14

Morgon otrząsnął się z odrętwienia i cisnął swój umysł w noc, ale gdziekolwiek się zwrócił, napotykał jedynie nieruchomość. Wstał bez słowa. Morgola też milczała. Siedziała sztywno i wpatrywała się w odblask płomyka świecy w polerowanym blacie stołu. Na jej policzki powracał powoli rumieniec. Morgon, obserwując tę zmianę wyrazu jej twarzy, odzyskał wreszcie głos.

— Dokąd on poszedł? — wyszeptał. — Rozmawiał z tobą.

— Powiedział… powiedział, że popełnił właśnie jedyne głupstwo w całym swoim długim życiu. — Morgola złożyła dłonie i wbiła w nie wzrok, koncentrując się z wysiłkiem. — Że nie zamierzał odkryć się przed tobą, dopóki nie zgromadzisz takiej mocy, byś był w stanie sam o siebie zadbać. Odszedł, ponieważ jest teraz dla ciebie zagrożeniem. Mówił też… mówił inne rzeczy. — Pokręciła powoli głową i podjęła: — Powiedział, że nie zdawał sobie sprawy, że jego wytrzymałość ma swój kres.

— Wichrowa Równina. Poszedł do Ymris. Morgola podniosła wzrok na Morgona, ale nie zaprzeczyła.

— Znajdź go, Morgonie. Bez względu na to, jak niebezpieczne może się to dla was okazać. Wystarczająco długo był sam.

— Znajdę. — Morgon odwrócił się i ukląkł przed Raederle. Patrzyła w ogień; odgarnął z jej twarzy odbicie płomieni. Spojrzała na niego. W jej półludzkich oczach było coś starożytnego, uwznioślonego, tak jakby miała wgląd we wspomnienia Najwyższego. Wziął ją za rękę. — Chodź ze mną.

Wstała. Sprzągł jej umysł ze swoim i wyrzucił oba daleko w heruńską noc, ku głazowi po drugiej stronie moczarów, który zapamiętał ze swoich peregrynacji. Do sali weszła Lyra, niosąc mu kolację, a on postąpił krok w jej kierunku i zniknął.

Znaleźli się wśród mgły. Nie widzieli nic prócz widmowej bieli, która przywodziła na myśl zgromadzenie duchów umarłych. Morgon wysłał swą świadomość poza tę mgłę, poza niskie wzgórza, dalej, niż zdarzało mu się do tej pory sięgać umysłem. Zakotwiczył myśli w sękatym pniu sosny i podciągnął się do niej.

Znalazłszy się obok drzewa, w szumiącej na wietrze puszczy pomiędzy Herun a Ymris, poczuł, że opuszcza go nadwerężona moc. Miał trudności z koncentracją; wiatr zdawał się strzępić i rozwiewać myśli. Ciało, któremu do tej pory niewiele poświęcał uwagi, odmawiało posłuszeństwa. Dygotał z zimna i wyczerpania; w nozdrzach miał jeszcze rozkoszny aromat gorącego posiłku, który niosła mu Lyra. Przed oczyma przelatywały mu strzępy życiorysu harfisty. Słyszał jego subtelny, obojętny głos w rozmowach z królami, z kupcami, z Ghisteslwchlohmem, głos przemawiający samymi zagadkami, których sensu należało się doszukiwać nie w słowach, lecz w tym, co nie zostało powiedziane. I nagle pewne wspomnienie sprawiło, że odzyskał głos. Północny wiatr przenikał go do szpiku kości.

— Omal go nie zabiłem — wykrztusił ze zgrozą. — Tropiłem Najwyższego przez całe królestwo, żeby go zabić. — Ostry, znajomy ból przeszył mu serce. — Zostawił mnie w rękach Ghisteslwchlohma. Mógł jednym słowem uśmiercić Założyciela. A grał tylko na harfie. Nic dziwnego, że go nie rozpoznałem.

— Zimno mi, Morgonie. — Raederle przytuliła się do niego; twarz musnęły mu jej zimne włosy. Usiłował zebrać myśli, ale wiatr znowu je rozpędził. Przed oczyma stanęła mu po raz nie wiadomo który twarz harfisty wpatrującego się niewidzącym wzrokiem w niebo.

— Był Mistrzem…

— Morgonie, — Wyczuł, jak dziewczyna stara się połączyć z jego umysłem. Zaskoczony, wpuścił ją w siebie. Jej czyste myśli sprowadziły na niego spokój. Odsunął ją i spojrzał w ciemnościach w jej oczy.

— Nigdy nie byłaś taka rozgniewana z mojego powodu.

— Och, Morgonie. — Znowu do niego przylgnęła. — Sam to powiedziałeś: trwasz jak wszystkie niezniszczalne rzeczy w królestwie. On chciał, żebyś taki się stał, oddał cię więc Ghisteslwchlohmowi. Źle to ujęłam… — dorzuciła szybko, wyczuwając, jak tężeją mu mięśnie. — Nauczyłeś się sztuki przetrwania. Myślisz, że jemu łatwo to przyszło? Grać przez stulecia na harfie w służbie Ghisteslwchlohma i czekać na nadejście Naznaczonego Gwiazdkami?

— Nie — przyznał po chwili Morgon, wspominając kalekie dłonie harfisty. — Dla siebie był równie bezlitosny jak dla mnie. Ale dlaczego?

— Znajdź go i zapytaj.

— Nie mogę się nawet poruszyć — wyszeptał. Znowu poczuł, jak Raederle wnika w jego umysł, i poddał się jej z ufnością i bez oporu. Czekał wyrozumiale, aż dziewczyna znajdzie jakiś nowy punkt odniesienia. Znalazła go w końcu i podciągnęła się doń. Nie wiedział, dokąd się przemieszczają, ale wyczuwał, że nie było to daleko. Uzbroił się w cierpliwość. Posuwali się tak krok za krokiem przez knieję. O świcie dotarli do zachodniej granicy Ymris. Tam zatrzymali się na odpoczynek. Wstawało czerwone słońce — zwiastun burz i złych wiatrów.

Przez Marcher lecieli pod postaciami wron. Surowe, pagórkowate pogranicze wydawało się spokojne; ale pod wieczór wrony wypatrzyły karawanę kupieckich wozów, toczącą się w kierunku Caerweddin i eskortowaną przez oddział zbrojnych. Morgon zniżył lot i siadając na gościńcu, sprzągł się z umysłem jednego z żołnierzy, by uniknąć ataku w trakcie zmiany postaci. Dobył miecz z materializującej się w powietrzu pochwy i podstawił go zdębiałemu mężczyźnie trzema gwiazdkami pod nos. Zalśniły słabo w szarówce wieczoru.

— Morgon z Hed — wykrztusił wojownik. Był to zarośnięty, pokryty bliznami weteran, oczy miał ponure i przekrwione. Uniósł dłoń, by zatrzymać karawanę wozów, i zeskoczył z konia.

— Szukam Yrtha — powiedział Morgon. — Ewentualnie Aloila. Albo Astrina Ymrisa.

Mężczyzna z bałwochwalczą czcią dotknął gwiazdek na jelcu miecza i odskoczył zaraz przestraszony, kiedy na ramieniu Morgona siadła wrona.

— Jestem Lien Marcher — wyrzucił z siebie — kuzyn wielkiego lorda Marcher. Nie znam żadnego Yrtha. Co zaś do Astrina Ymrisa, to ten jest w Caerweddin; on ci powie, gdzie szukać Aloila. Wiozę broń i prowiant do Caerweddin. Będąc na twoim miejscu, Panie od Gwiazdek, nie pokazywałbym się w tej skazanej na zagładę krainie.

— Przybyłem tu, by walczyć — powiedział Morgon. I ziemia zaszeptała do niego prawem, legendami, pogrzebanymi w niej szczątkami umarłych, a jego ciało zapragnęło się w nią wtopić. Mężczyzna przesunął wzrokiem po jego szczupłej twarzy i bogatej, znoszonej tunice, która wydawała się strojem dosyć absurdalnym pośród tych niebezpiecznych wzgórz.

— Hed — powiedział i uśmiechnął się. — Cóż. Wszystkiego innego już próbowaliśmy. Zaproponowałbym ci, panie, żebyś zabrał się z nami, ale myślę, że podróżując samotnie, będziesz bezpieczniejszy. Chyba tylko z jednym człowiekiem Astrin chciałby się spotkać bardziej niż z tobą, ale ja bym się o to nie zakładał.

— Z Heureu. Nadal nie ma o nim żadnych wieści? Mężczyzna pokiwał głową.

— Jest gdzieś w królestwie między umarłymi i żywymi. Nawet czarodziej nie może wpaść na jego ślad. Myślę…

— Znajdę go — wszedł mu w słowo Morgon. W oczach mężczyzny pojawiła się nadzieja.

— Potrafisz? Nie udało się to nawet Astrinowi, a jego sny pełne są myśli Heureu. Panie, czym… czym ty jesteś, że stoisz tu, drżąc z zimna, i każesz mi wierzyć w swoją moc? Przeżyłem rzeź na Wichrowej Równinie. Bywają takie noce, że budząc się ze swoich snów, żałuję, iż tam nie poległem. — Pokręcił głową; wyciągnął rękę, ale opuścił ją zaraz, nie dotykając Morgona. — Idź już. I ukrywaj swoje gwiazdki. Zdążaj bezpiecznie do Caerweddin. Spiesz się, panie.

Wrony skierowały się na wschód; mijały inne długie karawany wozów i stada koni; przysiadały na krótki odpoczynek w podcieniach wielkich domostw, których zadymione dziedzińce rozbrzmiewały dźwięcznymi odgłosami kowalskich młotów i roiły się od ludzi maszerujących do Caerweddin. Byli wśród nich młodzi chłopcy, ogorzali pasterze, kmiecie, kowale, nawet kupcy. Wrony, mobilizowane tym widokiem, leciały co sił w skrzydłach z biegiem rzeki Thul przez umierającą krainę.

Do Caerweddin dotarły o zachodzie słońca. Miasto otaczały tysiące ognisk, ale w samym porcie było pusto; statki z dostawami z Isig i Anuin wchodziły tam dopiero z wieczornym przypływem. Piękny dwór królów Ymris, wzniesiony na gruzach miasta Panów Ziemi, płonął niczym klejnot w ostatnich promieniach słońca. Wrony wylądowały w cieniu zamkniętej bramy i powróciły do swoich ludzkich postaci.

Popatrzyli po sobie bez słowa. Morgon przyciągnął do siebie Raederle. Ciekaw był, czy i w jego oczach maluje się takie znużenie. Przeszukał umysłem królewski dwór i napotkał tam umysł Astrina.

Pojawił się przed ziemdziedzicem Ymris siedzącym samotnie przy biurku w małej komnacie nad mapami, meldunkami i listami dostaw. W komnacie było ciemno, ale on nie zapalał świec. Na widok Morgona i Raederle nie okazał w pierwszej chwili zaskoczenia, ale potem wyraz jego twarzy uległ zmianie. Wstał, krzesło przewróciło się z łomotem.

— Gdzie byłeś?

Z pytania tego przebijała niewysłowiona ulga, radość i podniecenie.

— Rozwiązywałem zagadki — odparł Morgon.

Astrin wyszedł zza biurka i podsunął krzesło Raederle. Nalał jej wina i z twarzy dziewczyny zaczęło ustępować odrętwienie. Klęczący obok niej Astrin spojrzał z niedowierzaniem na Morgona.

— Skąd przybywacie? Myślałem właśnie o tobie i Heureu… o was i o Heureu. Chudyś jak patyk, ale przynajmniej cały. Wyglądasz… jeśli kiedykolwiek widziałem człowieka, który wygląda jak broń, to ty nim jesteś. Tę komnatę wypełnia bezgłośny grzmot mocy. Skąd jej nabrałeś?

— Z całego królestwa. — Morgon nalał sobie wina i usiadł.

— Potrafisz ocalić Ymris?

— Nie wiem. Być może. Nie wiem. Muszę odnaleźć Yrtha.

— Yrtha? Myślałem, że jest z tobą. Morgon pokręcił głową.

— Opuścił mnie. Muszę go znaleźć. Jest mi potrzebny… — Głos ścichł mu do szeptu; obracając w dłoniach złotą czarkę, wpatrzył się w płonący na kominku ogień. Do rzeczywistości przywołał go głos Astrina:

— Nie widziałem go, Morgonie.

— Czy jest tu Aloil? Jego umysł jest sprzęgnięty z umysłem Yrtha.

— Nie. Aloil jest z Mathomem, który zaległ ze swoją armią w lasach niedaleko Drogi Kupców. Morgonie. — Astrin pochylił się i wziął go w objęcia.

— Ja, głupi, uganiałem się za jego cieniem po całym królestwie, a on był cały czas przy mnie. Grałem z nim na harfie, walczyłem z nim, próbowałem go zabić i kochałem go, a w chwili, kiedy zorientowałem się wreszcie, kim naprawdę jest, on znika, zostawia mnie…

— O czym ty mówisz?

Morgon, rozpamiętując własne słowa, spojrzał na niego. Zobaczył znowu obcą, ziemistą twarz, która pochylała się nad nim, kiedy ocknął się niemy, bezimienny w nieznanej krainie. Stojący przed nim wojownik w ciemnej, obcisłej tunice narzuconej na kolczugę, stał się znowu półczarodziejem z chaty nad morzem, próbującym zgłębić tajemnice kości miasta na Wichrowej Równinie.

— Wichrowa Równina… — wyszeptał. — Nie. Nie poszedłby tam beze mnie. A ja nie jestem jeszcze gotów.

— Kogo ty właściwie szukasz? — spytał Astrin z pobladłą twarzą.

Morgon wzdrygnął się; przypomniała mu się pierwsza mroczna zagadka, którą zadał mu harfista dawno temu w słoneczny jesienny dzień w porcie Tol. Przełknął z trudem ślinę, zastanawiając się, za czym tak naprawdę goni.

Raederle poruszyła się niespokojnie na krześle, wtuliła twarz w przewieszoną przez oparcie futrzaną opończę. Oczy miała zamknięte.

— Znalazłeś odpowiedzi na wiele zagadek — wymruczała. — Gdzież może być odpowiedź na tę ostatnią, nierozwiązaną, jeśli nie na Wichrowej Równinie?

Morgon spojrzał na nią z powątpiewaniem, a ona zakopała się głębiej w futro i znieruchomiała; Astrin wyjął jej z dłoni czarkę. Morgon zerwał się na nogi i przeszedł przez komnatę. Pochylił się nad mapą Ymris rozpostartą na biurku Astrina.

— Wichrowa Równina… — Skupił wzrok na zacienionych obszarach mapy. Dotknął palcem ciemnej wysepki w zachodnim Rhun. — Co to jest?

Astrin, klęczący obok kominka, podniósł się na równe nogi.

— Starożytne miasto — powiedział. — Zajęli niemal wszystkie miasta Panów Ziemi w Meremont i w Tor, częściowo również w Ruhn.

— Potrafisz przejść przez Wichrową Równinę?

— Morgonie, sam poszedłbym tam z tobą bez wahania, ale czy możesz mi podać choć jeden powód, którym przekonałbym swoich dowódców do wyprowadzenia całej armii z Caerweddin i pozostawienia miasta bez obrony dla jakiejś kupy kamieni?

— Potrafisz przejść?

— Tedy. — Astrin wykreślił Unię biegnącą z Caerweddin między Tor a ciemnym obszarem we wschodnim Umber. — Z pewnym ryzykiem. — Wskazał południową granicę Meremont. — Tu stoi armia Mathoma. Gdybyśmy mieli przeciwko sobie tylko ludzi, nie mieliby szans wzięcia nas w dwa ognie między dwie potężne armie. Ale ich sił nie potrafię oszacować, Morgonie. Nikt tego nie potrafi. W swoim czasie zdobędą wszystko, co chcą. Nawet już nie udają, że z nami walczą; po prostu przechodzą po nas, ilekroć staniemy im na drodze. Królestwo jest dla nich szachownicą, a my pionkami na niej… a gra, którą prowadzą, wydaje się niepojęta. Podaj mi powód skierowania ludzi na południe, rzucenia ich do walki na przenikliwym zimnie o krainę, której od stuleci nikt nie zamieszkiwał.

Morgon wskazał na Wichrowej Równinie punkt, w którym stała samotna wieża.

— Z północy nadciąga Danan ze swoimi górnikami. I Har z vestami. I morgola ze swoją strażą. Yrth ściąga ich na Wichrową Równinę. Czyż to nie wystarczający powód, Astrinie. Połączyć siły z ziemwładcami królestwa?

— Po co?! — Astrin rąbnął pięścią w mapę, ale Raederle nawet nie drgnęła. — Po co?

— Nie wiem.

— Zatrzymam ich w Marcher.

— Nie zatrzymasz. Ciągnie ich na Wichrową Równinę, tak jak mnie, i jeśli chcesz nas wiosną ujrzeć żywych, to prowadź swoją armię na południe. Nie wybierałem pory roku. Ani armii, która ciągnie za mną przez królestwo. Ani samej wojny. Ja… — Urwał, kiedy na jego ramionach spoczęły dłonie Astrina. — Astrinie. Nie mamy czasu. Zbyt wiele się naoglądałem. Nie mam wyboru. Nie mogę czekać.

Astrin przewiercał go swoim jedynym okiem.

— Kto zatem dokonuje za ciebie wyborów?

— Chodź ze mną na Wichrową Równinę. Książę puścił go.

— Pójdę — szepnął.

Morgon odwrócił się i znowu usiadł.

— Muszę ruszać — powiedział ze zmęczeniem w głosie.

— Jeszcze dziś?

— Tak. Prześpię się trochę i w drogę. Muszę poznać odpowiedzi… — Spojrzał na wtuloną w futro Raederle. — Jej dam się wyspać — powiedział cicho. — Podąży za mną, kiedy się obudzi. Powiedz jej, żeby uważała, lecąc nad Wichrową Równiną.

— Dokąd się udajesz? Morgon przymknął oczy.

— Idę szukać Aloila… Szukać wiatru.

Spał bez snów i obudził się kilka godzin później. Astrin okrył Raederle; ledwie było ją widać pod podbitymi futrem kocami. Astrin czuwał, leżąc z dobytym mieczem na skórach rzuconych na podłogę przy kominku. Morgon myślał, że śpi, ale kiedy wstawał, Astrin otworzył zdrowe oko. Nie odezwał się. Morgon pochylił się nad nim i dotknął jego ramienia w milczącym geście pożegnania. Potem wyfrunął w noc za kamiennymi ścianami.

Wiatr tarmosił go z sadystycznym upodobaniem. Morgon wolał nie korzystać ze swej mocy na trasie z Caerweddin do Wichrowej Równiny. O świcie rozpadało się. Zimny, zacinający deszcz siekł osowiałe drzewa i martwe pola. Morgon leciał cały dzień, walcząc z wiatrem. O zmierzchu dotarł do Wichrowej Równiny.

Zniżył lot i sunął pod postacią wielkiej, czarnej wrony tuż nad niepogrzebanymi trupami żołnierzy armii Heureu. Równina zastygła jakby w bezruchu; w powietrzu nie widziało się ptaka, po ziemi nie przemknęło najmniejsze zwierzę. Jak okiem sięgnąć, zaściełała ją porzucona broń — deszcz padał na wysadzane drogimi kamieniami głownie mieczy, na części pancerzy, na końskie czaszki i kości ludzi rozrzucone po wilgotnej ziemi. Tylko to widziały oczy wrony lecącej powoli w kierunku zburzonego miasta; ale Morgon wyczuwał instynktownie milczące, śmiertelne ostrzeżenie, rozbrzmiewające nad całą równiną.

Minął w locie wielką, otoczoną spiralą schodów wieżę, która górowała nad miastem, wbijając się w noc. Oczyścił umysł z wszelkich myśli, zachowując jedynie świadomość zapachów wilgotnej ziemi i powolnego, rytmicznego bicia swoich skrzydeł. Zatrzymał się dopiero o północy, na widok ognisk armii Mathoma płonących nad brzegiem rzeki, niedaleko Drogi Kupców. Wylądował pod grubym, bezlistnym dębem i przesiedział tam nieruchomo do rana.

Przenikliwie zimny świt powlókł ziemię warstewką szronu. Morgon, zmieniając postać, dygotał na całym ciele; para oddechu zamarzała w powietrzu. Kierując się swądem dymu i aromatem grzanego wina, trafił do ognisk nad rzeką. Obozu pilnowali umarli wojownicy z An. Chyba wyczuli w nim coś z An, bo przepuścili go, nie pytając o hasło.

Znalazł Aloila rozmawiającego z Taliesem przy ognisku przed królewskim namiotem. Podszedł do czarodziejów i stanął w cieple bijącym od płomieni. Spomiędzy nagich drzew prześwitywały inne ogniska, ludzie wychodzili z namiotów, rozprostowywali kości. Parskały konie, szarpiąc się na uwięzi. Namioty, okrycia koni, broń i tuniki ludzi, wszystko to nosiło wojenne barwy Anuin: błękit z purpurą, z czernią smutku w tle. Umarli, a przynajmniej ci, którzy zadali sobie trud przyobleczenia wspomnień swoich ciał, nosili własne, starożytne barwy. Kręcili się między żyjącymi, ale żyjący zobojętnieli już na wiele rzeczy — bardziej interesowali się swoimi śniadaniami niż nimi.

Ogrzawszy się, Morgon ściągnął na siebie uwagę Aloila. Wielki czarodziej urwał w pół zdania i zaaferowany jeszcze rozmową spojrzał nań płonącym wzrokiem nad ogniskiem. W jego błękitnych oczach pojawiło się zdumienie.

— Morgon…

— Szukam Yrtha — odezwał się Morgon. — Astrin powiedział mi, że go tu zastanę. — Talies uniósł cienkie brwi i chciał coś powiedzieć. Ale zamiast tego wstał, podszedł do królewskiego namiotu i odchylił połę. Powiedział coś i po chwili z namiotu wynurzył się Mathom.

— Yrth był tu przed chwilą — powiedział Talies i Morgon odetchnął. — Jest gdzieś w pobliżu. Jak, na Hel, udało ci się przedostać przez Wichrową Równinę?

— Nocą. Pod postacią wrony. — Spojrzał w czarne, badawcze oczy króla An.

— Można tu zamarznąć na śmierć — powiedział Mathom, ściągając opończę i narzucając ją na ramiona Morgona. — Gdzie zostawiłeś moją córkę?

— Śpi w Caerweddin. Przyleci za mną, kiedy się obudzi.

— Przez Wichrową Równinę? Sama? Niezbyt się o siebie troszczycie. — Podsycił ogień i płomienie strzeliły pod niskie konary dębu.

— Czy Yrth był u ciebie? — spytał Morgon, owijając się szczelnie opończą. — Dokąd poszedł?

— Nie wiem. Chyba na kubek grzanego wina. To nie jest pora roku dla starców. Czemu pytasz? Masz tu dwóch wielkich czarodziejów, obaj do twoich usług. — Nie czekając na odpowiedź, zerknął pytająco na Aloila. — Jesteś sprzęgnięty z jego umysłem. Gdzie teraz jest?

Aloil, wpatrzony w płonące dębowe polana, pokręcił głową.

— Może drzemie. Jego umysł jest wyciszony. Zmęczyła go podróż przez Ymris.

— Morgona, jak widzę, też — zauważył Talies. — Dlaczego Yrth nie podróżował z tobą?

Morgon nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Przesunął ręką po włosach i zobaczył przelotny błysk w kruczych oczach.

— Yrth miał, bez wątpienia, swoje powody — powiedział Mathom. — Człowiek bez oczu widzi cuda. Zatrzymałeś się w Caerweddin? Czy Astrin nadal ma na pieńku ze swoimi dowódcami?

— Być może. Ale prowadzi całą armię na Wichrową Równinę.

— Jak to? — żachnął się Aloil. — Nic mi nie powiedział, a widziałem się z nim trzy noce temu.

— Wyruszył na moją prośbę — odparł Morgon. — Jest już w drodze.

Zaległo milczenie. Obok ogniska przejechał na koniu wartownik w złotej zbroi nałożonej na objedzony przez robactwo szkielet. Mathom odprowadził go wzrokiem.

— A co widzi człowiek o jednym oku? — mruknął i zaraz odpowiedział sam sobie, drżącym głosem: — Death… Śmierć.

— Nie pora teraz na zagadki — odezwał się Aloil. — Jeśli droga między Umber a Tor jest przejezdna, będzie na równinie za cztery dni. Jeśli nie… przygotuj się lepiej do marszu na północ, żeby śpieszyć mu z odsieczą. Gdyby wpadł w pułapkę, nim by dotarł do równiny, wytraciłby wszystkie siły Ymris. Mógłby stracić Ymris. Czy wiesz, co czynisz? — zwrócił się do Morgona. — Posiadłeś potężną moc. Ale czy jesteś gotów z niej korzystać?

Talies położył mu dłoń na ramieniu.

— Masz umysł ymriskiego wojownika — powiedział — zdecydowany i pełen poezji. Ja również nie jestem mistrzem zagadek, ale żyję od wieków w Trzech Prowincjach i nauczyłem się subtelności. Czy nie rozumiesz, do czego zmierza Naznaczony Gwiazdkami? Ściąga siły królestwa na Wichrową Równinę, bo nie zamierza walczyć sam. Wichrowa Równina. Astrin to przewidział. Yrth to przewidział. Tam rozegra się rozstrzygająca bitwa…

W oczach Aloila pojawiły się iskierki nadziei. Przeniósł wzrok na Morgona.

— Sądzisz, że na Wichrowej Równinie jest Najwyższy?

— Sądzę — odparł Morgon — że gdziekolwiek jest, to jeśli go szybko nie odnajdę, wszyscy zginiemy. Rozwiązałem o jedną zagadkę za dużo. — Pokręcił głową, kiedy obaj czarodzieje otworzyli usta, by coś powiedzieć. — Idźmy na Wichrową Równinę. Tam podzielę się z wami odpowiedziami, które znalazłem. Tam od razu powinienem się udać, ale myślałem, że może… — Urwał. Mathom dokończył za niego:

— Myślałeś, że Yrth tam jest. Harfista z Lungold. — Wydał z siebie chrapliwy dźwięk, przywodzący na myśl kruczy chichot. Wpatrywał się w ogień, tak jakby widział w nim końcowy fragment jakiegoś snu. Odwrócił szybko wzrok, ale Morgon zdążył jeszcze zobaczyć jego oczy, czarne i bez wyrazu, jak oczy jego umarłych toczonych przez prawdę.


* * *

Morgon stał pośród drzew na skraju Wichrowej Równiny. Zapadał zmierzch, a on patrzył, jak noc wsysa w siebie znowu wyludnione miasta i wysokie, szumiące trawy. Stał tak od wielu godzin nieruchomo, jak stary, zakorzeniony głęboko w ziemi dąb, nie zdając sobie z tego sprawy. Bezgwiezdna noc nasączała czernią nawet lśniące jak klejnoty kamienie, z których wzniesiono wieżę. W końcu drgnął, powróciła mu świadomość własnego ciała. Kiedy zrobił krok w stronę wieży, rozstąpiły się niespodziewanie chmury. W przestrzeń między nimi dryfowała samotna gwiazda.

Zatrzymał się u stóp schodów i spojrzał w górę, tak jak za pierwszym razem, pewnego dżdżystego jesiennego dnia przed dwoma laty. Przypomniał sobie, że wówczas nie wzbudziły jego zainteresowania. Odwrócił się i odszedł. Schody były ze złota i zgodnie z legendą wiły się w nieskończoność, odrywając na zawsze od ziemi.

Morgon pochylił głowę, jakby ruszał pod silny wiatr, i wstąpił na nie. Ściany wieży były z płonącej, lśniącej, międzygwiezdnej czerni. Złote schody okrążały spiralnie rdzeń wieży, pnąc się łagodną stromizną w górę. Po pierwszym okrążeniu czerń przeszła w intensywny karmazyn. Wiatr się wzmógł. Stopnie przybrały barwę kości.

Po trzecim okrążeniu głos wiatru znowu uległ zmianie. Pojawiły się w nim tony, które wydobywał z harfy na północnych rubieżach. Ręce świerzbiały go, by chwycić za harfę i zawtórować ich pieśni. Ale się opanował. Gra na harfie mogłaby go teraz kosztować życie. Po czwartym okrążeniu ściany stały się złote, a kolor schodów przywodził na myśl gwiezdny żar. Schody wiły się bez końca w górę; równina i zburzone miasto były coraz dalej i dalej. Im wyżej, tym chłodniejszy był wiatr. Na dziewiątym poziomie Morgon odniósł wrażenie, że wspina się na górę. Wiatr, schody i ściany były tu przeźroczyste jak stopniały śnieg. Spirala schodów stawała się coraz ciaśniejsza, z czego wywnioskował, że niedaleko już do szczytu. Ale na następnym poziomie wszedł w niesamowitą ciemność, tak jakby schody tutaj wykuto z nocnego wiatru. Ta ciemność zdawała się nie mieć końca, ale kiedy wreszcie się z niej wynurzył, zobaczył księżyc dokładnie tam, gdzie widział go ostatnio. Piął się dalej. Ściany przybrały piękną barwę szarego przedświtu; schody były bladoróżowe. Wiatr dął bezlitośnie, odzierał go z ludzkiej postaci. Na wpół człowiek, na wpół wiatr, szedł dalej, a barwy wokół zmieniały się jak w kalejdoskopie. I w końcu zrozumiał, jak zrozumiało to wielu przed nim, że może krążyć tak wśród tych przemian w nieskończoność.

Zatrzymał się. Nie widział już miasta w dole. Spojrzał w górę i zobaczył tuż nad sobą zwodniczy szczyt wieży. Ale z takiej odległości widział go już od kilku godzin. Zrodziło się w nim podejrzenie, że brnie przez jakiś senny koszmar, który od tysięcy lat zalega pomiędzy tymi zapomnianymi kamieniami. I nagle uświadomił sobie, że to nie sen, lecz iluzja, starożytna zagadka powiązana z czyimś umysłem, i że on od samego początku nosi w sobie odpowiedź na nią.

— Death — powiedział cicho. — Śmierć.

Загрузка...