VII

Wyraźnie skrępowana Zofia siedziała sztywno na krześle, które jej wskazano. Od czasów greckich przywykła do przyjmowania lub odrzucania propozycji spotkań z dziennikarzami i wielbicielami, lecz nie do wpraszania się do ludzi. Już od blisko dwudziestu lat nie pukała do cudzych drzwi ot tak, bez uprzedzenia. Teraz siedziała w obcym pokoju, otoczona przez trzech mężczyzn, i zastanawiała się, co też mogli pomyśleć o tak zaskakującym zachowaniu sąsiadki, która wpada, żeby ich przywitać. Dziś nikt już tak nie postępuje. Dlatego chciała się jak najszybciej wytłumaczyć. Czy jednak mogła z nimi rozmawiać tak, jak to sobie wyobrażała, obserwując ich z okna na drugim piętrze? Kiedy już stanie się z ludźmi twarzą w twarz, wiele się zmienia. Marek pół stał, pół siedział na solidnym, drewnianym stole, krzyżując szczupłe nogi. Był przystojny, a z jego niebrzydkiej twarzy spoglądały na nią spokojne oczy, które jej nie ponaglały. Siedzący przed nią Mateusz także miał ładne rysy twarzy, może za grube usta i zarys podbródka, ale nagradzał to urok jego oczu, niebieskich jak morska woda w bezwietrzny dzień. Łukasz, który krzątał się, wyjmując szklanki i butelki, raz po raz odrzucał do tyłu gęste włosy. Miał twarz dziecka i krawat dorosłego mężczyzny.

Uspokoiła się. Przecież nie przyszłaby tu, gdyby nie ogarnął jej strach!

– Muszę przyznać – zaczęła, biorąc z rąk uśmiechniętego Łukasza szklankę, którą jej podał – że przykro mi, iż panom przeszkadzam, ale szukam kogoś, kto zechciałby wyświadczyć mi przysługę.

Dwie twarze miały wyczekujący wyraz. Teraz musiała już wszystko im wyjaśnić. Ale jak powiedzieć o czymś tak żałosnym? Łukasz wcale nie słuchał. Wychodził i wracał, jakby czuwał nad gotującym się w kuchni daniem, którego przyrządzenie bez reszty skupiało jego uwagę i któremu musiał poświęcić wszystkie siły.

– Chodzi o pewne dziwaczne zdarzenie. Ale potrzebny mi ktoś, kto wyświadczy mi przysługę – powtórzyła Zofia.

– Jakiego rodzaju przysługę? – zapytał łagodnym tonem Marek, jakby chciał jej pomóc.

– Trudno to powiedzieć, a wiem, że i tak przez ostatni miesiąc dużo pracowaliście. Chodzi o wykopanie dołu w moim ogrodzie.

– Brutalna interwencja na froncie zachodnim – szepnął Łukasz.

– Oczywiście – ciągnęła Zofia – zapłacę wam, jeśli się dogadamy. Powiedzmy… trzydzieści tysięcy franków dla was trzech.

– Trzydzieści tysięcy franków? – powtórzył szeptem Marek. – Za wykopanie dołu?

– Wróg podjął próbę przekupstwa – mruknął niemal bezgłośnie Łukasz.

Zofia czuła się skrępowana. Mimo to wydawało jej się, że trafiła pod właściwy adres. I że nie powinna się wycofywać.

– Tak. Trzydzieści tysięcy franków za wykopanie dołu i za milczenie.

– Ależ – wtrącił Marek – proszę pani…

– Nazywani się Relivaux, Zofia Relivaux. Jestem waszą sąsiadką z prawej strony.

– Nie – przerwał cicho Mateusz. – Nie.

– Rzeczywiście jest pani naszą sąsiadką – ciągnął półgłosem Mateusz. – Ale nie jest pani Zofią Relivaux. Jest pani żoną pana Relivaux. ale nazywa się pani Zofia Simeonidis.

Marek i Łukasz spoglądali na Mateusza zdumieni. Zofia uśmiechnęła się.

– Sopran liryczny – ciągnął Mateusz. – „Manon Lescaut”, „Madame Butterfly”, „Aida”, „Otello”, „Cyganeria”, „Elektra”… Ale już od sześciu lat nie pojawia się pani na scenie. Pozwoli pani, że powiem, iż to dla mnie zaszczyt, mieć panią za sąsiadkę.

I Mateusz skłonił głowę w geście wyrażającym szacunek. Przypatrując mu się, Zofia pomyślała raz jeszcze, że trafiła pod właściwy adres. Westchnęła z zadowoleniem, a jej oczy obiegły przestronny pokój, wyłożony terakotą, świeżo pomalowany, o kiepskiej akustyce, którą poprawić mogłoby obfitsze umeblowanie. Trzy weneckie okna wychodziły na ogród. Wnętrze przypominało nieco klasztorny refektarz. Przez niskie, również zwieńczone łukiem drzwi wchodził i wychodził Łukasz, wciąż z drewnianą chochlą. W klasztorze, zwłaszcza w refektarzu, można przecież wszystko wyznać.

– Skoro pan już wszystko o mnie powiedział, nie muszę się przedstawiać – skwitowała Zofia.

– W przeciwieństwie do nas – odparł Marek, na którym słowa Mateusza zrobiły spore wrażenie. – On to Mateusz Delamarre…

– Nie trzeba – przerwała mu Zofia. – Trochę mi wstyd, że już was znam, ale chcąc nie chcąc, słyszy się sporo z tego, co dzieje się w sąsiedzkim ogrodzie.

– Chcąc nie chcąc? – zdziwił się Łukasz.

– Właściwie, chcąc, ma pan rację. Patrzyłam i słuchałam, i to uważnie. Przyznaję się do tego.

Zofia na chwilę zamilkła. Zastanawiała się, czy Mateusz odgadł, że widziała go z małego okna.

– Nie szpiegowałam was. Po prostu mnie zainteresowaliście. Domyślałam się, że mogę was potrzebować. Co byście powiedzieli, gdyby pewnego ranka w waszym ogrodzie pojawiło się drzewo, o którego pochodzeniu nic byście nie wiedzieli?

– Szczerze mówiąc – odparł Łukasz – nasz ogród jest w takim stanie, że prawdopodobnie nawet byśmy go nie zauważyli.

– Nie o to chodzi – wtrącił się Marek. – Domyślam się, że mówi pani o tym młodym buku?

– Właśnie – Zofia skinęła głową. – Przybył pewnego ranka. Bez słowa. Nie wiem, kto go zasadził. To nie jest prezent. I nie zrobił tego ogrodnik.

– Co sądzi o tym pani mąż? – zapytał Marek.

– Jest mu to obojętne. To bardzo zajęty człowiek.

– Chce pani przez to powiedzieć, że nic go to nie obchodzi? – odezwał się Łukasz.

– Gorzej. Nie chce nawet, żebym z nim o tym rozmawiała. Drażni go to.

– Dziwne – powiedział Marek.

Łukasz i Mateusz pokiwali głowami.

– Uważa pan, że to dziwne? Naprawdę? – zapytała Zofia.

– Naprawdę – przyznał Marek.

– Ja również – szepnęła.

– Proszę wybaczyć, że zapytam jak kompletny ignorant – podjął Marek – ale czy była pani sławną śpiewaczką?

– Nie – odrzekła Zofia. – Nie wybitną. Odniosłam pewien sukces. Ale nigdy nie byłam światowej sławy diwą. O nie. Jeżeli myślał pan, że to hołd, a sugerował to już mój mąż, obrał pan fałszywy trop. Miałam wielbicieli, ale nie wzbudzałam aż tak gorącego podziwu. Proszę zapytać Mateusza, jest w tej dziedzinie ekspertem.

Mateusz ograniczył się do dwuznacznego gestu.

– Ocenia się pani trochę za nisko – wyszeptał. Zapadło milczenie. Łukasz, jak przystało na człowieka obytego, ponownie napełnił szklaneczki.

– Krótko mówiąc – Łukasz machnął drewnianą chochlą – boi się pani. Nie oskarża pani męża, nikogo pani nie oskarża, nie chce pani nawet o niczym takim myśleć, ale boi się pani.

– Odczuwam niepokój – odparła Zofia, zniżając głos do szeptu.

– Ponieważ zasadzone drzewo – ciągnął Łukasz – oznacza ziemię. Ziemię pod spodem. Ziemię, której nikt nie poruszy, bo rośnie na niej drzewo. Ziemię zamkniętą. Można by rzec – grób. W sumie to całkiem interesujący problem.

Łukasz był brutalny i nigdy nie owijał w bawełnę. Wydawało się jednak, że ma rację.

– Nie posuwając się aż tak daleko – Zofia wciąż mówiła szeptem – chciałabym, jeśli można to tak ująć, mieć czyste sumienie. Dowiedzieć się, czy coś jest pod spodem.

– Albo ktoś – dorzucił Łukasz. – Czy ma pani podstawy, żeby myśleć o kimś konkretnym? O mężu? Robił mętne interesy? Może miał kłopotliwe kochanki?

– Dość tego, Łukaszu – przerwał Marek. – Nikt cię nie prosił o taką pomoc. Pani Simeonidis przyszła do nas w sprawie dołu, który trzeba wykopać, a nie w żadnej innej. Pozwolisz, że na tym poprzestaniemy. Nie ma sensu bezpodstawnie niszczyć wszystkiego wokół. Na razie chodzi tylko o wykopanie dołu. Czy dobrze zrozumiałem?

– Tak – potwierdziła Zofia. – Trzydzieści tysięcy franków.

– Za co aż tyle pieniędzy? Przyznaję, że to kuszące. Jesteśmy bez grosza.

– Zauważyłam – powiedziała Zofia.

– Ale to nie powód, żeby trwonić taką sumę na wykopanie dziury w ziemi.

– Nigdy nic nie wiadomo – odparła Zofia. – Po tym dole… jeśli coś jeszcze się wydarzy, może będę wolała, aby wszystko utrzymać w tajemnicy. A za milczenie trzeba płacić.

– Jasne – skwitował Mateusz. – Czy jednak wszyscy tu obecni godzą się kopać bez względu na to, co z tego wyniknie?

Ponownie zapadła cisza. Sprawa nie była prosta. Rzecz jasna, że w ich sytuacji perspektywa zarobku była nęcąca. Z drugiej strony, zostać wspólnikiem dla pieniędzy… I wspólnikiem czego?

– Oczywiście, że trzeba to zrobić – powiedział głos o łagodnym brzmieniu.

Wszyscy odwrócili się w stronę, z której dobiegał. Stary ojciec chrzestny wszedł do pokoju, napełnił szklankę i jakby nigdy nic przywitał się z panią Simeonidis. Zofia bacznie mu się przyglądała. Z bliska nie wyglądał na Aleksandra Wielkiego. Jego szczupła, prosta sylwetka powodowała, że sprawiał wrażenie wysokiego, w rzeczywistości jednak nie był aż tak wysoki. Ale ta twarz… Jej zacierające się piękno wciąż robiło wrażenie. Nie było w niej surowości, lecz czyste rysy, orli nos, nieregularna linia ust, lekko uniesione łuki brwi, jasne spojrzenie – wszystko, czego trzeba, żeby dać mu moc uwodzenia, i to błyskawicznego. Zofia doceniła jego urok, oddając sprawiedliwość temu obliczu. Inteligencja, błyskotliwość, łagodność, a może dwulicowość. Stary wygładził dłonią włosy, jeszcze nie siwe, ale na pół czarne, na pół zbielałe, kręcone i opadające na kark, a potem usiadł. Wydał opinię. Kopać. I nikt nawet nie pomyślał, żeby mu się przeciwstawić.

– Słuchałem, stojąc za drzwiami – powiedział. – Pani zresztą podsłuchiwała nas przez okno. U mnie to niemal odruch, stary nawyk. Wcale mnie to nie krępuje.

– Fajnie – mruknął Łukasz.

– Ma pani całkowitą rację – ciągnął stary. – Trzeba kopać.

Marek wstał, wyraźnie zażenowany.

– To mój wujek – powiedział, jakby to usprawiedliwiało niedyskrecję intruza. – Mój chrzestny, Armand Vandoosler. Mieszka tu.

– Lubi wygłaszać własne opinie w każdej sprawie – mruknął Łukasz.

– Dość tego, Łukaszu – przerwał mu Marek. – Zamknij się, to było w naszym kontrakcie.

Vandoosler z uśmiechem machnął ręką, jakby przeganiał natrętną muchę.

– Nie denerwuj się – powiedział. – Łukasz właściwie ma rację. Lubię wypowiadać się w każdej sprawie. Zwłaszcza kiedy mam rację. Zresztą on też to lubi. Nawet gdy nie ma racji.

Marek, który wciąż jeszcze stał, wymownym spojrzeniem dawał wujowi do zrozumienia, że lepiej by było, gdyby sobie poszedł, bo nie powinien uczestniczyć w tej rozmowie.

– Nie – powiedział Vandoosler, patrząc na Marka. – Mam powody, żeby tu zostać.

Jego spojrzenie zatrzymało się na Łukaszu, przesunęło na Mateusza, potem na Zofię Simeonidis, a wreszcie znów spoczęło na Marku.

– Lepiej szczerze przedstawić im sytuację, Marku – szepnął, uśmiechając się.

– To nie jest najwłaściwsza chwila. Przestań truć – odburknął półgłosem Marek.

– Dla ciebie żadna chwila nie będzie odpowiednia – powiedział Vandoosler.

– Powiedz im sam, skoro ci tak zależy. To ty nawarzyłeś piwa, nie ja.

– Do diabła z tym! – Łukasz machnął chochlą. – Wuj Marka jest starym gliną, ot i cały problem! Chyba nie będziemy nad tym rozmyślali do białego rana, co?

– A ty skąd o tym wiesz? – zapytał Marek, gwałtownie odwracając się w stronę Łukasza.

– Och… zauważyłem parę drobiazgów, robiąc remont.

– Najwyraźniej wszyscy tu lubią myszkować – podsumował Vandoosler.

– Nie można być historykiem, jeżeli nie potrafi się szperać – odparł Łukasz, wzruszając ramionami.

Marek był wściekły. Znowu pozwolił sobie na ten cholerny napad irytacji. Przysłuchująca się im uważnie Zofia zachowała stoicki spokój. Podobnie jak Mateusz. Czekali.

– Wspaniała ta historia współczesna. – Marek cedził słowa. – Powiedz, co jeszcze odkryłeś.

– Drobiazgi. Że twój wujek zajmował się narkotykami, był w brygadzie zwalczania hazardu…

– …a przez siedemnaście lat pracował jako komisarz w wydziale kryminalnym – podjął spokojnie Vandoosler. – I że mnie wyrzucili, skreślili. Bez medalu po dwudziestu ośmiu latach służby. Krótko mówiąc – hańba, wstyd i publiczne potępienie.

Łukasz pokiwał głową.

– Trafne podsumowanie – przyznał.

– Cudownie – wycedził przez zęby Marek, wpatrując się w Łukasza. – Ale dlaczego o tym nie wspomniałeś?

– Bo nic mnie to nie obchodzi – powiedział Łukasz.

– Świetnie – szepnął Marek. – Ciebie, drogi wujku, nikt o nic nie prosił – ani o to, żebyś do nas zszedł, ani żebyś słuchał, a ciebie, Łukaszu, nikt nie upoważnił do szperania ani do rozpowiadania tego wszystkiego. Mogliśmy z tym jeszcze poczekać, prawda?

– Otóż nie – powiedział Vandoosler. – Pani Simeonidis potrzebuje waszej pomocy w delikatnej sprawie i lepiej, żeby wiedziała, że na stryszku siedzi sobie stary gliniarz. Teraz może się jeszcze wycofać albo was zatrudnić. Uczciwość wymagała, żeby jej o tym powiedzieć.

Marek spojrzał badawczo na Mateusza i Łukasza.

– Świetnie – powtórzył, jeszcze bardziej podnosząc głos. – Armand Vandoosler to stary, zdemoralizowany eksgliniarz. Ale wciąż jest gliną i wciąż jest zdegenerowany, tego możecie być pewni. A w dodatku świetnie sobie radzi z wymiarem sprawiedliwości i z życiem. Co prawda, ta zaradność może mu stanąć ością w gardle. Ale nie musi.

– Na ogół staje – dodał Vandoosler.

– Ale nie wszystko wam powiedziałem – podjął Marek. – Teraz róbcie z tą wiedzą, co chcecie. Uprzedzam jednak – to mój chrzestny i wuj. Jest bratem mojej matki, więc tak czy inaczej nie ma o czym mówić. Zostanie tu. Jeżeli wspólna chata wam nie odpowiada…

– Stara rudera – wtrąciła Zofia Simeonidis. – Tak nazywają ją mieszkańcy dzielnicy.

– Niech będzie… jeśli stara rudera nie odpowiada wam z powodu wuja, który osobliwie traktował pracę w policji, możecie pakować manatki. Stary i ja poradzimy sobie bez was.

– Dlaczego tak się denerwujesz? – zapytał Mateusz, którego niebieskie oczy były oazą spokoju.

– Też tego nie rozumiem. – Łukasz znowu wzruszył ramionami. – Facet daje się ponosić nerwom i wyobraźni. Ale wiesz, tacy są ludzie średniowiecza. Moja cioteczna babka pracowała w rzeźni, a ja wcale się tym nie przejmuję.

Marek, nagle się uspokoiwszy, spuścił głowę i splótł ręce. Zerknął ukradkiem na śpiewaczkę z frontu zachodniego. Co też postanowi teraz, wiedząc, że w domu, to znaczy w tej starej ruderze, mieszka stary, zepsuty gliniarz?

Zofia jakby czytała w jego myślach.

– Jego obecność wcale mi nie przeszkadza – powiedziała.

– Trudno znaleźć osobę bardziej godną zaufania niż skorumpowany gliniarz – rzekł stary Vandoosler. – Zalety takiego faceta to słuchanie, dążenie do poznania prawdy i świadomość, że ma trzymać język za zębami. W pewnym sensie to ideał.

– Choćby wątpliwy – dodał półgłosem Marek – ale wujek był świetnym gliną. Może się nam przydać.

– Nie martw się – uspokajał go Vandoosler, zwracając spojrzenie na Zofię. – Pani Simeonidis sama to oceni. Oczywiście, jeżeli pojawią się jakieś problemy. A co do tych trzech – powiedział, wskazując młodych ludzi – to nie są głupcami. Oni też mogą się przydać.

– Nie powiedziałam, że są głupcami – odparła Zofia.

– Chyba warto trochę bliżej ich poznać – dodał Vandoosler. – O moim siostrzeńcu Marku sporo mógłbym powiedzieć. Mieszkał u mnie w Paryżu jako dwunastolatek… właściwie był już wtedy prawie ukształtowany. Skłonny do gniewu, uparty, egzaltowany, łatwo dawał się zbijać z tropu, ale już był za sprytny, żeby siedzieć spokojnie. Niewiele mogłem zrobić. Wpoiłem mu tylko parę zdrowych zasad, dotyczących koniecznego zamętu, w którym trzeba nieustannie żyć. Umiał sobie radzić. Dwóch pozostałych zacząłem poznawać dopiero przed tygodniem i jak na razie prezentują się całkiem nieźle. To ciekawy zespół, każdy z nich ma wielką pasję. Zabawna gromadka. Ale przechodząc do rzeczy, po raz pierwszy spotykam się z taką sprawą. Chyba i tak za długo zwlekała pani z zajęciem się tym drzewem.

– Ale co miałam zrobić? – powiedziała Zofia. – Policjanci by mnie wyśmiali.

– Co do tego nie ma cienia wątpliwości – zgodził się Vandoosler.

– A nie chciałam denerwować męża.

– Chodzący rozsądek.

– Dlatego czekałam… aż lepiej ich poznam. Ich.

– Jak mamy to zrobić – zapytał Marek – jeśli nie chce pani niepokoić męża?

– Pomyślałam – powiedziała Zofia – że moglibyście się podać za robotników zatrudnionych przez miasto. Weszlibyście pod pozorem sprawdzania przewodów elektrycznych lub czegoś w tym rodzaju. Czegokolwiek, co wymaga robót ziemnych. Oczywiście wykop musiałby biec pod tym drzewem. Dam wam dodatkowe pieniądze na ubrania robocze, wynajem wozu i narzędzia.

– Zgoda – powiedział Marek.

– To się da załatwić – dodał Mateusz.

– Będzie pani mogła obserwować reakcję męża, kiedy przyjdą z planami wykopów? – zapytał Vandoosler.

– Postaram się – odparła Zofia.

– Zna ich twarze?

– Jestem pewna, że nie. Zupełnie nie zwraca na nich uwagi.

– Doskonale – powiedział Marek. – Dziś jest czwartek. Musimy dopracować plan i przygotować, co trzeba… W poniedziałek rano zadzwonimy do pani drzwi.

– Dziękuję – rzekła Zofia. – Zabawne, ale w tej chwili jestem przekonana, że pod drzewem nic nie ma.

Otworzyła torebkę.

– Oto pieniądze – powiedziała. – Pełna kwota.

– Już teraz? – zdziwił się Marek.

Stary Vandoosler uśmiechnął się. Zofia Simeonidis była wyjątkową kobietą. Nieśmiała, na pozór niezdecydowana, mimo to już przygotowała pieniądze. Czy była aż tak pewna, że ich przekona? Wydało mu się to interesujące.

Загрузка...