ROZDZIAŁ DRUGI

Gabinet naczelnego psychologa był znacznie większy niż zewnętrzne biuro i niepokojąco przypominał dobrze wyposażoną izbę tortur rodem z dawnych, barbarzyńskich czasów cywilizacji Gurronsevasa. Wkoło stały różnego kształtu meble służące za siedziska przedstawicielom rozmaitych ras. Dwie instalacje zwieszały się nawet z sufitu. Jako istota, która wszystko zwykła czynić na stojąco (chyba że trzeba było spojrzeć w oczy komuś znacznie mniejszemu), Tralthańczyk nie zwrócił większej uwagi na te urządzenia. Bez wahania przesunął się na wolne miejsce tuż przed obrotowym blatem, za którym siedział ten osobnik o nieokreślonym bliżej zakresie władzy — O’Mara.

Gurronsevas skierował wszystkie oczy na majora, ale nadal się nie odzywał. Gospodarz wiedział, z kim ma do czynienia, nie było więc sensu się przedstawiać. Tralthańczyk chciał ponadto pokazać, że jest istotą o silnej woli, której nie da się skłonić do niepotrzebnego gadulstwa. Wolałby też uniknąć złego wrażenia na samym początku, kiedy szczególnie łatwo o jakąś gafę.

Major wydawał się dość stary, przynajmniej według ludzkich standardów, chociaż rosnące nad oczami włosy miał raczej szarawe niż białe. Odwzajemniając spojrzenie przybysza, nie poruszył nawet spoczywającymi na blacie dłońmi, nie drgnął również żaden mięsień jego twarzy. Dopiero po dłuższej chwili lekko skinął głową. I też się nie przedstawił.

Gurronsevas nie był pewien, który z nich wygrał ten milczący pojedynek.

— Na początek muszę powitać pana w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego — rzekł bez mrugnięcia okiem psycholog. — Obaj jednak wiemy, że to tylko grzecznościowa formułka, gdyż Szpital nie zapraszał pana, niezależnie od pańskich kwalifikacji. Pańskie przybycie to skutek decyzji ministerstwa Federacji. Komuś tam wpadło do głowy, aby pana przysłać, my zaś mamy dopiero ocenić, czy to dobry pomysł. Zgadza się pan z taką oceną sytuacji?

— Nie — odparł Gurronsevas. — Nie przysłano mnie. Zgłosiłem się na ochotnika.

— To szczegół techniczny i być może pański błąd — powiedział O’Mara. — Dlaczego chciał pan tu trafić? Tylko proszę nie powtarzać argumentów, które przedstawił pan we wniosku. Jest długi, szczegółowy, przekonujący i zapewne prawdziwy, ale podobne dokumenty zbyt często są interpretowane na korzyść wnioskodawcy. Nie sugeruję, że miało tu miejsce jakieś świadome zafałszowanie, możliwe jednak, że nie wszystko wygląda dokładnie tak, jak jest w rzeczywistości. Nie ma pan doświadczenia klinicznego?

— Wie pan, że nie — odparł Gurronsevas, opanowując irytację. — Nie sądzę jednak, aby to była istotna przeszkoda.

O’Mara przytaknął.

— Proszę powiedzieć, o ile to możliwe w kilku słowach, dlaczego chce pan tu pracować.

— Ja nie pracuję — wyrzucił z siebie Tralthańczyk i tupnął dwiema nogami na tyle silnie, że meble wkoło zadrżały. — Nie jestem rzemieślnikiem ani technikiem. Jestem artystą.

— Proszę o wybaczenie — powiedział O’Mara tonem, który w żadnym razie nie pasował do przeprosin. — Dlaczego postanowił pan wyróżnić ten konkretny szpital swą sztuką?

— Ponieważ jest dla mnie wyzwaniem. Być może największym, gdyż to największa i najlepsza ze wszystkich podobnych placówek. Nie próbuję nikomu pochlebiać, to powszechnie znany fakt.

O’Mara przechylił lekko głowę.

— To fakt znany wszystkim, którzy tu pracują. Cieszy mnie, że nie próbuje pan sięgać po pochlebstwa, zgrabne czy nie, te bowiem na mnie nie działają. Nie wyobrażam sobie też, abym sam mógł kogoś nimi uraczyć, chociaż w niektórych sytuacjach mimo wszystko jestem uprzejmy. Czy dobrze się rozumiemy? Tym razem prosiłbym więc o trochę obszerniejszą wypowiedź. Pod jakim względem nasz szpital wydał się panu na tyle atrakcyjny, że zdecydował się pan na podróż, i jakich wpływów pan użył, że panu na nią pozwolono? Był pan niezadowolony z poprzedniego zajęcia? Jak się układała panu współpraca z przełożonymi? A może to oni chcieli zrezygnować z pana?

— Oczywiście, że nie! — wykrzyknął Gurronsevas. — Pracowałem w Cromingan — Shesk w Retlinie na Nidii, a to największy i najlepszy w całej Federacji wielośrodowiskowy hotel. Z najlepszą z możliwych restauracją. Traktowano mnie tam bardzo dobrze, a gdyby nawet nie, cały czas miałem do wyboru wiele innych miejsc gotowych rywalizować o moje usługi. Byłem tam szczęśliwy, aż prawie rok temu zdarzyło mi się rozmawiać z komandorem Roonardthem, Kelgianinem, który dowodził bazą Korpusu na Nidii.

Gurronsevas przerwał, przypominając sobie krótką wymianę zdań, która sprawiła, że wszystko, co robił wcześniej, wydało mu się szalenie nudne.

— Słucham — powiedział cicho O’Mara.

— Roonardth chciał osobiście mnie skomplementować, a był kimś wystarczająco istotnym dla mnie, abym uszanował prośbę i podszedł do jego stolika. Jak pan wie, Kelgianie są na tyle prostolinijni, że nie potrafią kłamać i nie skrywają niczego za maską uprzejmości. Najpierw powiedział, że nie jadł jeszcze w życiu równie wspaniałych pędów winnych z Crelletu, a potem dodał, że radość jego jest tym większa, iż niedawno przebywał w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego, gdzie leczono go po jakimś śmiertelnie groźnym wypadku, który nastąpił w przestrzeni. Nie miał najmniejszych powodów, by narzekać na opiekę medyczną, jednak gdy raz skrytykował otrzymywane posiłki, pochodząca z Ziemi pielęgniarka wyznała mu w tajemnicy, iż w Szpitalu realizowany jest tajny plan mający na celu otrucie zbyt długo przebywających na oddziałach pacjentów. I że i tak ma wielkie szczęście, że nie musi jadać w stołówce. Mówiąc o truciu, komandor oczywiście żartował, dodał jednak, że gdyby ktoś w moim rodzaju, o ile jest ktokolwiek taki, objął tam posadę szefa kuchni, morale personelu i zdrowie pacjentów wielce by na tym zyskały. Był to wielki komplement i tak go też potraktowałem, potem wszakże zacząłem się zastanawiać nad podsuniętym mi pomysłem. Wkrótce moje wcześniejsze dokonania, całkiem przecież satysfakcjonujące, wydały mi się mizerne, życie zaś nudne i pozbawione celu. Gdy Roonardth ponownie zjawił się na obiad, postarałem się o kolejne spotkanie i zapytałem, czy mówił poważnie. Okazało się, że tak. Komandor był wystarczająco ważną osobą i miał dość wpływów, aby skierować mnie do Szpitala i polecić działowi utrzymania. Ale czekać na to musiałem aż rok.

— Tak — rzekł O’Mara. — Roonardth zrobił, co tylko było w jego mocy. Zakładam, że spędził pan ten rok, zaznajamiając się z organizacją Szpitala. I że podobnie jak każdy przybysz, chciałby pan jak najszybciej pokazać się z dobrej strony? Ma pan już plan?

Gurronsevas chciał odruchowo odpowiedzieć, że nie jest zwykłym przybyszem, ale pojął, że major użył tego określenia celowo, aby nieco wytrącić go z równowagi.

— Tak.

Psycholog zmierzył go bez słowa wzrokiem, następnie zaś pokiwał głową i pokazał zęby.

— Skoro tak, od czego zamierza pan zacząć?

— Jak tylko będzie to możliwe, chciałbym się spotkać z technikami obsługującymi linie żywnościowe i personelem medycznym zajmującym się dietetyką, by przedstawić się tym, którzy ewentualnie jeszcze o mnie nie słyszeli…

O’Mara uniósł dłoń.

— Wszystkimi technikami? Nawet chlorodysznymi, metanodysznymi i im podobnymi?

— Oczywiście — odparł Tralthańczyk. — Jednak nie planuję rewolucji w diecie egzotycznych gatunków…

— Dzięki bogom i za to — mruknął O’Mara.

— …dopóki nie zgłębię wszystkiego, co dotyczy ich żywienia, i nie otrzymam pomocy ekspertów tak w kwestiach technicznych, jak i medycznych. Z czasem zamierzam powiększyć moje doświadczenie kulinarne, nawet jeśli obecnie jest ono niemałe. Chcę wzbogacić je o znajomość kuchni innych ras niż ciepłokrwiste tlenodyszne. Ostatecznie od teraz jestem naczelnym dietetykiem Szpitala.

O’Mara pokręcił głową. Tralthańczyk wiedział, że gest ten oznacza negację. Z irytacją zastanowił się, co ta niemiła istota ma przeciwko objęciu przez niego nowych obowiązków.

— Powiem panu dokładnie, kim pan jest i co pan będzie robić — rzekł psycholog. — Obecnie jest pan potencjalnie niebezpieczny. Jako przybysz bez jakiegokolwiek szpitalnego doświadczenia powinien pan otrzymać status stażysty. Zamiast tego został pan mianowany na stanowisko kierownicze w dziale, którego działalność i specyfika są panu całkiem obce. Na pańską korzyść przemawia to, że zdaje pan sobie sprawę z własnej ignorancji i że, w odróżnieniu od większości stażystów, ma pan rozległe doświadczenie w nawiązywaniu kontaktu z przedstawicielami obcych ras. Niemniej niebawem stanie pan przed istotami, które nigdy nie gościły w ekskluzywnej restauracji hotelu Cromingan — Shesk. Ponieważ ma pan o sobie wysokie mniemanie, ja zaś skłonny jestem niekiedy okazać takt, będę unikał takich określeń, jak „musi pan” czy „trzeba”, chociaż w tym przypadku byłyby one całkiem na miejscu. Nie, proszę mi nie przerywać. Przede wszystkim proszę pamiętać o tym, że mimo wielkiego wpływu na smakoszy wśród wyższych oficerów Korpusu tutaj jest pan na okresie próbnym, który może zostać skrócony z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, sam może pan uznać, że to zbyt ciężka praca, i złożyć rezygnację. Po drugie, ja mogę uznać, że się pan nie sprawdza, i odesłać pana do domu. Po trzecie, i co najprawdopodobniejsze, okaże się pan na tyle kompetentny, że będziemy zmuszeni zatwierdzić pańskie mianowanie i prosić, by pozostał pan w Szpitalu. Zanim jednak zacznie pan cokolwiek planować, proszę możliwie najlepiej poznać to miejsce. Oczywiście w rozsądnym czasie. Nim zdecyduje się pan zmienić cokolwiek w menu, proszę uzgadniać każdą propozycję z dietetykami oddziałowymi dla uniknięcia potencjalnie szkodliwych skutków. Gdyby miał pan jakiekolwiek problemy z sobą, postaram się oczywiście pomóc. O ile, rzecz jasna, przekona mnie pan, że sam nie jest w stanie ich rozwiązać. Gdyby pojawiły się inne kłopoty albo gdyby chciał pan o coś spytać, proszę zwrócić się do porucznika Timminsa. Jeśli pan jeszcze tego nie odkrył, przekona się pan, iż jest on osobą uprzejmą i skłonną do pomocy, a przy tym, w odróżnieniu ode mnie i wielu innych osób w Szpitalu, znosi cierpliwie towarzystwo wszelkiej maści głupców. Gdy będę miał więcej czasu, porozmawiamy o sprawach administracyjnych, takich jak pańska pensja, uprawnienia do płatnych urlopów i zniżkowych przelotów do domu albo na wakacje, przydziałowe wyposażenie i ubranie ochronne. Niemniej, tak czy owak, na razie będzie pan nosił opaskę stażysty, aby…

— Dość! — krzyknął Gurronsevas, nie próbując nawet ukryć oburzenia. — Nie chcę pensji. Dzięki moim wyjątkowym talentom zgromadziłem już więcej, niż zdołam wydać przez resztę życia. Nawet gdybym był bardzo rozrzutny. Przypominam też panu, że jestem cenionym w całej Federacji specjalistą, a nie stażystą, nie będę więc nosił opaski…

— Jak pan chce — rzekł cicho O’Mara. — Czy chce mi pan powiedzieć coś jeszcze? Nie? Zatem mam nadzieję, że ma pan teraz pilniejsze zajęcia niż marnowanie swojego i mojego czasu. — Spojrzał znacząco na ręczny zegarek i stuknął w konsolę. — Braithwaite — powiedział do mikrofonu. — Chcę się zaraz widzieć ze starszym lekarzem Cresk — Sarem.

Gurronsevas wrócił do zewnętrznego biura. Nadal płonął gniewem i nie starał się już iść cicho. Nidiański lekarz, którzy czekał na rozmowę z O’Marą, błyskawicznie zszedł mu z drogi, reszta personelu zaś wpatrywała się pilnie w swoje ekrany, chociaż drobne przedmioty leżące na blatach drżały w takt kroków Tralthańczyka. Zatrzymał się dopiero obok konsoli Timminsa.

— To wybitnie irytująca osoba — wysapał. — Jak na uzdrawiacza umysłu jest szczególnie niesympatyczny i niewrażliwy. Wprawdzie nie jestem specjalistą, ale powiedziałbym, że zapewne bardziej szkodzi swoim pacjentom, niż im pomaga.

Timmins pokręcił powoli głową.

— Bardzo się pan myli — stwierdził. — Major zwykł mawiać, że jego praca polega na upuszczaniu powietrza tym, którzy są zbyt nadęci. Jeśli nie spotkał się pan dotąd z tym ziemskim powiedzeniem, później je panu wyjaśnię. Jest bardzo dobrym psychologiem, najlepszym, jakiego mógłby sobie życzyć ktoś w prawdziwych kłopotach, lecz zwykł traktować w podobnie sarkastyczny sposób również tych, którzy nie są jego pacjentami. Nawet jeśli nie ma powodów interesować się nimi zawodowo. Gdyby zaczął okazywać panu współczucie albo zrozumienie, traktować jak pacjenta, a nie jak kolegę, znaczyłoby to, że znalazł się pan w bardzo nieciekawej sytuacji.

— Chyba nie rozumiem… — rzekł Gurronsevas.

— W rzeczy samej wykazał się pan sporym opanowaniem — dodał porucznik z uśmiechem. — Ten gabinet jest dźwiękoszczelny. W zasadzie jest, bo i tak często coś słyszymy. Tymczasem pański podniesiony głos dobiegł nas tylko raz. Wielu próbuje trzaskać drzwiami, gdy wychodzi od szefa.

— Przecież to przesuwane drzwi…

— I tak próbują.

Загрузка...