4

Kiedy obudziła się przed świtem, zaczął ją uczyć. Słońce jeszcze nie wzeszło; otaczał ich chłodny, cichy las. Słuchała w milczeniu jego wykładu, obserwowała, jak budzi i przywabia sokoła śpiącego na wysokim drzewie. Sokół kwilił przeszywającym głosem, siedząc mu na przedramieniu; był głodny i chciał polować. Morgon uciszył ptaka umysłem. Potem spojrzał na Raederle i widząc w jej oczach niepokój, zwrócił sokołowi wolność.

— Nie zmienisz postaci, jeśli nie będziesz tego chciała — powiedział.

— Ja chcę — zaprotestowała.

— Nie, nie chcesz.

— Morgonie…

Odwrócił się, podniósł z ziemi siodło i zarzucił je na grzbiet jednego z koni.

— Rozumiem — mruknął, zaciskając popręgi.

— Nic nie rozumiesz — fuknęła. — Nawet nie spróbowałeś. Poprosiłam cię, żebyś mnie nauczył, a ty obiecałeś, że to zrobisz. Zależy mi na naszym bezpieczeństwie. — Zastąpiła mu drogę, kiedy podnosił z ziemi drugie siodło. — Morgonie.

— Wszystko w porządku — powiedział, siląc się na spokój. — Coś wymyślę.

Nie odzywała się do niego przez kilka godzin. Z początku jechali szybko, ale potem ruch na drodze wzmógł się i zwolnili, bo swoim pośpiechem zaczęli zwracać na siebie uwagę. Przejazd blokowały skutecznie stada świń, owiec i młodych białych byczków, które pędzono z odległych gospodarstw do Caithnard, przez co kupieckie wozy oraz kmiece furmanki wypełnione rzepą i kapustą wlokły się niemiłosiernie. W południe żar lejący się z nieba zamienił nawierzchnię drogi w suchy pył, którym musieli oddychać. Przed smrodem zwierząt i zgiełkiem nie było ucieczki. Kosmyki brudnych, spoconych włosów raz po raz wysuwały się Raederle spod kapelusza i lgnęły do twarzy. Zirytowana tym, zatrzymała konia, wzięła kapelusz w zęby, na oczach staruchy prowadzącej świnię na targ skręciła włosy w węzeł i z powrotem wcisnęła kapelusz na głowę. Morgon widział to, ale nic nie powiedział. Jej milczenie zaczynało mu doskwierać tak samo jak upał i tłok na drodze. Nie wiedział już, czy dziewczyna czeka, aż on pierwszy się odezwie, czy może woli, żeby nic nie mówił; zastanawiał się, czy czasem nie żałuje, że w ogóle opuściła Anuin. Spróbował sobie wyobrazić podróż bez niej; byłby już w połowie drogi przez Ymris, lecąc do Lungold szlakiem kruków, by stanąć tam znowu oko w oko z Ghisteslwchlohmem.

Otrząsnął się z tych rozważań i rozejrzał dookoła. Wszędzie był kurz i poszarzała od niego zieleń, widział odblaski słońca odbijającego się rytmicznie w mosiężnych kociołkach na wózku przekupnia. Otarł pot z twarzy i w tym momencie Raederle zdecydowała się przerwać milczenie.

— Co ja źle zrobiłam? — spytała urażonym tonem. — Przecież postępowałam zgodnie z twoimi wskazówkami.

— Powiedziałaś “tak”, a pomyślałaś “nie” — odparł znużony. — Dlatego się nie udało.

Spojrzała na niego, marszcząc brwi.

— Co ci jest?

— Nic.

— Żałujesz, że mnie ze sobą zabrałeś. Ściągnął cugle.

— Przestaniesz? Ranisz mi serce. To ty żałujesz, że się ze mną wybrałaś.

Raederle też zatrzymała konia. Na jej twarzy odmalowała się rozpacz. Patrzyli na siebie oszołomieni, sfrustrowani. Za ich plecami zaryczał muł. Ruszyli dalej w ciężkim, dusznym milczeniu, od którego, tak jak z wieży bez drzwi, najwyraźniej nie było ucieczki.

Nagle Morgon zatrzymał oba konie i sprowadził je z drogi nad brzeg rzeki. Zgiełk ścichł; powietrze było tu czystsze i rozbrzmiewało łagodnym śpiewem ptactwa. Morgon przykląkł nad rzeką, napił się chłodnej, orzeźwiającej wody, a potem obmył nią twarz i skropił włosy. Widział w nurcie odbicie stojącej nad nim sztywno Raederle. Nie odrywając od tego odbicia wzroku, przykucnął. Po chwili odwrócił powoli głowę i spojrzał na dziewczynę.

Nie wiedział, jak długo tak na nią patrzył, ale w końcu drgnęła i uklękła obok niego.

— Jak możesz tak na mnie patrzeć?

— Wspominałem — odparł. Raederle zdjęła kapelusz. Pogłaskał ją po włosach. — Przez ostatnie dwa lata bardzo często o tobie myślałem. Teraz wystarczy mi odwrócić głowę i widzę cię obok siebie. Wciąż mnie to zaskakuje, mam wrażenie, że to jakieś czary.

— Morgonie, co z nami będzie? Boję się… tak się boję mocy, która we mnie drzemie.

— Zaufaj sobie.

— Nie potrafię. Widziałeś, jak ją wykorzystałam w Anuin. Nie byłam wtedy sobą; byłam cieniem innego dziedzictwa — tego, które próbuje cię zgładzić.

Przygarnął ją do siebie.

— Przywołałaś mnie tylko do porządku — wyszeptał. Tulił ją przez długą chwilę, potem podjął niepewnie: — Chcesz posłuchać zagadki?

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się lekko.

— Posłuchać mogę.

— Żyła sobie kiedyś kobieta, góralka z Herun imieniem Arya, która kochała zwierzęta. Pewnego dnia znalazła maleńkie, czarne stworzonko, którego nazwy nie znała. Zabrała je do swojej chaty, nakarmiła, zaopiekowała się nim. Stworzonko rosło i rosło. Wyrosło tak, że z chaty czmychnęły wszystkie inne zwierzęta, i zostało tylko ono, ciemne, olbrzymie, bezimienne. Snuło się po izbach za przerażoną Aryą, która nie wiedziała, co z nim począć, i bała się z nim zadrzeć…

Raederle zakryła dłonią usta Morgona i wsparła głowę na jego ramieniu. Czuł bicie jej serca.

— I co zrobiła? — wyszeptała po chwili.

— A co ty zrobisz?

Czekał na jej odpowiedź, ale nawet jeśli jej udzieliła, to szum rzeki uniósł ją w dal, zanim dotarła do jego uszu.

Kiedy wrócili na drogę, było tam już pusto i cicho. Cienie wydłużyły się, słońce chyliło się ku zachodowi i kryło za koronami drzew. Morgonowi nie podobało się to, że są sami. Nic nie powiedział Raederle, ale odetchnął z ulgą, kiedy godzinę później dogonili dużą grupę podróżnych. Ich wozy, furmanki i konie stały przed gospodą, starą chałupą wielkości stodoły z przylegającymi do niej stajniami i kuźnią. Sądząc po dolatującym ze środka gwarze i wybuchach śmiechu, przybytek był dobrze zaopatrzony i interes się kręcił. Morgon napoił konie w korycie ustawionym pod stajniami. Marzył o piwie, ale wolał nie pokazywać się w gospodzie. Kiedy wrócili na drogę, cienie już zblakły; zmierzch wisiał przed nimi niczym widmo.

Wjechali weń. Ptaki umilkły; ciszę mącił tylko stukot kopyt i parskanie wierzchowców. Minęli kilka obozowisk handlarzy koni. Ludzie siedzieli przy wielkich ogniskach, nieopodal pasły się spętane zwierzęta. Morgon przenocowałby chętnie w ich sąsiedztwie; czułby się bezpieczniej. Ale coś kazało mu jechać dalej. Ludzkie głosy ścichły, a oni zagłębiali się w zapadający zmierzch. Morgon wyczuwał niepokój Raederle, ale się nie zatrzymywał. W pewnej chwili poczuł jej rękę na swoim ramieniu i obejrzał się. Patrzyła za siebie na drogę, którą przebyli. Pobiegł za jej wzrokiem i ściągnął ostro cugle.

Jakąś milę za nimi majaczyła grupka jeźdźców. Jechali ani za szybko, ani za wolno, w sarn raz tak, jak pozwalały na to gęstniejące ciemności. Morgon obserwował ich przez chwilę w milczeniu, potem pokręcił głową i odpowiadając na nieme pytanie Raederle, mruknął:

— Nie wiem…

Szarpnął za cugle i sprowadził konia z drogi między drzewa. Posuwali się brzegiem rzeki i zatrzymali dopiero, kiedy zrobiło się tak ciemno, że nic już nie widzieli. Nie rozpalili ogniska. Posilili się suchym chlebem i suszonym mięsem. Rzeka w tym miejscu była głęboka i wolno toczyła swe wody. Jej cichy szmer nie mógł zagłuszyć tętentu kopyt, a przecież Morgon nie słyszał, żeby jeźdźcy ich minęli. Wrócił myślami do milczącej postaci, którą widział wśród drzew, do tajemniczego krzyku, który rozbrzmiał w samą porę. Dobył miecza.

— Morgonie — odezwała się Raederle — dzisiaj ja będę czuwała. Ty nie spałeś całą poprzednią noc.

— To mi nie pierwszyzna — odparł. Ale oddał jej miecz i wyciągnął się na kocu. Nie zasnął; leżał, nasłuchując i obserwując gwiazdy przesuwające się wolno po firmamencie. W pewnej chwili usłyszał znowu cichutkie pobrzękiwanie harfy. Dolatywało z ciemności, jakby się droczyło z jego wspomnieniami.

Usiadł zaintrygowany. Nie widział między drzewami żadnych ognisk; nie słyszał głosów, tylko te dziwne dźwięki harfy. Była idealnie nastrojona, miała łagodne, soczyste brzmienie, ale harfista mylił ciągle melodię. Morgon zakrył dłońmi oczy.

— Kto, na Hel… — Zerwał się na równe nogi.

— Morgonie — powiedziała cicho Raederle — na świecie są jeszcze inni harfiści.

— On gra w ciemnościach.

— Skąd wiesz, że to mężczyzna? Może to kobieta albo chłopiec, który ze swoją pierwszą harfą podróżuje do Lungold. Jeśli chcesz zniszczyć wszystkie harfy świata, to najlepiej zacznij od tej, którą nosisz na plecach, bo z nią nigdy nie zaznasz spokoju. — Kiedy nie odpowiadał, dodała: — Chcesz posłuchać zagadki?

Odwrócił się i spojrzał na ledwie widoczną w mroku sylwetkę dziewczyny i na miecz połyskujący blado w jej dłoniach.

— Nie — powiedział. Po chwili usiadł obok niej zmęczony wsłuchiwaniem się w tony znanej ymriskiej ballady, którą tajemniczy harfista tak niewprawnie grał.

— Wolałbym, żeby nękał mnie swą grą lepszy harfista — mruknął zgryźliwie i wziął miecz od Raederle. — Ja będę czuwał.

— Nie zostawiaj mnie tu samej — poprosiła, czytając w jego myślach.

— Dobrze — westchnął.

Położył sobie miecz na kolanach i wpatrywał się z napięciem w klingę, z której blask księżyca krzesał zimne ognie, dopóki harfa nie ucichła. Dopiero wtedy odetchnął z ulgą.


* * *

Od tej pory Morgon słyszał harfę każdej kolejnej nocy. Odzywała się o najdziwniejszych porach, zazwyczaj kiedy siedział i nasłuchiwał. Jej tony docierały do niego na granicy słyszalności; Raederle nie zakłócały snu. Czasami słyszał ją we śnie, a wtedy budził się zdrętwiały, zlany potem, i mrugając półprzytomnie, powracał wolno z ciemności sennych w rzeczywiste, w żadnej z nich nie znajdując ucieczki przed natrętną muzyką. Pewnej nocy poszedł szukać harfisty, ale zabłądził między drzewami. Wracając nad ranem do obozu pod postacią wilka, spłoszył konie, a krąg ognia, którym otoczyła je Raederle, omal nie osmalił mu sierści.

Im dłużej podróżowali, tym bardziej dłużyła im się monotonna droga przez zwartą puszczę. Morgon analizował bez ustanku zasłyszane strzępy rozmów, wyrazy twarzy napotykanych ludzi, odgłosy przed i za nimi, spojrzenia, którymi od czasu do czasu obrzucały ich przelatujące ptaki. Jego niepokój rósł. Usiłował obserwować drogę przed i za sobą jednocześnie, wypatrując harfisty, koniokradów, zmiennokształtnych. Raederle słuchał jednym uchem. Kiedy pewnego razu w ogóle przestała się odzywać, uświadomił to sobie dopiero po wielu godzinach. Caithnard było już daleko i ruch na drodze zmniejszył się. Zdarzało się, że przez wiele mil nikogo nie spotykali. Ale upał nie folgował, a każdy obcy pojawiający się na drodze wzbudzał od razu podejrzenia. Jednak noce, jeśli nie liczyć natrętnych dźwięków harfy, upływały im spokojnie. W dniu, w którym Morgon uznał wreszcie, że są bezpieczni, stracili konie.

Tego wieczoru wcześnie zatrzymali się na nocleg, bo oboje byli zmęczeni. Raederle zeszła nad brzeg rzeki, żeby umyć włosy, Morgon zaś wrócił do odległej o pół mili gospody, którą po drodze mijali, z zamiarem dokupienia żywności i posłuchania wieści ze świata. W gospodzie kłębił się tłum podróżnych — wymieniający się plotkami przekupnie, zubożali muzycy żebrzący o posiłek grą na wszelkich możliwych instrumentach, tylko nie na harfie; kupcy, kmiecie; rodziny wyglądające tak, jakby w panice porzuciły swoje domostwa, z całego dobytku unosząc tylko to, co komu wpadło w rękę.

Powietrze było ciężkie od podlanych winem rozmów. Morgon zaczął się przepychać w głąb izby, kierując się na dolatujący stamtąd tubalny, donośny głos:

— Dwadzieścia lat — huczał mężczyzna. — Dwadzieścia lat przemieszkałem naprzeciwko tego miejsca. Sprzedawałem w swoim sklepie eleganckie tkaniny i futra ze wszystkich stron królestwa i ani razu nie zauważyłem w ruinach tej starożytnej szkoły niczego podejrzanego, może czasem tylko przemknął jakiś cień, który nie wiadomo skąd się brał. Aż tu naraz, pewnej nocy, kiedy do późna ślęczałem nad księgami rachunkowymi, widzę, że w niektórych powybijanych oknach pali się światło. Żaden człowiek nigdy nie zapuszczał się w te ruiny, choć powiadają, że skarbów tam co niemiara — to miejsce cuchnęło katastrofą. I to mi wystarczyło. Załadowałem na wóz cały towar, jaki miałem na składzie, zostawiłem swoim dostawcom wiadomość, że jak coś dla mnie mają, to niech mnie szukają w Caithnard, i wziąłem nogi za pas. Jeśli w tym mieście zanosi się na kolejną wojnę czarodziejów, to ja wolę ją przeczekać w drugim końcu królestwa.

— W Caithnard? — spytał z niedowierzaniem inny kupiec. — Kiedy północną połowę wybrzeża Ymris trawi wojenna pożoga? W Lungold są przynajmniej czarodzieje. Caithnard ma tylko kramarzy z rybiego targu i studentów. Ani martwą rybą, ani książką bronić się nie da. Opuściłem Caithnard. Udaję się na bezdroża; za pięćdziesiąt lat może wrócę.

Do Morgona podszedł karczmarz i dalszy ciąg rozmowy utonął w ogólnym gwarze.

— Co podać, panie? — spytał usłużnie karczmarz.

Morgon zamówił piwo. Pochodziło z Hed i skutecznie przepłukało mu gardło z kurzu stu przebytych mil drogi. Pijąc je, przysłuchiwał się innym rozmowom; zainteresowało go to, co mówił jakiś przekupień o zgorzkniałej twarzy:

— To przez tę przeklętą wojnę w Ymris. Połowa kmieci z Ruhn musiała oddać armii swoje konie — potomków bojowych rumaków z Ruhn, których używali w charakterze koni zaprzęgowych. Król ma, co prawda, własne stada na Wichrowej Równinie, ale płaci krwawą cenę za pata w tej wojnie. Jego rycerze kupują teraz każdego konia, jakiego im się zaoferuje, tak samo kmiecie. Nikt już nie pyta, skąd koń pochodzi. Od wyjazdu z Caithnard moich wozów co noc pilnują uzbrojone straże.

Morgona ogarnął nagle niepokój o Raederle i konie. Odstawił pusty kufel. Siedzący obok kupiec zapytał o coś przyjaźnie; odburknął mu coś w odpowiedzi. Miał już wstać i wyjść, kiedy nagle usłyszał swoje imię.

— Morgon z Hed? Słyszałem, że zjawił się podobno w Caithnard przebrany za studenta. Zniknął, zanim Mistrzowie zdołali go rozpoznać.

Morgon rozejrzał się ukradkowo. Wokół dzbana z winem zgromadziła się grupka muzyków.

— Był w Anuin — powiedział dudziarz, ścierając ślinę ze swojego instrumentu. Potoczył wzrokim po twarzach towarzyszy. — Nie słyszeliście o tym? Dopadł wreszcie harfistę Najwyższego w Anuin w królewskiej sali tronowej…

— Harfista Najwyższego — powtórzył z goryczą tyczkowaty młodzieniec obwieszony kolekcją bębenków. — I co na to Najwyższy? Człowiek traci swoje ziemwładztwo, zostaje zdradzony w imieniu Najwyższego przez harfistę, który oszukał wszystkich królów królestwa, a Najwyższy nie kiwnie nawet palcem — jeśli go w ogóle ma — by wymierzyć sprawiedliwość.

— Gdyby mnie ktoś pytał — wtrącił się śpiewak — to bym mu powiedział, że żadnego Najwyższego nie ma. Wymyślił go Założyciel Lungold.

Zamilkli na chwilę. Śpiewak mrugał nerwowo, nie wiedzieć czemu przestraszony własnymi słowami, tak jakby przywidziało mu się nagle, że Najwyższy stoi nad nim z kuflem piwa w dłoni i przysłuchuje się rozmowie.

— Ale nikt cię nie pytał — warknął inny śpiewak. — Przestańcie mielić po próżnicy ozorami. Chcę posłuchać, co się wydarzyło w Anuin.

Morgon odwrócił się, żeby wstać, ale przytrzymała go czyjaś dłoń. Kupiec, który przed chwilą go zagadywał, powiedział powoli, z zakłopotaniem:

— Ja ciebie już gdzieś widziałem. Mam twoje imię na końcu języka, znam je… kojarzysz mi się z deszczem…

Morgon poznał go teraz; z tym samym kupcem rozmawiał dawno temu w deszczowy jesienny dzień w Hlurle, dokąd trafił po opuszczeniu Herun.

— Nie wiem, o czym mówisz — burknął opryskliwie. — Od tygodni nie spadła kropla deszczu. Zabierzesz tę rękę czy mam z nią wyjść?

— Panowie, panowie — wymruczał karczmarz. — Żadnych awantur pod moim dachem.

Kupiec wziął z tacy dwa kufle i jeden postawił przed Morgonem.

— Bez urazy. — Wciąż studiował z zainteresowaniem twarz Morgona. — Porozmawiaj ze mną chwilę. Mieszkam w Kraal i od miesięcy jestem w podróży. Brakuje mi…

Wyrywając mu się, Morgon potrącił łokciem kufel. Piwo chlusnęło na stół i ściekło na podołek jakiemuś handlarzowi koni, który z przekleństwem na ustach zerwał się z miejsca. Coś w twarzy Morgona — malująca się na niej władczość, a może desperacja — kazało mu powściągnąć pierwszą złość.

— Nie godzi się tak traktować dobrego piwa — burknął ponuro. — Ani tego, który je stawia. Jak udało ci się dożyć tego wieku, skoro bez powodu wszczynasz burdy?

— Śpieszę się — warknął Morgon. Rzucił na stół monetę i wyszedł w zapadający zmierzch. Własna obcesowość napełniała go niesmakiem. Szedł szybko przez las, przeklinając dłużącą się drogę, kurz, gwiazdki na swym czole, i wszystkie cienie wspomnień, przed którymi nie mógł uciec.

Omal nie minął obozu. Zatrzymał się oszołomiony. Raederle i koni nie było. Przemknęło mu przez myśl, że może uraził ją czymś tak, że postanowiła zabrać oba wierzchowce i wracać do Anuin. Ale juki i siodła leżały tam, gdzie je rzucił; nie dostrzegał żadnych śladów walki — stratowanych liści czy osmalonych korzeni drzew. I nagle usłyszał jej wołanie. Brnęła z drugiego brzegu przez płytką w tym miejscu rzekę. Twarz miała zapłakaną.

— Morgonie, kiedy brałam z rzeki wodę, przemknęło obok mnie dwóch jeźdźców. Omal mnie nie stratowali. Byłam taka zła, że zorientowałam się, iż odjeżdżają na naszych koniach, dopiero kiedy byli już na drugim brzegu. I wtedy…

— Puściłaś się za nimi w pogoń? — spytał z niedowierzaniem.

— Myślałam, że znalazłszy się między drzewami, zwolnią. Ale oni pognali galopem. Przepraszam.

— Dostaną za nie w Ymris dobrą cenę — mruknął ponuro Morgon.

— Morgonie, oni nie ujechali jeszcze mili. Mógłbyś z łatwością odzyskać te konie.

Patrzył przez chwilę niezdecydowany na jej rozgniewaną, zmęczoną twarz. Potem odwrócił się i schylił po torbę z żywnością.

— Armia Heureu potrzebuje ich bardziej niż my — rzucił.

Cisza, jaka zaległa za jego plecami, była niemal namacalna. Rozsupłał troki worka na żywność i po raz nie wiadomo który zaklął. Zapomniał dokupić prowiantu.

— Chcesz mi powiedzieć, że resztę drogi do Lungold odbędziemy pieszo?

— Na to wygląda.

Palce, którymi trzymał troki worka, drżały mu lekko. Wyczuł, jak Raederle wzrusza ramionami. Odwróciła się i zeszła nad rzekę po bukłak z wodą.

— Kupiłeś wino? — spytała po powrocie.

— Zapomniałem. Zapomniałem po co tam w ogóle poszedłem — przyznał i żeby nie dopuścić jej do głosu, szybko podjął: — I nie mogę tam wrócić, bo to grozi udziałem w karczemnej awanturze.

— A czy ja cię o to prosiłam? Nawet nie miałam zamiaru. — Raederle usiadła ciężko obok ogniska i dorzuciła do niego suchą gałązkę. — Ty nie kupiłeś jedzenia, ja nie dopilnowałam koni. Jesteśmy kwita. — Podciągnęła kolana pod brodę i wsparła na nich czoło. — Morgonie — szepnęła. — Przepraszam. Prędzej doczołgam się do Lungold, niż nauczę się zmieniać postać.

Popatrzył na nią z góry, odwrócił się, obszedł ognisko i wbił wzrok w pień starego drzewa. Po chwili przekrzywił głowę, czując, że drzewo też na niego patrzy, że widzi samo tajemnicze źródło jego mocy. Naszły go wątpliwości, czy może prosić Raederle o coś takiego. Niepewność z wolna ustąpiła.

— Nie możesz uciec przed sobą — powiedział.

— Ty uciekasz. Może nie przed sobą, ale przed zagadką, której boisz się stawić czoło.

Uniósł głowę i podsycił dogasający ogień.

— Idę na ryby — powiedział. — Jutro rano wrócę do gospody i kupię, co nam trzeba. Może uda mi się sprzedać tam siodła. Pieniądze by się nam przydały. Do Lungold jeszcze daleko.

Przez cały następny dzień prawie ze sobą nie rozmawiali. Letni upał doskwierał im bardzo, chociaż szli cienistym poboczem drogi. Morgon dźwigał cały dobytek. Dopiero teraz uświadamiał sobie, ile to wszystko waży. Rzemienie wrzynały mu się w ramiona, a on rozpamiętywał ostatnią kłótnię z Raederle. Zaoferowała się, że też coś poniesie, a on ofuknął ją gniewnie. Więcej tego tematu nie poruszyła. W południe zeszli nad rzekę, żeby wymoczyć otarte stopy. Zimna woda ochłodziła nastroje i zamienili kilka słów. Po południu na drodze trochę ucichło; słyszeli skrzypienie nadjeżdżających wozów na długo przed tym, nim je zobaczyli. Ale skwar był nie do zniesienia. Dali w końcu za wygraną i do zmierzchu wlekli się brzegiem wzburzonej rzeki.

Wieczorem wybrali miejsce na biwak. Morgon zostawił Raederle moczącą nogi w rzece, a sam, pod postacią sokoła, wybrał się na łowy. Upolował królika drzemiącego na łące w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Raederle zastał tak, jak ją był zostawił, z nogami w wodzie. Oprawił zdobycz, nadział ją na zieloną gałąź i zawiesił nad ogniskiem. Raederle wciąż siedziała bez ruchu nad wodą. Zawołał ją.

Podniosła się z trudem, stawiając ostrożnie kroki, podeszła do ogniska, usiadła i podwinęła pod siebie mokre nogi. Przyjrzał się jej w blasku ognia, zapominając o obracaniu rożna. Twarz miała nieruchomą, ściągniętą, oczy pełne bólu. Kiedy na niego spojrzała, dostrzegł w nich wyraźną skargę. Współczucie zaparło mu na chwilę dech w piersiach.

— Czemu nie powiedziałaś, że aż tak cierpisz? — spytał. — Pokaż mi stopy.

— Zostaw mnie w spokoju! — Zaskoczyła go złość, z jaką to powiedziała. — Powiedziałam, że dojdę do Lungold, a więc tam dojdę.

— Jak? — Wstał. Gniew na samego siebie ściskał mu krtań. — Kupię ci konia.

— Za co? Nie udało ci się przecież sprzedać siodeł.

— Sam się w niego zmienię. Pojedziesz na mnie.

— O, nie. — Z jej głosu przebijał znajomy, niewytłumaczalny gniew. — Nie uczynisz tego. Nie będziesz mnie dźwigał na grzbiecie do samego Lungold. Powiedziałam, że pójdę sama.

— Nie ujdziesz trzech kroków!

— Ujdę. Wieczerza nam się spali, jeśli zaraz nie obrócisz tego patyka.

Nie zareagował; pochyliła się i sama obróciła królika nad ogniskiem. Morgon patrzył na twarz dziewczyny skąpaną w odblasku płomieni i nie poznawał jej.

— Raederle — podjął błagalnie — jak ty to sobie, na Hel, wyobrażasz? W tym stanie iść nie możesz. Mnie dosiąść nie chcesz; wzbraniasz się przed zmianą postaci. Może chcesz wrócić do Anuin?

— Nie. — Wypowiedziała to słowo tak, jakby bardzo ją zranił swoim podejrzeniem. — Może nie jestem taka dobra w rozwiązywaniu zagadek, ale ślubów dotrzymuję. Przysięgłam na imię Ylona, że nigdy cię nie opuszczę.

Pochyliła się znowu. Morgon myślał, że chce obrócić rożen, ale ona zaczerpnęła pełną garść ognia.

— Nienawidzę Ylona i wszystkiego, co się z nim wiąże, ale był swego czasu królem An i z tej racji należy mu się pewien szacunek. — Głos jej się łamał. Uformowała z ognia ramę i zaczęła rozciągać na niej palcami cienkie jak włos struny. Morgon uświadomił sobie nagle, co robi. Skończyła i podała mu swoje dzieło: harfę z ognia pożerającą ciemności wokół jej ręki. — Jesteś zagadką. Skoro pokładasz taką wiarę w znaczeniu zagadek, pokaż mi to. Nawet z własną nienawiścią nie potrafisz sobie poradzić, a zadajesz mi zagadki. Istnieje określenie na takiego człowieka.

— Głupiec — mruknął, nie dotykając harfy. Patrzył, jak światło igra bezgłośnie po ognistych strunach. — Teraz przynajmniej znam swoje imię.

— Jesteś Naznaczony Gwiazdkami. Dlaczego nie pozwalasz mi samej podejmować decyzji. To, czym ja jestem, w ogóle się nie liczy.

Patrzył na nią ponad płonącą harfą. Coś, co nieopatrznie powiedział albo pomyślał, sprawiło, że harfa rozprysła się w jej dłoni na kawałki. Sięgnął ponad ogniem, chwycił Raederle za ramiona i zmusił ją, by wstała.

— Jak możesz tak do mnie mówić? Czego, na Hel, się boisz?

— Morgonie…

— Przecież nie każę ci przybierać postaci, która nie będzie odpowiadała żadnemu z nas!

— Morgonie — powtórzyła z naciskiem. — Czy ty nie rozumiesz? Ja nie uciekam przed czymś, czego nienawidzę, uciekam przed czymś, czego pragnę. Przed mocą tego bękarciego dziedzictwa. Pragnę jej. Pragnę tej mocy, która przeżera Ymris i usiłuje zniszczyć królestwo i ciebie… ciągnie mnie do niej. Jestem nią napiętnowana. I kocham ciebie. Mistrza zagadek. Mężczyznę, który musi walczyć ze wszystkim, co wiąże się z tym dziedzictwem. Prosisz mnie o coś, co na pewno znienawidzisz.

— Nie — szepnął.

— Ziemwładcy, czarodzieje z Lungold… jak ja im spojrzę w oczy? Jak im powiem, że jestem spokrewniona z twoimi wrogami? Czy będą mi mogli zaufać? Czy ja mogę ufać samej sobie, skoro pragnę tej strasznej mocy…

— Raederle. — Morgon uniósł rękę, dotknął jej twarzy i otarł ją z ognia i łez. Ale niespokojne cienie dalej po niej tańczyły. Wydawała mu się ulepiona z ognia i ciemności, odnosił wrażenie, że patrzy na kogoś, kogo nigdy dotąd nie widział, a i teraz nie widzi za dobrze. Było w tym licu coś zwodniczego, coś, co znikało, kiedy go dotykał. — Nie prosiłem cię nigdy o nic, poza prawdą.

— Nigdy nie wiedziałeś, o co mnie prosisz…

— Masz rację. Po prostu proszę. — Przedzielający ich ogień kształtował się w odpowiedź, której szukał. Zobaczył nagle tę odpowiedź i jednocześnie zobaczył Raederle, kobietę, za którą do wieży Pevena szło na śmierć tylu mężczyzn, która ukształtowała swój umysł w płomień, która kochała go, spierała się z nim i pragnęła mogącej go zniszczyć mocy. Elementy tej zagadki usiłowały przez chwilę dopasować się w jego umyśle. Potem złączyły się w jedno i ujrzał znajome twarze zmiennokształtnych — Eriela, harfisty Corriga, którego zabił, zmiennokształtnych z Isig, których również zabił. Przeszedł go dreszcz lęku i zachwytu. — Jeśli widzisz… jeśli widzisz w nich coś wartościowego — wyszeptał — to czym, na Hel, są?

Raederle milczała. Twarz jej znieruchomiała, policzki lśniły od łez.

— Tego nie powiedziałam.

— Owszem, powiedziałaś.

— Nieprawda. W ich mocy nie ma niczego wartościowego.

— Owszem, jest. Czujesz ją w sobie. Pragniesz jej.

— Morgonie…

— Albo ty zmieniasz przede mną postać, albo oni. Ciebie znam.

Odsunęła się niezdecydowanie. Morgon szukał słów, którymi mógłby zdobyć jej zaufanie. Powoli zaczynał rozumieć, jak może do niej dotrzeć.

Sięgnął za siebie i ściągnął z pleców harfę, zdejmując z niej czar niewidzialności. Wypełniła jego dłonie niczym wspomnienie. Usiadł. Zastygła w bezruchu Raederle obserwowała go w milczeniu od ogniska. Popatrzył na enigmatyczne gwiazdki zdobiące ramę harfy, potem przycisnął ją do ramienia i szarpnął struny. Pochłonięty grą, zapomniał na chwilę o Raederle. Jego palce przypominały sobie rytmy, akordy, niepewnie wyczarowywały z ciszy fragmenty pieśni. Starożytne, nieskazitelne brzmienie instrumentu znowu go zachwyciło. Raederle przysunęła się i znowu znieruchomiała. Siedziała teraz tyłem do ogniska, nie widział więc jej twarzy.

Z mroków pamięci wtórował mu jakiś harfista. Im głośniej grał, by to wspomnienie zagłuszyć, tym natrętniejsza stawała się tamta muzyka: odległa, piękna, docierająca spoza czerni, spoza zapachu wody, która płynęła donikąd i od tysięcy lat nigdzie nie dopłynęła. Ognisko za plecami Raederle skurczyło się do punktu światła, który coraz bardziej się od niego oddalał, aż w końcu czerń niczym dłoń opadła na jego oczy. Drgnął na dźwięk czyjegoś głosu, który, odbijając się echem od kamieni, ścichł po chwili. Twarzy nie widział. Wyciągnął rękę poprzez ciemność, ale dotknął tylko kamienia. Ten głos zawsze go zaskakiwał, choćby nie wiadomo jak nasłuchiwał kroków. A słuchał teraz z natężeniem, leżąc na kamieniu. Głos wyzwolił wspomnienia, których nie mógł stłumić, przypomniał ból podczas walki na pięści, nie kończące się pytania, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi, co doprowadzało go do ślepej furii, i nagle ta furia przeszła w przerażenie, bo poczuł, jak zamierają w nim kruche, zawiłe instynkty prawa ziemi. Usłyszał swój własny głos udzielający odpowiedzi… Usłyszał dźwięki harfy.

Jego dłonie znieruchomiały. Rama harfy boleśnie uciskała policzek. Raederle siedziała obok, obejmując go ramieniem. W głowie rozbrzmiewały mu wciąż dźwięki harfy. Spróbował je odpędzić. Bezskutecznie. Raederle spojrzała na niego i wstrząśnięty uświadomił sobie, że ona też słyszy.

Rozpoznawał już tę grę. Wstał, blady i strwożony, po czym wyciągnął z ogniska płonącą gałąź. Raederle coś do niego powiedziała; nie zareagował. Ruszyła za nim przez paprocie boso, utykając, ale nie zaczekał na nią. Idąc za głosem harfy, przeciął drogę, gdzie wystraszył śpiącego pod wozem kupca; przedzierał się dalej przez krzaki i paprocie, a dźwięki harfy stawały się coraz głośniejsze, zdawały się go otaczać. W końcu blask pochodni wyłuskał z mroku sylwetkę pochylonego nad harfą człowieka pod drzewem. Morgon zatrzymał się. Oddychał chrapliwie, na usta cisnęły mu się słowa, pytania, przekleństwa. Harfista uniósł powoli głowę ku światłu.

Morgon wstrzymał oddech. Z czarnej nocy poza zasięgiem blasku pochodni nie docierał żaden dźwięk. Harfista, patrząc na Morgona, grał wciąż cicho, niezdarnie, z trudem przebierając po strunach guzowatymi, powykręcanymi jak korzenie drzewa palcami.

Загрузка...