Hard-boiled wonderland – Frankfurt, drzwi, samodzielna organizacja

Jak zwykle, świadomość wracała do mnie z boków. Jak jezioro, które pokrywa się lodem od brzegów, tak ja zobaczyłem najpierw drzwi do łazienki po prawej i lampę po lewej stronie. Potem kolejno dostrzegałem przedmioty, znajdujące się bliżej środka. Pośrodku stał zegar z budzikiem, wskazywał dwadzieścia sześć po jedenastej. Dostałem go na pamiątkę z okazji czyjegoś ślubu. Aby wyłączyć budzik, trzeba było jednocześnie nacisnąć czerwony guzik po lewej i czarny guzik po prawej stronie zegara. Inaczej nie przestawał dzwonić. Miało to zapobiegać odruchowemu wyłączaniu budzika przez sen, co się często zdarza, i rzeczywiście, aby nacisnąć oba guziki naraz, zwykle siadałem i kładłem sobie zegar na kolanach, a w tym czasie, chcąc czy nie chcąc, musiałem się obudzić. Zdaje się, że powtarzam to już kilka razy, ale dostałem ten zegar od kogoś z okazji ślubu. Nie pamiętam, czyj to był ślub. Jakieś dziesięć lat temu byłem na kilku ślubach moich nielicznych przyjaciół czy znajomych, czy jak ich tam nazwać, i wówczas któryś z nich podarował mi ten budzik. Sam nie kupiłbym sobie tak natrętnego budzika. Budzę się raczej łatwo i dość szybko.

Kiedy ujrzałem przed sobą zegar, automatycznie wziąłem go na kolana i nacisnąłem oba guziki naraz, dopiero później zrozumiałem, że budzik wcale nie dzwonił. Nie spałem i dlatego nie nastawiałem budzika, postawiłem go tylko na kuchennym stole. Obudziłem się więc z tasowania. Nie musiałem wyłączać budzika.

Postawiłem zegar z powrotem na stole i rozejrzałem się dookoła. Wszystko było tak samo jak przed tasowaniem. Przy drzwiach i oknach świeciły się czerwone lampki, a w kącie stołu stały puste filiżanki po kawie. Na spodku leżał jeden prosty niedopałek po papierosie, który przed wyjściem zapaliła dziewczyna. Marlboro light. Bez śladu szminki. Rzeczywiście dziewczyna prawie się nie malowała.

Potem spojrzałem na notes i ołówki, które leżały przede mną. Z pięciu dobrze zatemperowanych, twardych ołówków dwa były złamane, dwa zupełnie stępione, a tylko jeden zdawał się nietknięty. W środkowym palcu lewej ręki czułem lekki ból. Zajrzałem do zeszytu. Drobnym maczkiem zapisanych było szesnaście stron.

Zgodnie z instrukcją porównałem najpierw liczby uzyskane z prania z liczbami z tasowania, po czym kartkę z pierwszymi spaliłem nad zlewem. Schowałem zeszyt w specjalnym pudełku i wraz z magnetofonem zamknąłem w sejfie. Potem usiadłem na sofie w pokoju i odetchnąłem z ulgą. Połowę roboty miałem z głowy. I cały następny dzień wyłącznie dla siebie.

Nalałem sobie do szklanki whisky na wysokość dwóch palców i zamknąwszy oczy, wypiłem ją dwoma łykami. Czułem, jak ciepły alkohol wlewa mi się przez gardło do żołądka. Stamtąd ciepło wraz z krwią rozchodziło się do każdej części mojego ciała. Najpierw rozgrzało mi piersi i policzki, potem ręce, a na końcu nogi. Poszedłem do łazienki, umyłem zęby, wypiłem dwie szklanki wody, oddałem mocz, wróciłem do kuchni, zastrugałem ołówki i ułożyłem je równo w piórniku. Potem położyłem budzik koło poduszki i wyłączyłem automatyczną sekretarkę. Na zegarze była za trzy minuty północ. Szybko przebrałem się w piżamę i wskoczyłem do łóżka. Postanowiłem spać choćby dwanaście godzin. Ptaki będą śpiewały, ludzie wyjadą pociągami do pracy, gdzieś może wybuchnie wulkan, a jakiś zbrojny oddział wysadzi w powietrze wioskę na Bliskim Wschodzie, ja w każdym razie będę spal.

Pomyślałem też o tym, co będę robił, kiedy porzucę tę pracę. Powinna mi się uskładać dość pokaźna suma, będę mógł żyć spokojnie, ucząc się greki albo gry na wiolonczeli. Futerał z wiolonczelą położę na tylnym siedzeniu samochodu i pojadę w góry, a tam będę sobie ćwiczył, ile dusza zapragnie.

Jeśli dobrze pójdzie, może będzie mnie stać na kupno domu w górach? Takiej małej, ślicznej, górskiej chaty z normalnie funkcjonującą kuchnią. Będę tam czytał książki, słuchał muzyki, oglądał stare filmy na wideo i gotował. Jeśli już mowa o gotowaniu, to może powinienem wziąć tam ze sobą tę długowłosą dziewczynę z biblioteki? To chyba niezły pomysł. Ja będę gotował, a ona będzie jadła.

Kiedy myślałem o gotowaniu, niespodziewanie przyszedł do mnie sen. Stało się to tak nagle, jakby zwaliło się na mnie niebo. Mój dom w górach i gotowanie, wszystko rozpadło się i znikło. Zostałem sam. Spałem jak zabity.

Ktoś wiercił mi w głowie dziurę świdrem, po czym upychał do niej papierowy sznurek. Musiał to być bardzo długi sznurek, bo upychaniu nie było końca. Machając rękami, próbowałem opędzić się od sznurka, ale bezskutecznie, wciąż wciskał się do mojej głowy.

Podniosłem się i oburącz chwyciłem za głowę – sznurka nie było. Dziury też. Usłyszałem dzwonek. Złapałem budzik i położywszy go na kolanach, nacisnąłem jednocześnie czerwony i czarny guzik. Dzwonek brzmiał nadal. Telefon. Było osiemnaście po czwartej. Na zewnątrz jeszcze ciemno, a więc musiało być osiemnaście po czwartej rano.

Wstałem z łóżka, poszedłem do kuchni i podniosłem słuchawkę. Zawsze gdy w nocy budzi mnie telefon, obiecuję sobie, że następnym razem zaniosę go do sypialni i zaraz o tym zapominam. Znów uderzyłem się golenią w nogę stołu.

– Halo – powiedziałem.

W słuchawce panowała cisza. Była to cisza absolutna, jakby słuchawkę po tamtej stronie zakopano w piasku.

– Halo! – krzyknąłem.

Słuchawka odpowiedziała mi milczeniem. Nie było słychać ani oddechu, ani żadnego innego dźwięku. Zdawało mi się, że cisza po przeciwnej stronie wciąga mnie do środka. Rozgniewany odłożyłem słuchawkę, napiłem się mleka i wróciłem do łóżka.

Telefon zadzwonił ponownie o czwartej czterdzieści sześć. Wstałem z łóżka i pokonawszy tę samą drogę, dotarłem do telefonu.

– Halo.

– Halo. – Usłyszałem kobiecy głos. – Przepraszam za poprzedni telefon. Coś się stało z bazą dźwięku. Dlatego od czasu do czasu dźwięk redukuje się sam.

– Redukuje się sam?

– Tak, to poważne uszkodzenie. Dziadek na pewno ma kłopoty. Słyszy mnie pan?

– Słyszę – odparłem. To wnuczka tego osobliwego starca, który sprezentował mi czaszkę jednorożca.

– Dziadek wciąż nie wraca, do tego te kłopoty z bazą. Na pewno stało się coś złego. Dziadek nie odbiera telefonu… Pewnie porwały go Czarnomroki i zrobiły mu coś strasznego.

– Jesteś pewna? Może po prostu nie ma czasu, żeby podejść do telefonu. Przez tydzień nie mógł sobie przypomnieć o twoim głosie… teraz też pewnie jest zajęty.

– Nie, to nie tak. Ja to czuję. My z dziadkiem znamy się tak dobrze, że potrafimy wyczuć, jeśli któremuś z nas stanie się coś złego. W dodatku modulator dźwięku jest popsuty. Nie ma wątpliwości.

– Co takiego?

– To urządzenie, które zmienia fale dźwięku. Służy do odstraszania Czarnomroków. Ktoś je popsuł, dlatego równowaga w bazie dźwięku została zachwiana. Czarnomroki na pewno porwały dziadka.

– Po co?

– Chcą mu odebrać wyniki badań. Czarnomroki, symbolanci i tym podobni. Proponowali mu kupno, ale oczywiście odmówił i to ich rozzłościło. Proszę, niech pan natychmiast tu przyjedzie. Na pewno wydarzy się tragedia. Proszę, niech pan nas ratuje!

Wyobraziłem sobie, jak Czarnomroki plączą się teraz po tym ponurym ciemnym korytarzu i za nic nie miałem ochoty tam schodzić.

– Przykro mi, ale interesują mnie wyłącznie transformacje liczbowe. Na nic innego nie podpisywałem umowy i do niczego innego się nie nadaję. Oczywiście zrobię wszystko, co jest w mojej mocy, ale walka z Czarnomrokami i odbijanie twojego dziadka to ponad moje siły. Od tego jest policja albo zawodowcy z Systemu, ludzie przeszkoleni w tego typu sprawach.

– O policji nie ma mowy. Jeśli poproszę policję, wszystko wyjdzie na jaw. A jak dowiedzą się o badaniach dziadka, to będzie koniec świata.

– Koniec świata?

– Proszę – nalegała. – Niech pan przyjedzie jak najszybciej! Potem będzie za późno. Po dziadku następnym celem będzie pan.

– Ja? A to niby dlaczego? To już raczej ty, ja nie mam zielonego pojęcia o badaniach twojego dziadka.

– Pan ma klucz. Tylko pan może otworzyć drzwi.

– Nie wiem, o czym mówisz – skłamałem.

– Nie mam czasu, żeby to panu wytłumaczyć. Ale to bardzo ważne, ważniejsze, niż pan myśli. Proszę mi wierzyć. To ważne przede wszystkim dla pana. Jeśli nie poda pan nam ręki teraz, potem będzie za późno. Nie kłamię.

– No dobrze. – Popatrzyłem na zegarek. – Po pierwsze, lepiej będzie, jeśli wyjdziesz z biura. To nie jest bezpieczne miejsce.

– Dokąd mam iść?

Poleciłem jej całodobowy supermarket w Ayoama. – Poczekaj tam na mnie w barze kawowym. Będę o wpół do szóstej.

– Strasznie się boję. Zdaje się…

Jej głos nagle się urwał. Próbowałem jeszcze krzyczeć do słuchawki, ale odpowiedzi nie było. Ze słuchawki jak dym z pistoletu unosiła się cisza. Zdjąłem piżamę, włożyłem sportową bluzę i bawełniane spodnie. Potem ogoliłem się pobieżnie maszynką, umyłem twarz i uczesałem włosy. Moja niewyspana twarz była spuchnięta jak tani sernik. Chciałem się tylko porządnie wyspać. A potem wstać pełen siły i spędzić normalny dzień. Dlaczego nie zostawią mnie w spokoju? Co mnie obchodzi jakiś jednorożec albo Czarnomroki?

Na bluzę włożyłem wiatrówkę, a do kieszeni spodni wsadziłem portfel, drobne i nóż. Zastanawiałem się chwilę, lecz w końcu owinąłem czaszkę jednorożca dwoma ręcznikami i razem z pałeczką wsadziłem ją do sportowej torby. Dorzuciłem do tego jeszcze pudełko z wynikami z tasowania. To mieszkanie też nie było już bezpieczne. Otworzenie drzwi i sejfu nie zajmie zawodowcowi więcej czasu niż upranie chusteczki.

Włożyłem tenisówki – w końcu tylko jedną z nich udało mi się wyprać – i ze sportową torbą w ramionach wyszedłem z mieszkania. Na korytarzu nie było nikogo. Zrezygnowałem z windy, na schodach czułem się bezpieczniej. Było jeszcze przed świtem, toteż z uśpionych mieszkań nie dobiegał żaden odgłos. Nikogo też nie spotkałem na parkingu.

To dziwne – pomyślałem. – Jeśli rzeczywiście chcieli mi odebrać czaszkę, powinni zostawić choć jednego ze swych ludzi, żeby mnie obserwował. A tu nic. Zupełnie jakby o mnie zapomnieli.

Wsiadłem do samochodu, położyłem torbę na sąsiednim fotelu i włączyłem silnik. Było trochę przed piątą. Rozglądając się na wszystkie strony, wyjechałem z parkingu. Droga była niemal pusta, nie licząc ostatnich taksówek i ciężarówek z poranną dostawą towaru. Spoglądałem co jakiś czas w lusterko, ale nie zauważyłem, żeby ktoś mnie śledził.

Znam dobrze symbolantów. Jeśli coś zaplanują, nie rezygnują z tego tak łatwo. Nie dopilnować ofiary? Nie, to do nich niepodobne. Zawsze działają szybko i sprawnie, nie przebierając przy tym w środkach. Pewnego razu, dwa lata temu, złapali pięciu cyfrantów i elektryczną piłą rozcięli im głowy. Wydobyli z nich mózgi, żeby odczytać żywe jeszcze dane. Wprawdzie próba się nie powiodła, ale zwłoki pięciu cyfrantów bez mózgów i głów powyżej czoła znaleziono w porcie tokijskim. Nie mają żadnych skrupułów.

Wjechałem na parking supermarketu tuż przed umówionym czasem, za dwie minuty wpół do szóstej. Niebo na wschodzie zaczynało się przejaśniać. Wziąłem torbę i wszedłem do sklepu. Przestronny sklep był prawie pusty, przy kasie siedział młody mężczyzna w fartuchu w paski i czytał jakiś tygodnik. Między półkami kręciła się kobieta w nieokreślonym wieku i ładowała do wózka górę puszek i dań błyskawicznych. Skręciłem za półką z alkoholem i wszedłem do baru kawowego.

Na żadnym z około tuzina krzeseł stojących przy barze nie zobaczyłem dziewczyny. Zamówiłem sobie kanapki i zimne mleko, po czym usiadłem z brzegu. Mleko było tak schłodzone, że w ogóle nie poczułem smaku, a kanapki nie były przyrządzone na miejscu, lecz tylko odwinięte z celofanu, toteż chleb był wilgotny i miękki.

Powoli, kęs po kęsie gryzłem kanapki i małymi łykami piłem mleko. Dla zabicia czasu oglądałem plakat – zdjęcie Frankfurtu. Jesień, czerwone liście drzew nad brzegiem rzeki, po której pływają łabędzie. Na pierwszym planie starzec w myśliwskim kapeluszu karmiący ptaki. Za nim wspaniały, stary, kamienny most, a w tle kościelna wieża. Niebieskie niebo i białe chmury. Na ławkach wzdłuż rzeki siedzieli ludzie – wszyscy w płaszczach, a kobiety nawet w chustkach na głowie. Zdjęcie było naprawdę piękne, ale zrobiło mi się zimno. Nie dlatego, że Frankfurt jesienią (jak wynikało ze zdjęcia) nie był chyba miejscem zbyt ciepłym, ale po prostu zawsze odczuwam chłód na widok ostro zakończonej wieży.

Odruchowo odwróciłem wzrok i spojrzałem na plakat z reklamą papierosów. Młody mężczyzna z gładką twarzą trzymał między palcami papierosa z filtrem i gapił się trochę na ukos w jakiś nieokreślony punkt. Modele na reklamach papierosów zawsze patrzą oczami, które mówią: „na nic nie patrzę, o niczym nie myślę"; jak oni to robią?

Nie byłem w stanie oglądać tej reklamy tak długo, jak oglądałem zdjęcie Frankfurtu, więc odwróciłem się i rozejrzałem po pustym sklepie. Naprzeciw baru, niczym ogromne mrowiska, piętrzyły się puszki z owocami. Stały tam trzy góry: góra brzoskwiniowa, góra grejpfrutowa i góra pomarańczowa. Przed nimi rozłożono stolik do degustacji towaru, ale ze względu na wczesną porę nie był jeszcze czynny. O piątej czterdzieści pięć trudno chyba znaleźć chętnych do degustacji puszkowanych owoców. Z boku do stolika przyczepiony był plakat „USA Fruit Fair". Przy białym ogrodowym stoliku na tle basenu siedziała dziewczyna i jadła owoce. Była to złotowłosa niebieskooka piękność o długich nogach i mocno opalonej skórze. Ciekawe, dlaczego dziewczyna z reklamy owoców ma zawsze jasne włosy? I twarz, której rysów nigdy nie mogę zapamiętać, choćbym patrzył na nią godzinami? Na świecie istnieje taki rodzaj pięknych dziewczyn. Zupełnie jak grejpfruty, nie można ich od siebie odróżnić.

Stoisko z alkoholem było samodzielną częścią, ale nikogo nie zauważyłem przy kasie. Pewnie dlatego, że żaden normalny człowiek nie kupuje alkoholu przed śniadaniem. W tym jednym kącie nie było więc ani sprzedawcy, ani klientów. Tylko pogrążone w ciszy butelki stały prosto niczym szkółka leśna. Ku mojej radości cała ściana w tym miejscu była oblepiona plakatami. Spróbowałem policzyć: po jednym plakacie reklamującym brandy, whisky i wódkę, po trzy reklamujące szkocką i rodzimą whisky, dwa – japońską sake i cztery – piwo. Nie wiem, dlaczego aż tyle plakatów reklamuje alkohol. Może wśród artykułów spożywczych prezentują się najbardziej odświętnie?

Tak czy owak, plakaty przydały mi się do zabijania czasu. Obejrzałem je wszystkie po kolei. Przy piętnastym plakacie doszedłem do wniosku, że wśród alkoholi najpiękniejsza jest whisky z lodem. Inaczej mówiąc, jest najbardziej fotogeniczna. Na szerokim dnie dużej szklanki trzy albo cztery kawałki lodu, zalane gęstą bursztynową cieczą. Lód zaczyna się topić, lecz zanim wymiesza się z alkoholem, w bursztynowym płynie unoszą się białawe smugi. To naprawdę piękne. W zasadzie whisky chyba zawsze fotografuje się z lodem. Nie widziałem jeszcze zdjęcia whisky z wodą. To mało efektowne, żeby nie powiedzieć prostackie.

Zauważyłem jeszcze, że na żadnym zdjęciu nie było zakąsek. Na plakacie nikt z pijących alkohol niczego nie jadł, wszyscy tylko pili. Może uważa się, że zakąska rozproszy uwagę klienta? Albo wrażenie będzie zbyt konkretne? To mogłem zrozumieć. Nic na świecie nie dzieje się bez przyczyny.

Na oglądaniu plakatów zeszło mi do szóstej, ale grubej dziewczyny wciąż nie było. Dlaczego się spóźnia? Przecież sama prosiła, żebym przyjechał jak najszybciej. W zasadzie nie miałem się nad czym zastanawiać. Przyjechałem najszybciej jak mogłem. Teraz to już jej problem. To przecież w ogóle nie jest mój problem.

Zamówiłem kawę i piłem ją powoli, bez cukru i bez śmietanki.

Po szóstej klientów zaczęło przybywać. Pojawiły się kobiety kupujące chleb i mleko na śniadanie oraz studenci, wracający do domów po całonocnej zabawie. Przyszła młoda dziewczyna po papier toaletowy i mężczyzna, który po drodze do pracy kupił trzy różne gazety. Zauważyłem też dwóch mężczyzn w średnim wieku z torbami golfowymi przewieszonymi przez ramię. Kupili sobie po małej butelce whisky. Mówię „w średnim wieku", ale mieli po trzydzieści parę lat, to znaczy tyle co ja. Jeśli się zastanowić, ja również byłem w średnim wieku. Może tylko wyglądam nieco młodziej, w każdym razie nigdy nie chodzę z torbą golfową i nie ubieram się w te błazeńskie golfowe stroje.

Byłem szczęśliwy, że umówiłem się z nią właśnie w supermarkecie. W żadnym innym miejscu zabijanie czasu nie poszłoby mi tak łatwo.

O wpół do siódmej wyszedłem ze sklepu, wsiadłem do samochodu i pojechałem na dworzec w Shinjuku. Na parkingu zostawiłem samochód i zaniosłem torbę do przechowalni bagażu. Gdy poprosiłem o ostrożność, bo zawartość torby może się potłuc, obsługujący przechowalnię przyczepił do torby czerwoną tabliczkę z napisem „uwaga szkło". Sprawdziłem, czy torbę położono na półce, jak należy, i odebrałem kwit.

Potem kupiłem w kiosku kopertę i znaczki za dwieście sześćdziesiąt jenów, wsadziłem kwit do koperty, nakleiłem znaczki i zaadresowałem na skrytkę pocztową nieistniejącej firmy. Skrytkę tę założyłem wcześniej, na wszelki wypadek.

Wrzuciłem list do skrzynki, wróciłem do samochodu i ruszyłem w kierunku domu. Poczułem ogromną ulgę, pozbywszy się przedmiotów, których utrata byłaby mi nie na rękę. Zaparkowałem samochód i wszedłem na górę po schodach. W domu wziąłem prysznic i jak gdyby nigdy nic zasnąłem twardym snem.

Przyszli o jedenastej. Nawet się nie zdziwiłem. Była już najwyższa pora. Ale nie zadali sobie nawet tyle trudu, żeby nacisnąć dzwonek, od razu mocowali się z drzwiami. „Mocowali się z drzwiami" – tak można by określić działanie amatorów o łagodnym sercu, a nie walenie w drzwi całym ciałem, niby żelazną kulą do wyburzania domów, że aż podłoga drżała. Coś strasznego. Skoro mają tyle siły, mogli przecież przycisnąć trochę dozorcę i pożyczyć od niego dodatkowy klucz. Byłbym im bardzo wdzięczny, gdyby otworzyli drzwi po cichu dodatkowym kluczem – naprawa drzwi też kosztuje. Poza tym po takim incydencie prawdopodobnie będę musiał się stąd wyprowadzić.

Podczas gdy ktoś mocował się z drzwiami, włożyłem spodnie, zarzuciłem bluzę, schowałem nóż za paskiem i oddałem mocz. Potem na wszelki wypadek otworzyłem sejf i zniszczyłem kasetę z sygnałem do tasowania. Następnie wyjąłem z lodówki piwo i sałatkę z ziemniaków i zjadłem ją zamiast obiadu. Mogłem próbować uciec – za werandą znajdowała się drabina przeciwpożarowa, ale byłem zmęczony i po prostu nie chciało mi się. Ucieczka nie rozwiąże żadnego z moich problemów, a czułem, że te problemy zaczynają mnie przerastać. Chyba jednak powinienem był porozmawiać z kimś na ten temat.

Byłem w podziemnym laboratorium pewnego naukowca, który zlecił mi transformację danych. Dostałem od niego w prezencie czaszkę jednorożca i wróciłem do domu. Wkrótce potem w moim mieszkaniu pojawił się przekupiony – prawdopodobnie przez symbolantów – pracownik gazowni i usiłował ukraść mi czaszkę. Następnego dnia zadzwoniła wnuczka mojego zleceniodawcy, prosząc o pomoc w ratowaniu dziadka, który, jak stwierdziła, został porwany przez Czarnomroki. Umówiłem się z nią, lecz nie przyszła. Wszystko wskazywało na to, że posiadam dwie bardzo ważne rzeczy, jedna to czaszka, druga to przetasowane dane. Obydwie te rzeczy oddałem do przechowalni na dworcu w Shinjuku.

Niczego więcej nie rozumiałem. I jeśli nie wyjaśnię tej sprawy teraz, będę zmuszony uciekać z czaszką do końca życia.

Kiedy skończyłem piwo i sałatkę, stalowe drzwi z łomotem zwaliły się do mieszkania, a za nimi ukazał się mężczyzna. Tak potężny, że trudno to sobie wyobrazić. Ubrany był w hawajską koszulę, wojskowe spodnie koloru khaki, na których widniały tłuste plamy, i białe tenisówki wielkości płetw. Miał ogoloną głowę, płaski i krótki nos, a szyję grubszą od szyi przeciętnego człowieka chyba ze dwa razy. Spod grubych i ciężkich jak ołów powiek wyglądały ospałe i jakby trochę zbyt białe oczy. Wydawały się sztuczne, ale poruszały się nieznacznie, więc chyba były prawdziwe. Miał co najmniej sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i bardzo szerokie ramiona – koszula ogromna jak złożone wpół prześcieradło opinała się na jego piersi, grożąc urwaniem guzików.

Olbrzym spojrzał na powalone przez siebie drzwi wzrokiem, jakim ja oglądam korek wyciągnięty z butelki wina, i wszedł do mieszkania. Nie był specjalnie zainteresowany moją osobą. Popatrzył na mnie tak, jakbym był meblem albo czymś w tym rodzaju. Ja też najchętniej zamieniłbym się w mebel.

Za olbrzymem do mieszkania wszedł jego mały kolega. Nie miał nawet stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, był chudy, ale rysy twarzy miał dość regularne. Ubrany w błękitną koszulę polo firmy Lacoste, beżowe spodnie chino i jasnobrązowe, skórzane buty. Większość tych rzeczy kupił chyba w sklepie z elegancką odzieżą dla dzieci. Na przegubie jego dłoni błyszczał złoty roleks, a ponieważ oczywiście nie ma roleksów dla dzieci, zegarek był nieproporcjonalnie duży. Wyglądał jak jakiś nadajnik z filmów w rodzaju Star Trek. Był może trochę przed, może trochę po czterdziestce. Gdyby miał chociaż ze dwadzieścia centymetrów więcej, z powodzeniem mógłby grać jakieś drugorzędne role w telewizji.

Olbrzym wszedł do kuchni, nie zdejmując butów, i odsunął krzesło. Mały wszedł za nim i usiadł na krześle. Olbrzym przysiadł na zlewie i założywszy na piersiach ręce grubości przeciętnego uda, wlepił swój tępy wzrok w moje plecy nieco powyżej nerek. Zdaje się, że trzeba było uciec przez werandę. Ostatnio popełniam straszne błędy. Chyba zabrakło mi oleju w głowie.

Mały ani się nie przywitał, ani nie patrzył specjalnie w moją stronę. Wyjął z kieszeni pudełko papierosów i zapalniczkę i położył je na stole. Papierosy marki Benson amp; Hedges, zapalniczka – zloty Dupont. Widząc to, miałem wrażenie, że japoński protekcjonalizm to bzdura wyssana z palca przez obce rządy. Wziął zapalniczkę do ręki i z dużą wprawą zaczął obracać ją w dwóch palcach. Wyglądało to jak jakieś cyrkowe występy na zamówienie do domu, ale nie przypominałem sobie, żebym coś takiego zamawiał.

Poszukałem na lodówce popielniczki ze znakiem firmowym Budweiser, którą dostałem kiedyś, kupując alkohol, wytarłem ją palcami z kurzu i postawiłem przed mężczyzną. Zapalił papierosa jednym krótkim trzaśnięciem zapalniczki, zmrużył oczy i wypuścił przed siebie dym. Człowiek ten był mały w jakiś dziwny sposób.

Małe miał wszystko: twarz, ręce, biodra. Wyglądał jak pomniejszona kopia normalnego człowieka. Benson amp; hedges w jego dłoni wielkością przypominał ołówek.

Nie mówiąc ani słowa, patrzył na żarzący się koniec papierosa. W takim momencie w scenariuszu do filmu Jean-Luc Godarda czytamy: „Przygląda się zapalonemu papierosowi", ale niestety filmy Godarda są już dość przestarzałe. Kiedy na czubku papierosa zgromadziła się wystarczająca ilość popiołu, mężczyzna strzepnął go na stół. Nawet nie spojrzał na popielniczkę.

– Jeśli chodzi o drzwi – zaczął mały piskliwym głosem – zniszczyliśmy je, ponieważ musieliśmy je zniszczyć. Oczywiście mogliśmy je otworzyć kluczem, ale zaszła taka potrzeba, więc nie bierz nam tego za złe.

– W domu niczego nie ma, możecie sobie szukać – powiedziałem.

– Szukać? – zdziwił się mały. – Szukać? – powtórzył, drapiąc się w dłoń z papierosem w ustach. – Czego to niby mamy szukać?

– No, nie wiem, ale przyszliście chyba czegoś szukać? Wyważając drzwi…

– Nie wiem, o co ci chodzi – odparł. – Chyba coś ci się pomyliło. Przyszliśmy do ciebie, żeby porozmawiać. Tylko tyle. Nie będziemy niczego szukać, niczego ci nie weźmiemy. Możesz najwyżej poczęstować mnie colą, jeśli masz. Strasznie chce mi się pić.

Wyjąłem z lodówki dwie puszki coli, które kupiłem do rozcieńczania whisky, i razem ze szklankami postawiłem na stole.

– On też się chyba napije? – wskazałem na olbrzyma. Mały kiwnął palcem i olbrzym bezgłośnie sięgnął po colę.

W stosunku do swej masy poruszał się z niezwykłą lekkością.

– Jak wypijesz, pokaż mu to – powiedział mały do olbrzyma. Potem zwrócił się do mnie: – To przygrywka.

Odwróciłem się do tyłu i zobaczyłem, jak olbrzym wypija colę jednym haustem. Następnie odwrócił puszkę do góry dnem i upewniwszy się, że jest pusta, bez najmniejszego grymasu twarzy zmiażdżył puszkę w otwartych dłoniach. Ta zaszeleściła jak gazeta na wietrze i zamieniła się w płaski czerwony kawałek blachy.

– To jeszcze nic – powiedział mały.

Olbrzym wziął tę spłaszczoną puszkę w palce i wygiąwszy nieznacznie usta, rozdarł ją na pół. Widziałem kiedyś, jak ktoś przedarł wpół książkę telefoniczną, ale podobną sztukę z puszką po coca-coli oglądałem po raz pierwszy.

– Umie też zgiąć w palcach monetę stujenową. To już nie takie proste – powiedział mały.

Zgodziłem się skinieniem głowy.

– Albo urwać uszy.

Zgodziłem się skinieniem głowy.

– Jeszcze trzy lata temu był zawodowym zapaśnikiem – wyjaśnił. – Nawet niezłym. Ale jedna kontuzja kolana i koniec. Bez sprawnych nóg nie ma o czym mówić w tym sporcie.

Mężczyzna popatrzył na mnie, więc skinąłem głową.

– Od tego czasu ja się nim opiekuję. W końcu to mój kuzyn.

– Naprawdę? Nigdy bym nie przypuszczał – wtrąciłem.

– Spróbuj powtórzyć to jeszcze raz – powiedział, zaglądając mi w oczy.

– Nic takiego – wycofałem się czym prędzej.

Mały zastanawiał się chwilę, co powinien zrobić, ale rzucił tylko niedopałek papierosa na podłogę i przygniótł go butem. Postanowiłem nie robić mu z tego powodu wymówek.

– Powinieneś się rozluźnić. Otworzyć serce, pomyśleć o czymś przyjemnym. Nie możemy szczerze rozmawiać, jeśli nie będziesz na luzie – powiedział. – Jeszcze za bardzo napinasz mięśnie.

– Mogę wziąć sobie piwo z lodówki?

– Oczywiście. To przecież twoje mieszkanie, twoja lodówka i twoje piwo.

– I moje drzwi – dodałem.

– No właśnie, zapomnij już o drzwiach. Myślisz o nich bez przerwy i dlatego nie możesz się rozluźnić. To przecież tandeta. Nieźle zarabiasz, dlaczego nie wyprowadzisz się do lepszego mieszkania z lepszymi drzwiami?

Dałem spokój drzwiom i wyjąłem piwo z lodówki. Mały nalał sobie coli, odczekał, aż opadnie piana, po czym wypił colę do połowy.

– Nie chcę, żebyś się niepotrzebnie denerwował, dlatego powiem ci od razu, że przyszliśmy cię uratować.

– Wyważając drzwi?

Mały gwałtownie poczerwieniał i rozszerzyły mu się nozdrza.

– Chyba już ci mówiłem, że masz zapomnieć o drzwiach? – zapytał bardzo cicho. Potem zwrócił się z tym samym pytaniem do olbrzyma. Olbrzym skinął twierdząco głową. Ten mały mężczyzna chyba szybko tracił cierpliwość. Nie bardzo lubię takich ludzi.

– Przyszliśmy, żeby ci pomóc – powiedział. – Jesteś w tarapatach, więc chcieliśmy ci wytłumaczyć parę rzeczy. Jeśli nie podoba ci się zwrot „być w tarapatach", to może „masz jakieś wątpliwości"?

– Jestem w tarapatach i mam wątpliwości – odparłem. – Niczego nie rozumiem, nie mam punktu zaczepienia ani drzwi.

Mały podniósł ze stołu swoją złotą zapalniczkę i nie wstając z krzesła, rzucił nią w lodówkę. Rozległ się przykry tępy dźwięk, a na lodówce pozostał wyraźny ślad. Olbrzym podniósł zapalniczkę i położył na stole. Wszystko wróciło do poprzedniego stanu, z wyjątkiem śladu na drzwiach lodówki. Mały dla ostudzenia gniewu wypił resztę coli. Kiedy rozmawiam z człowiekiem, który szybko traci cierpliwość, mam coraz większą ochotę, żeby sprawdzić, jak dużo potrafi wytrzymać.

– No to co z tego! Co się tak przyczepiłeś do tych nic niewartych drzwi? Zastanów się nad powagą sytuacji! W porównaniu z tym nawet wysadzenie tego mieszkania w powietrze nie miałoby znaczenia. Dlatego proszę, nie wymawiaj już tego słowa.

To moje drzwi – pomyślałem w głębi serca. – Tandeta czy nie, to nie twój interes. Drzwi to symbol.

– No dobrze, mniejsza o drzwi, ale po czymś takim na pewno wyrzucą mnie z tego mieszkania. W tym domu mieszkają sami porządni ludzie – powiedziałem.

– Jeśli ktoś ci napomknie o wyprowadzce, zadzwoń do mnie. Już ja się nim zajmę. W porządku? Nikomu nie sprawię kłopotu.

To by mi dopiero zrobił niedźwiedzią przysługę – pomyślałem, ale nie chciałem go drażnić, więc tylko skinąłem głową i znów napiłem się piwa.

– To nie moja sprawa, ale po trzydziestym piątym roku życia lepiej przestać pić piwo – powiedział mały. – Piwo jest dobre dla studentów albo dla robotników. Od piwa rośnie brzuch i w ogóle to w złym guście. W twoim wieku lepsze już wino albo brandy. Zbyt moczopędny trunek źle wpływa na przemianę materii. Lepiej z tym skończyć. Mógłbyś pić coś droższego.

Skinąłem głową i napiłem się piwa. To nie twoja sprawa. Specjalnie po to, żeby móc się napić piwa, regularnie chodzę na pływalnię i biegam.

– Ja też, oczywiście, nie jestem święty – przyznał mały. – Każdy ma swoje słabości. W moim przypadku to papierosy i słodycze. Zwłaszcza słodycze. A te źle wpływają na zęby i mogą wywołać cukrzycę.

Zgodziłem się.

– To pewnie dlatego, że wychowałem się w pobliżu fabryki czekolady. Nie była to jakaś Morinaga czy Meiji, lecz mała, nieznana fabryka, produkująca słodycze na bazary i do małych sklepów. Codziennie czułem zapach czekolady. Nasiąkały nim różne rzeczy: zasłony w oknach, poduszka, nawet kot. Dlatego do tej pory lubię czekoladę. Jej zapach przypomina mi dzieciństwo. Mężczyzna zerknął na zegarek. Chciałem jeszcze raz wrócić do sprawy drzwi, ale rozmowa mogłaby się przedłużyć, więc powstrzymałem się.

– Cóż – powiedział. – Nie mamy zbyt dużo czasu. Rozluźniłeś się?

– Trochę – odparłem.

– W takim razie przejdźmy do tematu – powiedział. – Jak już mówiłem, celem naszej wizyty jest, choćby częściowe, rozwianie twoich wątpliwości. Dlatego, jeśli masz jakieś pytania, pytaj. W miarę możliwości postaram się odpowiedzieć.

– Po pierwsze, kim jesteście i co wiecie? – zapytałem.

– Dobre pytanie. – Mały spojrzał na olbrzyma, szukając potwierdzenia swoich słów, a kiedy je uzyskał, znów zwrócił się do mnie: – Jak trzeba, to potrafisz myśleć. I nie pleść głupstw.

Strzepnął popiół do popielniczki.

– Niech będzie tak: jesteśmy tu, żeby ci pomóc. Nieważne, do jakiej organizacji należymy. Wiemy mniej więcej wszystko. O profesorze, o czaszce i o tasowaniu. Wiemy też to, czego ty nie wiesz. Następne pytanie?

– Wczoraj po południu przekupiliście pracownika gazowni, żeby ukradł mi czaszkę.

– Już ci mówiłem, że nie chcemy żadnej czaszki, niczego od ciebie nie chcemy.

– No to kto? Kto przekupił tego człowieka? A może mi się zdawało?

– Nic na ten temat nie wiem – odparł mały. – Nie wiem też paru innych rzeczy. Na przykład, jak daleko profesor posunął się w swoich badaniach. Wiem, mniej więcej, czego one dotyczą, ale nie wiem, w jakim kierunku się rozwijają. Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć.

– Ja też nie wiem – powiedziałem. – A mimo to utrudnia mi się życie.

– Tak. Ciebie się tylko wykorzystuje.

– W takim razie zdajesz sobie sprawę z tego, że niczego ze mnie nie wyciągniesz?

– Oczywiście. Chciałem się tylko przedstawić – powiedział, stukając zapalniczką w stół. – Lepiej, żebyś o nas wiedział. Zresztą obaj skorzystamy na tym, że wymienimy poglądy i podzielimy się naszą wiedzą.

– Mogę zgadywać?

– Proszę bardzo. Fantazja jest wolna jak ptak.

– Nie jesteście ani z Systemu, ani z Fabryki. Różnicie się od obydwu sposobem działania. Jesteście małą samodzielną organizacją i szukacie nowego łupu. A z Fabryką sami macie kłopoty, bo chce was do siebie przyłączyć.

– No, popatrz – rzekł mały do swego olbrzymiego kuzyna. – Nie mówiłem? On umie myśleć.

Olbrzym skinął głową.

– Jest tak bystry, że aż trudno pojąć, dlaczego mieszka w takim tandetnym mieszkaniu. I dlaczego rzuciła go żona – powiedział mały. Już dawno nikt mnie tak nie pochwalił. Wypadało się zaczerwienić. – Mniej więcej wszystko się zgadza – ciągnął. – Zdobędziemy nową technologię i wkroczymy do wojny informacyjnej. Jesteśmy do tego przygotowani, także finansowo. Potrzebujemy jeszcze tylko ciebie i wyników badań. Wywrócimy do góry nogami ten skostniały układ. To świetne miejsce na wojnę. Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Wystarczy, że posłużymy się nową technologią, a pokonamy wszystkich. Tu nie liczą się osiągnięcia. Poza tym obecna sytuacja jest po prostu nienaturalna. To zwykły podział ziemi. Teren nasłoneczniony zajął System, a teren zacieniony – Fabryka. O żadnej rywalizacji nie ma mowy. To sprzeczne z prawami wolnego rynku. Nie sądzisz, że coś tu nie gra?

– Nie mam czasu na myślenie – odparłem. – Jestem tylko szarym pionkiem. I pracuję jak mrówka. Jeśli przyszliście tu, żeby namówić mnie do współpracy…

– Ty wciąż niczego nie rozumiesz – powiedział mały przez zęby. – Nie mamy zamiaru z tobą współpracować. Chcemy się tylko tobą posłużyć. Następne pytanie?

– Co wiecie o Czarnomrokach?

– Czarnomroki żyją pod ziemią. W metrze, w kanałach i tym podobnych miejscach. Żywią się odpadami i ściekami. Nie stykają się z ludźmi, dlatego niewielu ludzi wie o ich istnieniu. W zasadzie nie stanowią zagrożenia, chociaż czasami łapią i zjadają ludzi, którzy nierozważnie zapuścili się pod ziemię. Ot, czasem ginie ktoś podczas naprawy metra.

– Czy wie o tym rząd?

– Oczywiście. Państwo nie jest takie głupie. Oni wiedzą o wszystkim. Oczywiście tylko na samej górze.

– Więc dlaczego tego nie ogłaszają? Nie starają się przepędzić Czarnomroków? Mogliby chociaż ostrzec ludzi.

– Po pierwsze – rzekł mężczyzna – wybuchłaby panika. Nikt nie poczuje się najlepiej, jeśli usłyszy, że pod ziemią żyje klan bliżej nieznanych stworów. Po drugie, przepędzenie Czarnomroków to nie taka prosta sprawa. Niemożliwe, żeby wojsko weszło pod ziemię na obszarze całego Tokio i zabiło wszystkie Czarnomroki. To ich teren. Taka operacja przerodziłaby się w regularną wojnę. Jest jeszcze jeden problem. Pod pałacem cesarskim Czarnomroki uwiły sobie gniazdo. Kiedy coś się zaczyna dziać, wykopują w nocy dziurę i wychodzą na ziemię. Mogłyby wciągnąć pod ziemię ludzi, którzy tam mieszkają. Wyobrażasz sobie, jaki w tym kraju powstałby bałagan? Dlatego rząd woli zostawić je w spokoju. Poza tym w razie jakiegoś przewrotu albo wojny… kto trzyma z Czarnomrokami, ten nie ma się czego bać. Ale niestety Czarnomroki są bardzo nieufne i nie zadają się z ludźmi.

– Słyszałem jednak, że symbolanci zawarli z nimi układ – wtrąciłem.

– To plotka. A jeśli nawet prawda, to najwyżej niewielka grupa Czarnomroków jednorazowo podjęła się jakiegoś zadania. To nie ma większego znaczenia. Nie musisz się tym przejmować.

– Podobno porwały profesora…?

– O tym też słyszałem. Możliwe jednak, że profesor sam rozpuszcza taką plotkę, żeby się jeszcze lepiej ukryć. Sytuacja jest tak napięta, że wszystko wydaje się możliwe.

– O co właściwie chodzi profesorowi?

– Profesor prowadzi bardzo ważne badania – powiedział mężczyzna, oglądając zapalniczkę z każdej strony. – Zwłaszcza z punktu widzenia Systemu i Fabryki. Symbolanci rywalizują z cyfran-tami, natomiast profesor znajduje się poza tym układem. Jego badania mogą wstrząsnąć światem. I potrzebuje do nich ciebie. Nie twoich umiejętności jako cyfranta, lecz ciebie osobiście.

– Mnie?'- zdziwiłem się. – Dlaczego właśnie mnie? Nie mam żadnych wyjątkowych zdolności, jestem zwykłym przeciętnym człowiekiem. Nie sądzę, żebym mógł się komuś przydać, tym bardziej do wstrząsania światem.

– Nas też intryguje ta sprawa – odparł mały, obracając zapalniczkę w dłoni. – Niestety, pomimo dokładnych obserwacji nie umiemy odpowiedzieć na to pytanie. W każdym razie profesor interesuje się tobą już od dawna. A teraz, po długim okresie przygotowań, przyszedł czas na twoje ostatnie zadanie. Ty, oczywiście, o niczym nie wiedziałeś.

– A wy chcecie przywłaszczyć sobie mnie i wyniki badań.

– Mniej więcej – powiedział mały. – Ale tymczasem popsuła się pogoda. Symbolanci zwęszyli coś i wkroczyli do akcji. Nie mogliśmy dłużej czekać.

– Czy System wie o wszystkim?

– Nie, jeszcze nie. Ale w pewnym stopniu interesuje się poczynaniami profesora.

– Kim jest właściwie profesor?

– Profesor przez kilka lat pracował dla Systemu. W Centralnym Laboratorium. Zajmował się…

– W Systemie? – przerwałem mu. Sprawa zaczynała się komplikować. A ja, będąc w centrum zainteresowania, o niczym nie wiedziałem.

– Tak, ale to raczej niemożliwe, żebyście się kiedykolwiek spotkali. Mówi się jednym słowem „System", ale organizacja cyfrantów jest tak rozległa i skomplikowana, a przy tym obwarowana tyloma tajemnicami, że o tym, co się w niej tak naprawdę dzieje, wiedzą tylko nieliczni. Innymi słowy, lewa ręka nie wie, co robi prawa, a prawe oko widzi co innego niż lewe. Informacji jest zbyt wiele i nikt już nie panuje nad sytuacją. Symbolanci starają się wykraść, cyfranci zaś nie dopuścić do kradzieży danych. Ale, prawdę mówiąc, nikt nie jest już w stanie rozeznać się w powodzi informacji. Do takiego samego wniosku doszedł prawdopodobnie profesor, bo porzucił pracę w Systemie i zajął się własnymi badaniami. Zakres jego wiedzy jest bardzo szeroki. Fizjologia mózgu, biologia, frenologia, psychologia, badania nad regulacją ludzkiej świadomości – jest wybitnym uczonym w każdej z tych dziedzin. To geniusz, że się tak wyrażę, renesansowy.

A ja, nieświadomy niczego, tłumaczyłem temu człowiekowi zasady prania i tasowania!

– Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że w zasadzie wszystkie systemy transformacji stosowane przez cyfrantów są jego wynalazkiem. Inaczej mówiąc, wy, cyfranci, jesteście czymś w rodzaju pszczół robotnic zaprogramowanych przez profesora – powiedział mały. – A może uraziłem cię tym sformułowaniem?

– Ależ skąd, nie krępuj się – odparłem.

– Profesor porzucił System. Oczywiście natychmiast zjawili się u niego symbolanci. On jednak odmówił współpracy z Fabryką. Stwierdził, że ma własne zajęcie. Od tej pory stał się solą w oku tak Systemu, jak i Fabryki. Z punktu widzenia cyfrantów znał zbyt wiele tajemnic ich organizacji, a dla symbolantów był takim samym wrogiem jak każdy inny. Oni wyznają zasadę: „kto nie z nami, ten przeciwko nam". Profesor o tym wiedział i dlatego umieścił swoje laboratorium niedaleko gniazda Czarnomroków. Podobno byłeś w tym laboratorium?

Skinąłem głową.

– To naprawdę świetny pomysł. Nikt nie może się tam dostać. Profesor posługuje się specjalną falą, która odstrasza te stwory. Rozstępują się przed nim jak Morze Czerwone przed Mojżeszem. To absolutnie pewny system. Pomijając dziewczynę, byłeś chyba pierwszym, który został tam wprowadzony. To dowód na to, jak bardzo jesteś mu potrzebny. Oznacza to również, że jego praca zbliża się ku końcowi.

– Hm… – mruknąłem. Po raz pierwszy i pewnie jedyny w życiu poczułem się kimś ważnym. Jakoś nie mogłem się do tego przyzwyczaić. – To znaczy – powiedziałem – że dane, które powierzył mi profesor, nie miały żadnego znaczenia? Służyły tylko jako pretekst, żeby mnie tam zwabić?

– Nie, to nie był tylko pretekst – odparł mężczyzna, po czym znów zerknął na zegarek. – Myślę, że to bardzo precyzyjny program. Coś w rodzaju bomby zegarowej. Ale to tylko przypuszczenia, nic dokładnego nie wiemy na ten temat. Sam musisz spytać o to profesora. Nasz czas się kończy, mamy jeszcze coś do załatwienia.

– A co się stało z wnuczką profesora?

– Z wnuczką? – spytał zdziwiony. – Nic na ten temat nie wiem. Nie możemy zajmować się wszystkim naraz. Masz coś do niej?

– Nie – powiedziałem. – Chyba nie.

Mały, nie spojrzawszy na mnie, wstał z krzesła, zabrał ze stołu papierosy i zapalniczkę i wsadził je do kieszeni spodni. – To wszystko. Zdradzę ci jeszcze, że mamy pewien plan. Krótko mówiąc, wiemy w tej chwili trochę więcej niż symbolanci. Ale nasze siły w porównaniu z siłami Fabryki są niewielkie. Zgniotą nas, jeśli tylko przyjdzie im na to ochota. Dlatego musimy ich powstrzymać. Nie zdołamy zrobić tego sami, więc posłużymy się siłami… no właśnie, jak myślisz, czyimi?

– Systemu – odparłem.

– Widzisz? – znów zwrócił się do olbrzyma. – To bystry chłopak. – Popatrzył w moim kierunku. – Ale potrzebna nam przynęta. A tą przynętą będziesz ty.

– Nie bardzo mi się to podoba – powiedziałem.

– Podoba ci się czy nie, to nie ma żadnego znaczenia – rzekł mężczyzna. – My też mamy nóż na gardle. A teraz odpowiedz na moje pytanie. Co masz w tym domu najcenniejszego?

– Nic – odparłem. – Tu nie ma nic cennego. Sama tandeta.

– Wiem o tym doskonale. Ale masz na pewno coś, czego nie chciałbyś stracić. Musimy wszystko zniszczyć.

– Zniszczyć? – spytałem przerażony. – Jak to „zniszczyć"?

– Po prostu zniszczyć. Tak jak te drzwi – mówiąc to, wskazał na wyrwane wraz z zawiasami drzwi. – Zniszczenie dla samego zniszczenia. Wszystko dokładnie ci rozwalimy.

– Po co?

– Za dużo tłumaczenia. Poza tym tłumaczenie niczego już nie zmieni. Dlatego powiedz, co chciałbyś z tego wszystkiego ocalić. To dla twojego dobra.

– Wideo – powiedziałem zrezygnowany. – I telewizor, obydwa drogie i niedawno kupione. Poza tym zapasy whisky w kredensie.

– Co jeszcze?

– Skórzana kurtka wojskowa i trzyczęściowy garnitur.

Zastanawiałem się przez chwilę. Czy mam w tym domu jeszcze coś cennego, ale nie miałem.

Mały skinął głową.

Olbrzym otworzył najpierw kredens i szafę. Znalazł w szufladzie ekspander i hantle, których używam czasem do treningu mięśni. Przerzucił sobie ekspander i hantle przez plecy i złączył ramiona z przodu. Nie spotkałem dotąd człowieka, któremu by się to udało.

Następnie trzymając hantle w obu dłoniach jak kij baseballowy, wkroczył do sypialni. Podniosłem się nieco z krzesła, żeby zobaczyć, co zrobi. Zamachnął się hantlami ponad głową i uderzył nimi z całej siły w telewizor. Usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła i trzask iskier – mój dwudziestosiedmiocalowy telewizor, kupiony przed trzema miesiącami, rozleciał się na kawałki jak rozłupany arbuz.

– Chwileczkę!… – krzyknąłem, zrywając się od stołu, ale mały powstrzymał mnie uderzeniem dłonią w stół.

Następnie olbrzym podniósł wideo i kilka razy stuknął nim w kant rozbitego telewizora. Wyskoczyło kilka przycisków, nastąpiło krótkie spięcie i z urządzenia niczym opuszczająca ciało dusza uniósł się biały dym. Upewnił się, czy wideo jest już w wystarczającym stopniu popsute, po czym rzucił złom na podłogę i wyjął z kieszeni nóż. Ostrze otworzyło się z prostym klarownym dźwiękiem. Wyjął z szafy moją kurtkę i garnitur Brooks Brothers, które kosztowały mnie razem chyba dwieście tysięcy, i pociął je na kawałki. – Jak to! – krzyknąłem na malca. – Przecież obiecałeś, że nie zniszczycie tego, co dla mnie najcenniejsze!

– Niczego takiego nie powiedziałem – odparł naturalnym głosem. – Spytałem tylko, co masz w tym domu cennego. Niszczenie zawsze zaczyna się od rzeczy najcenniejszych. To oczywiste.

– Aha – wyjąłem z lodówki puszkę piwa i napiłem się. Następnie usiadłem przy stole i wraz z małym przyglądałem się temu, jak olbrzym dewastuje moje przytulne mieszkanko.

Загрузка...