7

W wysokiej, chudej kobiecie o długich, siwych włosach i przebiegłej, kanciastej twarzy rozpoznał natychmiast Nun. Paliła wysadzaną klejnotami fajeczkę; przyglądała mu się z osobliwą mieszaniną podziwu i niepokoju oczyma o jeden odcień ciemniejszymi od dymu z jej fajki. Za nią stał potężny czarodziej o obliczu rzeźbionym i pobliźnionym w bitwach niczym twarz króla. Martwe włosy miał przetykane srebrem i złotem, w jego żywych oczach tlił się błękitny płomyk. Patrzył na Morgona z przeszłości, tak jakby widok trzech gwiazdek cofnął go do jakichś zapomnianych, skrytych w pomroce dziejów wydarzeń. Obok jednej ze szczelin wydłubanych w ścianie klęczał ciemnooki czarodziej o wychudłej twarzy, przywodzącej na myśl drapieżnego ptaka. Minę miał gniewną, ponurą, ale przyjrzawszy mu się lepiej, Morgon dostrzegł błąkający się po ustach uśmieszek, charakterystyczny dla tych, których przyłapano na czymś niestosownym. Na koniec Morgon przeniósł wzrok na stojącego przy nim wysokiego, chudego czarodzieja o głosie Mistrza z Caithnard. Twarz mężczyzny była zniszczona, ascetyczna, jednak Morgon wyczuwał niepospolitą siłę drzemiącą w jego żylastym ciele.

— Iff? — spytał niepewnie.

— Tak. — Czarodziej wyciągnął bardzo powoli rękę, zdjął kruka z ramienia Morgona i w tym momencie Morgonowi, nie wiedzieć czemu, przypomniały się księgi z rysunkami polnych kwiatów na marginesach, przywiezione do Caithnard przez morgolę Herun.

— Ty jesteś tym uczonym, który kocha dziką przyrodę.

Czarodziej oderwał wzrok od kruka, na jego nieruchomej dotąd twarzy malowało się zaskoczenie i zmieszanie. Kruk patrzył na niego ponuro, nie drgnęło mu nawet jedno pióro. Czarodziej o jastrzębiej twarzy wsunął w szczelinę czaszkę, którą trzymał w ręku, wstał z klęczek i podszedł do nich.

— Nie tak dawno wysłaliśmy z powrotem do Anuin bardzo podobnego kruka — powiedział. Głos miał taki sam jak oczy, gniewny i spokojny zarazem.

— Raederle! — krzyknęła Nun. — Na Hel, a ty co tu robisz?

Iff spojrzał na nią ze zdumieniem.

— Wybacz — mruknął do kruka i umieścił go z powrotem na ramieniu Morgona, a potem, zwracając się do tego ostatniego, spytał: — To twoja żona?

— Nie. Nie chce za mnie wyjść. Do domu też nie chce wrócić. Ale da sobie radę.

— W starciu z Ghisteslwchlohmem? — Jastrząb i kruk patrzyli sobie przez chwilę w oczy, potem kruk przestąpił niepewnie z nogi na nogę i skrył łepek za uchem Morgona. Morgon najchętniej zdjąłby go teraz z ramienia i schował na sercu za pazuchą tuniki. Cienkie brwi czarodzieja powędrowały w górę.

— Przez wiele stuleci służyłem królom An i Aum. Po zniszczeniu Lungold stałem się sokołem. Chwytano mnie nieustannie, starzałem się w niewoli i uciekałem, by odmłodnieć. Ileż to obrączek i dzwoneczków nosiłem przez wieki, krążąc na wietrze, by wracać zawsze na ramiona kolejnych królów Anuin. Żaden z nich, nawet Mathom z An, nie miał takiej mocy, by mnie przejrzeć. W niej drzemie potężna, nieujarzmiona moc… Przypomina mi kogoś, kto zapadł mi w sokolą pamięć…

Morgon dotknął delikatnie kruka, zaniepokojony jego milczeniem.

— Sama ci to powie — mruknął w końcu i wiekowa, dumna twarz czarodzieja zmieniła wyraz.

— Czy ona się nas boi? Dlaczego? Pod postacią sokoła jadłem mięso z ręki jej ojca.

— Jesteś Talies — zawołał Morgon i czarodziej kiwnął głową. — Ten historyk. Studiując w Caithnard, przeczytałem wszystko, co napisałeś o Hed.

— Cóż. — Bystre oczy znowu niemal się uśmiechały. — Napisałem to przed wiekami. Hed bez wątpienia zmieniła się od tamtego czasu, skoro obok koni pociągowych i piwa wydała Naznaczonego Gwiazdkami.

— Nie. Gdybyś wrócił teraz na wyspę, zastałbyś ją taką jak dawniej. — W tym momencie Morgon przypomniał sobie o upiorach An i ugryzł się w język. Zwrócił się do czarodzieja przypominającego posturą ymriskiego wojownika. — A tyś jest Aloil. Poeta. Pisałeś miłosne wiersze dla… — Znowu urwał. Tym razem powodem było zakłopotanie. Ale Nun uśmiechała się.

— Pomyśleć tylko, że ktoś pamięta to wszystko, choć od tamtych czasów upłynęło ponad tysiąc lat. Dobrze cię wyuczyli w tym uniwersytecie.

— Pisma czarodziejów z Lungold — tych, którzy tu nie zginęli — stały się fundamentem sztuki rozwiązywania zagadek — wyjaśnił Morgon. I wychwytując pytanie rodzące się w umyśle Aloila, dodał: — Część twoich dzieł przechowywana jest w Caithnard, reszta znajduje się w królewskiej bibliotece w Caerweddin. Właścicielem większości ksiąg z twoją poezją jest Astrin Ymris.

— Moja poezja. — Czarodziej przejechał guzłowatą dłonią po włosach. — Powinna była tu sczeznąć. Tyle tylko jest warta. Przynosisz ze sobą wspomnienia, opowieści o królestwie, którego my już raczej w swoim życiu nie ujrzymy. My przybyliśmy tu, by zabić Ghisteslwchlohma albo zginąć.

— Ja nie — powiedział cicho Morgon. — Ja przybyłem tutaj, by zadać Założycielowi pewne pytania.

Czarodziej, otrząsając się z refleksji, spojrzał na niego spod ściągniętych brwi.

— Pytania!

— Cóż w tym dziwnego? — wtrąciła uspokajająco Nun. — Wszak jest mistrzem zagadek.

— A co tu mają do rzeczy zagadki?

— Hmmm. — Nun przygryzła ustnik fajeczki i nie odpowiadając, wydmuchnęła w powietrze strumień skłębionych obłoczków dymu.

— Wystarczy ci siły? — spytał rzeczowo Iff.

— Żeby go zabić? Owszem. Żeby ujarzmić jego umysł i wydobyć zeń wiedzę, której mi potrzeba… którą muszę posiąść też. Znajdę w sobie tyle mocy. Martwy jest dla mnie bezużyteczny. Ale nie mogę walczyć jednocześnie ze zmiennokształtnymi. I nie znam ich potęgi.

— Wszystko komplikujesz — mruknęła Nun. — A przybyliśmy tu w takim prostym celu…

— Jesteście mi potrzebni żywi.

— Hmmm. Miło jest być komuś potrzebnym. Rozejrzyj się. — Zatoczyła ręką łuk, a blask pochodni zdawał się podążać za jej gestem. — Przed siedmioma wiekami było tu dwudziestu dziewięciu czarodziejów i dwustu utalentowanych studentów obojga płci. Z tej liczby grzebiemy właśnie dwieście dwadzieścioro czworo. Dwadzieścioro troje, jeśli nie Uczyć Sutha. A wiesz, jak on umarł. Spenetrowałeś ten gmach. To jeden wielki grobowiec sztuki czarodziejskiej. W tych starożytnych kościach drzemie nadal moc i dlatego ich chowamy. Żeby za parę stuleci jakieś podrzędne wiedźmy i szamani nie przychodzili tutaj szukać kości z ud i palców do swoich obrządków. Polegli w Lungold zasłużyli sobie na trochę spokoju. Wiem, że złamałeś klątwę Ghisteslwchlohma i uwolniłeś nas spod jej działania. Jednak, ruszając w pogoń nie za nim, lecz za jego harfistą, dałeś mu czas na zregenerowanie sił. Nadal jesteś taki pewien, że potrafisz zapobiec kolejnej destrukcji?

— Nie. Niczego już nie jestem pewien. Nawet własnego imienia, żyję od zagadki do zagadki. Ghisteslwchlohm wzniósł, a potem zburzył Lungold z powodu tych trzech gwiazdek. — Odgarnął włosy z czoła. — Te gwiazdki wywabiły mnie z Hed i zaprowadziły w jego ręce… Gdyby nie one, pędziłbym dalej szczęśliwy żywot na Hed, warzył piwo, hodował konie pociągowe, w błogiej nieświadomości waszego istnienia i oszustwa, jakim jest osoba Najwyższego, sprawująca jakoby rządy spod Góry Erlenstar. Muszę się dowiedzieć, co te gwiazdki oznaczają. Dlaczego Ghisteslwchlohm nie bał się Najwyższego. Dlaczego chce mieć mnie żywego, potężnego, ale uwięzionego. Jaką mocą pragnie za moim pośrednictwem zawładnąć. Jeśli go zabiję, królestwo się go pozbędzie, ale ja pozostanę z pytaniami, na które nikt już nie udzieli mi odpowiedzi — będę jak ten umierający z głodu człowiek z worami złota w krainie, gdzie złoto nie ma żadnej wartości. Rozumiesz? — Zwrócił się do Aloila i w jego rozłożystych barach, w twardej, pomarszczonej twarzy, ujrzał nagle powykręcane drzewo, którym czarodziej był przez siedem wieków na Równinie Królewskich Ust.

— Rozumiem — odparł cicho czarodziej — gdzie byłem przez siedemset lat. Dobrze, zwróć się do niego ze swoimi pytaniami. Jeśli przy tym zginiesz albo pozwolisz mu uciec, zabiję go albo sam umrę. Wiesz chyba, co to zemsta? Co do gwiazdek na twym czole… to nie wiem, czy można z nimi wiązać jakąś nadzieję. Nie rozumiem celu twojej działalności. Jeśli przetrwamy i wyjdziemy z Lungold żywi, znajdę w sobie wolę jej zrozumienia… intrygują mnie zwłaszcza moc i impuls, które kazały ci ingerować w prawo ziemi An. Jednak póki co… uwolniłeś nas, wydobyłeś z zapomnienia nasze imiona, trafiłeś tu na dół i stoisz teraz z nami pośród naszych umarłych… jesteś młodym, zmęczonym księciem Hed w poplamionej krwią tunice, z krukiem na ramieniu i z mocą, którą wydarłeś z samego serca Ghisteslwchlohma. Czy to z twojego powodu spędziłem siedemset lat pod postacią drzewa, zapatrzony w wiatr od morza? Dla jakiej wolności, czy może zguby, przywróciłeś nas światu?

— Nie wiem — wykrztusił Morgon przez ściśnięte gardło. — Ale znajdę na to odpowiedź.

— Znajdziesz. — Czarodziejowi dziwnie zmienił się głos. — Znajdziesz, mistrzu zagadek. Nie obiecujesz nam nadziei.

— Nie. Tylko prawdę. Jeśli zdołam ją odkryć. Zapadło milczenie. Fajeczka Nun wygasła Czarodziejka patrzyła z lekko rozchylonymi ustami na Morgona.

— Prawie — wyszeptała — obudziłeś we mnie nadzieję. Ale, na Hel, na co? — Otrząsnęła się z zadumy, dotknęła rozdarcia w tunice Morgona, rozchyliła je i przyjrzała się świeżo zabliźnionej ranie. — Miałeś w drodze jakieś kłopoty. Nie przyleciałeś tu pod postacią kruka.

— Nie. — Zamilkł. Nie miał ochoty się nad tym rozwodzić, ale oni patrzyli na niego wyczekująco. Spuszczając wzrok, podjął z goryczą w głosie: — Pewnej nocy, przywabiony grą Detha, wszedłem w kolejną zastawioną na mnie pułapkę. — Nikt się nie odezwał. — Ghisteslwchlohm szukał mnie na Drodze Kupców. I w końcu znalazł. Wziął Raederle jako zakładniczkę, żebym nie mógł użyć przeciwko niemu swojej mocy. Chciał mnie zabrać do Góry Erlenstar. Ale wtedy zjawili się zmiennokształtni. Uciekłem im… — dotknął blizny na policzku — …tym kosztem. Ukryłem się pod iluzją i uciekłem. Od kiedy przemieniliśmy się w kruki, nie widziałem żadnego z nich. Może pozabijali się nawzajem. Ale wątpię. — Przynaglany przedłużającym się milczeniem dodał: — Najwyższy zabił harfistę. — Potrząsnął głową. Nie mógł dalej mówić. Usłyszał, jak Iff zaczerpnął tchu, poczuł uspokajające dotknięcie czarodzieja.

— Gdzie w tym czasie był Yrth? — odezwał się Taiłeś. Morgon oderwał wzrok od odłamka kości leżącego na ziemi i spojrzał na Tailesa ze zdumieniem. — Yrth?

— Podróżował z wami Drogą Kupców.

— Nikt… — Morgon urwał. Leciutki powiew nocnego powietrza przesączył się przez iluzję i rozszedł po krypcie; światło zamigotało. — Nikogo z nami nie było. — I naraz przypomniał sobie Wielki Krzyk, który dobiegł nie wiadomo skąd, i tajemniczą, nieruchomą postać obserwującą go podczas nocnego rekonesansu. — Yrth? — szepnął z niedowierzaniem.

Czarodzieje popatrzyli po sobie. — Opuścił Lungold, żeby cię szukać i udzielić ci wszelkiej pomocy, na jaką go stać. Nie spotkaliście się?

— Chyba raz, kiedy byłem w potrzebie. To musiał być Yrth. Nie powiedział mi, kim jest. Mógł zgubić mój ślad, kiedy przyjęliśmy postaci kruków. — Morgon zawiesił głos i cofnął się pamięcią do tamtych wydarzeń. — Była taka chwila, po tym jak kopnął mnie koń, że ledwie byłem w stanie podtrzymać swoją iluzję. Zmiennokształtni mogli mnie wtedy zabić. Nie powinni mieć z tym żadnych trudności. Przygotowałem się już na śmierć. Ale wyszedłem z tego cało… To on mógł mi tam ocalić życie. Ale jeśli został na miejscu po mojej ucieczce…

— Na pewno dałby nam znać — odezwała się Nun — gdyby potrzebował pomocy. — Przesunęła grzbietem spracowanej dłoni po czole. — Ale ciekawe, co się z nim dzieje. Starzec, szukający ciebie i wędrujący tam i z powrotem Drogą Kupców, bez wątpienia zwrócił na siebie uwagę Założyciela i zmiennokształtnych…

— Powinien był mi powiedzieć, kim jest. Gdyby potrzebował pomocy, stanąłbym w jego obronie; po to tu szedłem.

— Nie. Broniąc go, sam mógłbyś zginąć. — Nun zdawała się rozpraszać swoje własne wątpliwości. — Wróci, kiedy uzna za stosowne. Może został tam, żeby pogrzebać harfistę. Swego czasu Yrth uczył go tu, w tej szkole, gry na harfie. — Zamilkła znowu, a Morgon patrzył, jak dwie zasuszone twarze umarłych pod ścianą przysuwają się coraz bliżej jedna do drugiej. Zamknął oczy, zanim się zetknęły. Gdzieś z oddali doleciało go krakanie kruka; byłby upadł, gdyby ktoś nie podtrzymał go pod ramię. Otworzył oczy i napotkał baczne spojrzenie jastrzębia. Zimny pot wystąpił mu na twarz.

— Jestem zmęczony — powiedział.

— To zrozumiałe. — Iff puścił go. Jego twarz pokrywała siateczka drobnych zmarszczek. — Na rożnie w kuchni został jeszcze kawał dziczyzny. Kuchnia to jedyne tutaj pomieszczenie, w którym zachowały się wszystkie cztery ściany i strop. Śpimy tam. Dla was też znajdzie się miejsce. Drzwi popilnuje strażniczka.

— Strażniczka?

— Jedna ze strażniczek morgoli. Morgola przydzieliła je nam łaskawie do ochrony.

— To morgola jeszcze tu jest?

— Nie. Przez długi czas była głucha na nasze rady i nie chciała stąd odejść, aż naraz, przed mniej więcej dwoma tygodniami, bez słowa wyjaśnienia ruszyła w drogę powrotną do Herun. — Czarodziej uniósł rękę i wyciągnął z mroku zapaloną pochodnię. — Chodź. Wskażę ci drogę.

Morgon podążył w milczeniu za Iffem przez jego iluzję. Minęli kilka zrujnowanych sal i zeszli po kamiennych schodkach do kuchni. Aromat mięsiwa stygnącego nad dogasającym paleniskiem sprawił, że Morgonowi zaburczało w brzuchu. Usiadł przy długim, na wpół zwęglonym stole, a Iff znalazł dla niego nóż i jakieś wyszczerbione naczynia.

— Masz tu wino, chleb, ser, owoce… strażniczki dobrze o nas dbają. — Zawiesił głos i wygładził piórko na skrzydle kruka. — Morgonie — podjął cichym głosem — nie mam, co prawda, pojęcia, co przyniesie świt. Ale gdybyś nie zdecydował się tu przybyć, czekałaby nas pewna śmierć. Ta ślepa nadzieja, która utrzymywała nas przy życiu przez ostatnie siedem wieków, musiała mieć korzenie w tobie. Ty może lękasz się robić sobie nadzieje, ale ja nie. — Przyłożył na chwilę dłoń do przeciętego szramą policzka Morgona. — Dziękuję ci, że tu jesteś. — Wyprostował się. — Zostawiam cię teraz samego; my pracujemy nocami i rzadko sypiamy. Gdybyś nas potrzebował, zawołaj. — Wrzucił pochodnię do paleniska i wyszedł z kuchni.

Morgon wpatrywał się przez jakiś czas w stół, w nieruchomy cień kruka na zwęglonym blacie. W końcu otrząsnął się z zadumy i zawołał ptaka po imieniu. Kruk szykował się najwyraźniej do zmiany postaci; rozpościerał właśnie skrzydła, by sfrunąć z jego ramienia. I w tym momencie otworzyły się drzwi prowadzące na zewnątrz. Do kuchni weszła strażniczka: młoda, ciemnowłosa kobieta, tak znajoma, a jednocześnie nieznajoma, że Morgon oniemiał. Przeszła kilka kroków i dopiero wtedy go zauważyła. Zatrzymała się jak wryta pośrodku kuchni, patrząc nań bez zmrużenia powieki. Po chwili z trudem przełknęła ślinę.

— Morgon? — wykrztusiła. Morgon wstał.

— Lyra. — Wydoroślała; była teraz wyższa i nabrała ciała, co podkreślała krótka, ciemna tunika. Z twarzy przypominała mu dziewczynę, której obraz nosił w pamięci, a jednocześnie morgolę. Widząc, że dziewczyna stoi jak sparaliżowana, podniósł się od stołu i sam ruszył w jej kierunku. Zbliżając się, zauważył, że dłoń Lyry mocniej zaciska się na włóczni.

— To naprawdę ja — powiedział, zatrzymując się w pół kroku.

— Wiem. — Znowu z trudem przełknęła ślinę. W jej ciemnych oczach wciąż malowało się zaskoczenie. — Jak… jak dostałeś się do miasta? Nikt nie widział, żebyś przekraczał bramę.

— Trzymacie straże na murach? Kiwnęła sztywno głową.

— Miasto nie ma żadnych innych obrońców. Dlatego morgola posłała po nas.

— Po ciebie? Swoją ziemdziedziczkę?

Zadarła dumnie bródkę w geście, który tak dobrze pamiętał.

— Zostałam tu w określonym celu. — Ruszyła powoli w stronę Morgona. Jej twarz w blasku paleniska zmieniła wyraz. Objęła go i wtuliła twarz w jego ramię. Usłyszał za sobą stukot upadającej na posadzkę włóczni. Przytulił mocno dziewczynę i poczuł orzeźwiający powiew jej czystego, dumnego umysłu. Oderwała się w końcu odeń i cofnęła o krok. Uniosła brwi na widok blizn na jego twarzy.

— Niebezpiecznie poruszać się Drogą Kupców bez eskorty. Szukałyśmy cię z Raederle zeszłej wiosny, ale zawsze byłeś o krok przed nami.

— Wiem.

— Nic dziwnego, że strażniczki cię nie poznały. Wyglądasz… wyglądasz jak… — Dopiero teraz dostrzegła na jego ramieniu kruka. Ptak siedział nieruchomo, popatrując na nią spod włosów Morgona. — Czy to… czy to Mathom?

— To on tu jest?

— Był przez jakiś czas. Tak samo Har, ale czarodzieje przekonali obu, że powinni wracać do domów.

Morgon zacisnął dłonie na ramionach Lyry.

— Har? — zapytał z niedowierzaniem. — Na Hel, a jego co tu sprowadziło?

— Chciał ci pomóc. Mieszkał z morgolą w jej obozie pod Lungold, dopóki czarodzieje nie wyperswadowali mu, że powinien stąd odejść.

— Są pewni, że odszedł? Czy sprawdzili umysł każdego niebieskookiego wilka wałęsającego się pod Lungold?

— Nie wiem.

— Posłuchaj, Lyro, nadciągają zmiennokształtni. Wiedzą, że mnie tu znajdą.

Lyra ściągnęła brwi.

— Morgolą kazała nam przywieźć zapas broni dla kupców; w mieście niewiele jej mieli. Ale kupcy, Morgonie, to nie wojownicy. Podczas szturmu mury rozkruszą się jak suchy chleb. Mam tu dwieście strażniczek…

— Znowu ściągnęła bezradnie brwi i znowu wydała się Morgonowi bardzo młoda. — Wiesz może, czym oni są? Ci zmiennokształtni?

— Nie. — Zauważył w oczach Lyry coś, czego wcześniej tam nie widywał: pierwszy przejaw lęku. — Czemu pytasz?

— Słyszałeś ostatnie wieści z Ymris? — Nie.

Lyra wzięła głęboki oddech.

— Heureu Ymris stracił Wichrową Równinę. W jedno popołudnie. Przez wiele miesięcy powstrzymywał rebeliancką armię na skraju równiny. Lord Umber i Marcher zebrali armię, by zepchnąć rebeliantów z powrotem do morza. Miała dotrzeć na Wichrową Równinę w ciągu dwóch dni. Ale nagle, od Meremont i Tor runęła na Wichrową Równinę armia tak liczna, że o istnieniu podobnej nikt jeszcze nie słyszał. Ludzie, którzy uszli z życiem, przysięgali, że widzieli w jej szeregach tych, których już wcześniej zabili. Wśród ocalałych był pewien handlarz koni. Uciekł z niedobitkami do Rhun, a stamtąd przedostał się do Lungold. Opowiadał… opowiadał, że równina to teraz koszmarne pobojowisko usłane niepogrzebanymi ciałami. I od tamtego dnia słuch zaginął po Heureu Ymrisie.

Morgon poruszył bezgłośnie ustami.

— Poległ?

— Astrin Ymris twierdzi, że nie. Ale nawet on nie potrafi odnaleźć króla. Morgonie, jeśli muszę stawić czoło zmiennokształtnym na czele dwustu strażniczek, uczynię to bez wahania. Ale gdybyś potrafił mi tylko powiedzieć, przeciwko czemu walczymy…?

— Nie wiem tego. — Poczuł na ramieniu szpony kruka, które przebiły tunikę. — Ta bitwa odbędzie się poza granicami miasta. Nie przybyłem tutaj, żeby po raz drugi zniszczyć Lungold. Nie będę tu czekał na zmiennokształtnych.

— A gdzie na nich zaczekasz?

— W lesie, na szczycie góry. Gdziekolwiek, byle nie tu.

— Idę z tobą — oświadczyła.

— Nie. To wykluczone…

— Moje strażniczki mogą zostać tutaj na wypadek, gdyby trzeba było bronić miasta. Ale ja idę z tobą. To sprawa honoru.

Morgon popatrzył na nią spod przymrużonych powiek. Nie odwróciła wzroku.

— Czyżbyś złożyła jakiś ślub? — zapytał.

— Nie. Ja nie składam żadnych ślubów. Po prostu podejmuję decyzje. Tę podjęłam jeszcze w Caerweddin, kiedy dowiedziałam się, że utraciłeś ziemwładztwo Hed, ale żyjesz. Wiedziałam, co znaczyło dla ciebie to ziemwładztwo, bo pamiętałam jeszcze, jak podczas swojej bytności w Herun opowiadałeś o Hed. Tym razem będziesz miał eskortę.

— Lyro. Ja mam eskortę. Złożoną z pięciu czarodziejów.

— I ze mnie.

— Nie. Ty jesteś ziemdziedziczką Herun. Ani mi w głowie odwożenie morgoli do Miasta Korony twojego ciała.

Uwolniła się z jego rąk szybkim, zwinnym zwodem i został z dłońmi zaciśniętymi na pustym powietrzu. Schyliła się po włócznię i stanęła z nią na baczność.

— Morgonie — powiedziała cicho. — Ja już zdecydowałam. Ty walczysz czarami, ja swoją włócznią. Tylko tak potrafię. Albo podejmę tę walkę tutaj, albo za jakiś czas będę zmuszona toczyć ją w Herun. Będę przy tobie, kiedy znowu spotkasz Ghisteslwchlohma. — Odwróciła się i wtedy przypomniało jej się, po co tu przyszła. Wyjęła z uchwytu pochodnię i wsunęła ją w ogień. — Idę sprawdzić teren. Potem wrócę i będę czuwała przy tobie aż do świtu.

— Lyro — westchnął ze znużeniem — proszę cię, wracaj do domu.

— Nic z tego. Robię to, do czego mnie wyszkolono. Tak samo, zresztą, jak ty — dodała bez cienia ironii i przeniosła wzrok na kruka. — Czy jest coś, przed czym szczególnie powinnam cię strzec?

Morgon zawahał się. Kruk siedział na jego ramieniu jak czarna myśl, w całkowitym bezruchu.

— Nie — powiedział w końcu. — Z jego strony nic mi nie grozi. Przysięgam na swoje życie.

— Kiedyś byliśmy przyjaciółmi — powiedziała cicho i wyszła.

Morgon podszedł do paleniska, ale natłok myśli ściskał mu żołądek i pozbawiał apetytu. Wygasił ogień, pozostawiając tylko żar. Potem położył się na pryczy, podparł na łokciu i spojrzał na kruka. Ptak siedział na kamieniach obok niego. Morgon pogładził go po piórach.

— Nigdy nie nauczę cię przyjmować innego kształtu — powiedział. — Raederle, z tym, co wydarzyło się na Wichrowej Równinie, ty nie masz nic wspólnego. Nic.

Głaskał ptaka, przemawiał do niego, przekonywał, prosił, ale odpowiedzi nie uzyskał. W końcu powieki mu opadły i odpłynął w ciemność.

Obudziło go o świcie trzaśniecie drzwi. Z walącym sercem otworzył oczy i zobaczył młodą, stropioną twarz nieznajomej strażniczki. Skłoniła mu się dwornie.

— Przepraszani, panie. — Postawiła na podłodze wiadro wody, a na stole gliniany dzban ze świeżym mlekiem. — Nie wiedziałam, że jeszcze śpisz.

— Gdzie Lyra?

— Na północnym murze, tym od strony jeziora. Od bezdroży nadciąga jakiś oddział zbrojnych. Goh pojechała sprawdzić, co to za jedni.

Morgon podniósł się z posłania, mrucząc coś pod nosem.

— Lyra pyta, czy byłbyś łaskaw tam przyjść — dodała strażniczka.

— Przyjdę.

Obok Morgona, w chmurze dymu z fajeczki pojawiła się Nun. Położyła mu dłoń na ramieniu.

— Dokąd się wybierasz?

— Nadciągają jacyś zbrojni; może to posiłki, może nie. — Morgon zaczerpnął dłońmi wody z wiadra, obmył sobie twarz, a potem napełnił wyszczerbiony pucharek mlekiem i wychylił go do dna. I nagle, tknięty jakąś myślą, obejrzał się na pryczę, na której spał. — Gdzie…? — Postąpił krok, przesuwając spłoszonym wzrokiem po żelaznych i miedzianych garnkach wiszących na ścianie, po okopconych belkach stropu. — Gdzie, na Hel… — Opadł na kolana, zajrzał pod stół, potem do drewnianej skrzyni, na koniec zaczął rozgrzebywać popiół w palenisku. W końcu wyprostował się i nie podnosząc z klęczek, spojrzał z pobielałą twarzą na Nun. — Opuściła mnie?

— Raederle?

— Nie ma jej. Nic mi nie powiedziała. Zostawiła mnie i odleciała. — Wstał z klęczek i oparł się o kamienny komin. — To przez te wieści z Ymris. O zmiennokształtnych.

— Zmiennokształtni — mruknęła Nun. — A więc to ją gnębiło? Moc, którą posiada?

Morgon kiwnął głową.

— Boi się jej… — Ręka zsunęła mu się po kamieniach.

— Muszę ją odnaleźć. Złożyła przysięgę… a duch Ylona już ją prześladuje.

Nun, sięgając do swojego repertuaru świniopaski, przeklęła nieżyjącego króla. Potem przyłożyła sobie palce do powiek.

— Nie — powiedziała. — Ja ją odnajdę. Ze mną może szczerze porozmawia. Kiedyś tak rozmawiała. Ty zobacz, co to za zbrojni. Martwi mnie, że Yrth jeszcze nie wrócił. Ale nie śmiem wzywać ani jego, ani Raederle, bo mój zew mógłby dotrzeć do umysłu Założyciela. Zaraz. Daj mi się zastanowić. Gdybym to ja była księżniczką An obdarzoną mocą zmiennokształtnych i latającą pod postacią kruka, to dokąd bym się udała…

— Wiem, gdzie ja bym się udał — mruknął Morgon.

— Ale ona nie cierpi piwa.

Ruszył przez miasto pieszo, kierując się do przystani i rozglądając po drodze za krukiem. Wszystkie łodzie rybackie wypłynęły już na jezioro, ale w przystani cumowały inne jednostki — barki z kopalni i płaskodenne łodzie kupieckie wyładowane towarem przeznaczonym dla myśliwych i pasterzy z okolic jeziora. Na ich masztach nie siedziały żadne kruki. W końcu wypatrzył Lyrę. Stała na murze przy rozpadającym się przedpiersiu obok bramy. Większość północnego muru znajdowała się pod wodą, z reszty zostały tylko szerokie, łukowate bramy, między którymi rozstawili swoje stragany handlarze ryb. Morgon, ignorując zbaraniały wzrok jakiejś handlarki, zniknął jej sprzed oczu i pojawił się znowu obok Lyry. Nie dała po sobie poznać, że nie jest przyzwyczajona do nieprzewidywalnego sposobu poruszania się czarodziejów. Pokazała palcem na wschodni brzeg jeziora. W odległym lesie połyskiwały maleńkie iskierki światła.

— Potrafisz dojrzeć, co to takiego?

— Spróbuje. — Wszedł w umysł jastrzębia krążącego nad drzewami pod miastem. Zamiast miejskiego rozgardiaszu usłyszał leniwy poszum porannej bryzy i przeszywający, ale stłumiony odległością krzyk innego jastrzębia, któremu umknęła upatrzona ofiara. Ulegając sugestii Morgona, jastrząb zaczął zataczać coraz szersze kręgi. Morgon ujrzał jego oczyma sosnę, jej wysuszone słońcem igiełki, potem leśne poszycie i wreszcie nagrzaną w słońcu nagą skałę, z której umykały jaszczurki spłoszone cieniem jastrzębia. Mózg jastrzębia sortował każdy dźwięk, każde poruszenie wśród paproci. Morgon kazał mu lecieć dalej na wschód i po jakimś czasie ujrzał pod sobą wojowników przedzierających się gęsiego przez las. Jastrząb krążył nad nimi dopóty, dopóki jakieś poruszenie w dole nie przyciągnęło jego uwagi; zanurkował i wyrwał się spod kontroli Morgona.

Morgon osunął się po przedpiersiu muru i usiadł na kamieniach. Słońce świeciło mu w oczy pod osobliwym kątem, jakby stało wyżej, niż powinno.

— Wyglądają mi na ymriskich wojowników — powiedział zmęczonym głosem — którzy od paru dni idą przez bezdroża. Są zarośnięci, a ich konie ledwie powłóczą nogami. Nie zalatywało od nich morzem. Zalatywało potem.

Lyra patrzyła na niego podparta pod boki.

— Można im zaufać?

— Nie wiem.

— Może Goh zdoła to stwierdzić. Kazałam jej obserwować ich z ukrycia i podsłuchiwać, a dopiero potem, jeśli uzna, że to bezpieczne, podjechać i porozmawiać. To roztropna dziewczyna.

— Przepraszam. — Morgon podźwignął się na równe nogi. — Wydaje mi się, że to ludzie, ale nie jestem w nastroju do ufania komukolwiek.

— Opuszczasz miasto?

— Sam nie wiem. Yrtha wciąż nie ma, Raederle zniknęła. Jeśli stąd odejdę, nie będzie wiedziała, gdzie mnie szukać. Jeśli nie zauważyłaś niczego bardziej niepokojącego, możemy jeszcze trochę się wstrzymać. Jeśli to rzeczywiście ymriscy wojownicy, to rozmieścimy ich na tym wyłomie w murach obronnych i od razu nastroje nam się poprawią.

Lyra rozglądała się przez chwilę w milczeniu, jakby wypatrywała cienia czarnych skrzydeł.

— Ona wróci — powiedziała cicho. — To odważna dziewczyna.

Morgon otoczył ją ramieniem i przytulił.

— Ty również. Ale wolałbym, żebyś wróciła do domu.

— Morgola oddała swoje strażniczki do dyspozycji lungoldzkim kupcom, by czuwały nad bogactwami tego miasta.

— Ale swojej ziemdziedziczki nie oddała chyba pod rozkazy kupców?

— Och, Morgonie, przestań gderać. Potrafisz coś zrobić z tym murem? W obecnym stanie jest bezużyteczny, niebezpieczny i rozpada mi się pod nogami.

— Dobrze. I tak na razie nie mam nic lepszego do roboty.

Lyra cmoknęła go w policzek.

— Raederle, gdziekolwiek jest, z pewnością myśli teraz o tobie. Wróci.

Morgon otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Lyra już wyswobodziła się z jego uścisku i odwracając głowę, rzuciła sucho:

— No to zabieraj się do naprawy tego muru. Wiele godzin zeszło mu na tej pracy. Starał się nie myśleć. Nie zwracając uwagi na przechodzących ludzi — na kmieci i przekupniów spozierających nań podejrzliwie, na kupców, którzy go rozpoznawali — stał z rękami i policzkiem przyciśniętymi do starodawnego muru. Wtapiał się umysłem w jego ciężkie milczenie, dopóki nie wyczuł słabości, z jaką wspierał się o przypory. Wytworzył w sklepionej bramie iluzję kamienia, podparł go umysłem. Okrążał tak miasto w asyście miejskich uliczników. Deptali mu po piętach, obserwując z zachwytem jego pracę, dziwując się kamieniom, które wywoływał dłońmi z niebytu. Późnym popołudniem, przyłożywszy spocony policzek do filaru bramy, wyczuł obcą moc. Przymknął oczy i zapadł w ciszę, której nauczył się od muru. Przez długi czas, wnikając umysłem głęboko w kamienie, nie słyszał nic, prócz sporadycznych szmerów, z jakimi przemieszczały się drobinki murarskiej zaprawy. W końcu, na nagrzanej słońcem powierzchni zewnętrznego muru wyczuł napierającą nań pierwotną moc. Dotknął jej ostrożnie myślami. Była to siła czerpana z samej ziemi, skierowana na najsłabszy punkt. Wycofał się powoli, zafascynowany.

Ktoś stał za nim, wołając go raz po raz po imieniu. Odwrócił się i zobaczył jedną ze strażniczek morgoli w towarzystwie rudego mężczyzny w kolczudze narzuconej na skórzany kaftan. Śniada twarz strażniczki była zlana potem, dziewczyna wyglądała na tak samo zmęczoną jak on. Głos miała gruby, ale dziwnie miły dla ucha.

— Jestem Goh, panie. A to Teril Umber, syn Wielkiego Lorda Rorka Umbera z Ymris. Pozwoliłam sobie przyprowadzić do miasta wojowników pod jego wodzą. — Jej głos i oczy zdradzały napięcie. Morgon przyjrzał się bez słowa mężczyźnie. Był młody, ale wyraźnie zaprawiony w bojach i znużony. Skłonił się dwornie Morgonowi nieświadom jego podejrzliwości.

— Panie, Heureu Ymris wysłał nas tutaj, jak się okazuje, na dzień przed… przed utratą Wichrowej Równiny, o czym się właśnie dowiedziałem od ziemdziedziczki morgoli.

— Czy twój ojciec był na Wichrowej Równinie? — spytał szorstko Morgon. — Pamiętam go.

Teril Umber kiwnął głową.

— Był. Ale nie wiem, czy przeżył. — Wyprostował się i wypiął pierś okrytą zakurzoną kolczugą. — Ale wracając do tematu, król niepokoił się o przebywających tutaj bezbronnych kupców; kiedyś sam pływał na kupieckich statkach. I postanowił oddać do waszej dyspozycji tylu ludzi, ilu był w stanie. Jest nas stu pięćdziesięciu. Mamy wesprzeć morgolę w strzeżeniu i obronie miasta, gdyby zaszła taka konieczność.

Morgon kiwnął głową. Ta szczupła, spocona, zarośnięta twarz była raczej poza wszelkim podejrzeniem.

— Mam nadzieję, że nie zajdzie — powiedział. — To wspaniałomyślny gest ze strony króla, że was tu przysłał.

— Owszem.

— Przykro mi z powodu twojego ojca. Mile go wspominam.

— Opowiadał o tobie… — Młodzieniec potrząsnął głową i przeczesał palcami płomieniste włosy. — Potrafi wychodzić obronną ręką z najgorszych opałów — powiedział bez przekonania. — No nic, naradzę się lepiej z Lyrą, jak rozmieścić moich ludzi, bo wkrótce zapadnie zmierzch.

Morgon spojrzał na Goh. Ulga na jej twarz świadczyła, jak dziewczyna niepokoiła się o wynik tej rozmowy.

— Przekaż Lyrze — powiedział cicho — że prawie już skończyłem z murem.

— Dobrze, panie.

— Dziękuję ci.

Kiwnęła nieznacznie głową i uśmiechnęła się.

— Do usług, panie.

W miarę, jak jego praca nad murem dobiegała końca, czuł się coraz wyraźniej otoczony obcą mocą. Tajemniczy czarodziej, pracujący wraz z nim po drugiej stronie muru, prostował kamienie, zanim on się nimi zajął, łatał wyrwy szarymi, ziarnistymi iluzjami, uszczelniał swoją mocą pęknięcia w murze. Mury nie wyglądały już tak, jakby za chwilę miały runąć. Stały znowu pewnie, połatane, solidnie wzmocnione, otaczając zwartym kręgiem miasto i rzucając wyzwanie każdemu, kto chciałby je sforsować.

Morgon uszczelnił siłą woli ostatnie pęknięcie i zakrywając dłońmi twarz, oparł się zmęczony o mur. Czuł zmierzch nadciągający od pól. Nieruchomość ostatnich chwil przed zachodem słońca, spokojne, senne trele ptaków przypomniały mu Hed. Do rzeczywistości przywołało go odległe krakanie kruka. Oderwał się od muru i wszedł w jedną z dwóch frontowych bram, które pozostawił otwarte. W głębi łukowato sklepionej bramy stał jakiś mężczyzna z krukiem na ramieniu.

Był to wysoki starzec o krótko przyciętych, siwych włosach i pobliźnionym, surowym obliczu. Przemawiał do kruka w kruczym języku; Morgon coś niecoś z tego rozumiał. Odpowiedź kruka sprawiła, że lżej zrobiło mu się na duszy. Ruszył szybko w stronę tej osobliwej pary. Jego czujność usypiała wielka moc czarodzieja i kurtuazja, z jaką zwracał się do Raederle.

Zanim jednak do nich dotarł, czarodziej urwał w pół zdania i wyrzucił kruka w powietrze. Krzyknął do ptaka coś, czego Morgon nie zrozumiał. Potem zniknął. Zaskoczony tym Morgon obejrzał się i zamarł. Drogą Kupców bezgłośnie, niepowstrzymanie podpełzał do miasta cień. Była to fala jeźdźców barwy wieczornego nieba. Zanim otrząsnął się z pierwszego szoku, bramę, w której stał, zalało oślepiające złociste światło. Mury zadygotały; falujące kamienie z pomrukiem strząsnęły z siebie impet mocy i ta runęła na ulicę, wyrywając z niej kocie łby i ciskając Morgona na kolana. Podźwignął się z klęczek i odwrócił.

Serce miasta płonęło.

Загрузка...