9

Całą pierwszą noc mknął nad bezdrożami pod postacią jastrzębia, ścigany przez zmiennokształtnych. Płonące miasto zostawało coraz bardziej w tyle, aż wreszcie Zniknęło w ciemnościach. Leciał instynktownie na północ, oddalając się od siedzib ludzkich i kierując zapachem wody. O świcie poczuł się w miarę bezpieczny. Nad brzegiem jeziora zniżył lot. Z falującej łagodnie powierzchni zerwał się ku niemu rój wodnych ptaków. Wyczuł ich splecione w sieć umysły. Wyrównał lot i przebił się przez tę sieć. Ścigały go aż do lasu po drugiej stronie jeziora. Tam zanurkował gwałtownie, tnąc powietrze niczym ciemna pięść, wylądował na ziemi i zniknął. Pojawił się znowu wiele mil od tego miejsca, klęcząc nad kanałem łączącym dwa jeziora i wymiotując z wyczerpania. Potem położył się na brzegu. Po chwili podniósł się znowu, zanurzył twarz w nurcie i pił łapczywie.

Znalazły go o zmierzchu. Złowił rybę i zjadł pierwszy od dwóch dni posiłek. Potem zasnął, ukołysany do snu przytłumionym popołudniowym światłem i monotonnym szmerem rzeki. Obudziło go niespokojne szwargotanie wiewiórek. Po szaroniebieskim niebie krążyło wielkie stado ptaków. Stoczył się do wody i zmienił postać. Prąd niósł go od progu do progu, wyrzucał ze wzburzonych kipieli w stojącą wodę, gdzie usiłowały go upolować wodne ptaki. W jednym z takich spokojnych miejsc postanowił opaść na dno i tam odpocząć, ale woda robiła się coraz ciemniejsza i bardziej mętna, a dna jak nie było, tak nie było. Wynurzył się w końcu dla zaczerpnięcia tchu. Płynął potem wolno tuż pod powierzchnią, obserwując ćmy baraszkujące nad wodą w poświacie księżyca. Dryfował tak, dopóki dno jeziora nie zaczęło się piąć w górę. Ukrył się w przybrzeżnych szuwarach. Tam przeczekał do rana.

Obudziła go mała rybka, która tuż obok niego wyskoczyła nad powierzchnię, by pochwycić w locie przelatującego owada. Rozeszły się nad nim kręgi wody. Podniósł się z szuwarów i stojąc w wodzie płonącej w promieniach wschodzącego słońca, zmienił postać. Wyszedł na brzeg i wsłuchał się w ciszę.

Zdawała się napływać z bezgłośnym rykiem od niezbadanych połaci świata. Lekki poranny wietrzyk wydał mu się jakiś obcy, przemawiał językiem, którego nigdy nie słyszał. Pamiętał jeszcze dzikie, starożytne głosy Wichrowej Równiny rozchodzące się po Ymris echami tysięcy imion i wspomnień. Ale głosy bezdroży były chyba jeszcze starsze, z języka prądów powietrza rozumiał tylko ich pustkę. Stał tak przez długi czas, oddychając ich osamotnieniem, dopóki nie poczuł, że zaczynają go wydrążać w coś tak samo bezimiennego jak one.

Wtedy wyszeptał imię Raederle i strach chwycił go za gardło. Czy żyła jeszcze? Czy ktokolwiek pozostał w Lungold przy życiu? Przemknęło mu przez myśl, żeby wrócić do miasta. Przed oczyma stanęła mu twarz Raederle. Zabębnił bezsilnie pięściami w pień drzewa. Drzewo zadygotało w rytm jego niepewności, zerwał się z niego z krakaniem jakiś kruk. Morgon zadarł głowę i znieruchomiał, węsząc jak zwierzę. Spokojne dotąd wody jeziora zaczęły się burzyć, wydobywać ze swych głębi jakieś kształty. Krew zatętniła mu w skroniach. Otworzył umysł na umysły zamieszkujące bezdroża. Dołączył do oddalonego o parę mil, ogromnego stada łosi kierującego się na północ, ku rzece Thul.

Zastał je pasące się na polanie. Postanowił, że odłączy od stada nad rzeką Thul i będzie podążał z jej biegiem na wschód, dopóki nie zgubi zmiennokształtnych, a wtedy zawróci do Lungold. Tak też uczynił dwa dni później, kiedy powolne stado zaczęło się gromadzić nad rzeką. Ale część łosi ruszyła za nim. Zrozpaczony, ponownie zmienił postać i wzbiwszy się nocą w powietrze, pofrunął na południe. Ale kształty materializujące się z ciemności zmusiły go do zawrócenia na północ, za rzekę Thul, na północ, w kierunku Jeziora Białej Pani, na północ, ku Górze Erlenstar, co zaczął sobie wreszcie uświadamiać.

Ta świadomość przyprawiła go o furię, a zarazem napełniła trwogą. Wylądował na brzegu Jeziora Białej Pani zdecydowany walczyć. Czekał na prześladowców pod swoją własną postacią, gwiazdki w jelcu miecza krwawoczerwonym blaskiem wskazywały im, gdzie go znajdą. Ale nikt nie podjął wyzwania. Popołudnie było skwarne i bezwietrzne, tafla ogromnego jeziora nieruchoma i gładka niczym bite srebro. Sondował okolicę, ale nie natrafił nawet na ich umysły. W końcu, kiedy słońce zaczęło się chować za horyzontem i na świat nasunął się cień zmierzchu, doszedł do wniosku, że się od nich uwolnił. Schował miecz do pochwy, przybrał postać wilka. I wtedy ich zobaczył. Nieruchomi jak powietrze zastępowali mu drogę, materializując się z szarówki i ciemności.

Rozpalił głownię miecza iskrą zachodzącego słońca i zaczekał, aż płomień spłynie po ostrzu. Potem rozwiał się w cień i wypełnił ciemnością umysł. Ruszył do ataku gotów zabijać, zdawał sobie jednak sprawę, że tak wyczerpany i przybity prędzej sam zginie. Położył trupem dwóch zmiennokształtnych i dopiero wtedy dotarło do niego, że nie stawiają oporu. Nie chcieli z nim walczyć; odcinali mu tylko drogę powrotu na południe. Przyjął znowu postać wilka i pobiegł brzegiem jeziora na północ, zagłębiając się w las. Jego śladem pędziła wataha wilków. Zawrócił znowu i rzucił się na nie. Opadły go ze wszystkich stron, warcząc i kąsając. Dopiero kiedy wielki samiec, z którym tarzał się w paprociach, wbił mu kły w przedramię, zrozumiał, że wilczur jest realny. Odrzucił go impulsem energii i rozpalił wokół siebie świetlisty krąg. Wilki krążyły wokół niego pośród zmierzchu, nie bardzo wiedząc, z kim mają do czynienia, ale wabił je zapach krwi, która sączyła mu się z rozerwanej wilczymi zębami ręki. Bawiła go trochę ta pomyłka, ale w gruncie rzeczy nie było mu wcale do śmiechu. Przez chwilę nie mógł zebrać myśli. Patrzył tylko w bezgwiezdną noc nad bezdrożami i wdychał zapach setki krążących wokół wilków. I nagle wpadł mu do głowy pomysł wyprowadzenia w pole zmiennokształtnych. Przykucnął, ściągnął na siebie spojrzenia wilczych ślepi i zapanował nad ich umysłami. Ale coś zerwało tę więź. Wilki poniechały go i rozpłynęły się w nocy. Nie mógł latać; pokąsana ręka sztywniała i piekła. Przytłaczał go zapach samotności, ciągnący od zimnej, pociemniałej wody. Wygasił płomienisty krąg. Był uwięziony między zmiennokształtnymi a czarnym horrorem Góry Erlenstar. Stał, drżąc z zimna, a noc wokół niego, wspomnienie po wspomnieniu, gęstniała.

Czyjś umysł musnął lekko jego umysł, a potem serce. Głos wiatru zmienił się; wypełnił czarną noc dobiegającym zewsząd szeptem powtarzającym imię Raederle.

Świadomość jej obecności trwała tylko chwilę. Ale schylając się, by podpalić paprocie, czuł, że dziewczyna gdzieś tu jest, czy to w wielkim drzewie, obok którego stał, czy w ogniu, który trawił suche liście i ogrzewał mu twarz. Oderwał rękaw tuniki, obmył sobie pokąsaną rękę i opatrzył ją. Potem położył się przy ognisku i zapatrzył w płomienie, usiłując zgłębić intencje zmiennokształtnych. Uświadomił sobie naraz, że po policzkach spływają mu łzy. Raederle żyła, była przy nim. Zasypał ogień garścią ziemi, ukrył się pod iluzją ciemności i ruszył dalej na północ brzegiem Jeziora Białej Pani.

Na zmiennokształtnych natknął się znowu dopiero nad wzburzoną, spienioną rzeką Cwill, tam gdzie wypływała ona z północnego krańca jeziora. Widać było stamtąd przełęcz Isig, odległe pasmo podgórza oraz nagie szczyty Góry Isig i Erlenstar. Podjął kolejną desperacką próbę uwolnienia się od nich. Skoczył w rwący nurt Cwill i dał mu się nieść to pod postacią ryby, to uschniętej gałęzi, przez wiry, katarakty, grzmiące wodospady, dopóki nie stracił całkowicie poczucia czasu, kierunku, światła. W końcu wpłynął wraz z rzeką do zielonego stawu. Kołysał się tam przez chwilę pod postacią nasiąkniętego wodą kawałka drewna, świadomy jedynie włóknistej ciemności. Potem łagodny prąd zniósł go do brzegu między zeschłe liście i gałęzie. Wygramolił się pod postacią zmokniętego piżmoszczura na ląd.

Tam, w cieniu drzew, zmienił znowu postać. Nie posunął się tak daleko na wschód, jak myślał. W oddali widział wciąż olbrzymią Górę Erlenstar obłożoną wieczornymi cieniami. Ale bliżej miał do Góry Isig. Gdyby udało mu się dotrzeć do niej bezpiecznie, mógłby się ukrywać przez dowolnie długi czas w labiryncie jej podziemnych korytarzy. Zaczekał do zmierzchu. Kiedy się ściemniło, przyjął postać niedźwiedzia i ruszył w drogę, kierując się na konstelację gwiazd nad Górą Isig.

Szedł tak, dopóki gwiazdy nie zblakły o świcie, a potem, nie zdając sobie z tego sprawy, zaczął stopniowo zbaczać z obranego kierunku. Las zgęstniał i przesłonił widok na górę; bujne zarośla i paprocie zmuszały go co i rusz do szukania okrężnej drogi. Teren opadał stromo; podążał przez jar korytem wyschniętego strumienia, pewien, że idzie na północ, jednak, wynurzywszy się z jaru, stwierdził, że na wprost ma Górę Erlenstar. Skręcił znowu na wschód. Las szumiał na wietrze, gęste zarośla utrudniały marsz, często musiał je obchodzić i czyniąc to, za każdym razem niezauważalnie zbaczał z obranego kierunku, aż w końcu, przeprawiając się przez płytką rzeczkę, w prześwicie między drzewami znowu zobaczył przed sobą Górę Erlenstar.

Zatrzymał się pośrodku rzeki. Chylące się ku zachodowi słońce płonęło na niebie jak pochodnia. Było mu duszno pod zmierzwionym niedźwiedzim futrem, odzywał się głód. Usłyszał brzęczenie pszczół i powęszył za aromatem miodu. W płytkiej wodzie mignęła ryba; pacnął łapą, ale nie trafił. I naraz bełkot w niedźwiedzim mózgu wyostrzył się w zrozumiały język. Stanął na zadnich łapach i zaczął kołysać głową, marszcząc nos, tak jakby próbował zwęszyć formujące się wokół niego postaci, które usiłują zagrodzić mu drogę do Isig.

Poczuł, że coś w nim narasta, i dał temu upust. Z jego gardzieli wydobył się głęboki, grzmiący ryk, który zburzył ciszę i wrócił do niego echem odbitym od wzgórz i kamiennych szczytów. Potem, pod postacią jastrzębia, wzbił się wysoko w niebo i lotem strzały pomknął nad bezdrożami w kierunku Góry Isig.

Zmiennokształtni wytopili się z pni drzew i polecieli za nim. Przez jakiś czas udawało mu się utrzymywać dystans, ale o zachodzie słońca zaczęli go doganiać. Nie potrafił nazwać kształtów, które tym razem przyjęli. W promieniach zachodzącego słońca ich skrzydła mieniły się czerwienią i złotem; ich oczy i szpony płonęły. Dzioby mieli ostre, białe jak kość. Otoczyli go, spadli nań z góry, dziobiąc, rwąc i szarpiąc. Wkrótce skrzydła miał w strzępach, a pierś we krwi. Doprowadzony do rozpaczy dał w końcu za wygraną, krzyknął przenikliwie i zmienił kierunek lotu.

Leciał całą noc, otoczony zewsząd ich płonącymi oczami. O świcie ujrzał przed sobą zbocze Góry Erlenstar. Powrócił w locie do własnej postaci i jak kamień runął w dół. Pęd powietrza zapierał dech w piersiach, na spotkanie wybiegał mu wirujący las. Nad samą ziemią coś wdarło się w jego myśli. Potem wszystko poczerniało.

Ocknął się w całkowitych ciemnościach. Czuł woń wilgotnego kamienia. Gdzieś z daleka dobiegał szmer płynącej wody. Rozpoznał to miejsce i zacisnął pięści. Leżał na wznak na zimnej, nagiej skale. Cały był obolały, skórę miał pooraną szponami. Cisza góry przygniatała mu pierś jak zmora ze złego snu. Napiął mięśnie i nasłuchiwał gorączkowo jakiegoś głosu, który jednak się nie odzywał. Odżywały wspomnienia.

Zaczął chłonąć ciemność w umysł, wtapiać się w nią. Usiadł nagle i wytężając wzrok, wpatrzył się szeroko otwartymi oczami w czarną nicość. Gdzieś z bezgwiezdnej nocy swoich myśli wydobył wspomnienie światła i ognia. Rozniecił go na dłoni, podsycił i rozejrzał się po ogromnej kamiennej grocie, po więzieniu, w którym spędził najkoszmarniejszy rok swojego życia.

Rozchylił usta. Jakieś słowo utknęło mu w krtani niczym klejnot. Płomyk odbijał się w nieskończoność od ścian z lodu i ognia, ze złota, z błękitu nieba przetykanego pasemkami srebra. Wnętrze góry było z kamienia, z którego Panowie Ziemi wznosili swoje miasta, widział zmrożone blizny w miejscach, skąd wykuwano bloki.

Wstał powoli. Z zagłębień i skalnych występów patrzyła nań jego własna twarz. Komora była ogromna; podsycił płomyk jeszcze bardziej jego odbiciami i ten strzelił mu nad głowę, ale nadal nie widział nic prócz ogromu ciemności, w których migotała zwodniczo sieć żyłek szczerego złota.

Woda, której nie kończący się, niezmienny plusk słyszał, wyżłobiła w litej skalnej ścianie diamentowobiały rowek, którym ściekała do ogromnego jeziora, tak nieruchomego, jakby wykuto je z mroku. Uniósł wyżej płomień. Ściana po drugiej stronie tego jeziora była z czystego szronu.

Ukląkł, dotknął wody. Po ciemnej tafli rozbiegły się zachodzące na siebie kręgi. Przypomniały mu się spiralne schody Wieży Wichrów. Ze ściśniętą pragnieniem krtanią pochylił się i złożoną w muszlę dłonią zaczerpnął wody z jeziora. Przełknął ją i zakrztusił się. Była kwaśna od minerałów.

— Morgonie.

Zmartwiał. Po chwili podniósł wzrok i napotkał oczy Ghisteslwchlohma.

Były wpadnięte, rozbiegane, płonące mocą, która do niego nie należała. Tyle zdążył zaobserwować Morgon, zanim ciemność połknęła płomień na jego dłoni i ponownie go oślepiła.

— A więc — wyszeptał — sam Założyciel jest pod działaniem klątwy.

Wstał bezszelestnie, próbując jednocześnie wkroczyć we fragment świtu za roztrzaskanymi drzwiami sali tronowej Najwyższego. Zamiast tego przekroczył krawędź przepaści. Stracił równowagę i z okrzykiem przerażenia runął w nicość. Wylądował na brzegu jeziora i przywarł do kamieni u stóp Ghisteslwchlohma.

Wsparł czoło na przedramieniu, próbował zebrać myśli. Natrafił na umysł nietoperza wciśniętego w swój sekretny kąt, ale czarodziej pochwycił go, zanim Morgon zdążył zmienić postać.

— Nie ma ucieczki. — Głos mu się zmienił; był teraz powolny, łagodny, jakby czarodziej wsłuchiwał się w jakiś inny wewnętrzny głos albo w niespokojny rytm pływów. — Nie użyjesz swojej mocy, Naznaczony Gwiazdkami. Będziesz tylko czekał.

— Czekał? — wyszeptał Morgon. — Na co? Na śmierć? — Milczał chwilę. — Tym razem muzyka harfy nie podtrzyma mnie przy życiu. — Uniósł głowę i wpatrzył się w ciemność. — A może spodziewasz się przybycia Najwyższego? Jeśli tak, to będziesz czekał, dopóki nie obrócę się w kamień, jak dzieci Panów Ziemi, zanim Najwyższy okaże jakiekolwiek zainteresowanie moją osobą.

— Wątpię.

— Ty? Ty właściwie nie istniejesz. Nie jesteś już w stanie wątpić. Więcej woli niż ty mają nawet upiory An. Nie potrafię już orzec, czyś martwy, czy jeszcze żyjesz, gdzieś tam w głębi, tak jak żyli czarodzieje, gdzieś pod pancerzem mocy. — Zniżył głos. — Mógłbym walczyć po twojej stronie. Nawet na to byłbym gotów, byle odzyskać wolność.

Dłoń cofnęła się z jego ramienia. Morgon zapuścił sondę w dziwny, wypełniony morzem umysł, szukając ukrytego tam imienia. Nic z tego. Brnął przez fale i wypiętrzające się góry wody, aż w końcu czarodziej wyrzucił go z powrotem na brzeg jego własnej świadomości. Sapał spazmatycznie, jakby zapomniał, jak się oddycha. Wycofując się w mrok, usłyszał wreszcie głos czarodzieja:

— Dla ciebie nie ma wolności.

Spał jakiś czas, regenerując siły. Śnił o wodzie. Obudziło go straszne pragnienie; wymacał w ciemnościach brzeg jeziora i spróbował je zaspokoić. Wypluł wodę, nie przełknąwszy jej, i klęczał, długo wymiotując. Potem odpłynął znowu w gorączkowy sen, śniąc znowu o wodzie. Wydało mu się, że się do niej stacza i wciąga za sobą chłodną ciemność, że opada coraz głębiej i głębiej w jej nieruchomą toń. Wciągnął wodę w płuca i obudził się w panice. Tonął. Czyjeś ręce wyciągnęły go z jeziora i pozostawiły rzygającego gorzką wodą na brzegu.

Kąpiel przywróciła mu trochę jasność myślenia. Leżał cicho, wpatrując się w nieprzenikniony mrok i zastanawiając się, czy gdyby wypełnił nią swój umysł, to też by w niej utonął. Na próbę uchylił przed nią myśli, ale zaraz opadły go wspomnienia z trwającej rok nocy i ogarnięty paniką rozpalił powietrze ogniem. Mignęła mu przez moment twarz Ghisteslwchlohma. Dłoń czarodzieja przygniotła wzniecony przez niego płomień i ten rozprysł się na kawałki jak szkło.

— Z każdą wieżą pozbawioną drzwi związana jest zagadka otwarcia drzwi do niej — wyszeptał. — Nauczyłeś mnie tego.

— Tutaj są tylko jedne drzwi i jedna zagadka.

— Śmierć? Sam w to nie wierzysz. Inaczej pozwoliłbyś mi utonąć. Co zrobisz, jeśli Najwyższego nie interesuje, czy będę żył, czy umrę?

— Zaczekam.

— Czekaj. — Morgon poruszył się niespokojnie. W jego głowie rodziła się odpowiedź na nurtujące go od dawna pytanie. — Zmiennokształtni czekali tysiące lat. Przejrzałeś ich na moment przed tym, jak rzucili na ciebie czar. Co zobaczyłeś? Jaka siła była w stanie przezwyciężyć potęgę Panów Ziemi? Tych, którzy swą moc i prawo do istnienia czerpali z każdego żywego stworzenia, z ziemi, z ognia, z wody, z wiatru… Zmiennokształtni przepędzili Najwyższego z Góry Erlenstar. Potem przyszedłeś tu ty i zastałeś pusty tron, na którym legenda osadziła Najwyższego. Sam więc zostałeś Najwyższym i prowadziłeś tę grę, czekając na kogoś, o kim kamienne dzieci wiedziały tylko, że będzie Naznaczony Gwiazdkami. Obserwowałeś ośrodki rozkwitu wiedzy i mocy, gromadząc czarodziejów w Lungold, nauczając w Caithnard. I pewnego dnia do Caithnard przybył syn księcia Hed, chłopak z krowim łajnem na butach i pytaniem na twarzy. Ale to nie wystarczyło. Ty nadal czekasz. Nadal czekają zmiennokształtni. Na Najwyższego. Wykorzystujesz mnie w charakterze przynęty, ale on, gdyby chciał, sam dawno by już mnie znalazł.

— On przyjdzie.

— Wątpię. Nie kiwnął palcem, kiedy przez stulecia oszukiwałeś królestwo. Nie obchodzi go dobro zamieszkujących je ludzi i czarodziejów. Nie zareagował, kiedy ograbiałeś mnie z ziemwładztwa, za co powinienem był cię zabić. Nie obchodzę go ja… — Morgon urwał znowu i patrzył w beznamiętne oblicze ciemności. — Jaka siła była w stanie zburzyć miasta Panów Ziemi? — podjął, wsłuchując się w ciszę, która zbierała się i zamarzała w każdej kropli płynnego kamienia. — Jaka siła była w stanie zmusić Najwyższego do ukrycia się? Co przewyższa potęgą Panów Ziemi? — Zawiesił głos i nagle, niczym rozbłysk żaru w popiele z wygasłego ogniska, w głębi umysłu zaświtała mu odpowiedź.

Usiadł prosto. Powietrze wydało mu się nagle jakieś rzadkie, gryzące; trudno było nim oddychać.

— Zmiennokształtni… — Suchość drapała go w gardle. Uniósł dłoń do oczu, zagarniając ciemność, i wpatrzył się w nią. Słyszał szepty dobiegające z pamięci, z otaczających go kamieni: Wojna jeszcze się nie skończyła, przyczaiła się tylko i zbiera siły… Ci z morza. Edolen. Sec. Zniszczyli nas i nie mogliśmy już żyć na ziemi; nie mogliśmy już jej ujarzmiać… Były to głosy umarłych Panów Ziemi, głosy ich dzieci. Ręce opadły mu ciężko na kamienie, ale ciemność wciąż napierała na oczy. Zobaczył dziecko odrywające wzrok od liścia, którego dotknęło we śnie, spoglądające na równinę i tężejące. — Oni, dotykając liścia, góry, nasiona, czegokolwiek, potrafili to poznać, stać się tym. To właśnie zobaczyła Raederle, ich moc, którą pokochała. A mimo to pozabijali się nawzajem, pogrzebali swoje dzieci pod górą, by tam umarły. Znali wszystkie języki ziemi, wszystkie prawa rządzące jej kształtami i ruchami. Co się z nimi stało? Czyżby natknęli się na kształt czegoś, co nie kieruje się żadnymi prawami, tylko mocą? — Szeptał teraz jak przez sen. — Jaki by to mógł być kształt.

Urwał raptownie. Drżał i spływał potem. Zapach wody przyciągał go bezlitośnie. Wyciągnął znowu ręce, żeby jej zaczerpnąć, umierał z pragnienia. Zatrzymał dłonie tuż nad powierzchnią. Z nieruchomej tafli jeziora patrzyła nań nieziemsko piękna twarz Raederle. Wokół tej twarzy, niczym ognista korona słońca, falowały długie włosy. Zapomniał o pragnieniu. Przez długi czas klęczał bez ruchu na brzegu i wpatrywał się w to zjawisko. Nie wiedział, czy to realny obraz, czy zrodzony z tęsknoty wytwór jego wyobraźni, ale nie dbał o to. W końcu uderzył w wodę dłonią i twarz Raederle zniknęła, a po jeziorze rozeszły się kręgi.

Mordercza niekontrolowana furia poderwała Morgona na nogi. Pragnął zabić Ghisteslwchlohma gołymi rękami, ale go nie widział. Bombardowały go raz po raz impulsy mocy, mimo to nie czuł bólu; kształty przewijały się przez jego myśli szybciej niż artykułowany jeżyk. Odrzucał je kolejno, szukając dostatecznie potężnego, by pomieścił całą jego wściekłość. Poczuł, że jego ciało zatraca kształt; umysł wypełnił mu się jakimś dźwiękiem — niskim, chrapliwym, dzikim, głosami z najdalszych zakątków bezdroży. Coś go przenikało, odbijając rozbłyski światła tnące powietrze. Czuł, że coś przeszukuje mu umysł, ale w jego myślach nie było języka, był w nich tylko dźwięk przypominający dźwięczny ton nienastrojonej struny harfy. Jego furia pęczniała, dopasowywała się kształtem do wszystkich wgłębień i występów kamiennej pieczary. Odrzucił czarodzieja daleko od siebie, przytrzymał go w powietrzu jak liść na wietrze, cisnął nim o kamienną ścianę.

I nagle dotarło doń, czyj kształt przyjął.

Powrócił do własnej postaci, raptownie opuściła go dzika energia. Szlochając ze strachu i oszołomienia, ukląkł roztrzęsiony na kamieniach. Słyszał, jak czarodziej odrywa się od ściany, sapiąc ciężko, jakby w oddychaniu przeszkadzały mu połamane żebra. Kiedy ruszył przez pieczarę, Morgon usłyszał wokół siebie głosy przemawiające najprzeróżniejszymi złożonymi językami ziemi.

Słyszał szept ognia, szelest liści, wycie wilka na zalanych księżycową poświatą pustkowiach bezdroży, suchy szmer listków kukurydzy. A potem, gdzieś z oddali, dobiegł go dźwięk przypominający westchnienie samej góry. Kamień pod jego stopami drgnął lekko. Krzyknął ostro morski ptak. Ktoś ręką z kory drzewa uderzył Morgona lekko w plecy.

— Jedna zagadka i jedne drzwi — wyszeptał Morgon z goryczą, czując, jak ktoś zabiera mu wysadzany gwiazdkami miecz.

Czekał z zapartym tchem w oku ciemności, pewien, że miecz zaraz na niego spadnie, ale nic się nie działo. I nagle głos Raederle, narastający do Wielkiego Krzyku, wyrwał go z odrętwienia:

— Morgonie!

Ze stropu pieczary posypały się głazy, krzyk urwał się, dziko świsnął miecz. Morgon usłyszał, jak uderza o kamienie. Przerażony, mimowolnie zawołał Raederle po imieniu. Podłoże znowu drgnęło, popychając go ku brzegowi jeziora. Miecz zsunął się za nim. Wibrował jeszcze dziwną, wysoką nutą, która ścichła, kiedy Morgon schylił się po niego i wsunął do pochwy. Dał się słyszeć trzask, jakby w którejś ze ścian pękł kryształ.

Pękając, śpiewał — na niską, śpiewną nutę, która rozkruszała jego jądro. Odzywały się inne kryształy; korzenie góry wypełnił ogłuszający rumor. Z góry padały kamienie i pył; na wpół uformowane kryształy rozsypywały się w proch w zderzeniu ze skalnym podłożem. Pieczara rozbrzmiewała głosami nietoperzy, delfinów, pszczół. Morgon usłyszał krzyk Raederle. Klnąc ze szlochem, podźwignął się na nogi. Skalna płyta pod jego stopami dygotała, wydając pomruk, który przechodził w ryk. Naraz pękła i jedna połowa wypiętrzyła się, zachodząc na drugą. Wstrząs rzucił go w jezioro. Cały basen jeziora — ogromna kolista niecka wyżłobiona w litej skale — zaczął się przechylać.

Na chwilę nakryła go fala czarnej wody. Kiedy ponownie się wynurzył, usłyszał przeraźliwy zgrzyt, jakby sama góra odrywała się z jękiem od swych korzeni.

Wicher wdarł się do kamiennej pieczary. Oślepił Morgona, wtłoczył mu krzyk z powrotem do gardła. Jezioro zmieniło się w czarny wir, który go wessał. Zanim zniknął pod wodą, usłyszał jeszcze coś, co mogło być albo dzwonieniem krwi w uszach, albo dźwiękiem idealnie nastrojonej struny, płynącym z samego jądra basowego głosu wichru.

Woda wypluła Morgona z powrotem na powierzchnię. Basen przechylał się coraz bardziej, wylewając go wraz z wodą na przeciwległą pionową ścianę. Wstrzymał oddech i zanurkował, usiłując płynąć pod falę. Ale odrzuciła go na skałę. Ściana rozstąpiła się przed nim, zanim w nią uderzył. Woda runęła przez powstałą szczelinę, porywając go ze sobą. Poprzez ryk wodospadu słyszał ostatnie podrygi góry grzebiącej swoje własne serce.

Woda z jeziora poniosła go najeżonym skalnymi zębami przełomem i przerzuciła przez kamienny próg. Znalazł się w rwącym strumieniu. Próbował się z niego wydostać, chwytając się skalnych półek, szorstkich od klejnotów ścian, ale towarzyszący mu wciąż wiatr spychał go z powrotem do wody i niósł razem z nią w nieznane. Strumień wpadł do innego wodnego cieku; wir wciągnął go pod kamienną półkę i cisnął w nurt innej rzeki. Ta rzeka wyniosła go w końcu spod góry, przeciągnęła przez spienione katarakty i utrzymującego się ostatkiem sił na powierzchni wypluła do Ose.

Tu udało mu się wreszcie wypełznąć na brzeg. Przywarł półprzytomny do zalanej słońcem ziemi. Dziki wicher wciąż szarpał na nim ubranie; wysokie sosny pojękiwały pod jego naporem. Krztusząc się, wypluwał z siebie gorzką wodę. Kiedy w końcu podpełzł do brzegu, by napić się słodkiej wody z Ose, wiatr omal z powrotem go do niej nie zepchnął. Uniósł głowę i spojrzał na górę. Cześć jej stoku zapadła się pod ziemię; na zboczu leżały drzewa wyrwane z korzeniami przez osuwające się skały i ziemię. W przełęczy, jak okiem sięgnąć, szalał wicher przyginający do ziemi drzewa.

Morgon spróbował wstać, ale nie wystarczyło mu sił. Wiatr zdawał się wypłaszać go z jego własnej postaci. Wyciągnął ręce i zacisnął dłonie na grubych korzeniach. Poczuł ogromną siłę drzewa, gdy to zadrżało pod jego dotykiem.

Przywarł do pnia i podciągnął się po sękach i wybrzuszeniach do pozycji pionowej. Potem oderwał się od drzewa i uniósł ramiona, tak jakby chciał nimi zagarnąć wiatr.

Z dłoni i głowy wyrosły mu gałęzie. Myśli splątały się jak korzenie. Wyciągnął się w górę. Żywica pociekła mu po korze jak łzy. Jego imię utworzyło rdzeń; na tym rdzeniu narastał słój za słojem ciszy. Wystawił głowę wysoko ponad sklepienie lasu. Zakotwiczony mocno w ziemi, uginając się pod furią wichru, zniknął w sobie samym, za twardą, smaganą wiatrem tarczą własnych doświadczeń.

Загрузка...