XXVIII

Leguennec jechał jak szalony. Był wściekły. Vandoosler siedział obok niego, syrena wyła, umożliwiając komisarzowi lekceważenie świateł, a także dając wyraz ogromowi jego niezadowolenia.

– Przykro mi – powiedział Vandoosler. – Mój siostrzeniec nie od razu uświadomił sobie znaczenie wizyty Dompierre’a i nie wspomniał mi o niej.

– Czyżby twój siostrzeniec był idiotą?

Vandoosler się najeżył. Mógł godzinami kłócić się z Markiem, ale nie znosił, kiedy byle kto go krytykował.

– Mógłbyś zatkać gębę temu wyjcowi? – wycedził. – Tutaj nie da się rozmawiać. Skoro Dompierre już nie żyje, kilka minut nas nie zbawi.

Leguennec bez słowa wyłączył syrenę.

– Marek nie jest idiotą – rzekł ostro Vandoosler. – Gdybyś tak dobrze znał się na prowadzeniu śledztw jak on na średniowieczu, dawno wyniósłbyś się z tego dzielnicowego komisariatu. A teraz uważnie słuchaj. Marek zamierzał powiadomić cię dzisiaj o tej rozmowie. Wczoraj miał ważne spotkanie, ponieważ szuka pracy. Właściwie, masz szczęście, że zgodził się wpuścić do domu tego podejrzanego typka i wysłuchać bzdur, które opowiadał, bo w przeciwnym razie śledztwo skupiałoby się na Genewie, a nam uniknęłoby brakujące ogniwo. Powinieneś być mu wdzięczny. Fakt, że Dompierre dał się zabić, ale wczoraj nie powiedziałby ci nic więcej, a ty przecież nie przydzieliłbyś mu ochrony. I nic by się nie zmieniło. Przyhamuj dojeżdżamy.

– Inspektorowi z dziewiętnastki – mruknął nieco spokojniej Leguennec – przedstawię cię jako jednego ze współpracowników. Nic nie mów, zdaj się na mnie. Zgoda?


Leguennec pokazał legitymację, żeby przejść do strefy zamkniętej przez policję, czyli na parking, a raczej – brudne podwórze, które przeznaczono na parking dla gości hotelowych. Inspektor Vernant z komisariatu rejonowego wiedział już o przybyciu Leguenneca. Właściwie nawet nie miał nic przeciwko oddaniu tej sprawy, bo zapowiadała się wyjątkowo paskudnie. Brak jakiejkolwiek kobiety, spadku, wielkiej polityki – denata trudno było z czymkolwiek wiązać. Leguennec wymieniał uściski dłoni, bełkotliwie przedstawiając kolegę. Uważnie wysłuchał Vernanta, młodego blondyna, który przekazał mu zebrane dotąd informacje.

– Właściciel hotelu Dunaj zadzwonił do nas dziś rano, przed ósmą. Odkrył zwłoki, wstawiając śmietniki. Facet doznał wstrząsu, jak to często bywa. Dompierre spędził w hotelu dwie doby, przyjechał z Genewy.

– Przez Dourdan – dodał Leguennec. – Proszę mówić dalej.

– Żadnych telefonów ani listów, poza jednym, bez znaczka i pieczęci pocztowej. Ktoś zostawił go dla Dompierre w hotelowej skrzynce wczoraj po południu. Właściciel wyjął kopertę około piątej i wsunął ją do skrytki pokoju trzydzieści dwa, w którym mieszkał Dompierre. Nie muszę chyba dodawać, że nie znaleźliśmy tego listu ani przy nim, ani w jego pokoju. Wydaje się oczywiste, że właśnie ten list wywabił go na parking. Prawdopodobnie miał się z kimś spotkać. Zabójca zabrał swój list. To podwórko jest wymarzonym miejscem zbrodni. Poza tylną fasadą hotelu są tu tylko dwie ślepe ściany. W uliczce, którą można tu dojść, nocą kręcą się wyłącznie szczury. W dodatku wszyscy goście dysponują kluczem do drzwi na dziedziniec, ponieważ główne wejście jest zamykane o jedenastej wieczorem. O tak późnej porze łatwo było wywabić Dompierre’a schodami dla służby, przez te małe drzwi i odbyć rozmowę na podwórku, między samochodami. Zgodnie z tym, co pan mówi, Dompierre zbierał informacje. Prawdopodobnie niczego się nie obawiał. Zadano mu potężne uderzenie w głowę, potem dwa ciosy nożem w brzuch.

Lekarz, który dokonywał oględzin zwłok, uniósł głowę.

– Trzy ciosy – poprawił. – Zabójca nie chciał ryzykować. Ten biedak wyzionął ducha w ciągu paru minut.

Vernant wskazał na odłamki szkła ułożone na folii.

– Dompierre’a uderzono tą niewielką butelką. Oczywiście nie znaleźliśmy na niej odcisków palców.

Pokręcił głową.

– Żyjemy w smutnych czasach, kiedy nawet ostatni głupiec wie, że trzeba używać rękawiczek.

– Czas zgonu? – zapytał półgłosem Vandoosler.

Lekarz sądowy wstał i otrzepał spodnie.

– Wstępnie określiłbym go na godziny między dwudziestą trzecią a drugą w nocy. Dokładniej ustalę go na podstawie autopsji, ponieważ właściciel hotelu pamięta, o której Dompierre jadł kolację. Wstępne wnioski prześlę panom wieczorem. W każdym razie nastąpiło to najpóźniej o drugiej nad ranem.

– Nóż? – zapytał Leguennec.

– Prawdopodobnie powszechnie używany, dość duży nóż kuchenny. Typowa broń.

Leguennec zwrócił się do Vernanta.

– Czy właściciel hotelu nie zauważył niczego szczególnego na kopercie adresowanej do Dompierre’a?

– Nie. Nazwisko napisano drukowanymi literami, najzwyklejszym długopisem. Koperta była biała jak tysiące innych. Wszystko było najzwyklejsze. Nierzucające się w oczy.

– Dlaczego wybrał taki kiepski hotel? Raczej nie wygląda na człowieka, któremu doskwiera brak pieniędzy.

– Właściciel twierdzi – powiedział Vernant – że Dompierre mieszkał w tej okolicy jako dziecko. Lubił tu wracać.

Zabrano ciało. Na ziemi został już tylko wykonany kredą obrys sylwetki.

– Czy rano drzwi były otwarte? – zapytał Leguennec.

– Zamknięte – odparł Vernant. – Prawdopodobnie przez gościa, który wyszedł około siódmej trzydzieści. Tak twierdzi właściciel. Dompierre miał klucz do tych drzwi w kieszeni.

– Tamten gość nic nie zauważył?

– Nie. Mimo że jego wóz był zaparkowany bardzo blisko ciała. Ale po lewej, a drzwi kierowcy znalazły się po prawej. Zresztą samochód, duże renault 19, całkowicie zasłaniał mu zwłoki. Ruszył do przodu, niczego nie dostrzegłszy.

– Dobrze – podsumował Leguennec. – Może teraz zajmiemy się załatwieniem formalności. Zakładam, że nie widzi pan przeszkód, by przekazać mi akta?

– Skądże – powiedział Vernant. – Jak dotąd trop Simeonidis wydaje się jedynym przekonywającym. Dlatego przejmuje pan sprawę. Jeżeli nie dowiedzie pan związku tych spraw, po prostu mi ją pan odda.

Leguennec podwiózł Vandooslera do metra, a następnie udał się do biura Vernanta.

– Później do ciebie zajrzę – powiedział. – Muszę sprawdzić alibi. Poza tym chcę skontaktować się z ministerstwem i ustalić, gdzie też podziewa się Piotr Relivaux. Czy wciąż jest w Tulonie, czy może gdzie indziej?

– Rozegramy wieczorem partyjkę? Może w wielorybnika? – zaproponował Vandoosler.

– Zobaczymy. Ale na pewno wpadnę. Dlaczego nie zainstalowałeś sobie jeszcze telefonu? Na co czekasz?

– Na pieniądze – odparł Vandoosler.

Było już prawie południe. Zatroskany Vandoosler, zamiast zejść do metra, rozejrzał się za budką telefoniczną. Musiał przejechać przez cały Paryż i informacja mogłaby mu umknąć. Nie ufał Leguennecowi. Wybrał numer Le Tonneau. Odebrała Julia.

– To ja – powiedział. – Mogłabyś poprosić świętego Mateusza?

– Znaleźli coś? – zapytała. – Wiedzą, kto to jest?

– Jeżeli myślisz, że takie sprawy załatwia się w dwie godziny, jesteś w błędzie. Nie, to skomplikowana sprawa, może nigdy go nie złapią.

– Dobrze. – Julia westchnęła. – Już ci go daję.

– Święty Mateusz? – zaczął Vandoosler. – Odpowiadaj szeptem. Czy Aleksandra je dzisiaj u was?

– Jest środa, ale przyszła z Cyrylem. Przyzwyczaiła się. Julia szykuje dla małego specjalne dania. Dziś na przykład podała mu puree z cukinii.

Pod matczynym wpływem Julii Mateusz zaczął doceniać dobrą kuchnię, to było widać. Być może, przemknęło przez myśl Vandooslerowi, ten praktyczny obiekt zainteresowania pomagał mu odwrócić uwagę od znacznie bardziej ujmującego obiektu – samej Julii o krągłych, białych ramionach. Na jego miejscu Vandoosler bez wahania rzuciłby się na Julię, lekceważąc puree z cukinii. Ale Mateusz był chłopcem o bogatej, skomplikowanej osobowości, najpierw myślał, potem działał i nigdy nie wkraczał na nowo odkryty teren bez dłuższego zastanowienia. Każdy ma własną metodę postępowania z kobietami. Vandoosler odsunął od siebie myśl o białych ramionach Julii, której obraz przyprawiał go o lekkie drżenie, nie mówiąc już o drżeniu, jakie ogarniało go, gdy pochylała się, sięgając po szklankę. Teraz jednak nie mógł sobie pozwolić na takie emocje. Ani on, ani Mateusz, ani nikt inny.

– Czy Aleksandra była z wami wczoraj w południe?

– Tak.

– Wspominałeś jej o wizycie Dompierre’a?

– Tak. Nie miałem takiego zamiaru, ale zaczęła mnie wypytywać. Była smutna. Dlatego jej o tym opowiedziałem. Żeby ją trochę rozerwać.

– Nie mam do ciebie pretensji. Czasem warto puścić informację w obieg. Podałeś jej jego adres?

Mateusz zastanawiał się przez chwilę.

– Tak – powtórzył. – Obawiała się, że Dompierre będzie przez cały dzień czekał na Piotra Relivaux na ulicy. Chciałem ją uspokoić i powiedziałem, że Dompierre mieszka w hotelu przy ulicy de la Prevoyance. Ta nazwa bardzo mi się spodobała. Jestem pewien, że ją podałem. I że powiedziałem o Dunaju.

– Co ją mogło obchodzić, że jakiś obcy człowiek przez cały dzień czeka na Piotra Relivaux?

– Nie mam pojęcia.

– Słuchaj uważnie, święty Mateuszu. Dompierre został zabity między jedenastą wieczorem a drugą nad ranem. Zadano mu trzy ciosy nożem w brzuch. Dał się wciągnąć w pułapkę i wyszedł na spotkanie z mordercą. Może nim być Relivaux, który rzekomo przypadkiem właśnie teraz włóczy się po kraju, może nim być ktoś z Dourdan albo ktokolwiek inny. Wymknij się na pięć minut i biegnij do Marka. Czeka na mnie w domu. Streść mu to, co ci powiedziałem na temat śledztwa, a potem zabierz do Le Tonneau. Niech wypyta Lex o tę noc, niech się dowie, co o której robiła. Ale spokojnie, jak przyjaciel przyjaciela, jeśli potrafi się na to zdobyć. Niech też dyskretnie zapyta Julię, czy widziała albo słyszała coś dziwnego. Podobno czasami dokucza jej bezsenność w środku nocy, może uda nam się czegoś od niej dowiedzieć. Pamiętaj, że z nią ma pomówić Marek, nie ty. Rozumiesz?

– Tak – odparł Mateusz, nie obrażając się na Vandooslera.

– Ty rób to, co zwykle. Obsługuj, rozglądając się zza tacy, i zbieraj drobne informacje. I proś niebo, żeby okazało się, że tej nocy Aleksandra nie opuszczała domu. Absolutnie nie wspominajcie o niczym Leguennecowi, przynajmniej na razie. Powiedział mi, że jedzie do komisariatu, ale ja go znam – może pojawić się u niej w domu albo w Le Tonneau. I pospiesz się.


Wchodząc dziesięć minut później do Le Tonneau, Marek czuł się nieswojo. Cmoknął na powitanie Julię i Aleksandrę, a Cyryl rzucił mu się na szyję.

– Pozwolisz, że się przysiądę, żeby coś przekąsić?

– Proszę – powiedziała Aleksandra. – Tylko przesuń Cyryla, bo zajął prawie cały stolik.

– Już wiesz?

Aleksandra skinęła głową.

– Mateusz nam powiedział. Poza tym Julia słyszała o tym w wiadomościach. To był ten facet, prawda? Nie ma mowy o pomyłce?

– Niestety, nie.

– Paskudna sprawa – rzekła Aleksandra. – Zrobiłby lepiej, gdyby o wszystkim powiedział. Teraz może już nigdy nie uda się dopaść mordercy ciotki Zofii. A nie jestem pewna, czy zdołam to znieść. Jak zginął? Wiesz coś bliższego?

– Z nożem w brzuchu. Metoda nie jest błyskawiczna, ale skuteczna.

Mateusz obserwował Aleksandrę, stawiając przed Markiem talerz. Zadrżała.

– Proszę cię, mów ciszej – szepnęła, wskazując brodą Cyryla.

– To się stało między jedenastą wieczorem a drugą nad ranem. Leguennec szuka Piotra Relivaux. Może przypadkiem coś słyszałaś? Na przykład ruszający samochód?

– Spałam. A kiedy śpię, na ogół nic nie słyszę. Możesz sprawdzić – na nocnym stoliku mam trzy budziki, bo boję się, że nie wstanę w porę i spóźnimy się do przedszkola. W dodatku…

– Co: w dodatku?

Aleksandra zawahała się i zmarszczyła brwi. Marek poczuł się nieco zażenowany, ale musiał wypełnić polecenie wuja.

– W dodatku teraz łykam pigułki nasenne. Żeby uwolnić się od paskudnych myśli. Śpię jeszcze mocniej niż zwykle.

Marek pokiwał głową. Uspokoił się. Chociaż wydawało mu się, że Aleksandra mówi mu stanowczo za dużo o swoim twardym śnie.

– Ale Piotr… – podjęła Aleksandra. – To absolutnie niemożliwe. Skąd mógłby wiedzieć, że Dompierre chciał się z nim spotkać?

– Dompierre mógł się z nim skontaktować telefonicznie za pośrednictwem ministerstwa. Nie zapominaj, że miał swoje dojścia. A wyglądał na zdeterminowanego. W dodatku chyba mu się spieszyło.

– Ale Piotr jest w Tulonie.

– Istnieją samoloty – wtrącił Marek. – Podróż nie trwa długo. W obie strony. Niczego nie można wykluczyć.

– Rozumiem – powiedziała Aleksandra. – Ale to bzdura. Piotr nie skrzywdziłby Zofii.

– Przecież miał kochankę, i to już od paru ładnych lat. Twarz Aleksandry spochmurniała. Marek pożałował niepotrzebnie wypowiedzianych słów, ale nie zdążył pomyśleć nad zręcznym wybrnięciem z tej sytuacji, bo w drzwiach stanął już Leguennec. Wuj się nie mylił. Leguennec próbował go ubiec.

Inspektor podszedł do ich stolika.

– Jeżeli zjadła pani już obiad, pani Haufman, i może na godzinę zostawić syna pod opieką jednego z przyjaciół, byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani udać się ze mną. Mam jeszcze kilka pytań. Przykro mi, ale to mój obowiązek.

Łajdak. Marek nawet nie spojrzał na Leguenneca. Mimo niechęci musiał przyznać, że facet po prostu wykonywał swoją robotę i to tę samą, którą kilka minut temu wykonywał on sam.

Aleksandra nie okazała zdenerwowania, ale Mateusz na wszelki wypadek gestem zapewnił ją, że zaopiekuje się Cyrylem. Dziewczyna poszła z inspektorem, wsiadła do jego samochodu. Marek, który stracił apetyt, odsunął od siebie talerz i usiadł przy barze. Poprosił Julię o piwo. Najlepiej duże piwo.

– Nie martw się – powiedziała. – Nic na nią nie ma. Aleksandra nie ruszała się tej nocy z domu.

– Wiem. – Westchnął ciężko. – Ona tak twierdzi. Ale powiedz, dlaczego Leguennec miałby jej uwierzyć? Przecież od samego początku w nic nie wierzy.

– Taką ma pracę. – Wzruszyła ramionami. – Ale ja mogę potwierdzić, że Aleksandra nie wychodziła z domu. To prawda, więc mu o tym powiem.

Marek chwycił Julię za rękę.

– Ty coś wiesz, powiedz mi co?

– Wiem to, co widziałam – odparła, uśmiechając się. – Około jedenastej skończyłam czytać książkę i zgasiłam światło, ale nie mogłam usnąć. Często mi się to zdarza. Czasami dlatego, że słyszę, jak Jerzy chrapie na górze. Irytuje mnie to. Ale wczoraj nie chrapał. Poszłam po coś do czytania i zostałam na parterze aż do wpół do trzeciej rano. Potem pomyślałam, że koniecznie muszę się przespać, i wróciłam do sypialni. Postanowiłam wziąć tabletkę nasenną i oczywiście zasnęłam. Mogę ci jednak powiedzieć, że między jedenastą piętnaście a wpół do trzeciej Aleksandra nie wychodziła z domu. Nie trzasnęły drzwi, nie warczał silnik samochodu. W dodatku, kiedy wybiera się na przejażdżkę, zawsze zabiera małego. Nawiasem mówiąc, wcale mi się to nie podoba. Jednak tej nocy lampka w pokoju Cyryla była włączona. Mały boi się ciemności. W tym wieku to normalne.

Marek poczuł, jak rozwiewają się wszystkie jego nadzieje. Z żalem patrzył na Julię.

– Co się stało? – zaniepokoiła się. – Przecież to, co powiedziałam, powinno cię uspokoić. Lex nic nie grozi, absolutnie nic!

Marek pokręcił głową. Rozejrzał się po sali, która powoli się zapełniała, i przysunął się do Julii.

– Twierdzisz, że około drugiej nad ranem nie słyszałaś żadnego hałasu? – szepnął.

– Przecież ci powiedziałam! – Julia także mówiła szeptem. – Nie masz powodu się martwić.

Marek wypił pół kufla piwa i wsparł głowę dłońmi.

– Jesteś dobra – rzekł łagodnie – bardzo dobra, Julio.

Kobieta patrzyła na niego, nie rozumiejąc.

– Ale kłamiesz – ciągnął. – Kłamiesz od A do Z!

– Nie mów tak głośno – obruszyła się. – Więc mi nie wierzysz? Tego już chyba za wiele!

Marek mocniej ścisnął rękę Julii i zauważył przypatrującego się im Mateusza.

– Posłuchaj, Julio: tej nocy widziałaś, jak Aleksandra wychodzi z domu, i wiesz, że nas okłamała. Teraz więc kłamiesz, żeby ją kryć. Jesteś poczciwa, ale niechcący osiągnęłaś efekt przeciwny do zamierzonego. Bo wyobraź sobie, że o drugiej w nocy byłem na ulicy! I to dokładnie przed twoją furtką. Razem z Mateuszem starałem się uciszyć Łukasza i zabrać go do domu. A ty, po swoich pigułkach, spałaś jak suseł i nic nie słyszałaś! Spałaś! W dodatku, skoro już o tym wspomniałaś, w pokoju Cyryla nie paliło się światło. Jestem tego pewien. Zresztą zapytaj Mateusza.

Julia, speszona, niepewna, zwróciła oczy na Mateusza, który wolno kiwał głową.

– A teraz powiedz mi prawdę – podjął Marek. – Tak będzie lepiej dla Lex, jeżeli chcemy skutecznie jej bronić. Bo twoja metoda okazała się kiepska i na pewno nie przyniesie pożytku. Jesteś zbyt naiwna i uważasz policjantów za głupich smarkaczy.

– Nie ściskaj mi tak ręki – syknęła Julia. – To boli! A poza tym klienci na nas patrzą.

– Więc jak, Julio?

Milcząc, spuściła głowę i zajęła się myciem szklanek.

– Najlepiej będzie, jeśli wszyscy tak powiemy – zaproponowała nieoczekiwanie. – Nie wychodziliście po Łukasza, ja nic nie słyszałam, a Lex nie opuszczała domu. Koniec kropka.

Marek znowu pokręcił głową.

– Nic nie rozumiesz! Łukasz nas wołał, krzyczał na całe gardło. Mógł go słyszeć każdy, kto tu mieszka. To się nie uda i dodatkowo pogarsza sytuację. Powiedz mi prawdę, zapewniam, że tak będzie najlepiej. Potem zastanowimy się, jak zręcznie kłamać.

Julia wciąż nie mogła się zdecydować. Stała przed nim, mnąc w ręku ścierkę. Mateusz podszedł do niej, położył dużą dłoń na jej ramieniu i szepnął coś na ucho.

– Dobrze – powiedziała Julia. – Zabrałam się do tego jak niezdara, przyznaję. Ale skąd miałam wiedzieć, że o drugiej nad ranem wszyscy byliście przed domem? Aleksandra dokądś pojechała, to prawda. Ruszyła po cichu, nie włączając świateł, pewnie dlatego, że nie chciała budzić Cyryla.

– O której to było? – Marek zadał jej to pytanie z zaciśniętym gardłem.

– Piętnaście po jedenastej. Kiedy zeszłam na dół po książkę. Bo to akurat prawda. Zdenerwowałam się, widząc, że znowu gdzieś jedzie. Ze względu na małego. Nieważne, czy go zabrała, czy zostawiła. To irytujące. Pomyślałam, że muszę zdobyć się na rozmowę z nią, i to już rano, chociaż to nie moja sprawa. Lampka w pokoju Cyryla nie była włączona, to też prawda. I oczywiście nie zostałam na dole, żeby poczytać. Poszłam do siebie i połknęłam pigułkę, bo byłam zdenerwowana. Zasnęłam, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki. A kiedy dziś rano, z informacji o dziesiątej dowiedziałam się o tym zabójstwie, wpadłam w panikę. Przed chwilą usłyszałam, jak Lex mówi ci, że nie ruszała się z domu. Dlatego pomyślałam… pomyślałam, że najlepiej będzie, jeżeli…

– Potwierdzisz jej wersję.

Julia ze smutkiem pokiwała głową.

– Lepiej bym zrobiła, milcząc – powiedziała.

– Nie obwiniaj się o to – pocieszał Marek. – Policja w końcu i tak by to ustaliła, ponieważ po powrocie Aleksandra zaparkowała w innym miejscu. Teraz, kiedy już o wszystkim wiem, przypomniałem sobie, że wczoraj przed kolacją widziałem samochód Zofii – stał pięć metrów przed bramą. Przechodziłem tuż przed nim. Jest czerwony, rzuca się w oczy. Dziś rano, kiedy szedłem po gazetę, pewnie około wpół do jedenastej, już go tam nie było. Na jego miejscu stał szary samochód sąsiadów z rogu albo bardzo podobny. Ponieważ w nocy ktoś zajął miejsce Aleksandry, musiała zaparkować gdzie indziej. Dla gliniarzy to pestka. Nasza uliczka jest mała, każdy potrafi rozpoznać samochód sąsiada, nie sądzę, żebym tylko ja zwrócił uwagę na ten szczegół.

– Ale to o niczym nie świadczy – powiedziała Julia. – Aleksandra mogła używać samochodu dziś rano.

– Z pewnością to sprawdzą.

– Gdyby zrobiła to, o co podejrzewa ją Leguennec, postarałaby się rano wrócić na dawne miejsce!

– Pomyśl przez chwilę, Julio. Jak mogła wrócić na miejsce, które zajął inny samochód? Przecież nie dałaby rady go przesunąć.

– Masz rację, opowiadam bzdury. Chyba nie potrafię już logicznie myśleć. Ale przecież to nie zmienia faktu, że jeśli nawet Lex wyszła, to tylko na spacer, na niewinną przejażdżkę!

– I ja tak myślę – rzekł Marek. – Ale jakim cudem zamierzasz wbić to Leguennecowi do głowy? Świetnie wybrała sobie wieczór na przejażdżkę! Po tym, co przeszła do tej pory, mogłaby chyba siedzieć spokojnie, co?

– Nie tak głośno – upomniała go znowu.

– Doprowadza mnie to do szału – mruknął Marek. – Zupełnie jakby robiła to celowo!

– Postaw się na jej miejscu, skąd miała wiedzieć, że ktoś zamorduje Dompierre’a?

– Na jej miejscu siedziałbym jak mysz pod miotłą. Jej sytuacja nie wygląda różowo, Julio! Powiedziałbym raczej, że czarno!

Marek uderzył pięścią w blat baru i dopił piwo.

– Jak możemy jej teraz pomóc? – zapytała Julia.

– Pojadę do Dourdan, to przynajmniej mogę zrobić. Rozejrzę się za tym, czego szukał Dompierre. Leguennec nie ma prawa mi tego zabronić. Simeonidisowi wolno pokazywać archiwum, komu tylko zechce. Znasz adres jej ojca?

– Nie, ale na miejscu każdy wskaże ci jego dom. Zofia miała willę przy tej samej ulicy. Kupiła niewielką działkę, żeby nie mieszkając pod jednym dachem z macochą, móc spędzić trochę czasu z ojcem. Te kobiety nie przepadały za sobą. Ulica Strzelistych Cisów leży na skraju miasteczka. Zaczekaj, zaraz sprawdzę…

Mateusz podszedł do niego, kiedy Julia zniknęła w kuchni, gdzie zostawiła torebkę.

– Wyjeżdżasz? – zapytał Mateusz. – Chcesz, żebym pojechał z tobą? Tak na wszelki wypadek. Zaczyna się robić gorąco.

Marek uśmiechnął się do niego.

– Dobry z ciebie kumpel. Ale wolę, żebyś tu został. Julia cię potrzebuje, zresztą Lex także. A poza tym musisz opiekować się małym Grekiem. Nieźle ci idzie. Będę spokojniejszy, wiedząc, że czuwasz. Nie przejmuj się, nic mi nie grozi. Gdybym chciał podzielić się z wami tym, co odkryłem, zatelefonuję tu albo do domu Julii. Kiedy wróci chrzestny, powiedz mu o wszystkim.

Julia wróciła z notesem.

– Dokładna nazwa brzmi: aleja Strzelistych Cisów. Dom Zofii znajduje się pod numerem dwunastym. Stary mieszka w pobliżu.

– Zapamiętam. Gdyby Leguennec o coś cię pytał, zasnęłaś o jedenastej i nic nie wiesz. Sam sobie poradzi.

– Oczywiście – powiedziała Julia.

– Na wszelki wypadek uprzedź swojego brata. Skoczę na chwilę do domu i pędzę na dworzec, żeby złapać najbliższy pociąg.

Gwałtowny podmuch wiatru otworzył niedomknięte okno. Nadciągała zapowiadana burza i wszystko wskazywało, że będzie gwałtowniejsza, niż oczekiwano. To przywróciło Markowi energię. Wstał i szybkim krokiem ruszył w stronę domu.

Nie tracąc czasu, Marek szybko spakował torbę. Nie wiedział, na jak długo wyjeżdża i czy natrafi na jakikolwiek trop. Mimo to był przekonany, że musi spróbować. Czy ta idiotka, Aleksandra, naprawdę nie miała nic lepszego do roboty niż włóczyć się po nocach? Co za kretynka! Marek przeklinał, wpychając byle co i byle jak do torby. Starał się przede wszystkim przekonać samego siebie, że Aleksandra naprawdę wybrała się na zwykłą przejażdżkę. Że okłamała go tylko po to, żeby się uchronić. Tylko i wyłącznie po to. Wymagało to od niego tak wielkiej koncentracji i wewnętrznej walki, że nie usłyszał, jak do pokoju wszedł Łukasz.

– Pakujesz się? – zapytał Łukasz. – Dlaczego wszystko tak miętosisz? Spójrz na tę koszulę!

Marek rzucił okiem na Łukasza. Zapomniał, że w środę po południu w szkołach nie ma lekcji.

– Gwiżdżę na koszulę – mruknął. – Aleksandra znowu wpadła w tarapaty. Wyszła tej nocy. Idiotka! Jadę do Dourdan. Pogrzebię w archiwum Simeonidisa. Pewnie nie natknę się tam ani na łacinę, ani na romański, więc trochę się oderwę od codzienności. Zazwyczaj szybko radzę sobie z takimi poszukiwaniami. Mam nadzieję, że coś tam znajdę.

– Jadę z tobą – oznajmił Łukasz. – Nie chciałbym, żeby i ciebie znaleźli z dziurą w brzuchu. Trzeba zewrzeć szeregi, żołnierzu.

Marek przerwał wpychanie rzeczy do torby. Patrzył na Łukasza. Najpierw Mateusz, teraz on. Reakcja Mateusza była dla niego zrozumiała i wzruszająca. Ale nigdy nie przypuszczał, że Łukasz jest zdolny zainteresować się czymkolwiek poza czubkiem własnego nosa i pierwszą wojną światową. Nie tylko zainteresować, ale nawet włączyć się w cudzą sprawę. Ostatnio naprawdę często błędnie oceniał ludzi.

– No i co? – powiedział Łukasz. – Chyba cię zaskoczyłem?

– Prawdę mówiąc, nie myślałem, że…

– Domyślam się, że nie myślałeś – odparł Łukasz. – Ale skoro już to sobie wyjaśniliśmy, teraz lepiej podzielić się na pary. Vandoosler z Mateuszem tu, a ja z tobą tam. W pojedynkę nikt jeszcze nie wygrał wojny, wystarczy ci chyba przykład Dompierre’a. Dlatego pojadę z tobą. Ja też wiem, jak poruszać się w archiwum, więc razem szybciej się z tym uporamy. Zostaw mi tylko chwilę na spakowanie rzeczy. Muszę poza tym uprzedzić kolegę, że znowu zachorowałem na grypę. Zgoda?

– Zgoda – powiedział Marek. – Ale pospiesz się. Pociąg odjeżdża o 14.57 z dworca Austerlitz.

Загрузка...