XXIV

Mimo wszystko, kiedy nazajutrz o ósmej rano Vandoosler, a w ślad za nim Leguennec weszli do jego sypialni, Marek wpadł w panikę.

– Już czas – oznajmił Vandoosler. – Muszę iść z Leguennekiem. Rób tylko to, co wczoraj, a wszystko będzie dobrze.

I Vandoosler zniknął, zostawiając oniemiałego Marka w łóżku. Młody człowiek czuł się, jakby o włos uniknął poważnego oskarżenia. Przecież nigdy dotąd wuj nie musiał go budzić. Stary Vandoosler naprawdę zaczynał wariować. Nie, chodziło o co innego. Chciał towarzyszyć Leguennecowi, dlatego przypomniał mu, żeby podjął w jego zastępstwie obserwację uliczki. Chrzestny nie informował Leguenneca o wszystkich swoich pomysłach. Marek wstał, wziął prysznic i zszedł na parter do „refektarza”. Mateusz, który od dawna był na nogach, układał drewno w skrzynce przy kominku. To niesamowite, że zrywał się o świcie, chociaż nikt go o to nie prosił. Marek, wciąż nie do końca rozbudzony, zrobił sobie mocną kawę.

– Wiesz, po co przyszedł Leguennec? – Marek zagadnął Mateusza.

– Ponieważ nie mamy telefonu – odparł Mateusz. – Dlatego musi się do nas fatygować za każdym razem, kiedy chce pogawędzić z twoim wujem.

– Na to sam już wpadłem. Ale dlaczego przyszedł o świcie? Mówił ci coś?

– Ani słowa – powiedział Mateusz. – Wyglądał jak Bretończyk, który usłyszał komunikat o nadciągającym sztormie, ale przypuszczam, że często tak wygląda, nawet w bezwietrzne dni. Ledwie skinął mi głową i pobiegł na górę. Słyszałem coś, chyba narzekania na tę ruderę bez telefonu i na mieszkania na czwartym piętrze. Nic poza tym.

– W takim razie musimy czekać – doszedł do wniosku Marek. – A ja muszę wracać na posterunek przy oknie. Nie ma się z czego śmiać. Nie wiem, na co liczy stary. Kobiety, mężczyźni, parasole, listonosz, gruby Jerzy Gosselin – tyle tylko mogę tu zobaczyć.

– I Aleksandrę – dodał Mateusz.

Zadowolony, lecz po trosze zazdrosny, Marek postawił na tacy filiżankę, obok której położył dwie ukrojone przez Mateusza kromki chleba i zaniósł wszystko na drugie piętro. Przysunął do okna wysoki taboret. Teraz przynajmniej nie będzie musiał stać przez cały dzień.

Tego ranka nie padało. Dzień kąpał się w czerwcowym świetle. Przy odrobinie szczęścia zauważy Lex, która lada chwila powinna odprowadzać syna do szkoły. Tak, pojawiła się punktualnie. Szła jakby półsennym krokiem, trzymając za rękę Cyryla, który o czymś paplał, prawdopodobnie opowiadał matce historie ze szkoły.

Dziś, zupełnie tak jak wczoraj, Lex nie zwróciła oczu na ruderę. A Marek, jak wczoraj, zadał sobie pytanie, dlaczego właściwie miałaby to zrobić. Zresztą tak było lepiej. Gdyby zauważyła, że sterczy na taborecie przy oknie, opycha się chlebem z masłem i gapi na ulicę, prawdopodobnie nie zyskałby w jej oczach. Marek nigdzie nie widział auta Piotra Relivaux. Pewnie wyjechał wczesnym rankiem. Uczciwy i solidny urzędnik czy morderca? Ojciec chrzestny powiedział, że zabójca Zofii to morderca. A morderca to nie to samo – nie jest takim nędznikiem, jest znacznie groźniejszy. Wzbudza większy lęk. Marek nie potrafił wyobrazić sobie Relivaux w roli mordercy i wcale się go nie bał. Za to na przykład Mateusz byłby doskonałym mordercą. Wysoki, mocno zbudowany, barczysty, zawsze spokojny, prawdziwy człowiek lasu ze swymi wyciszonymi, czasem bardzo celnymi spostrzeżeniami, wytrawny znawca opery, czego nikt nawet nie podejrzewał. Tak, Mateusz był bliski doskonałości.

Snując takie błahe rozmyślania, spędził czas do wpół do dziesiątej. Mateusz zajrzał, żeby oddać mu gumkę. Marek skorzystał z okazji i powiedział mu, że doskonale pasuje do roli zabójcy, a Mateusz tylko wzruszył ramionami.

– Jak tam twoje obserwacje?

– Zupełnie nic – mruknął Marek. – Stary zwariował, a ja ulegam podszeptom jego obłędu. To chyba rodzinne.

– Gdyby to się przeciągało, przed wyjściem do „beczki” przyniosę ci obiad.

Mateusz cicho zamknął drzwi i po chwili Marek usłyszał, że siada do biurka piętro niżej. Zmienił pozycję na niewygodnym taborecie. Trzeba będzie pomyśleć o jakiejś poduszce. Przez chwilę wyobrażał sobie, że na całe lata utknął przy tym oknie, że siedzi w specjalnym fotelu, tracąc czas na bezsensowne czekanie, i tylko Mateusz odwiedza go tu, przynosząc tacę z jedzeniem. O dziesiątej sprzątaczka Relivaux otworzyła drzwi własnym kluczem. Marek znów oddał się swym myślom, drobnym i rozczochranym. Cyryl miał śniadą cerę, kręcone włosy i pulchne ciało. Może jego ojciec był gruby i brzydki? Dlaczego nie? Cholera! Po co ciągle wracał myślami do tego obcego faceta? Pokręcił głową i znów spojrzał na front zachodni. Młody buk wspaniale się rozrastał. Drzewo cieszyło się, że jest czerwiec. Marek także nie mógł zapomnieć o tym buku, choć wydawało mu się, że nikt inny już o nim nie pamięta. Jednak któregoś dnia zauważył, że Mateusz przystanął przy ogrodzeniu domu Relivaux i na coś patrzył. Wydawało mu się, że obserwuje drzewo, a właściwie pień, tuż nad ziemią. Dlaczego Mateusz tak mało mówił o tym, co robi? Mateusz wiedział zdumiewająco dużo o karierze Zofii. Wiedział, kim jest, kiedy przyszła do nich po raz pierwszy. Ten facet oglądał mnóstwo różnych rzeczy, ale nigdy o niczym nie mówił. Marek obiecał sobie, że kiedy już Vandoosler pozwoli mu zejść z taboretu, pokręci się któregoś dnia koło tego drzewa. Tak jak Zofia.

Zauważył jakąś kobietę. Zanotował: „10.20 – zamyślona kobieta przeszła, niosąc kosz. Co jest w tym koszu?”. Postanowił zapisywać wszystko, co widzi, żeby choć trochę mniej się nudzić. Sięgnął po kartkę i dopisał: „W zasadzie to nie koszyk, ale duża kobiałka. To dziwna rzecz, której prawie nie widuje się już w miastach, wszystkie te kobiałki i sztywne kosze z wikliny, w których stare wieśniaczki noszą towary na targ”. Muszę sprawdzić, jaka jest etymologia słowa „kobiałka”. Pomysł, by zbadać pochodzenie słowa „kobiałka”, nieco go ożywił. Po pięciu minutach znów sięgnął po kartkę. Poranek był wyjątkowo ożywiony. Zapisał: „10.25 – chudy jak szczapa facet zadzwonił do domu Relivaux”. Marek gwałtownie poderwał się z miejsca. Rzeczywiście, jakiś wychudzony mężczyzna dzwonił do Relivaux. Ten facet nie był ani listonoszem, ani pracownikiem elektrowni, ani żadnym sąsiadem.

Marek otworzył okno i wychylił się. Po co denerwował się z byle powodu!? Skoro jednak Vandoosler przywiązywał tak wielką wagę do pilnowania każdej gołębiej kupy, Marek podświadomie uwierzył w znaczenie misji strażnika i powoli zaczynał mylić gołębie odchody ze złotymi samorodkami. Dlatego rano podwędził Mateuszowi lornetkę teatralną. Jej posiadanie dowodziło, że Mateusz naprawdę należał kiedyś do grona stałych bywalców opery. Teraz Marek wyregulował małą lornetkę i przyjrzał się mężczyźnie. Miał przed sobą nieznajomego. Torba, jaką często nosili nauczyciele, jasne i czyste okrycie wierzchnie, włosy przerzedzone, sylwetka wysoka i chuda. Sprzątaczka otworzyła mu, a Marek zdołał się zorientować, że powiedziała, że pana nie ma w domu, i poprosiła, by przyszedł kiedy indziej. Jednak chudzielec nalegał. Sprzątaczka nie zamierzała ustępować, zgodziła się jednak przekazać panu wizytówkę, którą natręt wyciągnął z kieszeni. Coś na niej napisał. Kobieta zamknęła drzwi. No dobrze. Gość u Piotra Relivaux. Czy powinien iść do sprzątaczki? Może nawet poprosić, żeby pozwoliła mu zerknąć na wizytówkę? Marek robił notatki na kartce. Kiedy podniósł oczy, zobaczył, że nieznajomy nie odszedł, tylko przechadzał się przed furtką, niezdecydowany, zawiedziony, zadumany. A może przyszedł do Zofii? W końcu oddalił się, wymachując torbą. Marek skoczył na równe nogi, zbiegł po schodach, wypadł na ulicę i w paru susach dogonił chudzielca. Zbyt długo cierpi przy tym oknie, żeby nie skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji, z najbłahszego wydarzenia, jakie spadło mu jak z nieba.

– Jestem sąsiadem pana Relivaux – powiedział do nieznajomego. – Widziałem, że pan dzwonił. Może mógłbym panu pomóc?

Marek był zadyszany, wciąż jeszcze trzymał w ręce długopis. Mężczyzna spojrzał na niego z zainteresowaniem, a nawet, jak wydawało się Markowi, z pewną nadzieją.

– Bardzo panu dziękuję – powiedział mężczyzna. – Chciałem spotkać się z Piotrem Relivaux, niestety go nie zastałem.

– Proszę przyjść wieczorem – odparł Marek. – Zwykle wraca między szóstą a siódmą.

– Nie. – Mężczyzna pokręcił głową. – Sprzątaczka powiedziała, że wyjechał na kilka dni. Nie wie dokładnie, kiedy wróci. Może w piątek albo w sobotę. Nic więcej nie potrafiła powiedzieć. To dla mnie problem, bo przyjechałem tu z Genewy.

– Jeżeli pan chce – rzekł Marek zaniepokojony, że nawet to drobne wydarzenie może wymknąć mu się z ręki – spróbuję się czegoś dowiedzieć. Wydaje mi się, że szybko sobie z tym poradzę.

Mężczyzna zawahał się. Sprawiał wrażenie człowieka, który nie bardzo rozumie, dlaczego ktoś obcy tak mocno angażuje się w jego sprawę.

– Ma pan może kartę telefoniczną? – zapytał Marek. Mężczyzna skinął głową i bez większego oporu podszedł za nim do budki telefonicznej.

– Po prostu nie mam w domu telefonu – wyjaśnił Marek.

– Rozumiem – powiedział nieznajomy.

Będąc już w budce, Marek jednym okiem obserwował chudzielca, drugim zerkał na tarczę, kiedy łączył się z informacją, żeby poprosić o numer komisariatu w XIII dzielnicy. Na szczęście zabrał ze sobą długopis. Zapisał numer na wierzchu dłoni i zatelefonował do Leguenneca.

– Czy mógłby pan poprosić do telefonu mojego wuja, panie inspektorze? To pilne.

Marek pomyślał, że słowo „pilne” jest kluczowe i decydujące, gdy chciało się czegoś od policjanta. Chwilę później rozmawiał już z Vandooslerem.

– Co się stało? – zapytał Vandoosler. – Wpadłeś na jakiś trop?

W tej właśnie chwili Marek uświadomił sobie, że nie wpadł na żaden trop.

– Nie sądzę – odparł. – Ale zapytaj tego swojego Bretończyka, dokąd wyjechał Relivaux i kiedy ma wrócić. Na pewno musiał zgłosić policji ten wyjazd.

Marek czekał jeszcze chwilę. Celowo zostawił otwarte drzwi, żeby nieznajomy mógł przysłuchiwać się rozmowie. Mężczyzna nie wyglądał na zdziwionego, zapewne więc wiedział o śmierci Zofii Simeonidis.

– Zapisz – powiedział Vandoosler. – Wyjechał dziś rano. To podróż służbowa do Tulonu. Informację potwierdziło ministerstwo, więc to nie żart. Dzień jego powrotu nie został ustalony, zależy od realizacji zadania, które ma tam wykonać. Może wrócić jutro, ale równie dobrze w najbliższy poniedziałek. W razie potrzeby policja może się z nim skontaktować za pośrednictwem ministerstwa. Ale ty nie.

– Dziękuję – powiedział Marek. – A ty masz coś nowego?

– Pracujemy nad ojcem kochanki Relivaux, pamiętasz, tej Elżbiety. Jej ojciec od dziesięciu lat siedzi w pace za zadanie paru ciosów nożem domniemanemu kochankowi żony. Leguennec pomyślał, że może cała rodzinka ma taką gorącą krew. Wezwał ponownie Elżbietę i rozpracowuje ją, żeby się przekonać, ku komu się skłania. Czy bierze przykład z ojca, czy z matki.

– Świetnie – mruknął Marek. – Przekaż swemu Bretończykowi, że w Finistere szaleje piekielny sztorm, może go to rozerwie, jeśli jest miłośnikiem burz.

– Już o tym wie. Powiedział mi, że „wszystkie łodzie przybiły do portu. Jeszcze tylko osiemnaście zostało na morzu”.

– Cieszę się – skwitował Marek. – Na razie.

Odłożył słuchawkę i zwrócił się do chudzielca.

– Mam pewne informacje – oznajmił. – Chodźmy.

Marek chciał ściągnąć nieznajomego do siebie, żeby dowiedzieć się przynajmniej, po co przyjechał do Piotra Relivaux. Prawdopodobnie sprowadzały go tu sprawy służbowe, warto jednak było się upewnić. Według Marka Genewa nierozłącznie wiązała się ze sprawami zawodowymi, i to piekielnie nudnymi.

Facet szedł za nim, a w jego oczach wciąż tlił się płomień nadziei i to właśnie zaintrygowało Marka. Zaprosił go do „refektarza”, przyniósł filiżanki, zaparzył kawę, wziął szczotkę i dwukrotnie mocno uderzył w sufit. Odkąd przywykli w ten sposób wzywać Mateusza, zawsze uderzali w to samo miejsce, żeby nie obijać całego sufitu. Kij od szczotki zostawiał lekkie wklęsłości w ścianie, a Łukasz twierdził, że należałoby owinąć go gałgankiem i sznurkiem. Ale jak dotąd nikt tego nie zrobił.

Mężczyzna zdążył tymczasem postawić torbę na krześle i przypatrywał się wbitej w obramowanie kominka pięciofrankówce. Prawdopodobnie dzięki tej monecie Marek bez wstępów przeszedł do sedna sprawy.

– Poszukujemy zabójcy Zofii Simeonidis – powiedział, jakby to wyjaśniało obecność pięciofrankówki.

– Ja też – oświadczył chudzielec.

Marek napełnił filiżanki kawą. Usiedli obok siebie. A więc o to chodziło. Wiedział i szukał. Nie wyglądał na przygnębionego, Zofia nie była dla niego nikim bliskim. Zajął się tą sprawą z innych przyczyn. Mateusz wszedł do pokoju i usiadł na ławie, skinąwszy gościowi głową.

– Przedstawiam panu Mateusza Delamarre – powiedział Marek. – Ja nazywam się Marek Vandoosler.

Teraz mężczyźnie także wypadało się przedstawić.

– Krzysztof Dompierre. Mieszkam w Genewie.

I podobnie jak uczynił to wcześniej, sięgnął do kieszeni po wizytówkę.

– To miło, że zechciał pan zdobyć dla mnie te informacje – podjął Dompierre. – Kiedy wróci Relivaux?

– Jest w Tulonie, ale ministerstwo nie potrafi określić daty jego powrotu. Może to nastąpić jutro albo dopiero w poniedziałek. Wszystko zależy od pracy, którą będzie tam musiał wykonać. My nie mamy możliwości skontaktowania się z nim.

Chudzielec pokiwał głową i przygryzł wargi.

– Fatalnie – powiedział. – Prowadzicie śledztwo w sprawie śmierci Zofii Simeonidis? – zapytał. – Czy jesteście… inspektorami?

– Nie. Była naszą sąsiadką i zainteresowaliśmy się nią. Mamy nadzieję, że sprawa się wyjaśni.

Marek zdawał sobie sprawę, że jego wypowiedzi są bardzo oględne, a spojrzenie Mateusza umocniło go w tym przekonaniu.

– Pan Dompierre także szuka – wyjaśnił, zwracając się do Mateusza.

– Czego? – zapytał Mateusz.

Dompierre obserwował go. Spokojna twarz Mateusza i morski błękit jego oczu zapewne wzbudziły jego zaufanie, ponieważ wygodniej usiadł na krześle i zdjął wierzchnie okrycie. Czasami na czyjejś twarzy dzieje się coś, co trwa ułamek sekundy, a jednak wystarczy, by zrozumieć, czy podjął decyzję, czy też nie. Marek doskonale wychwytywał te krótkie chwile i był przekonany, że to łatwiejsze od wkopania kamienia na chodnik. Dompierre właśnie podjął decyzję.

– Być może mogliby panowie wyświadczyć mi przysługę – powiedział. – Zawiadomić mnie o powrocie Piotra Relivaux. Czy nie sprawiłoby to panom kłopotu?

– Nie ma problemu – odparł Marek. – Ale czego pan od niego chce? Relivaux twierdzi, że nie wie nic o zabójstwie żony. Policja ma go na oku, lecz dotąd nie zdołali znaleźć nic, co by go obciążało. Czy wie pan coś więcej?

– Nie. Mam nadzieję, że on wie coś więcej. Może jego żonę ktoś odwiedził, może wydarzyło się coś innego.

– Pańskie słowa są niezbyt jasne – rzekł Mateusz.

– Bo na razie wciąż jeszcze błądzę we mgle – odparł Dompierre. – I wątpię. Wątpię od piętnastu lat, a śmierć pani Simeonidis daje mi nadzieję na odnalezienie tego, czego mi brakuje. Coś, czego wtedy policja nie chciała przyjąć do wiadomości.

– Kiedy to było?

Dompierre wiercił się na krześle.

– Za długo by o tym mówić – szepnął. – Nic nie wiem. Nie chciałbym popełnić błędu, sprawa jest zbyt poważna. I nie chcę, żeby wmieszał się w to jakiś policjant, rozumiecie? Żadnej policji. Jeżeli mnie się uda, jeżeli odnajdę ten brakujący szczebelek, sam się do nich zgłoszę. A raczej – napiszę. Nie chcę ich widzieć. Zadali mi zbyt wiele cierpień, mnie i mojej matce. To było piętnaście lat temu. Nie słuchali nas, kiedy to się wydarzyło. Wprawdzie nie mieliśmy niemal nic do powiedzenia. To były tylko nasze przeświadczenia. Nasza nic niewarta wiara. A to dla policji tyle co nic.

Dompierre machnął ręką.

– Pewnie myślicie, że wygłaszam sentymentalną mowę – powiedział – która was przecież nie dotyczy. Jednak ja wciąż trwam w mej nędznej wierze i wierze mej nieżyjącej już matki. Teraz mam więc po dwakroć silniejszą wiarę. I nie pozwolę, żeby jakiś gliniarz ją zniszczył. Nie, już nigdy na to nie pozwolę.

Dompierre zamilkł i obserwował słuchaczy.

– Wy jesteście w porządku – rzekł po chwili namysłu. – Wydaje mi się, że nie należycie do tych, którzy niszczą i lekceważą. Ale wolę zaczekać, zanim poproszę was o pomoc. W miniony weekend odwiedziłem w Dourdan ojca pani Simeonidis. Pozwolił mi sięgnąć do swego archiwum i sądzę, że zdobyłem kilka cennych, choć drobnych informacji. Zostawiłem mu adres, na wypadek gdyby znalazł nowe dokumenty, ale miałem wrażenie, że wcale mnie nie słuchał. Żyje w szoku. A morderca wciąż mi się wymyka. Szukam pewnego nazwiska. Proszę powiedzieć, od jak dawna jesteście sąsiadami?

– Od dwudziestego marca – powiedział Mateusz.

– Cóż, to niewiele. Na pewno nie miała okazji się wam zwierzać. Zaginęła dwudziestego maja, prawda? Czy przedtem ktoś ją odwiedzał? Ktoś, kogo się nie spodziewała? Nie mówię o starych przyjaciołach ani o salonowych znajomych. Mam na myśli osobę, której nie spodziewała się nigdy więcej spotkać, albo kogoś, kogo nie znała.

Marek i Mateusz pokręcili głowami. Mieli za mało czasu, żeby bliżej poznać Zofię, ale mogli popytać innych sąsiadów.

– Był jednak ktoś zupełnie nieoczekiwany, kto do niej zawitał – dodał Marek, marszcząc brwi. – Właściwie nie ktoś, ale coś.

Krzysztof Dompierre zapalił papierosa i Mateusz dostrzegł, że jego chude ręce leciutko drżą. Mateusz uznał, że mógłby polubić tego faceta. Uważał, że jest za chudy, niezbyt przystojny, za to jednak prawy i konsekwentnie podążający obraną drogą, zgodną z przekonaniem, jakie żywił. Jak on, kiedy Marek nabijał się z niego, opowiadając o polowaniach na tura. Ten kruchy mężczyzna nigdy nie zgubiłby łuku, Mateusz był tego pewien.

– Chodzi o drzewo – podjął Marek – o młody buk. Nie wiem, czy to pana zainteresuje, ponieważ nie wiem, czego pan szuka. Ja wciąż myślę o tym drzewku, ale inni dawno o nim zapomnieli.

Dompierre skinął głową na znak zainteresowania, a Mateusz podsunął mu popielniczkę. Chudzielec z wielką uwagą wysłuchał opowieści.

– Tak – szepnął. – Jednak nie tego się spodziewałem. W tej chwili nie widzę związku ze sprawą.

– Ja również go nie widzę – zgodził się Marek. – I sądzę, że po prostu nie ma tu żadnego związku. A jednak nie daje mi to spokoju. Wciąż o tym myślę. Nie mam pojęcia dlaczego.

– Ja też bym o tym myślał – przyznał Dompierre. – Proszę dać mi znać, kiedy Relivaux wróci z podróży. Może nawet rozmawiał z osobą, której szukam, nie zdając sobie sprawy z wagi tej wizyty. Zostawiam panom mój adres. Zatrzymałem się w hoteliku w dziewiętnastej dzielnicy, w hotelu Dunaj przy ulicy de la Prevoyance. Mieszkałem tam w dzieciństwie. Proszę dzwonić choćby w środku nocy, ponieważ w każdej chwili mogę zostać wezwany do Genewy. Pracuję w przedstawicielstwie europejskim. Zapiszę nazwę hotelu, adres, numer telefonu. Mieszkam w pokoju numer trzydzieści dwa.

Marek podsunął mu kartkę i Dompierre zanotował wszystkie informacje. Marek wstał i wsunął kartkę pod pięciofrankówkę nad kominkiem. Dompierre obserwował go. Po raz pierwszy na jego twarzy pojawił się uśmiech, który uczynił ją prawie ładną.

– Czy to średniowieczny klasztor?

– Nie – odparł Marek, również się uśmiechając. – To pomost nauki. Są tu wszystkie epoki, wszyscy ludzie, wszystkie gatunki. Od roku pięćsettysięcznego przed Chrystusem po tysiąc dziewięćset osiemnasty, od Afryki po Azję, od Europy po Antarktydę.

„Dlatego to Ahab – zacytował Dompierre – mógł mieć nadzieję, że spotka swą ofiarę nie tylko w ustalonym czasie, na dobrze znanych poszczególnych żerowiskach, ale krążąc po rozległych obszarach wodnych między tymi terenami mógł swoją sztuką tak sobie wyznaczyć miejsce i czas na swej drodze, iż nawet tam nie był całkowicie pozbawiony możliwości spotkania*”. [Hermann Melville „Moby Dick, czyli biały wieloryb”, przełożył Bronisław Zieliński.]

– Zna pan na pamięć „Moby Dicka”? – zapytał z podziwem Marek.

– Tylko to jedno zdanie, ponieważ często mi się przydawało.

Dompierre serdecznym uściskiem dłoni żegnał Marka i Mateusza. Jeszcze raz rzucił okiem na przymocowaną nad kominkiem kartkę, aby upewnić się, że o niczym nie zapomniał, a potem sięgnął po torbę i wyszedł. Stojąc w wykuszach dwóch weneckich okien, Marek i Mateusz odprowadzali go wzrokiem, gdy szedł w stronę furtki.

– Intrygujące – podsumował Marek.

– Bardzo – przyznał Mateusz.

Kiedy ktoś ustawił się już przy jednym z tych ogromnych okien, trudno mu było ruszyć się z miejsca. Czerwcowe słońce łagodnie ogrzewało rozkwitający ogród. Trawa rosła w oczach. Marek i Mateusz przez długie chwile stali, każdy w swoim oknie, nic nie mówiąc. Pierwszy odezwał się Marek:

– Spóźnisz się na południowy dyżur. Julia pewnie już się zastanawia, gdzie się podziałeś.

Mateusz drgnął, a potem pobiegł na górę, żeby włożyć strój kelnera, i Marek zobaczył już tylko, jak wciśnięty w czarną kamizelkę wypada z domu. Po raz pierwszy Marek miał okazję zobaczyć Mateusza biegnącego. I musiał przyznać, że to doskonały biegacz. I wspaniały myśliwy.

Загрузка...