10

Powrócił do swojej postaci w pewien deszczowy jesienny dzień. Stał na zimnym wietrze, mrużąc oczy przed zacinającym deszczem, i próbował sobie przypomnieć, ile czasu tu spędził. Przed nim toczyła swe wody szara jak ostrze noża Ose; skalne szczyty przełęczy niknęły w grubej powłoce chmur. Drzewa wokół, wrośnięte korzeniami głęboko w ziemię, pochłonięte były własnym istnieniem. Naszła go ochota, by znowu stać się jednym z nich. Sięgnął umysłem do ich grubej, wilgotnej kory. Jakże go kusiło, by powrócić do tej powolnej egzystencji, wokół której narastają i twardnieją kolejne słoje. Ale wiatr poruszył wspomnienia. Przypomniał sobie dygoczącą, zapadającą się wokół niego górę i szaleńczy spływ rwącym potokiem. Reszty dopełnił deszcz. Morgon poruszył się z ociąganiem, zrywając ostatecznie więź z ziemią, i spojrzał na Górę Erlenstar. Poprzez mgłę zobaczył bliznę w jej zboczu i wciąż spod niej wypływającą ciemną rzekę, która wpadała do Ose.

Patrzył tak długi czas, składając w całość fragmenty mrocznego, niepokojącego snu. Implikacje wyrwały go z marazmu; zadygotał w zacinającym deszczu. Przemiótł sondą umysłu okolicę. W przełęczy nie natrafił na nikogo — ani na myśliwego, ani czarownika, ani zmiennokształtnego. Na wstępującym prądzie powietrza przeleciał nad nim spychany wiatrem kruk; uchwycił się skwapliwie jego umysłu. Ale ptak nie znał jego języka. Puścił go. Dziki, porywisty wiatr hulał z poświstem między szczytami; drzewa wokół szumiały, węsząc nadciągającą zimę. Morgon odwrócił się w końcu i przygarbiony ruszył pod wiatr z biegiem Ose ku światu.

Ale postąpiwszy zaledwie krok, zatrzymał się i zapatrzył w rzekę rwącą w stronę Isig, Osterlandu i portów kupieckich na północnych wybrzeżach królestwa. Unieruchamiała go jego własna moc. Nie było w królestwie miejsca dla człowieka, który złamał tabu prawa ziemi i kształtował wiatr. Rzeka rozbrzmiewała echami głosów przemawiających w językach, których nie znali nawet czarodzieje. Wrócił myślami do mrocznego, pustego oblicza wiatru, który był Najwyższym i któremu nie zawdzięczał nic prócz życia.

— Po co mi ono? — wyszeptał. Naszła go ochota, by wykrzyczeć te słowa do poharatanego, beznamiętnego zbocza Góry Erlenstar. Ale wiatr i tak połknąłby jego krzyk. Postąpił drugi krok w dół rzeki, w kierunku Harte, gdzie Danan Isig przyjąłby go z otwartymi rękami. Ale u Danana nie znalazłby odpowiedzi na nękające go pytania. Był więźniem przeszłości, pionkiem w starożytnej wojnie, którą w końcu zaczynał rozumieć. Przerażała go nieokreślona tęsknota za dociekaniem istoty swojej dziwnej, nieprzewidywalnej mocy. Stał tak długo nad brzegiem rzeki, aż mgły nad szczytami pociemniały i cień padł na stoki Góry Erlenstar. W końcu oderwał od niej wzrok i ruszył poprzez deszcz i lodowatą mgiełkę w stronę gór na granicy północnych rubieży.

Przeprawił się przez nie pod swoją własną postacią, chociaż deszcze pod szczytami przechodziły czasem w marznącą mżawkę, a kamienie, po których stąpał, powlekała warstewka lodu. Przez kilka pierwszych dni, choć właściwie nie zdawał sobie z tego sprawy, jego życie wisiało na włosku. Przyłapywał się na tym, że je, chociaż nie pamiętał, by polował, albo budził się o brzasku w suchej jaskini, nie pamiętając, jak się w niej znalazł. Uświadamiał sobie stopniowo swoją niechęć do korzystania z mocy i zaczynał myśleć na poważnie o przetrwaniu. Zabił kilka dzikich górskich kozic, zaciągnął je do jaskini, oprawił i czekając, aż wyschną zdjęte ze zwierząt skóry, żywił się jakiś czas ich mięsem. Potem z odprysku kości sporządził ostre szydło, podziurkował nim brzegi skór i zesznurował je podartą na paski tuniką. Wyszła mu obszerna, włochata opończa z kapturem, a futrzanych skór wystarczyło jeszcze na wyłożenie butów. Skończywszy, przywdział ten strój i ruszył w dalszą drogę, schodząc północnym odcinkiem przełęczy ku rubieżom.

Na rubieżach deszcz padał rzadko, za to wiały tam porywiste, kąśliwe wichry, a mróz szklił płaską, monotonną równinę, która o wschodzie słońca zdawała się płonąć. Morgon brnął przez nią jak duch, polując, kiedy zgłodniał, i śpiąc pod gołym niebem, bo rzadko odczuwał chłód, tak jakby jego ciało samorzutnie rozwiewało się i stapiało z wiatrem. Pewnego dnia uświadomił sobie, że nie idzie już w poprzek łuku zataczanego po niebie przez słońce; skręcił na wschód i maszerował tak do świtu. W promieniach wschodzącego słońca dojrzał rysujące się w oddali górskie pasmo, z którego strzelał w niebo chropawy, błękitnoszary szczyt — chyba Posępnej Góry, ale odległość była tak wielka, że nie miał pewności, czy to właśnie ona. Do południa nie usłyszał nic prócz zawodzenia wiatru. Pewnej nocy, siedząc przy ognisku, odniósł mgliste wrażenie, że wiatr nakłania go do zmiany postaci. I nagle uświadomił sobie, że trzyma w rękach wysadzaną gwiazdkami harfę.

Nie pamiętał, żeby zdejmował ją z pleców. Wpatrywał się w instrument, śledząc bezgłośny pląs ogni na strunach. Po chwili poprawił się i przycisnął harfę do ramienia. Bezwiednie przebiegł palcami po strunach, wydobywając z nich akord naśladujący surową, dziką pieśń wiatru.

Odeszła go wszelka chęć do kontynuowania wędrówki. Pozostał w tym odizolowanym od świata miejscu na rubieżach, wyróżnianym tylko przez kilka kamieni, karłowaty krzak i rozpadlinę w twardym gruncie, gdzie spod ziemi wypływał strumyk, który kilka kroków dalej znikał znowu pod powierzchnią. Morgon odchodził stamtąd tylko na polowania i zawsze odnajdywał drogę powrotną, jakby wskazywało mu ją echo jego harfy. Grał na harfie z wiatrami, które dęły od świtu do nocy, czasami tylko na jednej wysokotonowej strunie, dostrajając się do tonu zawodzącego wschodniego wiatru; czasami na wszystkich strunach, na niską nutę naśladującą pomruk wiatru północnego; zdarzało się, że podnosząc wzrok, dostrzegał zasłuchanego śnieżnego zająca albo przechwytywał zdumione spojrzenie przelatującego białego sokoła. Ale im bardziej zbliżała się zima, tym rzadziej odwiedzały go zwierzęta; wiedzione instynktem odchodziły w góry szukać tam schronienia i pożywienia. Grał więc w samotności — dziwne, futrzaste, bezimienne zwierzę wydające głos tylko z trzymanego w rękach instrumentu. Przywykł do porywistego wichru, jego umysł drzemał jak otaczające go rubieże. Nie wiedział, jak długo jeszcze by tam zabawił, gdyby pewnej nocy, zaintrygowany osobliwym drgnieniem płomieni, nie podniósł wzroku i nie zobaczył przed sobą Raederle.

Była odziana w opończę z kosztownych srebrzystych futer, jej włosy wymykające się spod kaptura i szarpane wiatrem przypominały rozświetlające mrok płomienie. Znieruchomiał z palcami na strunach. Kiedy uklękła przy ognisku, wyraźniej zobaczył jej twarz; była zmęczona, blada i niezmiennie piękna. Nie miał zrazu pewności, czy to aby nie sen, jak wtedy, kiedy ujrzał tę samą twarz w tafli czarnego jeziora w korzeniach góry. Potem zauważył, że dziewczyna dygocze jak w febrze. Ściągnęła rękawice i gołymi rękami uspokoiła rozchybotane ognisko. Docierało do niego powoli, jak wiele czasu upłynęło od ich ostatniej rozmowy.

— Lungold — wyszeptał. To słowo zdawało się nie mieć żadnego znaczenia w tumulcie rubieży. Ale Raederle przybyła tu za nim ze świata. Wyciągnął przez ogień rękę i przyłożył dłoń do jej policzka. Patrzyła na niego bez słowa. Po chwili podciągnęła kolana pod brodę i szczelniej opatuliła się futrem.

— Słyszałam, jak grasz — odezwała się.

— Obiecałem, że się nauczę. — Głos miał schrypnięty od długiego milczenia. — Gdzie byłaś? Podążałaś za mną przez bezdroża; byłaś przy mnie pod Górą Erlenstar. Potem zniknęłaś.

Długo patrzyła na niego bez słowa. Zaczął już tracić nadzieję, że mu odpowie.

— To nie ja zniknęłam. To ty zniknąłeś. — Głos zaczął jej drżeć. — Z powierzchni królestwa. Czarodzieje wszędzie cię szukają. Tak samo zmienno… zmiennokształtni. I ja. Myślałam już, że nie żyjesz. A ty siedzisz tu sobie, grasz na harfie na wietrze, który potrafi zabić, i nawet nie jest ci zimno.

Milczał. Śpiewająca z wichrami harfa wydała mu się nagle lodowato zimna. Odłożył ją.

— Jak mnie znalazłaś?

— Szukałam. Pod każdą możliwą postacią. Przyszło mi do głowy, że może przebywasz wśród vest. Udałam się więc do Hara i poprosiłam go, żeby nauczył mnie przyjmowania postaci vesty. Zgodził się, ale dotknąwszy mojego umysłu, przerwał i powiedział, że mnie chyba niczego nie trzeba uczyć. Zwierzyłam mu się ze wszystkiego. Kazał sobie opowiedzieć, co się wydarzyło pod Górą Erlenstar. Kiedy to zrobiłam, orzekł, że trzeba cię odnaleźć. Na koniec zabrał mnie na drugą stronę Posępnej Góry do stad vest. Po drodze usłyszałam dźwięki harfy niesione przez wiatr… Morgonie, skoro ja zdołałam cię odnaleźć, to i innym się uda. Przyszedłeś tu, żeby uczyć się gry na harfie, czy po prostu uciekłeś?

— Po prostu uciekłem.

— A zamierzasz… zamierzasz wrócić?

— Po co?

Nie odpowiedziała. Szarpane wiatrem płomienie tańczyły dziko przed jej twarzą. Nie spuszczając z niego wzroku, uspokoiła je znowu. Potem przysunęła się doń i przytuliła mocno, kryjąc twarz w kosmatym futrze na jego ramieniu.

— Chyba potrafiłabym nauczyć się żyć na rubieżach — wyszeptała. — Strasznie tu zimno, nic nie rośnie… ale muzyka wiatrów i twoja gra są tak piękne.

Pochylił głowę, otoczył ją ramieniem i ściągnąwszy kaptur z głowy dziewczyny, przyłożył policzek do jej policzka. Coś zakłuło go w sercu, czy to z chłodu, który w końcu tam dotarł, czy z rodzącego się w bólach ciepła.

— Słyszałaś pod Górą Erlenstar głosy zmiennokształtnych — powiedział, zacinając się. — Wiesz czym są. Znają wszystkie języki. Są Panami Ziemi i nadal, choć minęły już tysiące lat, prowadzą wojnę przeciwko Najwyższemu. A ja jestem przynętą w pułapkach, które na niego zastawiają. To dlatego dotąd mnie nie zabili. Chcą go dostać. A niszcząc jego, zniszczą królestwo. Jeśli nie znajdą mnie, to może i jego nie znajdą. — Raederle chciała coś powiedzieć, ale nie dopuścił jej do głosu i ciągnął: — Wiesz, co zrobiłem pod tamtą górą. Ogarnęła mnie taka wściekłość, że gotów byłem zamordować, i w tym celu zmieniłem się w wiatr. Nie ma w królestwie miejsca dla kogoś dysponującego taką mocą. Co ja z nią pocznę? Jestem Naznaczonym Gwiazdkami. Jestem obietnicą złożoną przez umarłych walczących w wojnie starszej niż nazwy królestw. Zostałem zrodzony z mocy, która pozostawia mnie bezimiennym w moim własnym świecie… z tą straszną pokusą zrobienia z niej użytku.

— Odszedłeś więc na rubieże, gdzie nie masz pretekstu, żeby z niej korzystać?

— Tak.

Wsunęła rękę pod jego kaptur i pogłaskała go po czole i przeciętym blizną policzku.

— Morgonie — powiedziała cicho — sądzę, że gdybyś naprawdę chciał z niej skorzystać, uczyniłbyś to. Gdybyś tylko znalazł po temu jakiś pretekst. Sprowokowałeś mnie, bym skorzystała z mojej mocy w Lungold, a potem na bezdrożach. Kocham cię i będę o ciebie walczyła. Albo siedziała z tobą tu, na rubieżach, dopóki nie rozsypiesz się w śnieg. Skoro nie wzrusza cię fakt, że jesteś potrzebny ziemwładcom, wszystkim tym, którzy cię kochają, to czego trzeba, żeby cię stąd ruszyć? Co cię tak zraniło w mroku pod Górą Erlenstar?

Morgon milczał. Wichry zawodziły potępieńczo pośród nocy, przyciągane jakby przez ten samotny punkt światła. Nie miały twarzy, nie rozumiał ich języka.

— Najwyższy nie może wypowiedzieć mojego imienia — wyszeptał, patrząc na nie — tak jak nie może tego zrobić granitowa płyta. Wiem, że jesteśmy ze sobą w jakiś sposób powiązani. On ceni sobie moje życie, ale nie wie nawet, czym ono jest. Jestem Naznaczonym Gwiazdkami. On daruje mi życie. Ale nic ponadto. Ani nadziei, ani sprawiedliwości, ani współczucia. To czysto ludzkie pojęcia. Tutaj, na rubieżach, nikomu nie zagrażam. Dopóki tu przebywam, jestem bezpieczny, bezpieczny jest Najwyższy, a królestwa nie pustoszy moc zbyt niebezpieczna, by jej używać.

— Królestwo jest pustoszone. Ziemwładcy większe nadzieje pokładają w tobie niż w Najwyższym. Z tobą mogą przynajmniej rozmawiać.

— Gdybym przeobraził się w broń, której mogliby użyć w boju Panowie Ziemi, nawet ty byś mnie nie poznała.

— Być może. Swego czasu, kiedy bałam się mocy, którą w sobie noszę, powiedziałeś mi pewną zagadkę.

O tej Aryi, kobiecie z Herun, co przyniosła do domu ciemne, przerażające zwierzę, którego nazwy nawet nie znała. Ale nie powiedziałeś, jak się to skończyło.

Morgon poprawił się niespokojnie.

— Umarła ze strachu.

— A to zwierzę? Co to było?

— Nikt nie wie. Przez siedem dni i siedem nocy wyło nad jej mogiłą głosem tak przepełnionym miłością i żalem, że ci, którzy słyszeli to wycie, nie mogli ani spać, ani jeść. A potem też umarło.

Raederle uniosła głowę. Usta miała rozchylone i Morgonowi przypomniała się pewna chwila z zamierzchłej przeszłości: siedział w małej kamiennej izbie w Caithnard, studiował zagadki i czuł, jak serce ściska mu się to z radości, to z przerażenia, to znów ze smutku, kiedy poznawał ich zaskakujące zakończenia.

— To nie ma nic wspólnego ze mną — dorzucił.

— Tak przypuszczam. Wiedziałbyś, gdyby było inaczej.

Morgon objął ją obiema rękami. Położyła mu głowę na ramieniu, a on przytulił policzek do jej włosów.

— Jestem zmęczony — mruknął. — Znalazłem odpowiedzi na zbyt wiele zagadek. Panowie Ziemi wszczęli w niepamiętnych czasach wojnę, wojnę, w której zginęły ich własne dzieci. Gdybym wiedział, że jestem w stanie ich pokonać, zrobiłbym to dla dobra królestwa; ale podejrzewam, że występując przeciwko nim, wydałbym tylko wyrok śmierci na siebie i na Najwyższego. Nie robię więc nic, bo to wydaje mi się najsensowniejsze.

Raederle długo się nie odzywała. Tulił ją do siebie, wpatrując się w jej srebrzącą się w blasku ognia opończę.

— Morgonie — powiedziała w końcu — jest jeszcze jedna zagadka, na którą powinieneś chyba znaleźć odpowiedź. Odarłeś ze wszystkich iluzji Ghisteslwchlohma; rozszyfrowałeś zmiennokształtnych; obudziłeś Najwyższego z milczenia. Ale jest jeszcze coś, czego nie nazwałeś, a to nie umrze… — Głos jej zadrżał. Umilkła. Poczuł przez grube futra, jak mocno wali jej serce.

— Co? — szepnął to tak cicho, że nie mogła go usłyszeć, a mimo to odpowiedziała:

— W Lungold rozmawiałam z Yrthem pod postacią kruka. Nie wiedziałam więc wtedy, że jest ślepy. Szukając ciebie, zawitałam do Isig i zastałam go tam. Ma oczy koloru wody, wypalone światłem. Powiedział mi, że oślepił go Ghisteslwchlohm podczas burzenia Lungold. Uwierzyłam mu na słowo. To wielki, łagodny i bardzo stary człowiek. W towarzystwie wnuków Danana szukał cię po całej górze między głazami i drzewami. Pewnego wieczoru Bere przyniósł do sali wykonaną przez siebie harfę i poprosił Yrtha, żeby na niej zagrał. Yrth pokręcił ze śmiechem głową i powiedział, że chociaż nazywano go niegdyś harfistą z Lungold, to przecież od siedmiu wieków nie miał harfy w rękach. Ale potem dał się namówić i zagrał… I, Morgonie, ja rozpoznałam tę grę. To były te same wydobywane niewprawną ręką, niepewne dźwięki, które nękały cię na Drodze Kupców i zwabiły w moc Ghisteslwchlohma.

Morgon ujął jej twarz w dłonie i zmusił, żeby na niego spojrzała. Chłód przeniknął go nagle do szpiku kości.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Sama nie wiem. Ale ilu może być na świecie ślepych harfistów, którzy nie potrafią grać?

Morgon wciągnął wiatr w płuca.

— On nie żyje.

— A więc rzuca ci wyzwanie zza grobu. Tamtego wieczoru Yrth zagrał w mojej obecności, żebym zaniosła ci zagadkę jego gry tam, gdzie się ukryłeś.

— Jesteś tego pewna?

— Nie. Ale wiem, że on chce cię odnaleźć. A jeśli to on był harfistą imieniem Deth, który z tobą podróżował, to potrafi układać zagadki tak zręcznie, tak umiejętnie, że zwiódł nawet Ghisteslwchlohma. I nawet ciebie — mistrza zagadek z Hed. Sądzę, że powinieneś lepiej mu się przyjrzeć. Bo wszystko wskazuje na to, że on prowadzi jakąś swoją cichą, śmiertelną grę, i kto wie, czy nie jest jedyną w królestwie osobą, która wie, co robi.

— Kim, na Hel, on jest? — Morgon dygotał na całym ciele. — Deth odebrał w Caithnard Czerń Mistrzostwa. Był mistrzem zagadek. Znał moje imię, zanim ja je poznałem. Podejrzewałem kiedyś, że jest czarodziejem z Lungold. Spytałem go nawet o to.

— I co ci odpowiedział?

— Że jest harfistą Najwyższego. Zapytałem więc, skąd wziął się w Isig na sto lat przed swymi narodzinami, kiedy to Yrth sporządzał moją harfę. Poprosił mnie, żebym mu zaufał. Wbrew logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew nadziei. A potem mnie zdradził. — Morgon mocniej przyciągnął do siebie Raederle, ale i tak wiatr wcisnął się między nich niczym nóż. — Zimno. Tak zimno jeszcze tu nie było.

— Co zamierzasz?

— Czego on może chcieć? Czyżby był Panem Ziemi, który samotnie dąży do zdobycia władzy? Chce mnie zachować przy życiu czy zabić? Chce zachować przy życiu czy zabić Najwyższego?

— Nie wiem. Jesteś zagadką. Rzuca ci wyzwanie. Jego pytaj.

Morgon milczał. Wspominał harfistę z Drogi Kupców, który bez słowa, samą tylko niewprawną grą na harfie zwabił go w nocy w pułapkę Ghisteslwchlohma.

— Za dobrze mnie zna — wyszeptał. — Podejrzewam, że obojętne, jaki cel mu przyświeca, dopnie swego. — Smagnął ich podmuch wiatru pachnącego śniegiem, kłującego boleśnie twarze i dłonie. Morgon zerwał się z ziemi bez tchu, oślepiony, przepełniony nagle niewytłumaczalną tęsknotą za odrobiną nadziei. Kiedy przejrzał znowu na oczy, Raederle zmieniła już postać. Purpurowymi oczami patrzyła na niego vesta. Pogłaskał ją; ciepły oddech ogrzał mu dłoń. Przytknął czoło do jej czoła.

— Dobrze — powiedział — zagram w zagadki z Dethem. Którędy do Isig?

Prowadziła go tam dzień i noc rubieżami na południe, a potem górskimi przełęczami na wschód. O świcie drugiego dnia zobaczył zielony masyw Góry Isig wznoszący się za rzeką Ose. Do królewskiej siedziby dotarli o zmierzchu tego samego wietrznego i szarego, jesiennego dnia. Wysokie szczyty były już przykryte czapami śniegu; wielkie sosny wokół Harte śpiewały w podmuchach północnego wiatru. Przed Kyrth wędrowcy powrócili z postaci vest do własnych i wspięli się krętą górską drogą do Harte. Brama była zawarta i strzeżona, ale górnicy, zbrojni w wielkie obusieczne miecze wykute w kuźniach Danana, poznali ich i wpuścili do środka.

Kiedy weszli do dworu, Danan, Vert i pół tuzina dzieci zerwało się od stołu, przy którym spożywali wieczerzę, by ich powitać. Danan odziany w futro uściskał serdecznie oboje przybyszów i zaraz posłał dzieci i służbę, by przygotowali im izbę. Widząc, jak są zdrożeni, zadał tylko jedno pytanie.

— Byłem na rubieżach — odparł Morgon. — Grałem tam na harfie. Raederle mnie znalazła. — Nie dostrzegł wtedy, jak dziwna jest jego odpowiedź. — Wcześniej — dodał — byłem drzewem nad Ose.

W oczach króla pojawił się uśmiech.

— A nie mówiłem? — mruknął Danan. — Pod tą postacią nikt cię nigdy nie znajdzie. — Pociągnął ich do schodów prowadzących na szczyt wschodniej wieży. — Tysiąc pytań ciśnie mi się na usta, ale jestem cierpliwym starym drzewem i wstrzymam się z nimi do rana. W tej wieży mieszka Yrth; będziecie przy nim bezpieczni.

Kiedy wspinali się po schodach, coś nieokreślonego nie dawało spokoju Morgonowi. Dopiero na samej górze uświadomił sobie co.

— Dananie — powiedział — nie pamiętam, żebyś wcześniej wystawiał straże. Czyżby szukali mnie tu zmiennokształtni?

Król zacisnął pięści.

— Tak, byli tu — mruknął ponuro. — Straciłem jedną czwartą górników. Straciłbym ich więcej, gdyby nie było tu Yrtha. — Morgon zatrzymał się. Król wziął go za rękę i pociągnął dalej. — Już ich opłakaliśmy. Gdybym tylko wiedział, czym oni są, czego chcą… — Wyczuł reakcję Morgona. Spojrzał na niego uważnie. — Ty to wiesz.

Morgon nie odpowiedział. Danan nie naciskał, ale zmarszczki na jego twarzy wyraźnie się pogłębiły.

Zostawił ich w izbie, której ściany, podłoga i meble były obwieszone i wymoszczone futrami. W izbie panował chłód, ale Raederle rozpaliła ogień na kominku, a wkrótce słudzy wnieśli posiłek, wino, więcej drewna na opał i ciepłe, strojne odzienie. Po nich przyszedł Bere z kociołkiem parującej wody. Uśmiechnął się do Morgona, wieszając kociołek na haku nad paleniskiem. Oczy miał pełne pytań, które z trudem tłumił. Morgon zrzucił sfilcowane futra kozic i mocno znoszoną tunikę, po czym zmył z siebie brud, którego nie zwiały z jego ciała przenikliwe wiatry. Czysty, syty, ubrany w miękkie futro i aksamit, usiadł przy ogniu i wrócił pamięcią do wypadków ostatnich miesięcy.

— Zostawiłem cię — powiedział do Raederle. — Rozumiem wszystko prócz tego. Odszedłem ze świata i zostawiłem ciebie…

— Byłeś zmęczony — wymruczała sennie. — Tak powiedziałeś. Może po prostu musiałeś sobie wszystko przemyśleć. — Wyciągnęła się obok niego na puszystych skórach. Rozgrzana winem i ogniem prawie już zasypiała. — A może chciałeś zaszyć się w jakimś ustronnym miejscu i nauczyć gry na…

Umilkła i odpłynęła w sen, zostawiając go samemu sobie. Okrył ją kocem i siedział jakiś czas bez ruchu, obserwując grę światła i cienia na jej zmęczonej twarzy. Porywisty wicher wył i nacierał z furią na wieżę niczym fale wzburzonego morza. Morgon słyszał w nim echo prześladującej go od dawna melodii. Sięgnął odruchowo po harfę, ale przypomniał sobie zaraz, że nie może zagrać tu tej melodii, bo zburzyłby kruchy spokój królewskiej siedziby.

Zagrał cicho na inną nutę — urywki ballad, które zmieszały się z echami wiatru. Po chwili przerwał. Siedział, trącając bezgłośnie jedną i tę samą strunę, a w płomieniach to pojawiała się, to znikała jakaś twarz. W końcu podniósł się i nadstawił ucha. Zamek spał, tylko z murów dolatywały od czasu do czasu głosy czuwających strażników. Zostawił śpiącą Raederle, niezauważony przeszedł między wartownikami strzegącymi drzwi i wstąpił na schody. Zatrzymał się przed kotarą z futer zasłaniającą wejście do izby na szczycie wieży. Dołem sączyła się smuga światła. Rozchylił futra, wszedł w półmrok i zatrzymał się.

Stary czarodziej drzemał w fotelu przy kominku. Pokryte bliznami dłonie trzymał na kolanach poduszkami ku górze. Wydał się Morgonowi jakiś wyższy, szerszy w ramionach, choć nadal chudy pod okrywającą go ciemną szatą. Wyczuł chyba, że ktoś na niego patrzy, bo ocknął się i otworzył jasne, niewidzące oczy. Schylił się z westchnieniem, namacał polano i wsuwając rękę w falujące leniwie płomienie, ułożył je pieczołowicie w sercu paleniska. Ogień zabuzował, oświetlił twarz wykutą jakby z kamienia, zniszczoną przez czas niczym pieniek ściętego drzewa. Czarodziej dopiero teraz zdał sobie chyba w pełni sprawę, że nie jest sam. Znieruchomiał na moment. Morgon wyczuł ledwie zauważalne dotknięcie czyjejś sondy muskającej jego umysł. Czarodziej poruszył się znowu, zamrugał.

— Morgon? — Głos Yrtha był głęboki, dźwięczny, a przy tym przytłumiony, nabrzmiały czymś tajemnym, tak jakby wydobywał się z głębokiej studni. — Wejdź. Chyba że już wszedłeś.

— Nie chciałem ci przeszkadzać — powiedział cicho Morgon.

Yrth potrząsnął głową.

— Słyszałem nie tak dawno, jak grasz. Ale nie spodziewałem się ciebie przed świtem. Wiem od Danana, że Raederle znalazła cię na północnych rubieżach. Ktoś cię ścigał? To dlatego tam się zaszyłeś?

— Nie. Po prostu zawędrowałem tam i zostałem, bo nie widziałem powodu, dla którego miałbym wracać. Potem przyszła Raederle i dała mi ten powód…

— Zadziwiający z ciebie człowiek — powiedział czarodziej, obracając głowę, tak jakby starał się określić kierunek, z którego płynie głos gościa. — Usiądź.

— A skąd wiesz, czy już nie siedzę? — spytał Morgon.

— Widzę przed tobą krzesło. Nie wyczuwasz umysłowego sprzężenia? Widzę twoimi oczami.

— Dopiero teraz poczułem…

— To dlatego, że nie sprzęgłem się z twoimi myślami, lecz ze zmysłem wzroku. Podróżując Drogą Kupców, korzystałem z oczu przygodnych ludzi. Tamtej nocy, kiedy napadli na was złodzieje koni, zorientowałem się, że jednym z nich jest zmiennokształtny, bo zobaczyłem jego oczami gwiazdki, które ukrywasz przed ludźmi. Chciałem go zabić, ale mi się wymknął.

— A tamtej nocy, kiedy szedłem za głosem harfy Detha? Tę iluzję również przejrzałeś?

Czarodziej nie odpowiadał. Spuścił głowę; zmarszczki na jego twarzy ułożyły się w taką maskę zawstydzenia i goryczy, że Morgon najchętniej cofnąłby to pytanie.

— Tak mi przykro, Morgonie. Nie mogę się równać z Ghisteslwchlohmem.

— Nie byłeś w stanie mi pomóc. — Morgon ścisnął poręcz krzesła. — Bo czyniąc to, naraziłbyś Raederle.

— Zrobiłem, co mogłem, wzmacniając twoją iluzję, kiedy zniknęliście, ale… to nie było wiele.

— Uratowałeś nam życie. — Morgonowi przypomniała się twarz harfisty, jego pusty wzrok. Oderwał dłonie od oparcia krzesła i zakrył nimi oczy.

Yrth poruszył się.

— Nie widzę — mruknął, a kiedy Morgon nie odpowiadał, podjął łagodnie: — Raederle opowiedziała mi własnymi słowami o wypadkach pod Górą Erlenstar. Nie wchodziłem w jej umysł. Czy zechciałbyś mi udostępnić swoje wspomnienia? Chyba że wolisz sam mi o tym opowiedzieć? Muszę wiedzieć, co się tam wydarzyło.

— Wyczytaj to z mojego umysłu.

— Nie jesteś na to teraz zbyt zmęczony? Morgon pokręcił głową.

— Nieważne.

Ogień przygasł, rozprysł się w jaskrawe strzępy wspomnień. Morgon przeżywał jeszcze raz samotny lot nad bezdrożami, upadek z nieba w głębie Góry Erlenstar. Wieżę zalała noc; czuł w gardle gorycz wody z jeziora. Płomienie, których nie widział, szeptały niezrozumiałym językiem. W ich głosy wdarł się wiatr, wywiał je z jego umysłu. Wieża zadrżała, wprawiona w wibracje jego melodyjnymi podmuchami. Potem zaległa cisza, a Morgon zdrzemnął się w ciepłym blasku letniego słońca. Ocknął się. Był dziwną, dziką postacią odzianą w futra, pod które wdzierał się wicher. Wtapiał się coraz to głębiej i głębiej w czyste, śmiercionośne głosy zimy.

Siedział przy ognisku i wsłuchiwał się w wiatr, który nie przekraczał granicy wytyczonej kamiennym kręgiem, nie dotykał ani jego, ani ognia. Poprawił się, zamrugał, potoczył po izbie półprzytomnym wzrokiem i zatrzymał go na twarzy czarodzieja. Jego myśli skupiały się ponownie w wieży. Przygarbił się. Był tak zmęczony, że najchętniej wtopiłby się w przygasający na kominku ogień. Czarodziej wstał i zaczął się przechadzać po izbie. Zatrzymał się przy skrzyni na ubrania.

— Co robiłeś na rubieżach?

— Grałem na harfie. Udało mi się wydobyć z niej tę niską nutę, która kruszy kamienie… — Morgon słyszał swój własny głos jakby z oddali.

— Jak tam przetrwałeś?

— Nie wiem. Może na jakiś czas stałem się częścią wiatru… Bałem się wracać. Co ty byś zrobił z taką mocą?

— Korzystałbym z niej.

— Ja nie śmiem. Mam władzę nad prawem ziemi. Chcę jej. Chcę z niej korzystać. Ale nie wolno mi. Prawo ziemi to domena królów przypisana im przez Najwyższego. Zniszczyłbym całe prawo…

— Być może. Ale prawo ziemi to również największe w królestwie źródło mocy. Kto, jeśli nie ty, jest w stanie pomóc Najwyższemu?

— Nie zwracał się do mnie o pomoc. Czyż góra prosi o pomoc? Albo rzeka? One po prostu istnieją. Jeśli zrobię z tej mocy użytek, Najwyższy może mnie zniszczyć, ale…

— Morgonie, czy nie czerpiesz żadnej nadziei z tych gwiazdek, które dla ciebie wykonałem?

— Nie. — Morgon zamknął oczy, ale po chwili, z wysiłkiem, znowu je otworzył. — Nie znam języka kamienia — wyszeptał. — Dla Najwyższego po prostu istnieję. On nie widzi nic poza trzema gwiazdkami wschodzącymi z nieprzeliczonych stuleci mroku, podczas których marne, pozbawione mocy istoty zwane ludźmi ledwie zaznaczyły swoją obecność na tym padole, były jednak na tyle aroganckie, że zakłóciły mu spokój.

— Darował im prawo ziemi.

— Kiedyś sam je posiadałem. Teraz jestem istotą, która utraciła sens życia. Nie tknę mocy innego ziemwładcy.

Czarodziej patrzył na niego niewidzącymi oczami.

— Masz urazę do Najwyższego?

— Jak można mieć urazę do kamienia?

— Panowie Ziemi przyjmowali wszelkie możliwe postaci. Skąd u ciebie pewność, że Najwyższy wcielał się we wszystko, tylko nie w postać i język ludzi?

— Dlaczego… — Morgon urwał i wpatrywał się w płomienie, dopóki te nie wypaliły z jego umysłu resztek snu, przywracając mu zdolność myślenia. — Dlaczego nakłaniasz mnie do spuszczenia z uwięzi mej mocy, by pustoszyła królestwo?

Yrth nie odpowiedział. Morgon przyglądał się jego wykutej jakby z kamienia, starożytnej, wyniosłej twarzy. Ogień znowu zalał mu myśli. Ujrzał nagle, po raz pierwszy, nie przemawiającą językiem kamienia płytę wiatru, w której upatrywał dotąd Najwyższego, lecz coś prześladowanego, bezbronnego, zagrożonego, coś, czego jedyną bronią jest milczenie. Zmartwiał. Powoli uświadamiał sobie ciężar ciszy, jaka narastała warstwa po warstwie między pytaniem, które chciał zadać, a odpowiedzią na nie.

Wstrzymał oddech, wsłuchał się w tę ciszę, która nie wiedzieć czemu burzyła spokój jego ducha jak wspomnienie czegoś, co niegdyś chołubił. Czarodziej nastawił dłonie pod światło, a potem zacisnął je w pięści, ukrywając blizny na poduszkach.

— Królestwo pustoszą rozmaite moce rozpętane przez szukających Najwyższego. Twoja nie byłaby z nich wszystkich najgorsza. Ciebie, mimo wszystko, pęta szczególny system ograniczeń. Najskuteczniejszym i najmniej zrozumiałym z nich jest chyba miłość. Mógłbyś poprosić ziemwładców o zgodę. Ufają ci. Byli zrozpaczeni, kiedy z powierzchni królestwa zniknęliście i ty, i Najwyższy.

Morgon zwiesił głowę.

— Nie pomyślałem o nich. — Nie zauważył, jak Yrth wstaje. Uświadomił to sobie, kiedy szata czarodzieja otarła się o poręcz jego krzesła. Yrth położył mu dłoń na ramieniu. Uczynił to łagodnie, tak jakby dotykał dzikiego zwierzęcia, które pokonując strach, zbliżyło się doń z wahaniem, ośmielone jego nieruchomością.

Dotyk ten sprawił, że z Morgona coś uszło: niezdecydowanie, gniew, sprzeciw, nawet energia i wola walki z całą subtelną argumentacją czarodzieja. Pozostała tylko cisza i beznadziejna, niepojęta tęsknota.

— Odnajdę Najwyższego — powiedział. — Nic go nie zniszczy — dorzucił w formie czy to ostrzeżenia, czy obietnicy. — Przysięgam. Nic.

Загрузка...