijażu”.

Bądźmy więc konsekwentni: w jeszcze późniejszym nie powinna wcale wychodzić.

Z czasem ludzie upodabniają się, noszą tę samą maskę starości. W młodości występujemy pod pseudonimem twarzy, ładnej, ale nie naszej. Ta moja przed czterdziestką jest bez żadnych zalet, oprócz tej, że jest wreszcie moją własną. Firmującą zmarszczkami coś więcej niż wadliwy zgryz.

Zapraszać mnie, szkielet, do programu o ucztowaniu… Wcześniej przepytywano znawczynię dubbingu o uczty erotyczne. Parę mililitrów spermy to biesiadowanie?

Prowadzący – Cejrowski – jest telewizyjnym Sarmatą. Rębajłą swoich racji. Słusznym, świętym oburzeniem walczy z komunistycznym, kłamliwym pohańcem. Logika zawodzi go, gdy zaczyna mówić o swoim wymyślonym jak u polskiej szlachty idealnym ustroju legendarnych Sarmatów: bez homoseksualistów, rozwodów i innych ludzkich zboczeń korzystania z wolności. Nigdy nie było świata, na który się powołuje, ani w jego rodzinnych stronach, ani przed wojną.

Cejrowski żyje w tej utopii dzięki swoim rozmówcom. Upaja się ich oporem wyznaczającym granice wymarzonej krainy, kreśli erudycją plany niemożliwego.

W tej samej stacji telewizyjnej ma swój program Kuba Wojewódzki, zaprzeczenie Cejrowskiego. Biseksualny urok inteligencji, koszmar dociekliwości zamiast gotowej tezy. Obydwaj podobni w jednym, tym, czego nie ma żadna ugrzeczniona, upaństwowiona stacja: swobodzie pytań.

Na tym polega chyba prawdziwa telewizja, kiedyś dziennikarstwo. Nie na formatowaniu prawdy. Poziom programowej hipokryzji nie ma wiele wspólnego z poziomem oglądalności. Showman to samotny rewolwerowiec przeciwko wszystkim. Ostrzeliwuje się ostrą amunicją pytań, żadnymi ślepakami lizodupstwa.

31 X

Otworzyłam drzwi do ogrodu i z dębów pospadały tutejsze feniksy – bażanty. Może to był i lot, ale długie ogony wlokły się po ziemi, a rozpaczliwy wrzask ogłaszał katastrofę.

Nie mogę już słuchać, czego nie mamy, żeby wejść godnie do Unii. Pieniędzy, cywilizacji, ustaw prawnych. Wiadomo, że to bajka, i w ostatniej chwili, w maju 2004 dynia zamieni się w karocę, łachmany w garnitur, żeby Kopciuszek wlazł na bal, do zbiorowej fotografii. Potem będzie co godzinę bicie na dwunastą w nocy, alarm. Książę, jeśli się zjawi szukać, to nie Kopciuszka, ale potomstwa wielodzietnej polskiej sierotki, do roboty.

– Mamo, zobacz, leci!

Biegnę do okna podziwiać.

– Co?- nie widzę.

– Miś Puchatek!

Puste niebo. Pod nim rośnie człowiek. Dwa i pół roku uczył się widzieć to, co jest, odróżniać od siebie samego. I wreszcie widzi to, czego nie ma, niewidzialne. Później zobaczy wiersze, obrazy, matematyczne formuły.

Загрузка...