3

Przed świtem statek dobił do cichego nabrzeża portu w Caithnard. Morgon słyszał, jak kotwica wpada z pluskiem do wody, i przez kratownicę pokrywy luku zobaczył kwadraciki perłowoszarego nieba. Raederle spała. Przyglądał jej się przez chwilę z dziwną mieszaniną zmęczenia i ulgi, zupełnie jakby ocalił jakiś wielki skarb. Potem wyciągnął się na worach z przyprawami i też zasnął. Nie obudził go ani poranny portowy zgiełk, ani duchota, jaka zapanowała w południe w ładowni. Ocknął się dopiero późnym popołudniem. Otworzył oczy i napotkał wzrok obserwującej go Raederle.

Usiadł powoli. Nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest.

— Caithnard — powiedziała Raederle. Siedziała, obejmując rękami podciągnięte pod brodę kolana; na policzku odcisnął się jej wzór zgrzebnej tkaniny worka. W oczach miała coś, czego nie potrafił zrazu określić. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to strach. Chrząknął.

— I co teraz? — spytała cicho.

Morgon oparł się plecami o ścianę ładowni, uścisnął pokrzepiająco przegub Raederle, a potem przetarł oczy.

— Bri Corbett obiecał znaleźć nam konie. Będziesz musiała powyjmować z włosów te spinki.

— Co takiego? Morgonie, czy ty jeszcze śpisz?

— Nie. — Spuścił wzrok na jej trzewiczki. — I spójrz na swoje buty.

Spojrzała.

— No co?

— Są piękne. Ty też. To niedobrze.

— A kogo wolałbyś widzieć na moim miejscu? — spytała ironicznie. — Siwą jędzę w łachmanach?

— Nie w tym rzecz. Płynie w tobie krew zmiennokształtnego; powinnaś potrafić… — Urwał, dostrzegając w jej oczach strach, oburzenie, odrazę.

— Nie — powiedziała stanowczo.

W pełni już rozbudzony zaklął w duchu i wziął głęboki oddech. Samo wspomnienie o długim szlaku ciągnącym się przez królestwo ze wschodu na zachód jego też doprowadzało na skraj paniki. Spróbował zebrać myśli, ale w dusznej ładowni nie było to łatwe.

— Podróż do Lungold zajęłaby nam mnóstwo czasu, gdybyśmy oboje jechali konno — powiedział. — Zamierzałem pozbyć się koni, kiedy tylko nauczę cię przyjmowania jakiejś innej postaci.

— Sam sobie zmieniaj postać. Ja pojadę konno.

— Raederle, spójrz tylko na siebie — powiedział bezradnie. — Po drodze będziemy spotykać kupców z całego królestwa. Mnie nie widzieli od ponad roku, ale ciebie od razu poznają i wcale nie będą musieli pytać, kim jest mężczyzna, w którego towarzystwie podróżujesz.

— W takim razie… — strąciła ze stóp trzewiczki, a następnie wyjęła spinki z włosów, które spłynęły jej gęstą falą na plecy — …znajdź mi inne buty.

Siedziała teraz z rozpuszczonymi włosami, bosa, w suto marszczonej, bogato haftowanej sukni, i pomimo zmęczenia malującego się na bladej twarzyczce, wyglądała jak boginka z jakiejś starej ballady. Morgon westchnął i podźwignął się na nogi.

— No dobrze. Zaczekaj tu na mnie.

— Tym razem zaczekam — dobiegł go jej głos, kiedy wspinał się po drabince na pokład.

Zamienił kilka słów z Bri Corbettem, który przez cały dzień czekał cierpliwie, aż raczą się oboje obudzić. Bri znalazł już konie — stały na nabrzeżu objuczone zapasami na drogę. Były to łagodne wiejskie chabety o masywnych, ciężkich kopytach, ale niecierpliwiły się już długim postojem. Bri, do którego dotarły wreszcie implikacje tak długiej podróży, odradzał ją Morgonowi. W końcu, widząc, że jego argumenty trafiają w próżnię, zaproponował, że pojedzie z nimi.

— Proszę bardzo, jeśli tylko potrafisz zmieniać postać — ciężko westchnął Morgon.

Bri dał za wygraną. Zszedł ze statku i po godzinie wrócił z naręczem ubrań, które wrzucił Morgonowi do ładowni. Raederle obejrzała z kamienną twarzą części garderoby i wybrała z nich płócienną koszulę, ciemną spódnicę i workowatą, sięgającą kolan tunikę. Na nogi wzuła proste, ale mocne buty z miękko wyprawionej skóry. Włosy upięła w kok i ukryła je pod szerokoskrzydłym słomkowym kapeluszem. Tak odziana stanęła ze zrezygnowaną miną przed Morgonem, żeby ocenił efekt.

— Naciągnij rondo kapelusza bardziej na oczy — polecił.

Szarpnęła w dół rondo.

— Przestań się ze mnie naśmiewać.

— Wcale się nie naśmiewam — odparł z powagą. — Nie widziałaś jeszcze, na czym pojedziesz.

— Ty też zwracasz na siebie uwagę. Co z tego, że masz na sobie odzienie prostego kmiecia, skoro poruszasz się jak ziemwładca, a wzrokiem mógłbyś kruszyć kamienie.

— No to patrz — powiedział. Zastygł w bezruchu i wtopił swe myśli w otoczenie: w drewno, w smołę, w cichy plusk wody i w przytłumione odgłosy portowego zamieszania. Imię odleciało odeń w upalne powietrze. Twarz straciła wyraz; jego oczy stały się na chwilę puste jak letnie niebo.

— Kiedy sama przestaniesz siebie zauważać, mało kto cię zauważy. To tylko jeden z setki sposobów, dzięki którym zachowałem życie, wędrując przez królestwo.

— Ledwie cię rozpoznawałam — przyznała zdumiona. — To jakaś iluzja?

— W niewielkim stopniu. To sposób na przetrwanie. Raederle milczała. Morgon widział na jej twarzy walkę myśli. W końcu odwróciła się i wspięła po drabince na pokład.

Słońce chyliło się już ku odległemu krańcowi królestwa, kiedy pożegnali się z Bri i ruszyli w drogę. Maszty statków i stosy towarów rzucały im pod nogi długie cienie. W gasnącym świetle dnia miasto wydało się Morgonowi jakieś obce; odnosił wrażenie, że wstępując na nieznany szlak, staje się obcy samemu sobie. Prowadził Raederle na zachód labiryntem brukowanych kocimi łbami uliczek, mijając znane sobie niegdyś sklepiki i tawerny. Za miastem ulica, którą podążali, poszerzyła się, zgubiła wkrótce kocie łby, przechodząc w bity trakt, który znowu się poszerzył, pojawiły się koleiny żłobione w nim od stuleci kołami wozów, potem trakt jeszcze bardziej się poszerzył i biegł dalej przez setki mil ziemi niczyjej na zachód, by potem, na krańcu znanego królestwa skręcić na północ, ku Lungold.

Zatrzymali konie i spojrzeli przed siebie. Nad zakurzonym, szarym i nie mającym końca traktem zapadał zmierzch, blakły splątane cienie drzew. Konary dębów rosnących gęsto po obu stronach drogi łączyły się niemal ze sobą nad ich głowami. Drzewa sprawiały wrażenie umęczonych, matowe liście pokrywała patyna kurzu wzbijanego przez ciągnące tędy wozy. Wieczór był bardzo cichy; ostatni podróżni wjechali już do miasta. W dali las przechodził w szarą smugę. Z tej szarości dobiegło pohukiwanie sowy wyśpiewującej jakąś zagadkę.

Ruszyli dalej. Niebo poczerniało, wzeszedł księżyc, i na drogę, poprzez listowie, polała się mleczna poświata. Jechali tak, dopóki księżyc nie stanął w zenicie, a ich cienie schowały się pod wierzchowce. Liście zlały się przed oczyma Morgona w jedną niezmierzoną ciemność. Ściągnął cugle; Raederle też się zatrzymała.

Z pobliża dobiegał plusk płynącej wody.

— Przypominam sobie — powiedział Morgon; twarz miał pokrytą maską kurzu. — Zmierzając na południe od Wichrowej Równiny, przeprawiałem się przez strumień. Płynie wzdłuż traktu. — Sprowadził konia z drogi. — Zatrzymamy się nad nim na noc.

Natrafili na strumień niedaleko od szlaku. W blasku księżyca przypominał srebrzystą wstążkę. Raederle usiadła pod drzewem, Morgon zaś rozsiodłał konie i je napoił. Juki i koce zaniósł na polankę pośród paproci. Potem usiadł obok Raederle i zwiesił głowę.

— Nie przywykłem do konnej jazdy — powiedział. Raederle zdjęła kapelusz i wsparła głowę na jego barku.

— Koń pociągowy — mruknęła.

Zasnęła na siedząco. Morgon otoczył ją ramieniem. Nasłuchiwał przez jakiś czas odgłosów nocy, ale dobiegały go tylko tajemne pomruki polujących zwierząt i łopot sowich skrzydeł. Kiedy zaszedł księżyc, jego też zmorzył sen.

Obudziły ich jasne promienie letniego słońca i przejmujące skrzypienie wozów. Posilili się, umyli i wrócili na drogę, na której panował już ożywiony ruch. Ciągnęły nią karawany wozów, kramarze na objuczonych koniach, kmiecie z pobliskich gospodarstw, zmierzający do Caithnard z płodami rolnymi i zwierzętami, lordowie z orszakami i jucznymi końmi, wybierający się w długą podróż na zachód. Morgon i Raederle niknęli w tym barwnym tłumie. Morgon nie odpowiadał na zaczepki podróżnych próbujących nawiązać rozmowę albo odburkiwał coś zniechęcająco. Raz przestraszył Raederle, obrzucając przekleństwami jakiegoś bogatego kupca, który wygłosił uwagę na temat jej twarzy. Mężczyzna zjeżył się w pierwszej chwili, zacisnął dłoń na bacie, ale spojrzawszy na połatane buty Morgona i jego brudną, spoconą twarz, roześmiał się, skłonił Raederle i ich ominął. Raederle jechała w milczeniu, ze spuszczoną głową, ściskając kurczowo cugle. Morgon, ciekaw, o czym myśli, dotknął jej ramienia. Podniosła na niego wzrok. Na jej zakurzonej twarzy malowało się zmęczenie.

— Sama tego chciałaś — powiedział cicho. Popatrzyła mu bez słowa w oczy, a potem westchnęła i zapytała:

— Znasz dziewięćdziesiąt dziewięć przekleństw, jakimi czarodziejka Madir obrzuciła człowieka, który ukradł jej jedną ze świń?

— Nie.

— Nauczę cię ich. Za sześć tygodni może ci się wyczerpać repertuar przekleństw.

— Raederle…

— Przestań mnie prosić, żebym postąpiła wbrew rozsądkowi.

— O nic cię nie proszę!

— Prosiłeś mnie wzrokiem. Przesunął ręką po włosach.

— Czasami jesteś tak nierozsądna, że przypominasz mi mnie samego. Naucz mnie tych dziewięćdziesięciu dziewięciu przekleństw. Będę miał czym zająć myśli, łykając kurz w długiej drodze do Lungold.

Milczała przez jakiś czas z twarzą skrytą w cieniu ronda kapelusza.

— Przepraszam — odezwała się w końcu. — Przestraszył mnie ten kupiec. O mało się na ciebie nie rzucił. Wiem, że ściągam na ciebie niebezpieczeństwo, nie zdawałam sobie dotąd sprawy, że tak będzie. Ale, Morgonie, ja nie mogę… nie mogę…

— Tak, spróbuj uciec przed własnym cieniem. Może uda ci się to lepiej niż mnie. — Raederle odwróciła wzrok. Jechali dalej w milczeniu. Morgon patrzył na połyskujące w słońcu metalowe obręcze baryłek z winem na poprzedzającym ich wozie. W końcu osłonił dłonią oczy zmęczone tym blaskiem. — Nieważne, Raederle — podjął. — Nie dbam o siebie. Ale jeśli istnieje jakiś sposób zagwarantowania ci bezpieczeństwa, znajdę go. Jedziesz obok mnie naprawdę. Mogę cię dotknąć. Mogę cię kochać. Przez ten rok, który spędziłem w korzeniach góry, nikogo nie dotykałem. Nie widzę przed sobą niczego, co mógłbym pokochać. Martwe są nawet dzieci, które nadały mi imię. Gdybyś zgodziła się zaczekać na mnie w Anuin, zastanawiałbym się, co dla nas obojga wyniknie z tego czekania. Ale jesteś ze mną i zawracasz moje wybiegające w beznadziejną przyszłość myśli ku teraźniejszości, ku sobie — i dzięki temu znajduję jakąś perwersyjną przyjemność nawet w łykaniu kurzu na tej drodze. — Zerknął na nią. — Naucz mnie tych dziewięćdziesięciu dziewięciu przekleństw.

— Nie mogę. — Ledwie ją słyszał. — Przy tobie oduczyłam się kląć.

Ale wydobył od niej te przekleństwa później, po południu. Przed zapadnięciem zmierzchu nauczyła go sześćdziesięciu czterech. Była to urozmaicona, drobiazgowa wiązanka, która uwzględniała wszystkie części ciała złodzieja, od włosów poczynając, a na paznokciach u stóp kończąc, a na ostatek przemieniła go w knura. Zjechali potem z drogi i zatrzymali się nad oddaloną od niej o pięćdziesiąt kroków rzeczką. W okolicy nie było ani jednego zajazdu czy wsi, więc nieopodal biwakowali też inni wędrowcy. Wieczór rozbrzmiewał wybuchami śmiechu, muzyką, w powietrzu unosił się zapach dymu i pieczonego nad ogniskami mięsiwa. Morgon odszedł kawałek w górę rzeki i złowił tam gołymi rękami rybę. Oczyścił ją z łusek, wypchał dzikimi cebulkami i z tak przygotowaną skierował się z powrotem do obozu. Raederle wykąpała się tymczasem, rozpaliła ognisko i usiadła przy nim, rozczesując mokre włosy. Wracającemu Morgonowi, kiedy zobaczył ją w blasku ognia, unoszącą i opuszczającą z uśmiechem grzebień, na usta zaczęło się cisnąć wszystkich dziewięćdziesiąt dziewięć przekleństw na własną głupotę. Wyczytała to z jego twarzy, kiedy klękał obok i składał u jej stóp niczym ofiarę owiniętą w liść rybę. Przesunęła opuszkami palców po jego policzku i ustach.

— Przepraszam — szepnął.

— Za co? Za to, że słusznie postąpiłeś? Co mi przyniosłeś? — Rozwinęła z zaciekawieniem liść. — Ryba.

Morgon znowu przeklął siebie w duchu, a ona ujęła jego twarz w dłonie i obsypała go pocałunkami. Cały kurz i zmęczenie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a przebyta droga zapłonęła w jego wspomnieniach niczym strumień jasnego światła.

Po posiłku wyciągnęli się wygodnie przy ognisku i Raederle zaczęła uczyć Morgona reszty przekleństw, które przemieniły legendarnego złodzieja w knura. Znał już wszystkie, prócz ostatnich trzech na przemianę uszu, zębów ocznych i kostek nóg, kiedy pośród nocy rozległy się ciche dźwięki harfy przemieszane z szemraniem rzeki. Morgon, słuchając ich, zapomniał o Raederle. Drgnął, kiedy dotknęła jego ramienia.

— Morgonie.

Zerwał się gwałtownie z ziemi, stanął na skraju światła rozsiewanego przez ognisko i wpatrzył się w noc. Oczy przywykały mu z wolna do ciemności; dostrzegł ogniska oświetlające ścianę gęstego lasu. Powietrze było nieruchome, głosy i muzyka ledwie tu docierały. Stłumił przemożny impuls, który kazał mu zerwać myślą struny tej harfy i przywrócić nocy spokój.

— Ty nigdy nie grasz na harfie — doleciał go głos Raederle.

Nie odpowiedział. Po chwili harfa umilkła; odetchnął powoli i odwrócił się. Raederle obserwowała go od ogniska. Nie odezwała się, dopóki znowu obok niej nie usiadł. Wtedy powtórzyła:

— Ty nigdy nie grasz na harfie.

— Tutaj nie mogę. Nie na tej drodze.

— Na drodze nie, ale na statku, gdzie przez cztery dni nie miałeś nic do roboty, też nie…

— Ktoś mógłby usłyszeć.

— W Hed nie, w Anuin, gdzie byłeś bezpieczny, nie…

— Ja nigdzie nie jestem bezpieczny.

— Morgonie — żachnęła się. — Kiedy ty się nauczysz korzystać z tej harfy? W niej zawarte jest twoje imię, może nawet twoje przeznaczenie; to podobno najpiękniejsza harfa w królestwie, a ty mi jej nawet nie pokazałeś.

Spojrzał na nią w końcu.

— Nauczę się znowu na niej grać, kiedy ty nauczysz się zmieniać postać. — Położył się na wznak. Nie widział, co zrobiła z ogniskiem, ale to nagle zniknęło, zupełnie jakby kamieniem spadła na nie noc.

Spał niespokojnie, świadom każdego ruchu wiercącej się przez sen Raederle. Ocknął się raz gotów ją wybudzić, coś wyjaśnić, podyskutować, ale powstrzymał go spokój malujący się na jej twarzy. Legł z powrotem na wznak, zakrył przedramieniem oczy i znowu zasnął. Obudził się znowu pozornie bez żadnej przyczyny, ale coś, co usłyszał albo wyczuł, jakiś fragment snu sprzed samego przebudzenia, mówił mu, że ta przyczyna istnieje. Spojrzał na wędrujący po nocnym niebie księżyc i w tym momencie coś się przed nim podniosło, przesłaniając księżyc.

Krzyknął. Czyjaś ręka zatkała mu usta. Kopnął na oślep i usłyszał jęk bólu. Przeturlał się w bok i zerwał na równe nogi. Uderzenie w twarz odrzuciło go na pień drzewa. Usłyszał przesycony bólem i strachem krzyk Raederle. Ognisko, trącone pewnie czyjąś nogą, rozgorzało na nowo.

Płomień oświetlił kilka zwalistych postaci odzianych jak kupcy. Jeden z napastników trzymał Raederle za przeguby; stała przerażona, oślepiona nagłym rozbłyskiem światła. Konie przebierały nogami, parskały, uwijały się przy nich jakieś sylwetki, rozcinając pęta. Morgon rzucił się w ich kierunku. Cios łokciem pod żebra powstrzymał go w pół kroku. Zgiął się we dwoje, wymrukując ostatkiem tchu pięćdziesiąte dziewiąte przekleństwo. Złodziej, który chwycił go od tyłu i próbował zmusić do wyprostowania się, wydał nagle zduszony okrzyk przerażenia i czmychnął między drzewa. Zbójca trzymający za ręce Raederle stęknął i puścił dziewczynę. Odwróciła się jak fryga, dotknęła go i broda mężczyzny stanęła w płomieniach. Kiedy skakał w rzeczny nurt, Morgonowi mignęła jego twarz. Konie wpadały w panikę. Wniknął w ich umysły i wypełnił je nieruchomością. Uspokoiły się i stały jak wrośnięte w ziemię, nie zwracając uwagi na szarpiących za uzdy i klnących złodziei. Jeden wskoczył na konia i zaczął bić go piętami po bokach, ale wierzchowiec ani drgnął. Morgon wydał w duchu bezgłośny krzyk i złodziej spadł z końskiego grzbietu. Inni odskoczyli, ale zaraz znowu z furią na niego natarli. Przygotował umysł do kolejnego krzyku, uchwycił wątki ich myśli. I wtedy coś zwaliło się na niego od tyłu. To mężczyzna z rzeki wskoczył mu na plecy i obalił na ziemię. Padając, Morgon przekręcił się na wznak i zmartwiał.

Twarz była ta sama, ale nie taka sama. Znał te oczy, ale skądinąd, z innej walki. Wspomnienia toczyły zażartą dyskusję z tym, co rejestrował teraz wzrok. Miał przed sobą tę samą mięsistą, mokrą twarz, którą okalała opalona płomieniami broda, z tym że osadzone w niej oczy były zbyt nieruchome, zbyt wyrachowane. Ktoś kopnął Morgona od tyłu w bark. Odturlał się; coś grzmotnęło go w potylicę, a może poraziło umysł, nie był pewien. I nagle na wszystkich, jak grom z jasnego nieba, spadł Wielki Krzyk. Morgon wtulił twarz w paprocie i przywarł do rozkołysanej ziemi, trzymając się kurczowo, jak ostatniej deski ratunku, umysłowej więzi, którą nawiązał przed chwilą z końmi.

Echo krzyku zamierało powoli. Uniósł głowę. Byli znowu sami; konie stały spokojnie, nie zwracając uwagi na dobiegającą z ciemności wrzawę ludzkich głosów i kwik przerażonych zwierząt. Raederle, krzywiąc twarz z bólu, osunęła się na ziemię obok Morgona.

— Zrobili ci coś? — spytał.

— Nie. — Dotknęła jego policzka. Syknął. — Ale ten krzyk owszem. Imponujący, jak na człowieka z Hed.

Spojrzał na nią zdumiony i znowu zastygł.

— To ty krzyknęłaś.

— Nie — szepnęła. — Ty.

— Nic podobnego. — Usiadł i ostrożnie dotknął głowy. — Na Hel, kto w takim razie wydał ten krzyk?

Raederle wzdrygnęła się i rozejrzała niespokojnie.

— Ktoś nas obserwował, może nadal obserwuje… Dziwne. Morgonie, czy ci ludzie chcieli tylko ukraść nasze konie?

— Nie wiem. — Obmacał sobie potylicę. — Nie mam pojęcia. Owszem, próbowali uprowadzić nasze konie, i dlatego tak trudno było mi dać im odpór. Za wielu ich było, żeby się z nimi bić, a byli zbyt nieszkodliwi, by ich zabijać. Nie chcę korzystać bez potrzeby ze swojej mocy, bo to zwróciłoby na nas uwagę.

— Na jednego rzuciłeś klątwę, od której całe jego ciało porosło świńską szczeciną.

Morgon przystąpił do obmacywania sobie żeber.

— Zasłużył na to — mruknął. — Ale ten ostatni, który wylazł z wody…

— Ten, któremu podpaliłam brodę?

— Nie wiem. — Morgon zakrył dłońmi oczy i wytężył pamięć. — Tego właśnie nie wiem. Nie wiem, czy człowiek, który wyszedł z wody, był tym samym, który do niej wskoczył.

— Morgonie… — szepnęła Raederle.

— Mógł uciec się do czarów; nie jestem pewien. Nie wiem. Może po prostu widziałem to, co spodziewałem się ujrzeć.

— Jeśli to był zmiennokształtny, to dlaczego nie próbował cię zabić?

— Może nie miał pewności, czy to rzeczywiście ja. Nie widzieli mnie od czasu, kiedy zniknąłem pod Górą Erlenstar. Miałem się na baczności, wędrując przez królestwo. Nie spodziewali się, że będę podróżował w biały dzień na pociągowym koniu Drogą Kupców.

— Jeśli jednak powziął jakieś podejrzenie… Morgonie, użyłeś swej mocy, uspokajając konie.

— To był prosty nakaz uciszenia się, zachowania spokoju; nie wzbudziłby w nim podejrzeń.

— Zresztą gdyby był zmiennokształtnym, nie uciekłby przed Wielkim Krzykiem, prawda? Chyba że pobiegł po pomoc. Morgonie… — Chwyciła go niespodziewanie za rękę i spróbowała postawić na nogi. — Czemu my tu jeszcze siedzimy? Czekamy, aż znowu ktoś na nas napadnie, może tym razem zmiennokształtni?

Uwolnił rękę z jej uścisku.

— Przestań, cały jestem obolały.

— To wolisz być martwy?

— Nie. — Zastanawiał się przez chwilę, wpatrzony w ciemny nurt rzeki. Zmroziła go nagle pewna myśl. — Wichrowa Równina. Rozciąga się na północ stąd… Heureu Ymris toczy tam teraz wojnę z ludźmi i półludźmi… za tą rzeką może stać armia zmiennokształtnych.

— Ruszajmy w dalszą drogę. Natychmiast.

— Czyniąc to w środku nocy, zwrócilibyśmy tylko na siebie uwagę. Lepiej będzie zmienić miejsce biwakowania. Potem poszukam tego, który krzyknął.

Przenieśli się z końmi i rzeczami dalej od rzeki, a bliżej kupieckich wozów. Potem Morgon zostawił Raederle i wyruszył na poszukiwanie tajemniczego krzykacza.

Raederle oponowała, nie chciała zostać sama.

— A potrafisz stąpać po suchych liściach tak lekko, by nawet nie zaszeleściły? — spytał cierpliwie. — Potrafisz zastygnąć w bezruchu tak, żeby nie zauważały cię przechodzące obok zwierzęta? Poza tym ktoś musi popilnować koni.

— A jeśli ci ludzie wrócą?

— A gdyby nawet. Widziałem, jak rozprawiłaś się z upiorem.

Usiadła pod drzewem, mrucząc coś pod nosem. Morgon zawahał się, bo wydała mu się taka bezradna i bezbronna.

Ukształtował swój miecz i zakrywając dłonią gwiazdki na jelcu, położył go przed nią na ziemi. Miecz znowu zniknął.

— Jest tutaj, gdybyś go potrzebowała, skryty pod iluzją. Jeśli będziesz zmuszona go dotknąć, wyczuję to na odległość.

Odwrócił się i bezszelestnie wśliznął w ciszę zalegającą między drzewami.

Las ucichł już po krzyku. Morgon przemykał od obozu do obozu, wypatrując kogoś, kto nie ułożył się jeszcze na spoczynek. Ale wszyscy podróżni spali spokojnie na wozach, albo pod namiotami, albo pod kocami przy dogasających ogniskach. Księżyc oblewał świat szaroczarną mgiełką; na drzewa i paprocie kładła się osobliwa mozaika światłocieni. Wiatr zamarł zupełnie, las stał nieruchomy. Morgon przyłożył dłoń do pnia, wśliznął się myślą pod korę i wyczuł starożytny, sękaty sen drzewa. Omijając łukiem ich poprzednie obozowisko, wrócił nad rzekę. Nic się tam nie poruszało. Wsłuchał się w szum wody i zaczął wychwytywać z niego poszczególne tony. Analizował każdy z osobna i jeden po drugim eliminował. Nie słyszał żadnych ludzkich głosów. Ruszył bezszelestnie z biegiem rzeki. Wczuwał się w powierzchnię, po której stąpał, dostrajając swe myśli do nikłego ciężaru liści, do naprężeń w uschniętych gałązkach. Niebo ciemniało powoli i wkrótce przestał cokolwiek widzieć. Zatrzymał się. Zdawał sobie sprawę, że pora zawrócić, ale stał dalej nad brzegiem rzeki, patrząc w kierunku Wichrowej Równiny i wytężając słuch, tak jakby miał nadzieję wyłowić strzępy bitewnej wrzawy z niespokojnych snów armii Heureu.

W końcu odwrócił się, by ruszyć z powrotem w górę rzeki. Zrobiwszy trzy bezgłośne kroki, zatrzymał się, płynnie, ze zwierzęcą gracją, spowalniając swe ruchy aż do osiągnięcia całkowitego bezruchu. Między drzewami ktoś stał. Twarzy nie dało się rozróżnić. Postać przypominała półcień, podobnie jak Morgon na wpół wtopiony w noc. Czekał, ale cień się nie poruszył. Po chwili rozpłynął się w ciemnościach. Morgon miał sucho w ustach, krew pulsowała mu w skroniach. Ukształtował się w zawirowanie powietrza i cicho jak sowa, wypatrując drogi wzrokiem nocnego łowcy, poszybował między drzewami do obozowiska.

Przestraszył Raederle, zmieniając na jej oczach postać. Sięgnęła po miecz; uspokoił dziewczynę, przykucnął i wziął ją za rękę.

— Raederle — szepnął.

— Coś cię wystraszyło? — zapytała cicho.

— Sam nie wiem. Wciąż jeszcze nie wiem. Ale musimy się mieć na baczności. — Usiadł obok niej, ukształtował miecz i podniósł go z ziemi. Drugą ręką objął Raederle. — Śpij. Ja będę czuwał.

— Co nam zagraża?

— Nie wiem. Obudzę cię przed wschodem słońca. Lepiej zachować ostrożność.

— Co to da? — zapytała bezradnie. — Skoro i tak wiedzą, gdzie cię szukać: gdzieś na Drodze Kupców, na trasie do Lungold?

Nie odpowiedział, przytulił ją tylko mocniej. Złożyła głowę na jego ramieniu. Słysząc równy oddech dziewczyny, pomyślał, że już zasnęła. Kiedy jednak po długiej chwili milczenia znowu się odezwała, wyszło na jaw, że tak jak on, wpatruje się w noc.

— No dobrze — burknęła. — Naucz mnie sztuki zmieniania postaci.

Загрузка...