XXXI

Kiedy około jedenastej rano Marek wyłączył komputer, w domu już nikogo nie było. Stary Vandoosler wyszedł, żeby zdobyć najnowsze wieści, Mateusz gdzieś zniknął, a Łukasz wyruszył na poszukiwanie siedmiu wojennych kajetów. Przez cztery godziny Marek przeglądał na ekranie komputera wszystkie wycinki prasowe, raz po raz wracając do wielu artykułów i zachowując w pamięci sformułowania, szczegóły, cechy wspólne i różnice.

Czerwcowe słońce grzało dość mocno i Marek po raz pierwszy pomyślał, że warto zabrać ze sobą filiżankę kawy, aby wypić ją na trawie. Miał nadzieję, że poranne, świeże powietrze uwolni go od bólu głowy. Lokatorzy rudery zostawili ogród własnemu losowi, toteż rósł dziko. Marek udeptał metr kwadratowy wybujałej trawy, przyniósł spory kawałek dykty i usiadł na nim, wystawiając twarz do słońca. Nie wiedział, w jakim kierunku podążać. Znał już zebrane dokumenty na pamięć. A pamięć miał dobrą i zorganizowaną, bo ta idiotka zachowywała wszystko, nie uwalniając go od banalnych szczegółów, od wspomnień i goryczy. Marek usiadł po turecku, przybierając pozę fakira. Wizyta w Dourdan niewiele mu dała. Dompierre nie żył, a wraz z nim umarła jego tajemnica. Marek nie wiedział, jak ją odkryć. Nie wiedział nawet, czy była warta zachodu.

Aleksandra szła ulicą, niosąc torbę z zakupami. Marek pomachał jej ręką. Usiłował wyobrazić ją sobie w roli morderczyni, ale to bolało. Co ją podkusiło, żeby przez trzy godziny włóczyć się nocą po autostradach? Po co i dokąd jeździła?

Marek poczuł się bezużyteczny, bezradny, wyjałowiony. Miał wrażenie, że coś przeoczył. Odkąd Łukasz powiedział to zdanko o istocie sprawy, tkwiącej w poszukiwaniu paroksyzmów, nie mógł odzyskać równowagi ducha. Dręczyło go to. Problem dotyczył zarówno jego podejścia do badań nad średniowieczem, jak i metody pracy nad sprawą Zofii. Znużony tymi miałkimi rozważaniami i bezładem myśli, wstał z dykty i zajął się obserwacją frontu zachodniego. Śmieszne, że tak łatwo ulegli manii Łukasza. Żadnemu z nich nawet nie przyszło do głowy, że można by inaczej nazywać ten sąsiedni dom. Relivaux na pewno jeszcze nie wrócił, chrzestny uprzedziłby go o tym. Czy policja zdołała sprawdzić jego tulońskie alibi?

Marek postawił filiżankę na dykcie i po cichu wyszedł z ogrodu. Z ulicy przypatrywał się frontowi zachodniemu. Wydawało mu się, że sprzątaczka przychodzi tylko we wtorki i piątki. Jaki dziś był dzień? Czwartek. Nic w domu nie zdradzało obecności człowieka. Zerknął na wysoką, zadbaną bramę, na której nie było widać śladu rdzy, bezkarnie zżerającej ich bramę. Całe ogrodzenie frontu zachodniego najeżone było kolcami, prezentującymi się dość groźnie. Sztuka polegała na tym, żeby wspiąć się, nie zwracając uwagi sąsiadów ani przechodniów, a przy tym być wystarczająco zręcznym, by nie nabić się na sterczące ostrza. Marek zerknął w prawo i w lewo. Uliczka świeciła pustkami. Bardzo polubił ten cichy zaułek. Podszedł do wysokiego śmietnika i, jak tamtej nocy Łukasz, wspiął się na niego. Trzymając się krat, po kilku próbach zdołał przerzucić nogi nad kolcami.

Ucieszyła go zwinność, jaką wykazał się przed sobą samym. Zeskoczył do ogrodu sąsiadów, myśląc, że byłby całkiem niezłym zbieraczem, ale nie myśliwym, zręcznym i delikatnym. Zachwycony sobą, poprawił srebrne sygnety, które poprzekręcały się podczas wspinaczki, i spokojnym krokiem podszedł do młodego buka. Ale właściwie po co? Czy warto było zadawać sobie tyle trudu, żeby popatrzeć na to głupie, nieme drzewo? Po nic, wyłącznie dlatego, że sobie to obiecał i że miał wyżej uszu babrania się w tej historii, w niespodziewanych nocnych wyprawach Aleksandry, z każdym dniem coraz bardziej podejrzanych. Ta idiotka, ta porywcza dziewczyna, robiła wszystko na opak.

Marek oparł dłoń na chłodnym pniu, potem dotknął go także drugą ręką. Drzewo było jeszcze tak młode, że mógł objąć je palcami. Właśnie, miał ochotę je udusić, zacisnąć mu ręce na gardle i trzymać, dopóki między dwoma haustami powietrza nie wyzna, po co przyszło do tego ogrodu. Zniechęcony opuścił ręce. Przecież nie można udusić drzewa. Drzewo milczy jak grób, jest nieme, gorsze od ryby, nie puszcza nawet baniek. Wypuszcza tylko liście, obrasta drewnem, zapuszcza korzenie. No i wytwarza tlen, a to dość przydatne. Ale poza tym już nic. Milczy. Milczy jak Mateusz, który próbował zmusić stosy kości i krzemienia, żeby przemówiły. Niemy facet rozmawiający z niemymi przedmiotami – dobrana gromadka! Mateusz zapewniał, że potrafi ich słuchać, że wystarczy znać ich język i uważnie się im przysłuchiwać. Marek, który wolał gadulstwo tekstów, własne i innych ludzi, nie umiał zrozumieć takich milczących rozmów. Ale przecież Mateusz w końcu czegoś się dowiadywał, to był niepodważalny fakt.

Usiadł pod drzewem. Trawa wokół niego nie zdążyła jeszcze porządnie odrosnąć, dwukrotnie wyrywana w tym miejscu. Na razie był to tylko rzadki, trawiasty puszek. Marek gładził go ręką. Wkrótce trawa będzie silna i wysoka, i nic nie da się już pod nią zauważyć. Wszyscy zapomną o drzewie i tym skrawku przekopanej ziemi. Rozgniewany zaczął wyrywać kępki trawy. Coś tu było nie w porządku. Ziemia była ciemna, tłusta, prawie czarna. Dokładnie pamiętał te dwa dni, kiedy otworzyli i zasypali pusty rów. Jeszcze teraz miał przed oczyma Mateusza, stojącego do pół łydki w dole i słyszał te słowa: wystarczy, powinni na tym poprzestać, warstwy ziemi były na swoim miejscu, nikt ich nie naruszał. Widział jego gołe stopy w sandałach, przysypane ziemią. Ale ziemią gliniastą, żółtobrązową, lekką. Taka sama ziemia zatkała tę białą fajkę, którą wygrzebał stąd Mateusz. Powiedział wtedy: „osiemnasty wiek”. Tamta ziemia była jasna, sypka. A kiedy zakopywali rów, przemieszali próchnicę z jasną ziemią. Jasną, zupełnie inną niż ta, która teraz przesypywała mu się między palcami. Czyżby to była nowa próchnica? Marek zaczął rozgrzebywać ziemię, coraz głębiej i głębiej. Wszędzie natrafiał na czarną, tłustą glebę. Okrążył drzewo, przyglądając się otaczającej go ziemi. Nie miał już cienia wątpliwości – podłoże w tym miejscu zostało ponownie przekopane. Warstwy ziemi układały się inaczej niż wtedy, kiedy zakończyli pracę. Jednak po nich kopali jeszcze policjanci. Może wdarli się głębiej, może przemieścili warstwy czarnej, leżącej tam ziemi. Prawdopodobnie właśnie tak było. Nie potrafili odróżnić nienaruszanych warstw i dokopali się głęboko, do czarnej ziemi, którą potem rozsypali na samym wierzchu. Nie istniało inne wyjaśnienie. Nic się więc nie stało.

Marek siedział pod drzewem jeszcze przez chwilę, rozgarniając palcami ziemię. Podniósł kawałek gresu, silniej kojarzący mu się z XVI niż z XVIII stuleciem. Ponieważ jednak nie bardzo się na tym znał, wsunął go do kieszeni. Wstał, poklepał pień drzewa, aby uprzedzić je, że odchodzi, a potem znów przeskoczył przez ogrodzenie. Kiedy stawiał stopę na śmietniku, zauważył wracającego do domu wuja.

– Gratuluję dyskrecji – mruknął Vandoosler.

– Co z tego? – odburknął Marek, otrzepując dłonie o nogawki. – Poszedłem tylko przyjrzeć się drzewu.

– A może z nim gawędziłeś? Powiedziało coś ciekawego?

– Że policjanci Leguenneca kopali znacznie głębiej niż my, bo aż do szesnastego wieku. Mateusz ma rację – ziemia potrafi przemówić. A co u ciebie?

– Zejdź z tego śmietnika, to nie będę musiał krzyczeć. Krzysztof Dompierre był synem krytyka Daniela Dompierre’a. To już wiemy. Co do Leguenneca, to zaczął już analizowanie archiwum Simeonidisa, ale drepcze w miejscu, tak jak my. Może się tylko cieszyć, że osiemnaście łodzi, które zaginęły podczas sztormu w Bretanii, bezpiecznie zawinęło do portu.

Idąc przez ogród, Marek zabrał filiżankę po kawie. Na dnie została kropla zimnego napoju, a on wysączył ją łapczywie.

– Już prawie południe – powiedział. – Doprowadzę się do porządku, a potem skoczę do „beczki” coś przekąsić.

– Pozwalasz sobie na zbytki – rzekł Vandoosler.

– Tak, ale dziś czwartek. To ku czci Zofii.

– Jesteś pewien, że nie chodzi ci raczej o spotkanie z Aleksandrą? A może o zraziki?

– Nie to chciałem powiedzieć. Idziesz ze mną?

Aleksandra siedziała na swym stałym miejscu i nakłaniała do jedzenia synka, który najwyraźniej dąsał się dzisiaj na cały świat. Marek pogładził Cyryla po kręconych włosach i pozwolił mu się bawić sygnetami. Mały lubił pierścionki świętego Marka. A Marek opowiadał mu, że dostał je od pewnego czarodzieja i że kryły sekret, ale on jeszcze go nie odkrył. Czarodziej odleciał, bo spieszył się na obiad, i nie zdążył mu wyjawić tajemnicy swego daru. Cyryl pocierał sygnety, obracał je, dmuchał na nie, ale nic się nie działo. Marek poszedł przywitać się z Mateuszem, który stał za barem jak słup soli.

– Ca ci jest? – zapytał go Marek. – Wyglądasz, jakbyś skamieniał.

– Nie skamieniałem, jestem przygwożdżony. Przebierałem się w pośpiechu, włożyłem wszystko – koszulę, kamizelkę, muszkę, ale zapomniałem o butach. Julia mówi, że nie mogę obsługiwać klientów w sandałach. To dziwne, ale w tych sprawach jest niesamowicie rygorystyczna.

– Ja ją rozumiem. – Marek się uśmiechnął. – Przyniosę ci pantofle. A ty przygotuj dla mnie zrazy.

Marek wrócił po pięciu minutach – z pantoflami i fajką z ceramiki.

– Przypominasz sobie tę fajkę i ziemię? – zapytał Mateusza.

– Oczywiście.

– Dziś rano poszedłem odwiedzić drzewko. Na wierzchu leży teraz zupełnie inna ziemia. Jest czarna i tłusta.

– Jak ta, którą masz za paznokciami?

– Właśnie.

– To znaczy, że policjanci kopali głębiej niż my.

– Też tak pomyślałem.

Marek schował kawałki fajki do kieszeni i poczuł pod palcami gres. Zawsze przekładał z kieszeni do kieszeni wiele bezużytecznych drobiazgów, z którymi nie potrafił się rozstać. Jego kieszenie robiły z nim to samo co jego pamięć – rzadko zostawiały go w spokoju.

Mając już na nogach buty, Mateusz zaprowadził Marka i Vandooslera do stolika Aleksandry, która powiedziała, że nie ma nic przeciwko temu. Ponieważ sama o tym nie wspominała, Marek również nie odważył się poruszać kwestii przesłuchania, któremu poddano ją wczoraj. Aleksandra zapytała, jak przebiegła podróż do Dourdan i jak miewa się jej dziadek. Marek zerknął na wuja, który leciutko skinął głową. Marek wstydził się, że prosił o przyzwolenie na tę rozmowę z Lex, i zrozumiał, że wątpliwości znacznie silniej, niż sądził, podkopały w nim wiarę w jej niewinność. Szczegółowo opowiedział jej o tym, co zawierało pudło z roku 1978, ale sam już nie wiedział, czy robi to szczerze, czy może „popuszcza żyłkę”, żeby śledzić jej reakcje. Jednak Aleksandra była przygaszona i nie przejawiała żadnych reakcji. Powiedziała tylko, że powinna w najbliższy weekend odwiedzić dziadka.

– Na razie odradzałbym pani tę wizytę – powiedział Vandoosler.

Aleksandra zmarszczyła brwi i wymierzyła w niego palec.

– Czy jest aż tak źle? Zamierzają mnie oskarżyć? – zapytała szeptem, nie chcąc denerwować Cyryla.

– Powiedzmy, że Leguennec nie jest pani przychylny. Proszę się nie ruszać. Dom, szkoła, „beczka”, skwerek i kropka.

Aleksandra naburmuszyła się. Markowi przemknęło przez myśl, że nie lubi, kiedy ktoś jej rozkazuje. Przypomniał sobie jej dziadka. Była zdolna zrobić dokładnie to, czego Vandoosler radził jej nie robić, dla prostej przyjemności niepoddawania się czyjejś woli.

Julia podeszła, żeby sprzątnąć ze stolika. Marek podniósł się i cmoknął ją na dzień dobry w policzek. W paru słowach opowiedział jej o podróży do Dourdan. Zaczynał mieć dość papierzysk z roku 1978, ponieważ tylko komplikowały sprawę, niczego nie wyjaśniając. Aleksandra ubierała Cyryla, bo nadszedł już czas powrotu do przedszkola. Właśnie wtedy do „beczki” wpadł zadyszany Łukasz. Tak mocno trzasnął drzwiami, że aż podskoczyli. Zajął miejsce Aleksandry, chyba nawet nie zauważywszy, że ona wychodzi, i poprosił Mateusza o wielki kieliszek wina.

– Nie martw się – Marek szeptem uspokoił Julię. – To pierwsza wojna światowa tak go ogłupiła. Czasami mu to przechodzi, potem wraca i znowu przechodzi. Można się przyzwyczaić.

– Idiota – mruknął Łukasz, wciąż jeszcze ciężko dysząc.

Z tonu Łukasza Marek wywnioskował, że tym razem się myli. Tu nie chodziło o Wielką Wojnę. Na twarzy Łukasza nie malowało się szczęście, jakim promieniałby, gdyby odnalazł wojenne pamiętniki żołnierza-wieśniaka. Był wystraszony i spocony jak mysz. Miał przekrzywiony krawat, a na jego czole pojawiły się dwie czerwone plamy. Łukasz, nadal nie mogąc złapać tchu, zerknął na jedzących obiad klientów i na migi kazał Vandooslerowi i Markowi pochylić głowy jak najbliżej niego.

– Dziś rano – wyrzucił z siebie między dwoma wdechami – zadzwoniłem do Rene de Fremonville’a. Zmienił numer telefonu. Dlatego po prostu do niego pojechałem.

Łukasz wypił spory haust czerwonego wina i dopiero po chwili podjął opowieść.

– Zastałem jego żonę. R. de Fremonville to jego żona, Rachela, siedemdziesięcioletnia kobieta. Zapytałem, czy mógłbym pomówić z jej mężem. Strzeliłem potworną gafę. Dobrze, że siedzisz, Marku. Fremonville już od dawna spoczywa w grobie.

– Co z tego? – zapytał Marek.

– Stary, facet został zamordowany! Puf! Dwie kulki w łeb, pewnego wrześniowego wieczoru w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku. To nie wszystko – nie był wtedy sam, był ze swoim starym kumplem, Danielem Dompierre’em. On też dostał dwie kulki w łeb. Dwaj panowie krytycy zostali zastrzeleni.

– Cholera! – mruknął Marek.

– Za mało powiedziane, bo moje wojenne pamiętniki diabli wzięli – zawieruszyły się gdzieś podczas przeprowadzki pani de Fremonville, po śmierci Rene. Zresztą ta kobieta miała je w nosie. Nie ma pojęcia, gdzie mogły się podziać.

– A właśnie… czy ten żołnierz był ze wsi? – zapytał Marek.

Łukasz spojrzał na niego ze zdziwieniem.

– Obchodzi cię to w tej chwili?

– Nie. Ale udzieliło mi się twoje podniecenie.

– Wyobraź sobie, że tak! – odparł Łukasz, zapalając się. – Naprawdę był ze wsi! No i widzisz?! Czy to nie cud!? Gdyby tylko…

– Daruj sobie na razie te pamiętniki – Vandoosler przywołał go do porządku. – Mów dalej. Z pewnością przeprowadzono śledztwo?

– Oczywiście – potwierdził Łukasz. – Ale tego trudniej się było dowiedzieć. Rene de Fremonville zaopatrywał teatralny rynek Paryża w kokainę. Podobnie jak jego przyjaciel, Dompierre, tak przynajmniej sądzi pani Rachela. Policja natrafiła na sporą ilość tego towaru pod parkietem w domu Fremonville’a, gdzie obaj krytycy zostali zabici. W wyniku śledztwa ustalono, że do zabójstw doszło w wyniku porachunków między potężnymi dealerami. Sprawa była oczywista w przypadku Fremonville’a, jednak dowody obciążające Dompierre’a były wątpliwe. Policja znalazła u niego tylko parę torebek koki, ukrytych nad kominkiem.

Łukasz dopił wino i poprosił Mateusza, żeby napełnił mu kieliszek. Zamiast wina Mateusz podał mu jednak dużego sznycla.

– Jedz – powiedział.

Łukasz zerknął na nieustępliwą minę Mateusza i potulnie zabrał się do sznycla.

– Pani Rachela powiedziała mi, że syn Dompierre’a, Krzysztof, zdecydowanie odrzucał oskarżenia skierowane przeciwko jego ojcu. Matka i syn toczyli ciężkie boje z policją, to jednak niczego nie zmieniło. Podwójne morderstwo powiązano z handlem narkotykami. Morderca nigdy nie został pojmany.

Łukasz się uspokajał. Teraz oddychał już miarowo. Vandoosler przywdział skórę gliny – jego nos ruszył do ataku, oczy wcisnęły się głęboko pod brwi. Pastwił się nad kawałkami chleba, które Mateusz postawił przed nimi w koszyczku.

– Jakakolwiek była prawda – powiedział w końcu Marek, który usiłował błyskawicznie uporządkować myśli – ta sprawa nie ma nic wspólnego z naszą. Tamci dwaj zginęli ponad rok po premierze „Elektry”. W dodatku w grę wchodziły narkotyki. Przypuszczam, że gliniarze wiedzieli, co mówią.

– Nie udawaj głupca, Marku – zirytował się Łukasz. – Młody Krzysztof Dompierre w to nie uwierzył. Ślepa synowska miłość? Może tak. Ale po piętnastu latach, kiedy zamordowano Zofię, pojawił się tu, poszukując nowego tropu. Pamiętasz, co ci powiedział? Pamiętasz, jak mówił, że mieli tylko nic niewartą wiarę?

– Jeżeli mylił się przed piętnastu laty – upierał się Marek – mógł mylić się także przed trzema dniami.

– Tylko że właśnie teraz ktoś go zabił – wtrącił Vandoosler. – A nie zabija się kogoś, kto się myli. Zabija się tego, kto natrafił na właściwy trop.

Łukasz pokiwał głową, kawałkiem chleba zbierając resztki sosu z talerza. Marek głośno westchnął. Zauważył, że ostatnio myślał bardzo ociężale, i to go martwiło.

– Dompierre coś znalazł – podjął półgłosem Łukasz. – To oznacza, że przed piętnastu laty miał rację.

– Ale co znalazł?

– Odkrył, że na Zofię napadł jeden ze statystów. Jeżeli interesuje cię, co o tym myślę, to przypuszczam, że jego ojciec wiedział, kto to zrobił, i powiedział mu o tym. Być może otarł się o napastnika, kiedy ten wybiegał z garderoby, trzymając w ręce kominiarkę. Właśnie dlatego nazajutrz ten statysta nie przyszedł już do pracy. Bał się, że zostanie rozpoznany. Prawdopodobnie Krzysztof Dompierre wiedział tylko, że jego ojciec znał tego człowieka. I że Daniel Dompierre nie miał nic wspólnego z handlem kokainą, chociaż zajmował się tym Fremonville. Trzy torebki ukryte nad kominkiem to już chyba grubymi nićmi szyte, prawda, inspektorze? Syn powiedział o wszystkim policji. Ale stara teatralna anegdotka, sprzed ponad roku, nie zwróciła ich uwagi. Sprawa trafiła do brygady antynarkotykowej, a napaść na Zofię Simeonidis wydawała się nie mieć związku ze śmiercią krytyków. W końcu syn Dompierre’a musiał się z tym pogodzić i ustąpić. Kiedy jednak także Zofia zginęła z ręki zabójcy, podjął trop. Sprawa się nie zakończyła. Zawsze był przekonany, że ojca i Fremonville’a zamordowano nie przez kokainę, ale dlatego że przypadek ponownie skrzyżował drogi ich i niedoszłego gwałciciela. I że to on zastrzelił obu krytyków, aby nie mogli go wydać. Ta sprawa musiała być dla niego niezwykle ważna.

– Twoja wersja nie trzyma się kupy – powiedział Marek. – Dlaczego ten zbir nie miałby zastrzelić ich zaraz po napaści?

– Dlatego że najprawdopodobniej używa pseudonimu scenicznego. Jeżeli nazywałbyś się Robert Kiszka, to szybko zmieniłbyś nazwisko na choćby Konrada Delnera, albo jakiekolwiek inne, wpadające w ucho reżyserom, a nie rozśmieszające. A skoro facet ukrywał się za tym pseudonimem, sądził, że może spać spokojnie. Skąd ktoś miałby wiedzieć, że Konrad Delner to Robert Kiszka?

– Co z tego, do diabła!?

– Marku, jesteś dziś bardzo nerwowy. Wyobraź sobie jednak, że rok potem facet nadziewa się na Dompierre’a, ale tym razem pod prawdziwym nazwiskiem. Teraz nie ma już wyboru, zabija ich, Dompierre’a i jego przyjaciela, bo podejrzewa, że przyjaciel o wszystkim mu powiedział. Wie, że Fremonville jest dealerem, i to ułatwia mu zadanie. Podrzuca trzy dawki koki do domu Dompierre’a, a gliniarze łykają haczyk i sprawa trafia do narkotyków.

– Ale dlaczego ten twój Kiszka-Delner miałby po czternastu latach zabić Zofię, skoro nie rozpoznała go do tej pory?

Wyraźnie rozgorączkowany Łukasz sięgnął do torby, która stała na krześle obok niego.

– Nie ruszaj się, stary, nie ruszaj się.

Przez chwilę grzebał w masie papierzysk, a wreszcie wydobył zwój otoczony gumką. Vandoosler obserwował go z nieskrywanym podziwem. Przypadek pomógł Łukaszowi, ale i Łukasz doskonale potrafił wykorzystać przypadek.

– To – rzekł Łukasz – zupełnie wytrąciło mnie z równowagi. Panią Rachelę zresztą też. Szperanie we wspomnieniach bardzo ją wzruszyło. Nie wiedziała o śmierci Krzysztofa Dompierre’a, a domyślasz się, że ja jej o niczym nie wspomniałem. Siedliśmy do kawy, już koło dziesiątej, żeby dojść do siebie. Byłoby bardzo miło, tyle że ja ciągle myślałem o tych wojennych pamiętnikach. Ludzka sprawa, chyba mnie rozumiesz.

– Rozumiem – przytaknął Marek.

– Rachela de Fremonville naprawdę usiłowała sobie przypomnieć, co z nimi zrobiła, ale na darmo. Musiały gdzieś zginąć. Pijąc kawę, nagle krzyknęła. Wiesz, znasz te krótkie okrzyki, jak w starych filmach. Mają magiczną moc. Przypomniała sobie, że mąż, który był bardzo przywiązany do tych siedmiu kajetów, na wszelki wypadek kazał je sfotografować znajomemu z gazety. Bo papier w zeszytach był kiepskiej jakości, przerzedzał się i przypominał już koronkę. Powiedziała, że przy odrobinie szczęścia fotograf zachował negatywy albo odbitki zdjęć tych kajetów, bo zadał sobie sporo trudu, żeby je wykonać. Ponieważ dzienniki pisane były ołówkiem, niełatwo było je skopiować. Podała mi adres fotografa, na szczęście w Paryżu, więc natychmiast tam pobiegłem. Był w pracowni, właśnie robił odbitki. Facet ma dopiero około pięćdziesiątki i wciąż pracuje. A teraz trzymaj się, przyjacielu: zachował negatywy tych pamiętników i wywoła je dla mnie! Mówię serio!

– Genialnie – mruknął Marek, patrząc na niego posępnie. – Mówiliśmy o śmierci Zofii, nie o tych pamiętnikach.

Łukasz zwrócił się do Vandooslera i wskazał na Marka.

– Facet zrobił się piekielnie nerwowy, co? I taki niecierpliwy!

– Kiedy był mały – opowiadał Vandoosler – i piłka spadła mu z balkonu na podwórko, tupał i płakał, dopóki po nią nie poszedłem. Zapominał o całym świecie, poza tą piłką. Nabiegałem się po schodach! I to po małe, tanie plastikowe piłeczki.

Łukasz roześmiał się serdecznie. Znowu wyglądał na szczęśliwego, ale jego ciemne włosy wciąż jeszcze były mokre od potu. Marek również się uśmiechnął. Dawno już zapomniał o rozpaczy nad upuszczoną piłeczką.

– Wracając do tematu – podjął szeptem Łukasz. – Dotarło do ciebie, że ten fotograf towarzyszył Fremonville’owi, kiedy ten robił reportaże? Że przygotowywał fotosy teatralne? Pomyślałem, że może zachował część negatywów albo zdjęcia. Słyszał o śmierci Zofii, ale nie miał pojęcia, co spotkało Krzysztofa Dompierre’a. W paru słowach opowiedziałem mu o wszystkim, a on uznał sprawę za poważną i poświęcił sporo czasu na odszukanie materiałów dotyczących „Elektry”. I proszę! – oświadczył Łukasz, potrząsając przed oczyma Marka rulonem. – To fotosy. Ale nie tylko Zofia. To grupowe ujęcia ze sceny.

– Pokaż! – ponaglał Marek.

– Cierpliwości – mruknął Łukasz.

I powoli rozwinął rulon, a potem delikatnie wyjął odbitkę i rozłożył ją na stole.

– Cały zespół żegnający publiczność w dniu premiery – powiedział, przyciskając rogi zdjęcia szklankami. – Są tu wszyscy. Zofia w środku, obok niej tenor i baryton. Oczywiście, wszyscy mają charakteryzację i kostiumy. Czy jednak nikogo tu nie rozpoznajesz? A pan, komisarzu, nie widzi znajomej twarzy?

Marek i Vandoosler pochylali się nad zdjęciem. Umalowane twarze były małe, ale wyraźne. To była dobra odbitka. Marek, który od pewnego czasu czuł, że drepcze, nie mogąc nadążyć za pełnym zapału Łukaszem, uznał teraz, że do niczego się nie nadaje. Mąciło mu się w głowie, nie mógł się skoncentrować. Patrzył na te białe twarze, ale żadna nie przypominała mu nikogo znajomego. Owszem, ten tu to Julian Moreaux, jeszcze bardzo młody i szczupły.

– Oczywiście – przyznał Łukasz. – Ale to dla nas nie nowina. Szukaj dalej.

Marek, potwornie zawstydzony, potrząsnął głową. Nie, nikogo nie rozpoznał. Vandoosler, także zasępiony, skrzywił się. Mimo to wskazał palcem jedną z twarzy.

– Ten – szepnął. – Ale nie potrafię skojarzyć twarzy z nazwiskiem.

Łukasz pokiwał głową.

– Dokładnie – powiedział. – To ten. Ale ja wiem, jak nazywa się ten człowiek.

Szybko rozejrzał się po sali, zerknął w stronę baru, a potem pochylił się, zbliżając twarz do twarzy Marka i Vandooslera.

– To Jerzy Gosselin, brat Julii – szepnął.

Vandoosler zacisnął pięści.

– Zapłać rachunek, święty Marku – powiedział tylko. – Natychmiast idziemy do domu. Powiedz świętemu Mateuszowi, żeby wrócił, kiedy tylko skończy pracę.

Загрузка...