XXII

Aleksandra poprosiła o trzy kostki cukru do filiżanki herbaty. Mateusz, Łukasz i Marek słuchali, jak mówi – opowiada o zbiegu okoliczności, który sprawił, że Julia wspomniała jej, że szuka lokatora do swego domku, o tym, jak ładny jest pokoik Cyryla, i o tym, że wszystko w domku jest ładne i jasne, że dobrze się tam oddycha, a bezsenność można pokonać, sięgając po jedną z wielu różnych książek, że przez okna będzie mogła patrzeć na kwitnące kwiaty, że Cyryl lubi kwiaty. Julia zabrała Cyryla do Le Tonneau, żeby zobaczył, jak piecze się ciastka. Pojutrze, w poniedziałek, po raz pierwszy malec pójdzie do przedszkola. A ona – na komisariat. Aleksandra zmarszczyła brwi. Czego ten Leguennec od niej chciał? Przecież wszystko mu już powiedziała.

Marek uznał, że to odpowiednia chwila, żeby podjąć brawurowy i niemiły atak, ale nagle zaczął wątpić, czy to dobry plan. Wstał i usiadł na stole, żeby łatwiej podjąć decyzję. Zawsze brakowało mu pewności siebie, kiedy tak po prostu siedział na krześle.

– Wydaje mi się, że wiem, czego chce – powiedział nieśmiało. – Mogę zadać ci te pytania przed nim, żebyś się z nimi oswoiła.

Aleksandra gwałtownie odwróciła głowę.

– Miałbyś zadawać mi pytania? Więc i ty myślisz tylko o tym, wy wszyscy? Macie wątpliwości? Nachodzą was niepokojące myśli? Spadek?

Aleksandra wstała. Marek chwycił Lex za rękę, żeby ją powstrzymać. To zetknięcie spowodowało, że poczuł ściskanie w żołądku. No dobrze. Faktycznie okłamał Łukasza, zapewniając, że nie zamierza się na nią rzucać.

– Nie o to chodzi – powiedział. – Dlaczego nie usiądziesz i nie dopijesz spokojnie herbaty? Mogę w spokojnej atmosferze zapytać o to samo, o co on zapyta ostro i napastliwie. Co w tym złego?

– Kłamiesz – powiedziała Aleksandra. – Ale wyobraź sobie, że mam to gdzieś. Zadaj te swoje pytania, skoro poprawi ci to humor. Nie obawiam się nikogo – ani ciebie, ani was wszystkich, ani Leguenneca, co najwyżej samej siebie. Zaczynaj, Marku. Ujmij w słowa myśli, które cię nękają.

– Ukroję chleba – powiedział Mateusz.

Aleksandra, której twarz wyrażała wrogość, oparła się o krzesło i zaczęła się na nim kołysać.

– Trudno – powiedział Marek. – Dajmy temu spokój.

– Waleczny rycerz – szepnął Łukasz.

– O nie – zaprotestowała Aleksandra. – Czekam na pytania.

– Odwagi, żołnierzu – rzucił szeptem Łukasz, przechodząc za plecami Marka.

– Dobrze – rzekł głuchym głosem Marek. – Dobrze. Leguennec z pewnością zapyta, dlaczego przyjechałaś właśnie teraz, jakbyś chciała przyspieszyć wszczęcie śledztwa, dwa dni przed odnalezieniem zwłok ciotki. Gdybyś się nie pojawiła, nikt by nie myślał o zbrodni, uważano by, że ciotka Zofia wymknęła się na którąś z greckich wysp. A dopóki nie ma zwłok, nie ma śmierci, a bez śmierci nie ma spadku.

– Co z tego? Już powiedziałam! Przyjechałam, bo ciotka Zofia mi to zaproponowała. Musiałam wyjechać z Lyonu. Dla nikogo nie jest to tajemnicą.

– Poza pani matką.

Trzej mężczyźni równocześnie zwrócili oczy ku drzwiom, w których i tym razem stał Vandoosler, choć nikt nawet nie usłyszał, że schodzi z góry.

– Nie pukaliśmy po ciebie – powiedział Marek.

– Nie – odparł Vandoosler. – Ostatnio nie tak często po mnie pukacie. Ale musicie zapamiętać, że sam mogę narzucić wam swoje towarzystwo.

– Wyjdź – rzekł Marek. – To, co teraz robię, i bez ciebie jest wystarczająco trudne.

– Bo zabrałeś się do tego jak ostatnia oferma. Chcesz wyprzedzić Leguenneca? Rozplatać te nici przed nim, uwolnić małą? W takim razie rób to, jak należy, bardzo cię proszę. Pozwoli pani? – zwrócił się do Aleksandry, siadając obok niej.

– Wydaje mi się, że nie mam wyboru – odparła. – W sumie wolę odpowiadać na pytania prawdziwego policjanta, jak mi mówiono – skorumpowanego, niż trzech przebierańców, których intencje są wątpliwe. Poza intencją uraczenia nas chlebem, którą wykazał Mateusz. Ta na pewno była dobra. Słucham pana.

– Leguennec telefonował do pani matki. Wiedziała, że przenosi się pani do Paryża. Znała powody pani decyzji. Krótko mówiąc, przyczyną był tak zwany zawód miłosny, chociaż te dwa słowa są zbyt lakoniczne, żeby wyrazić to, co mają w założeniu wyrażać.

– A pan oczywiście jest ekspertem w dziedzinie zawodów miłosnych? – zapytała Aleksandra, spoglądając na niego spod zmarszczonych brwi.

– Właściwie tak – rzekł niewzruszony Vandoosler. – Byłem sprawcą wielu takich zawodów, w tym jednego dość poważnego. Tak, coś niecoś o tym wiem.

Vandoosler rozgarnął palcami szpakowate włosy. Zapadła cisza. Marek rzadko słyszał go mówiącego tak poważnie i wprost. Vandoosler, wciąż z niezmąconym spokojem, cichutko przebierał palcami po skraju stołu, jakby grał na pianinie. Aleksandra go obserwowała.

– Ale dość o tym – podjął. – Owszem, mam w tej dziedzinie pewne doświadczenie.

Aleksandra zwiesiła głowę. Vandoosler zapytał, czy herbata jest obowiązkowa i czy ewentualnie mógłby się napić czegoś innego.

– Wspomniałem o tym – podjął, napełniając szklankę – żeby zaznaczyć, że wierzę, kiedy mówi pani o swej chęci ucieczki z Lyonu. Ja to po prostu wiem. A Leguennec to sprawdził i uzyskał potwierdzenie z ust pani matki. Od blisko roku jest pani sama z Cyrylem i chciała pani przenieść się do Paryża. Jednak pani matka nie miała pojęcia, że to Zofia obiecała panią gościć. Wspomniała jej pani tylko o przyjaciołach.

– Moja matka zawsze była trochę zazdrosna o siostrę – powiedziała Aleksandra. – Nie chciałam, żeby myślała, że opuszczam ją dla Zofii, nie chciałam jej zranić. My, Grecy, mamy skłonność do wyobrażania sobie niestworzonych historii i lubujemy się w tym. Tak w każdym razie twierdziła moja babcia.

– Szlachetna pobudka – powiedział Vandoosler. – Zastanówmy się jednak, co pomyśli Leguennec… Aleksandra Haufman odmieniona cierpieniem, żądna zemsty…

– Zemsty? – szepnęła Aleksandra. – Jakiej zemsty?

– Proszę mi nie przerywać. Siła gliniarza tkwi w długich monologach, które miażdżą jak skała, albo w błyskawicznej replice, która zabija jak maczuga. Nie wolno pozbawiać gliny tej radości pracy, bo stanie się nerwowy. Pojutrze nie będzie pani przerywała Leguennecowi. A zatem żądna zemsty, zawiedziona, zgorzkniała, zdecydowana zyskać większą siłę, raczej bez grosza, z zazdrością myśląca o łatwym życiu ciotki, dostrzegająca możliwość pomszczenia matki, której nigdy się nie powiodło, bo choć kilkakrotnie śpiewała na scenie, nie zyskała poklasku, postanawia pani zabić ciotkę i w ten sposób zagarnąć znaczną część jej majątku, oczywiście – poprzez matkę.

– Fantastycznie – syknęła Aleksandra, zaciskając zęby. – Czy nie wspominałam, że kochałam ciotkę Zofię?

– Dziecinna próba obrony, moja panno, i nic niewarta. Inspektor nie słucha takich bredni, jeżeli ma motyw i narzędzie. Zwłaszcza że nie widziała się pani z ciotką od dziesięciu lat. To chyba dość długo jak na kochającą siostrzenicę. Kontynuujmy. W Lyonie miała pani samochód. Dlaczego przyjechała pani pociągiem? Dlaczego w przededniu wyjazdu oddała pani samochód do warsztatu, żeby go sprzedać, a przy tym podkreślała pani, że wóz wydaje się za stary, żeby wyruszyć nim w daleką podróż do Paryża?

– Skąd pan o tym wie? – zapytała wystraszona.

– Pani matka powiedziała mi, że sprzedała pani samochód. Telefonowałem do wszystkich zajmujących się tym warsztatów w okolicy pani domu, dopóki nie odnalazłem właściwego.

– Ale co w tym złego?! – krzyknął nagle Marek. – Do czego zmierzasz? Zostaw ją wreszcie w spokoju!

– Cóż to, Marku? – odpowiedział Vandoosler, zwracając spojrzenie na siostrzeńca. – Przecież sam chciałeś ją przygotować do rozmowy z Leguennekiem. Właśnie to robię. Chcesz się bawić w policjanta, a nie możesz nawet spokojnie wysłuchać wstępu do przesłuchania? Ja naprawdę wiem, co ją czeka w poniedziałek. Dlatego zamknij się i nadstaw ucha. A ty, święty Mateuszu, bądź łaskaw wyjaśnić mi, dlaczego kroisz chleb, jakbyśmy oczekiwali dwudziestu gości?

– Żeby lepiej się poczuć – odparł Mateusz. – I dlatego, że Łukasz go zjada. Łukasz lubi chleb.

Vandoosler westchnął i zwrócił się do Aleksandry, której niepokój rósł i właśnie spływał ze łzami po policzkach. Dziewczyna ocierała je ścierką do naczyń.

– Już? – powiedziała. – Już wszędzie dzwonicie, sprawdzacie każde słowo? Czy to śmiertelny grzech sprzedać samochód? Sypał się. Nie chciałam jechać nim do Paryża z Cyrylem. A poza tym wywoływał zbyt dużo wspomnień. Pozbyłam się go…To zbrodnia?

– Podążam torem rozumowania Leguenneca. W ubiegłym tygodniu, na przykład w środę, kiedy zostawiła pani Cyryla pod opieką matki, pojechała pani w kierunku Paryża samochodem, który zdaniem właściciela warsztatu nie jest wcale w takim kiepskim stanie.

Łukasz, który zgodnie ze swym zwyczajem spacerował wokół stołu, wyjął z rąk Aleksandry ścierkę i podał jej chusteczkę do nosa.

– Ta ścierka nie jest już taka czysta – szepnął.

– Nie jest wcale w takim kiepskim stanie – powtórzył Vandoosler.

– Do cholery, przecież powiedziałam, że z tym samochodem wiąże się wiele wspomnień! – burknęła Aleksandra. – Jeżeli rozumie pan, dlaczego się ucieka, potrafi pan chyba też zrozumieć, dlaczego sprzedaje się samochód, co?

– Oczywiście. Skoro jednak te wspomnienia tak bardzo pani ciążyły, dlaczego nie sprzedała go pani wcześniej?

– Bo czasem trudno się rozstać ze wspomnieniami, nawet bolesnymi, do jasnej cholery! – krzyknęła Aleksandra.

– I niech pani przy policjancie nie mówi dwa razy z rzędu „do jasnej cholery”. Przy mnie może sobie pani na to pozwolić, ale w poniedziałek, Aleksandro, zachowaj ostrożność, bo Leguennec nawet nie drgnie, ale na pewno mu się to nie spodoba. Niech pani nie używa takich słów jak „cholera”. Zresztą nigdy nie beszta się Bretończyka, to wolno tylko jemu. To zasada silniejsza od pisanego prawa.

– Dlaczego więc wybrałeś właśnie tego Leguenneca? – zapytał Marek. – Skoro nie potrafi w nic uwierzyć i znieść, kiedy ktoś mu się sprzeciwia?

– Ponieważ Leguennec jest zręczny, ponieważ Leguennec to przyjaciel, ponieważ to jego rejon, ponieważ zdobędzie dla nas wszystkie szczegóły i ponieważ kiedy nadejdzie ostatni etap śledztwa, to ja, Armand Vandoosler, zrobię z tymi szczegółami, co zechcę.

– Co ty pleciesz! – krzyknął Marek.

– Przestań krzyczeć, święty Marku, to nie przyspiesza kanonizacji, i przestań przerywać. Kontynuuję. Aleksandro, trzy tygodnie temu odeszła pani z pracy, gdyż zamierzała wyjechać. Wysłała pani do ciotki kartę z gwiazdą, wyznaczając jej spotkanie w Lyonie. Cała rodzina doskonale zna starą historię ze Stelyosem i wie, z jakim imieniem Zofia kojarzy gwiazdę. Wieczorem przyjechała pani do Paryża, spotkała się pani z ciotką, naopowiadała jej Bóg wie czego o Stelyosie, który pojawił się w Lyonie, zabrała ją pani do samochodu i zabiła. Dobrze. Ukryła pani zwłoki w jakimś miejscu, na przykład w lesie Fontainebleau albo Marly, to nie ma znaczenia, ważne, że zakątek był wystarczająco odludny, by nie odnaleziono jej za szybko, bo po pewnym czasie trudno precyzyjnie ustalić czas zgonu, więc nie trzeba przedstawiać mocnego alibi. Rano wróciła pani do Lyonu. Dni mijały, ale w gazetach wciąż nie pojawiała się żadna wzmianka. Było to pani na rękę. Potem zaczęło to panią martwić. Zakątek był zbyt odludny. A dopóki nie odnalazło się ciało, nie było też mowy o spadku. Przyszła pora, żeby podjąć działanie. Sprzedaje pani samochód, przy okazji podkreśla pani, że nigdy nie odważyłaby się jechać nim do Paryża, i wsiada pani do pociągu. Zwraca pani na siebie uwagę, czekając z dzieckiem na deszczu, zamiast postąpić, jak nakazuje rozsądek, i wejść do najbliższej kafejki. Nie mogła pani dopuścić, żeby przyjęto wersję celowego zniknięcia Zofii. Dlatego podnosi pani alarm i doprowadza do podjęcia śledztwa. W czwartek wieczorem pożycza pani samochód ciotki i nocą jedzie zabrać ciało, uważając, żeby nie zostawić w bagażniku żadnych śladów. To bardzo trudne i przykre zadanie, trzeba użyć folii, taśm klejących – resztę ponurych szczegółów technicznych pominę – i przenosi pani zwłoki do porzuconego wraku w podmiejskim zaułku. Wznieca pani pożar, żeby zatrzeć ślady transportu, przenoszenia, plastiku. Wie pani, że w ogniu przetrwa kamyk, który Zofia uważała za swój fetysz. Przecież przetrwał w rozpalonej lawie wulkanicznej… Udało się wykonać zadanie i ciało zostało zidentyfikowane. Dopiero nazajutrz oficjalnie wykorzystała pani samochód pożyczony przez wuja. Żeby przejechać się nocą, jak pani twierdzi – bez celu. A może po to, żeby zatrzeć pamięć o nocy, gdy przyświecał pani ściśle określony cel, na wypadek gdyby ktoś panią wtedy zauważył. Jeszcze jedno – niech pani nie szuka samochodu ciotki, wczoraj rano trafił do laboratorium, gdzie poddawany jest ekspertyzie.

– Proszę sobie wyobrazić, że o tym wiem – przerwała Aleksandra.

– Sprawdzą bagażnik, siedzenia… – podjął Vandoosler. – Na pewno słyszała pani o tego rodzaju metodach śledczych. Odzyska go pani po ich przeprowadzeniu. To wszystko – dodał, klepiąc dziewczynę po ramieniu.

Aleksandra siedziała nieruchomo, a z jej oczu wyzierała pustka, jaką ujrzeć można w spojrzeniu osób, które zgłębiają rozmiary klęski. Marek zastanawiał się, czy wyrzucić z domu tego starego łajdaka, przeklętego wujaszka, czy chwycić go za kołnierz tej szarej, idealnie wyprasowanej marynarki i rozkwasić szlachetną gębę, a potem wypchnąć przez okno weneckie.

– Wiem, co ci chodzi po głowie, Marku. Ulżyłoby ci. Ale oszczędź siebie i mnie. Mogę się jeszcze przydać, bez względu na to, co się stanie, cokolwiek by jej zarzucono.

Marek pomyślał o mordercy, któremu Armand Vandoosler pozwolił uciec, narażając się na potępienie ze strony policji. Starał się nie wpadać w panikę, ale przedstawienie zainscenizowane przez wuja było sugestywne i logiczne. Nawet porażająco logiczne. W uszach zabrzmiał mu dziecięcy głosik Cyryla, który w czwartek wieczorem powiedział, że chce zjeść z nimi kolację i ma dość samochodu… Czyżby Aleksandra zabrała go ze sobą poprzedniej nocy? Wtedy kiedy pojechała po zwłoki? Nie. Makabra. Mały musiał myśleć o innych przejażdżkach. Aleksandra urządzała je sobie od jedenastu miesięcy.

Marek spojrzał na kolegów. Mateusz kruszył pajdę chleba, gapiąc się w stół. Łukasz brudną ścierką zbierał kurz z etażerki. A on czekał na reakcję Aleksandry, na wyjaśnienia, na wrzask.

– To się trzyma kupy – podsumowała.

– Owszem – przyznał Vandoosler.

– Jesteś stuknięta, powiedz coś innego – błagał Marek.

– Nie jest stuknięta – zaprzeczył Vandoosler. – Jest bardzo inteligentna.

– A co z innymi? – zapytał Marek. – Przecież nie tylko ona dostanie pieniądze Zofii. Jej matka.

Aleksandra zgniotła chusteczkę, zaciskając pięść.

– Zostaw w spokoju jej matkę – skarcił go Vandoosler. – Nie wyjeżdżała z Lyonu. Codziennie chodziła do pracy, także w soboty. Pracuje na dwie trzecie etatu i co wieczór odbiera Cyryla z przedszkola. Nie można jej nic zarzucić. To już sprawdzone.

– Dziękuję – szepnęła Aleksandra.

– W takim razie Piotr Relivaux? – podsunął Marek. – W końcu to on najwięcej zyska. W dodatku ma kochankę.

– Sytuacja Relivaux jest nieciekawa, to prawda. Od zniknięcia żony spędził poza domem kilka nocy. Ale przypomnij sobie, że nie zrobił nic, żeby ją odnaleziono. A dopóki nie ma ciała, nie ma i spadku.

– To śmieszne! Doskonale wiedział, że prędzej czy później zwłoki zostaną odkryte!

– Być może – przyznał Vandoosler. – Leguennec jego również bierze pod uwagę, nie martw się.

– A reszta rodziny? – zapytał Marek. – Lex, opowiedz nam o nich.

– Poproś wuja – odparła Aleksandra. – Mam wrażenie, że i tak o wszystkim dowiaduje się pierwszy.

– Jedz chleb – zaproponował Markowi Mateusz. – Rozluźnisz szczęki.

– Tak myślisz?

Mateusz pokiwał głową i podał mu grubą kromkę. Marek przeżuwał ją jak głupiec, słuchając dalszej opowieści Vandooslera.

– Trzeci spadkobierca to ojciec Zofii, który mieszka w Dourdan – zaczął Vandoosler. – Stary Simeonidis uwielbia córkę i jej talent. Nie opuścił ani jednego jej występu. W Operze paryskiej poznał swą drugą żonę. Ta kobieta przyszła, żeby zobaczyć występ syna, zwykłego statysty, ale i tak była z niego bardzo dumna. Była równie dumna, że przypadkowo poznała ojca śpiewaczki, który zajmował miejsce obok niej. Pewnie pomyślała, że to dobra okazja, żeby pomóc synowi w robieniu kariery. Bez względu na początkowe pobudki zaprzyjaźnili się i pobrali, a potem zamieszkali razem w jej domu w Dourdan. Wspomnę o dwóch sprawach: Simeonidis starszy nie jest bogaty i nadal prowadzi auto. Jednak podstawowe założenie opiera się na fakcie, że Simeonidis do szaleństwa kochał córkę. Jest zdruzgotany. Zbierał wszystko, co dotyczyło jej kariery, wszystko, co o niej pisano: zdjęcia, fotosy, plotki, karykatury. Podobno te szpargały zajmują cały pokój w jego domu. Prawda czy kłamstwo?

– Tak głosi rodzinna legenda – szepnęła Aleksandra. – To dzielny, stary mężczyzna, trochę autorytarny. Tyle że jego druga żona to kompletna idiotka. A że idiotka jest od niego młodsza, robi z nim, co chce, jeśli tylko nie dotyczy to Zofii. To uświęcony obszar, po którym nie wolno jej nawet stąpać.

– Syn tej kobiety jest trochę dziwny.

– O! – zawołał Marek.

– Nie podniecaj się – powiedział Vandoosler. – Dziwny to znaczy leniwy, niezaradny, chwiejny, a w dodatku to podglądacz. Ma ponad czterdzieści lat, a żyje z pieniędzy matki. Facet ma dwie lewe ręce. Czasem wdaje się w groszowe kombinacje, ale i to mu nie wychodzi. To beztalencie, które daje się wystawiać do wiatru. Krótko mówiąc, budzi raczej politowanie niż podejrzenie. Zofia wielokrotnie polecała go jako statystę, ale nawet w tych niemych rolach nigdy nie był dobry, a poza tym szybko się zniechęcał.

Aleksandra odruchowo przetarła stół białą chusteczką, której pożyczył jej Łukasz. Łukaszowi krajało się serce, kiedy patrzył, co dzieje się z jego chusteczką. Mateusz wstał, żeby przygotować się do pracy w Le Tonneau. Powiedział, że da w kuchni kolację Cyrylowi i wymknie się na trzy minuty, żeby odprowadzić go do domku. Aleksandra uśmiechnęła się do niego.

Mateusz poszedł do siebie, żeby się przebrać. Julia zażądała, aby nosił bieliznę pod strojem kelnera. Dla Mateusza była to katorga. Wydawało mu się, że eksploduje pod trzema warstwami ubrań. Rozumiał jednak Julię. Poprosiła go również, aby przestał przebierać się do połowy w kuchni, a od połowy w sali restauracyjnej, po wyjściu klientów, „bo ktoś mógł go zobaczyć”. Tego Mateusz nie potrafił już zrozumieć, nie wiedział bowiem, co mogłoby tym razem kogokolwiek krępować, nie chciał jednak sprzeciwiać się Julii. Odtąd przebierał się więc we własnym pokoju, co zmuszało go do spacerowania po ulicy w kompletnym stroju: slipach, skarpetach, butach, czarnych spodniach, koszuli, muszce, kamizelce i marynarce. Cierpiał z tego powodu. Ale praca bardzo mu odpowiadała, bo tego rodzaju zajęcie nie wykluczało rozmyślania o innych sprawach. Kiedy było to możliwe, w spokojniejsze wieczory, Julia pozwalała mu wychodzić nieco wcześniej. On wprawdzie z przyjemnością zostałby na całą noc, sam na sam z nią, ponieważ jednak mówił niewiele, ona nie mogła się tego domyślić. Dlatego pozwalała mu wychodzić wcześniej. Z odrazą zapinając kamizelkę, Mateusz myślał o Aleksandrze i o kromkach chleba, które musiał ukroić, żeby sytuacja stała się znośna. Stary Vandoosler ostro zabrał się do rzeczy. Aż trudno uwierzyć, że Łukasz zdołał zjeść tyle chleba.

Po wyjściu Mateusza wszyscy siedzieli w milczeniu. Z Mateuszem często tak bywało, przemknęło Markowi przez myśl. Kiedy Mateusz był z nimi, prawie się nie odzywał, ale nikt się tym nie przejmował. Ale kiedy już go nie było, to jakby spod nogi wysunął się nagle kamień dający jej oparcie – trzeba było szybko odzyskać równowagę. Przebiegł go dreszcz.

– Zasypiasz, żołnierzu – powiedział Łukasz.

– Skądże! – odparł Marek. – Przechadzam się, nie wstając z miejsca. To tektonika, nie zdołasz tego zrozumieć.

Vandoosler wstał i gestem ręki skłonił Aleksandrę, żeby popatrzyła na niego.

– To naprawdę się klei – powtórzyła Aleksandra. – Stary Simeonidis nie zabił Zofii, ponieważ ją kochał. Jego pasierb nie zabił jej, ponieważ jest zbyt gnuśny. Nie zrobiła tego także jego matka, bo jest za głupia. I nie mama, bo to mama. Zresztą nie opuszczała Lyonu. Pozostaję ja – kręcę się, okłamałam matkę, sprzedałam samochód, nie widziałam się z ciotką Zofią od dziesięciu lat, jestem zgorzkniała, spowodowałam wszczęcie śledztwa, nie mam pracy, wzięłam samochód ciotki, jeździłam niby to bez celu przez całą noc. Jestem ugotowana. I tak zresztą tkwiłam już po uszy w gównie.

– Zupełnie jak my – wtrącił Marek. – Ale jest pewna różnica między tym, kto wpadł w gówno, i tym, kto jest ugotowany. Ten pierwszy może się pośliznąć, drugi – spalić. To zupełnie co innego.

– Daruj sobie te alegoryjki – przerwał mu Vandoosler. – Nie tego jej teraz trzeba.

– Mała alegoria od czasu do czasu nikomu jeszcze nie zaszkodziła – obruszył się Marek.

– Chwilowo Aleksandrze bardziej przyda się to, co powiedziałem. Jest przygotowana. Wszystkie błędy, które popełniła dziś wieczorem – panika, płacz, gniew, wpadanie w słowo, przekleństwa, krzyki, konsternacja i załamanie – nie powtórzą się w poniedziałek. Jutro się wyśpi, poczyta, wyjdzie z synem na skwerek albo na spacer nad Sekwaną. Leguennec z pewnością każe ją śledzić. To normalne. Ona może tego nawet nie zauważyć. W poniedziałek odprowadzi Cyryla do przedszkola i pójdzie na komisariat. Wie, czego się spodziewać. Przedstawi swoją prawdę, spokojnie, bez histerii, bo to najlepszy sposób, żeby przynajmniej na jakiś czas przyhamować działania policjanta.

– Powie prawdę, ale Leguennec jej nie uwierzy – wtrącił Marek.

– Nie mówiłem o prawdzie. Mówiłem o jej prawdzie.

– Więc uważasz, że jest winna? – Marek znowu się zirytował.

Vandoosler uniósł ręce, a potem opuścił je na uda.

– Marku, trzeba czasu, żeby prawda połączyła się z jej prawdą. Czasu. I tylko tego nam trzeba. Staram się zyskać na czasie. Leguennec to dobry glina, ale ma skłonność do zbytniego pośpiechu, kiedy chce złowić wieloryba. Używa harpuna. Tacy jak on są potrzebni. Ja wolę pozwolić wielorybowi, żeby się zanurzył, popuścić żyłkę, pozwalam, żeby ochłodził się w głębinie, kiedy słońce go parzy, chcę zaobserwować, skąd się wynurza, znowu pozwolić na zanurzenie i tak przez dobrą chwilę. Czas, tylko czas…

– Co daje panu czas? – zapytała Aleksandra.

– Reakcje – odparł Vandoosler. – Po zabójstwie nic nie trwa w bezruchu. Czekam na reakcje. Choćby drobne. Wystarczy bacznie je obserwować.

– Więc będziesz tu tkwił – zapytał Marek – przy oknie na górze, czekając na reakcję? Nie ruszysz się? Nie będziesz szukał? Nie zaczniesz tropić? Sądzisz, że te reakcje spadną właśnie na twoją głowę, jak odchody gołębi siedzących na dachu? Wiesz, ile razy gołąb narobił mi na głowę przez te dwadzieścia trzy lata, które spędziłem w Paryżu? Wiesz ile? Raz, jeden jedyny raz! Tylko jedna nieszczęsna gołębia kupa spadła właśnie na mnie, chociaż w mieście całymi dniami fajdają miliony gołębi. I co? Na co ty liczysz? Że reakcje pojawią się tu, gdzie chcesz, i spadną na twoją zadumaną głowę?

– Właśnie – odparł Vandoosler. – Bo to tu…

– Bo tu jest front – dokończył Łukasz.

Vandoosler wstał i pokiwał głową.

– Przebiegły ten twój przyjaciel od pierwszej wojny światowej – powiedział.

Zapadła głucha, przytłaczająca cisza. Vandoosler szperał w kieszeniach i w końcu wyjął z nich dwie pięciofrankówki. Wybrał tę, która mocniej błyszczała, i zniknął w piwnicy, gdzie trzymali wszystkie narzędzia. Po chwili usłyszeli warczenie wiertarki. Ucichło po paru sekundach. Vandoosler wrócił z przewierconą monetą w ręce i trzema uderzeniami młotka wbił ją w obramowanie kominka.

– Skończyłeś już przedstawienie? – zapytał Marek.

– Mówiliśmy o połowie wieloryba – odparł Vandoosler. – Dlatego umieściłem monetę na głównym maszcie. Zdobędzie ją ten, kto dopadnie mordercę.

– To było konieczne? – zapytał Marek. – Zofia nie żyje, a ty bawisz się w najlepsze. Wykorzystujesz sytuację, żeby błaznować, grasz kapitana Ahaba. Jesteś żałosny.

– Nie powiedziałbym. To symbol. Nie dostrzegasz niuansów. Chleb i symbole. To podstawa.

– A ty oczywiście jesteś kapitanem?

Vandoosler potrząsnął głową.

– Nie mam pojęcia – powiedział. – Nie urządzamy wyścigu. Chcę dostać tego mordercę i chcę, żeby wszyscy nad tym pracowali.

– Zdarzało mu się okazywać mordercom większą wyrozumiałość – rzucił Marek.

Vandoosler odwrócił się gwałtownie.

– Ten nie może liczyć na moją wyrozumiałość. To zwykłe bydlę.

– Tak? Skąd o tym wiesz?

– Po prostu wiem. To morderca. Brutalny morderca, słyszysz? Dobranoc państwu.

Загрузка...