Hard-boiled wonderland – kontrola biletów, Police, syntetyczny proszek do prania

Od wylotu rury do Aoyama Itchome nie było daleko. Szliśmy po torach, a kiedy nadjeżdżał pociąg, chowaliśmy się za najbliższym słupem. W pociągach wyraźnie widzieliśmy ludzi, lecz oni nie patrzyli w naszą stronę. Nikt przecież nie patrzy przez okno, jadąc metrem. Czytali gazety albo gapili się przed siebie. Metro to dla nich tylko wygodny środek lokomocji. Nikt się nie cieszy, że może wsiąść do metra.

Pasażerów było niewielu. Prawie nikt nie stał. Wprawdzie godziny szczytu już minęły, ale nigdy nie widziałem, żeby linia Ginza była tak pusta, nawet o dziesiątej rano.

– Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia?

– Nie mam pojęcia. Nigdy się nad tym nie zastawiam.

– Może niedziela? Mało ludzi jedzie dziś metrem.

– A jeśli nawet, to co z tego?

– Nic, właściwie nic.

Po torach szło się bardzo wygodnie. Szeroki korytarz, żadnych przeszkód, czerwonych świateł ani samochodów. Żadnych zbiórek pieniędzy na cele charytatywne ani pijaków. Jarzeniówki przy ścianie rzucały wystarczającą ilość światła, a dzięki wentylacji powietrze było w miarę czyste. Przynajmniej w porównaniu z tym przesyconym pleśnią powietrzem, jakie zalegało w podziemiach.

Przejechał jeden pociąg w kierunku Ginzy, następny w kierunku Shibuya i znaleźliśmy się przed Aoyama Itchome. Z ukrycia obserwowaliśmy peron. Gdyby ktoś nas zobaczył, mielibyśmy poważne kłopoty. Ciekawe, czym usprawiedliwilibyśmy naszą obecność na torach. Na końcu peronu dostrzegłem drabinę. Barierkę chyba dałoby się przeskoczyć. Najważniejsze, żeby nikt nas nie zauważył.

Przyjechał kolejny pociąg w kierunku Ginzy, zatrzymał się na peronie, zaczekał, aż jedni pasażerowie wysiądą, a inni wsiądą, po czym odjechał. Dyżurny ruchu obecny był na peronie tylko podczas postoju pociągu. Również na sąsiednim peronie nie widziałem nikogo z obsługi metra.

– Idziemy – powiedziałem. – Tylko nie spiesz się, idź spokojnie, jak gdyby nigdy nic. Wtedy nie zwrócą na nas uwagi.

– Rozumiem.

Wyszliśmy zza słupa i szybkim krokiem zbliżyliśmy się do peronu, następnie wspięliśmy się po drabince i przeszliśmy ponad barierką tak, jakbyśmy robili to codziennie i nie widzieli w tym nic nadzwyczajnego. Kilka osób na peronie zwróciło w naszą stronę zdziwione twarze. Cóż to za pomyleńcy? – zdawali się mruczeć pod nosem. Z pewnością nie wyglądaliśmy na pracowników metra. Cali w błocie, ona w mokrej spódnicy, ja w ociekających wodą spodniach, rozczochrani i z załzawionymi oczami. Nie mogliśmy wyglądać tak, jakbyśmy byli tam służbowo. Ale kto, do licha, chodzi tunelem metra dla przyjemności?

Zanim zdążyli wyciągnąć jakieś wnioski, wyszliśmy z peronu i zatrzymaliśmy się przed kontrolą biletów. Dopiero wtedy zorientowałem się, że zupełnie zapomnieliśmy o tej sprawie.

– Nie mamy biletów – powiedziałem.

– Powiemy, że zgubiliśmy, i zapłacimy za bilety – odparła. Podszedłem do młodego kontrolera i powiedziałem, że zgubiliśmy bilety.

– Proszę jeszcze raz poszukać. Macie państwo dużo kieszeni.

Przeszukaliśmy wszystkie kieszenie. Kontroler przyglądał się nam w tym czasie podejrzliwym wzrokiem. Nie znaleźliśmy oczywiście żadnych biletów.

– Gdzie państwo wsiedli?

– W Shibuya – tylko to przyszło mi do głowy.

– Ile kosztował bilet?

– Nie pamiętam, sto dwadzieścia albo sto czterdzieści jenów.

– Jak to? Nie pamięta pan, ile zapłacił za bilet?

– Nie, myślałem wtedy o czym innym.

– Na pewno wsiedliście w Shibuya?

– To przecież pierwsza stacja na tej trasie. Dlaczego miałbym pana oszukiwać? – próbowałem go przekonać.

– Mógł pan przyjść tutaj z drugiego peronu. Z tamtej strony linia Ginza jest dość długa. Mógł pan na przykład wsiąść w Tsudanumie do linii Tozai i przesiąść się na Ginza w Nihonbashi.

– W Tsudanumie?

– Na przykład.

– Więc ile kosztuje bilet z Tsudanumy? Zapłacę, ile pan chce.

– Czy pan wsiadł w Tsudanumie?

– Nie. Nigdy tam nawet nie byłem.

– Więc dlaczego chce pan tyle zapłacić?

– To pan wymyślił tę Tsudanumę.

– Ja tylko podałem przykład.

W tym czasie przyjechał następny pociąg, może dwudziestu pasażerów oddało bilety i wyszło ze stacji. Żaden z nich nie zgubił biletu. Kiedy wyszli, wznowiliśmy pertraktacje.

– Więc ile mam zapłacić?

– Tyle, ile kosztuje bilet ze stacji, na której pan wsiadł.

– Mówię przecież, że wsiadłem w Shibuya.

– Ale nie pamięta pan ceny biletu.

– Takie rzeczy się zapomina – odparłem. – Czy pan pamięta, ile kosztuje kawa w McDonaldzie?

– Nie pijam kawy w McDonaldzie – powiedział kontroler. – To wyrzucanie pieniędzy w błoto.

– To też był tylko przykład. Zapomina się takie rzeczy.

– Wszyscy, którzy zgłaszają, że zgubili bilet, zaniżają cenę. Wszyscy twierdzą, że wsiedli w Shibuya. Rozumie pan, wszyscy!

– No więc pytam pana od której stacji mam zapłacić? Ile?

– Tego nie mogę wiedzieć.

Miałem już dość tej jałowej dyskusji, więc wręczyłem mu banknot tysiącjenowy i nie czekając na to, co powie, wyszliśmy ze stacji. Słyszeliśmy, że woła za nami, ale nie zwracaliśmy na to uwagi. Mój świat ma się niedługo skończyć, a on czepia się jakiegoś biletu! Ostatecznie chyba nie będę miał już okazji jechać metrem.

Na górze padał deszcz. Właściwie mżawka, ale okoliczne drzewa były zupełnie mokre. Straciłem humor. To przecież ostatni dzień mojego życia. Właśnie dziś i jutro powinna być piękna pogoda. Potem może sobie lać jak z cebra, nawet cały miesiąc, jak w powieści Ballarda. To mnie już nie obchodzi. Chciałem tylko położyć się na trawie i słuchając muzyki, napić się zimnego piwa. Niczego więcej przecież nie chciałem!

Jakby na przekór nic nie zapowiadało poprawy pogody. Nieruchome chmury, jak wielowarstwowa powłoka z folii, doszczętnie przesłoniły niebo. Chciałem wrócić do kiosku, kupić jakąś gazetę i przeczytać prognozę pogody, ale musiałbym przejść obok kontrolera, a tego wolałem uniknąć. Niespecjalnie zaczął mi się ten dzień. Nie wiedziałem jeszcze, jaki był dzień tygodnia.

Wszyscy ludzie szli pod parasolami. Stanęliśmy pod dachem w progu budynku i długo przyglądaliśmy się miastu, jakbyśmy stali przed ruinami Akropolu. Po mokrym skrzyżowaniu w tę i we w tę jeździły samochody. Czy to możliwe, że pod nami znajdował się świat Czarnomroków? Nie mogłem w to uwierzyć.

– Całe szczęście, że pada – powiedziała dziewczyna.

– Szczęście?

– Gdyby świeciło słońce, nie wyszlibyśmy na górę tak szybko. Co teraz?

– Najpierw chciałbym się napić czegoś ciepłego. Potem pojedziemy do domu.

Weszliśmy do najbliższego supermarketu i w barze przy wejściu zamówiliśmy dwa kremy kukurydziane i kanapkę. Dziewczyna za ladą, widząc nasze brudne ubrania, aż podskoczyła z wrażenia.

– Dwa kremy i jedna kanapka z szynką i z jajkiem? – upewniła się.

– Tak, właśnie – powiedziałem. – Jaki jest dzisiaj dzień tygodnia?

– Niedziela.

– A widzisz – zwróciłem się do grubaski. – Nie mówiłem? Czekając na zupę, postanowiłem przejrzeć gazetę, która leżała na sąsiednim stoliku. Była to „Sport Nippon" z niedzieli, drugiego października. Nie spodziewałem się, że w sportowej gazecie znajdę coś sensownego i rzeczywiście nie było w niej nawet prognozy pogody. Ale na stronie poświęconej wyścigom konnym znalazłem sporo informacji na temat dzisiejszego deszczu. Po południu miało przestać padać, a gdyby nawet nie przestało, to i tak odbędzie się ostatni wyścig wagi ciężkiej i należało oczekiwać zaciętej walki. Na stadionie Jingu Yakult przegrał z Chunichi sześć do dwóch, ale o tym, że pod stadionem znajduje się gniazdo Czarnomroków, w gazecie nie wspomniano ani słowem.

Dziewczyna również chciała coś przeczytać, więc wyjąłem z gazety kilka stron. Zdaje się, że czytała artykuł pod tytułem Czy sperma poprawia cerę. Zaraz pod nim znajdował się reportaż Zgwałcona przez więzienną kratę. Nie umiałem sobie tego wyobrazić, ale pewnie jest jakiś sposób.

– Lubisz miłość francuską? – spytała dziewczyna.

– Wszystko mi jedno – powiedziałem.

– Tu jest napisane tak: „Przeciętny mężczyzna lubi, jeśli kobieta połknie jego spermę. To rodzaj dowodu oddania. Mężczyzna zyskuje pewność, że kobieta go akceptuje". Co o tym sądzisz?

– Nie wiem.

– Nigdy tego nie robiłeś?

– Nie pamiętam. Chyba nie.

– Czyżby? – skwitowała i zagłębiła się w lekturze. Przyniesiono nam zupy i kanapkę. Wypiłem zupę i zjadłem

pół kanapki. Poczułem w ustach smak chleba, szynki i jajka. Wytarłem usta serwetką i odetchnąłem z ulgą. Zdawało mi się, że wraz z powietrzem uchodzi ze mnie cały strach nagromadzony pod ziemią. Niewiele razy w życiu można odetchnąć tak głęboko.

Wyszliśmy ze sklepu i złapaliśmy taksówkę. Byliśmy tak brudni, że długo musieliśmy czekać, zanim któraś raczyła się zatrzymać. Za kierownicą siedział młody długowłosy mężczyzna, a z głośników dobiegała muzyka zespołu Police. Kiedy donośnym głosem poinformowałem kierowcę, dokąd jechać, osunął się nieco w fotelu i wbił plecami w oparcie.

– Gdzie się tak ubrudziliście? – spytał, zerkając w lusterko.

– Posprzeczaliśmy się trochę na błocie – odpowiedziała dziewczyna.

– A to dobre – rzekł. – Ale pan wygląda koszmarnie. No i ten siniak na szyi!

– Wiem – powiedziałem.

– Ale mnie to nie przeszkadza.

– Dlaczego? – spytała dziewczyna.

– Wożę tylko młodych, takich, którzy słuchają rocka. Poza tym mogą być brudni. Lubicie Police?

– Owszem – odparłem bez entuzjazmu.

– Firma nie pozwala nam tego puszczać. Puszczajcie tradycyjne piosenki kayokyoku, mówią. No, ale bez przesady. Przy takim Matchi albo Seiko nie wysiedziałbym ani minuty. Police to co innego. Tego mogę słuchać nawet cały dzień. Ostatecznie może być reggae. Co powiecie na reggae?

– Może być – odparłem.

Kiedy skończyła się kaseta z Police, taksówkarz puścił nam Boba Marleya. Na wałku kasety był jeszcze kawał taśmy do wysłuchania. Zdawało mi się, że ze zmęczenia i zimna moje ciało rozleci się na kawałki. Naprawdę nie byłem w nastroju do słuchania muzyki. Ale wypadało się cieszyć, że w ogóle zabrała nas jakaś taksówka. Przyglądałem się z tyłu, jak kierowca, trzymając w rękach kierownicę, podryguje ramionami w rytm reggae.

Kiedy zatrzymaliśmy się przed domem, zapłaciłem za kurs i wysiedliśmy z samochodu. Dałem taksówkarzowi tysiąc jenów napiwku.

– Kupi pan sobie jakąś kasetę – powiedziałem.

– Dziękuję – odparł. – Może za dziesięć albo piętnaście lat we wszystkich taksówkach będzie się słuchać rocka?

– Oby tak było – powiedziałem.

Ale nie wierzyłem, że tak się kiedykolwiek stanie. Od śmierci Morrisona minęło już ponad dziesięć lat, a jeszcze nie spotkałem taksówki, w której puszczano by Doorsów. Na świecie pewne rzeczy się zmieniają, a pewne nie. Muzyka w taksówce należy do tych, które nie zmieniają się nigdy. W taksówce można usłyszeć tylko kayokyoku albo głupawy talk-show, albo transmisję z meczu baseballowego. Tak jak z głośników w domu towarowym rozbrzmiewa zawsze Raymond Lefevre Orchestra, w piwiarni polka, a w handlowych dzielnicach miasta pod koniec roku kolędy w wykonaniu Yentures.

Wyjechaliśmy na górę windą. Ktoś przystawił moje drzwi do framugi, żeby wyglądały jak zamknięte. Ciekawe, kto to zrobił? Odsunąłem je nieco od ściany, tak jak ludzie pierwotni odsuwali właz do swojej jaskini, i wpuściłem dziewczynę przez szparę. Następnie wszedłem sam, przysunąłem drzwi do ściany i dla świętego spokoju założyłem łańcuch.

Mieszkanie było dokładnie wysprzątane. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Wszystkie meble stały znów na swoich miejscach, zniknęły pocięte ubrania i rozbite szkło, reszta ubrań zawisła w szafie, a książki i płyty wróciły na półkę. Podłoga była wypucowana i lśniła czystością.

A jednak, jeśli dobrze się przyjrzeć, ślady rozboju były widoczne. Dziura wybita w telewizorze zionęła czernią niczym tunel czasu, lodówka była popsuta, a w szafie zostało tyle ubrań, że wszystkie zmieściłyby się do małej walizki. W kredensie znalazłem zaledwie kilka talerzy i szklanek. Zegar ścienny stał w miejscu, nie działało też żadne z urządzeń elektrycznych. Te zaś, które zupełnie nie nadawały się do użytku, wyrzucono. Moje mieszkanie zrobiło się nagle bardzo przestronne. Żadnej zbędnej rzeczy. Niezbędnych też brakowało, ale co było mi w tej chwili tak naprawdę potrzebne?

Poszedłem do łazienki, włączyłem piecyk gazowy i przekonawszy się, że działa, nalałem wody do wanny. Znalazłem mydło, brzytwę, szczoteczkę do zębów, myjkę, szampon i ręcznik, nawet prysznic był sprawny. Tu też brakowało kilku rzeczy, ale nie mogłem sobie przypomnieć, jakich.

W czasie gdy napełniając wannę, robiłem przegląd łazienki, grubaska położyła się na łóżku i zaczęła czytać Szuanie Balzaka.

– To we Francji też żyły wydry? – spytała.

– Pewnie żyły.

– A może jeszcze żyją?

– Nie wiem – powiedziałem. – Skąd miałbym wiedzieć? Usiadłem na krześle w kuchni i spróbowałem zastanowić się, kto i w jakim celu posprzątał moje mieszkanie. Symbolanci czy ludzie z Systemu? Nie miałem pojęcia, czym jedni albo drudzy mogli się kierować, ale byłem im naprawdę wdzięczny. Powrót do czystego domu to niemała przyjemność.

Kiedy wanna napełniła się wodą, zaproponowałem dziewczynie, żeby wykąpała się pierwsza. Włożyła zakładkę do książki, wstała z łóżka i rozebrała się w kuchni. Zrobiła to tak naturalnie, że usiadłszy na łóżku, bezwiednie przyglądałem się jej nagości. Ciało dziewczyny było dziwnym połączeniem ciała dziecka i dojrzałej kobiety. Biała miękka tkanka pokrywała ją grubą równomierną warstwą. Ramiona, uda, brzuch – wszystko wspaniałe, rozrośnięte i gładkie jak ciało wieloryba. Piersi, w porównaniu z resztą ciała, nie były zbyt duże, również w górze trzymały się pulchne pośladki.

– Niezłe mam ciało, prawda? – zawołała z kuchni w moim kierunku.

Skinąłem głową.

Podczas gdy dziewczyna kąpała się w łazience, zdjąłem koszulę i mokre spodnie, poszukałem czegoś do przebrania wśród resztek mojej garderoby, ubrałem się i położyłem na łóżku. Było już prawie wpół do dwunastej. Zostało mi nieco ponad dwadzieścia cztery godziny życia. Muszę dokładnie zaplanować czas. Nie mogę spędzić tych ostatnich godzin byle jak.

Za oknem wciąż padał deszcz. Był tak drobny i cichy, że gdyby nie krople wody spadające z dachu nie miałbym pewności, czy w ogóle pada. Od czasu do czasu po mokrym asfalcie przejeżdżał jakiś samochód, słyszałem głosy dzieci, które wołały kogoś na ulicy, a dziewczyna w łazience śpiewała jakąś piosenkę, której melodii nie mogłem rozpoznać. Pewnie znów sama ją wymyśliła.

Leżąc na łóżku, poczułem, że ogarnia mnie senność. Nie mogłem jednak pozwolić sobie na sen. Straciłbym w ten sposób zbyt wiele cennego czasu.

Postanowiłem nie spać, ale w dalszym ciągu nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Zdjąłem gumkę z krawędzi abażuru na lampce obok łóżka, bawiłem się nią przez chwilę, po czym założyłem ją z powrotem na abażur. W każdym razie powinienem wyjść z domu. Ale dokąd?

Zdawało mi się, że mam górę rzeczy do zrobienia, a tak naprawdę nic nie przychodziło mi do głowy. Znowu zdjąłem tę samą gumkę i okręciłem ją sobie wokół palca. Przypomniałem sobie zdjęcie Frankfurtu, które widziałem w supermarkecie. Była tam rzeka i most, i łabędzie unoszące się na wodzie. Mógłbym pojechać do Frankfurtu i tam zakończyć życie. Ale czy zdążę w ciągu dwudziestu czterech godzin? Musiałbym spędzić kilkanaście godzin w samolocie, siedząc nieruchomo w fotelu i jedząc niesmaczne posiłki. Nie o to mi przecież chodziło. Poza tym wcale nie jest powiedziane, że Frankfurt jest naprawdę taki piękny. Jechać tam tylko po to, żeby doznać zawodu w ostatniej chwili swego życia? Nie, tego wolałbym uniknąć. W ogóle wszelkie podróże należałoby od razu skreślić. Zajmują dużo czasu, a na miejscu okazuje się, że wcale nie jest tak, jak to sobie wyobrażaliśmy.

W rezultacie jedyne co zdołałem wymyślić, to umówić się z jakąś dziewczyną, zjeść z nią porządny obiad i napić się czegoś mocniejszego. To wszystko, co chciałem jeszcze zrobić w życiu. Otworzyłem notes i zadzwoniłem do biblioteki. Poprosiłem, żeby przywołano kogoś z informacji.

– Halo – usłyszałem znajomy głos.

– Chciałem podziękować za książki o jednorożcu – powiedziałem.

– To ja dziękuję za kolację.

– Może zjedlibyśmy coś razem dziś wieczorem?

– Dziś wieczorem? – powtórzyła. – Dziś wieczorem mam seminarium.

– Seminarium?

– Tak. Na temat zanieczyszczenia rzek. No wiesz, o tym, że proszki syntetyczne zabijają ryby i tak dalej. Studiujemy to w parę osób. Właśnie dziś przypada mój referat.

– Aha, to jakieś poważne badania…

– Właśnie. Dlatego gdybyś mógł zaczekać z tą kolacją do jutra… Jutro jest poniedziałek, biblioteka nieczynna, będę miała dla ciebie więcej czasu.

– Jutro po południu już mnie tu nie będzie. Przez telefon nie mogę ci tego wytłumaczyć, ale wyjeżdżam na dłużej gdzieś bardzo daleko.

– Wyjeżdżasz? Daleko? To znaczy w podróż?

– Coś w tym rodzaju.

– Przepraszam, zaczekaj chwilę.

Zdaje się, że ktoś przyszedł zasięgnąć informacji. Przez słuchawkę docierał do mnie szmer, jaki w niedzielne przedpołudnia wypełnia biblioteki. Słyszałem, jak mała dziewczynka mówi coś pełnym głosem i jak ojciec strofuje ją szeptem. Ktoś stukał klawiszami komputera. A więc świat pracował wciąż na tych samych obrotach. Ludzie pożyczali książki, kontrolerzy wyłapywali pasażerów na gapę, a wyścigi konne odbywały się mimo deszczu.

– Na temat przenoszenia i rekonstrukcji domów – dziewczyna mówiła do czytelnika – znajdzie pan trzy pozycje na piątej półce w dziale F. Proszę zobaczyć na miejscu.

Upłynęła jeszcze chwila, zanim wróciła do telefonu.

– No dobrze – powiedziała do słuchawki. – Nie pójdę na to seminarium. Wszyscy na pewno się na mnie obrażą.

– Przepraszam.

– Nie szkodzi. I tak w żadnej okolicznej rzece nie ma już ani jednej ryby. Nikomu nie sprawi różnicy, czy mój referat będzie dziś, czy za tydzień. Więc gdzie ta kolacja, u ciebie?

– Nie, u mnie to niemożliwe. Wysiadła mi lodówka. Talerzy też już prawie nie mam. Niczego nie można ugotować.

– A, rzeczywiście.

– Wiedziałaś o tym?

– Tak. Posprzątałam ci trochę mieszkanie.

– Więc to ty?

– Wstąpiłam do ciebie dziś rano, bo znalazłam jeszcze jedną książkę, która mogłaby cię zainteresować. Drzwi były wyważone, a w mieszkaniu lekki bałagan. Pomyślałam więc, że przydałoby się posprzątać. Ale może nie powinnam była tego robić?

– Nie, skądże – powiedziałem. – To znaczy, dziękuję.

– W takim razie dziesięć po szóstej. Przyjdź po mnie do biblioteki.

– Dobrze. Dziękuję.

– Proszę bardzo – powiedziała i odłożyła słuchawkę. Kiedy zacząłem szukać czegoś do ubrania, w czym mógłbym pójść na kolację, grubaska wyszła z łazienki. Podałem jej ręcznik. Zanim go wzięła, stała przez chwilę obok mnie zupełnie naga. Mokre włosy gładko przylegały do jej czoła i policzków, odsłaniając spiczasto zakończone uszy. W uszach tkwiły złote klipsy.

– Nie zdejmujesz klipsów przed kąpielą? – spytałem.

– Nie, już ci mówiłam. Są tak zrobione, że nigdy nie spadają. Podobają ci się?

– Tak – przyznałem.

W łazience suszyła się jej bielizna, spódnica i bluzka. Różowy stanik, różowe majtki, różowa spódnica i bladoróżowa bluzka. Wystarczyło, żebym spojrzał na coś takiego, a już czułem ostry ból w skroniach. Nie cierpię suszenia bielizny albo skarpetek w łazience. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale po prostu nie znoszę tego widoku.

Szybko umyłem włosy, wyszorowałem ciało mydłem, umyłem zęby i ogoliłem twarz. Następnie wyszedłem z łazienki, wytarłem się ręcznikiem i włożyłem spodnie. Rana na brzuchu mimo ciągłego intensywnego ruchu nie bolała mnie już tak bardzo. Właściwie przypomniałem sobie o niej dopiero, wchodząc do wanny. Dziewczyna siedziała na łóżku i czytała dalszy ciąg książki. Suszyła sobie przy tym włosy. Za oknem wciąż padał deszcz. Deszcz, bielizna w łazience i dziewczyna susząca włosy na moim łóżku. Nagle poczułem się tak, jakbym cofnął się o parę lat, do okresu mojego małżeństwa.

– Potrzebujesz suszarki? – spytała.

– Nie – odparłem. – To była suszarka mojej żony. Zapomniała ją zabrać, kiedy się stąd wyprowadzała. Ja mam krótkie włosy, więc nie używam suszarki.

Usiadłem obok dziewczyny, oparłem głowę na poręczy łóżka i zamknąłem oczy. Jeśli się zastanowić, nie spałem już od kilku dni. Za każdym razem, kiedy zamierzałem się przespać, ktoś przychodził i pięściami wyrywał mnie ze snu. Teraz zdawało mi się, że to sen usiłuje wciągnąć mnie do świata ciemności. Zupełnie jakby Czarnomroki wyciągały po mnie swoje ręce.

Otworzyłem oczy i potarłem twarz. Nie myłem się i nie goliłem tak długo, że kiedy wreszcie to zrobiłem, skóra na mojej twarzy przypominała skórę na dobrze wyprawionym bębenku. Piekła mnie poza tym szyja w miejscu, gdzie parę godzin temu moją krew ssały pijawki.

– Wiesz co? – powiedziała dziewczyna, odkładając książkę.

– Naprawdę nie chcesz, żebym to zrobiła? To, o czym był ten artykuł w gazecie?

– Nie teraz – powiedziałem.

– Nie jesteś w nastroju?

– Właśnie.

– Przespać się ze mną też nie chcesz?

– Nie teraz.

– Dlatego, że jestem gruba?

– Nie, nie dlatego – odparłem. – Masz naprawdę śliczne ciało.

– Więc dlaczego?

– Nie wiem – powiedziałem. – Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że nie powinienem tego robić.

– Dlaczego? Czy nie pozwala ci na to moralność? A może to wbrew twoim zasadom?

– Wbrew zasadom? – powtórzyłem automatycznie. Jak dziwnie brzmiały te słowa! Wpatrując się w sufit, próbowałem zastanowić się nad ich sensem. – Nie, skądże, nic podobnego – powiedziałem. – To coś zupełnie innego. Moja prawdziwa natura, przeczucie czy coś w tym rodzaju. A może to ma jakiś związek z moją sztuczną pamięcią? Nie umiem ci tego wytłumaczyć. Osobiście przespałbym się z tobą natychmiast. Ale coś mnie powstrzymuje.

Oparłszy się łokciami na poduszce, spojrzała mi prosto w oczy.

– Nie kłamiesz?

– W takich sprawach nie kłamię.

– Naprawdę tak myślisz?

– Tak czuję.

– Możesz mi to udowodnić?

– Udowodnić? – zdziwiłem się.

– Przekonaj mnie, że naprawdę chciałbyś się ze mną przespać.

– Mam erekcję – powiedziałem.

– Pokaż.

Wahałem się przez chwilę, ale w końcu postanowiłem spuścić spodnie i pokazać jej to, co chciała. Nie miałem siły ciągnąć tej dyskusji, poza tym świat miał się niedługo skończyć… na pewno nic się już nie stanie, nawet jeśli siedemnastolatka zobaczy penis w zwodzie.

– Hm… – powiedziała, oglądając członek. – Mogę dotknąć?

– Nie – powiedziałem. – Przekonałem cię?

– Tak, w zasadzie tak.

Podciągnąłem spodnie. Przed domem powoli przejechała ciężarówka.

– Kiedy pójdziesz po dziadka? – spytałem.

– Jak wyschnie moje ubranie. Po południu woda opadnie. Pójdę znowu od strony metra.

– Przy takiej pogodzie ubranie będzie suszyć się do jutra.

– Naprawdę? Więc co mam zrobić?

– Niedaleko jest pralnia samoobsługowa. Możesz wysuszyć ubranie w suszarce.

– Ale w czym pójdę do pralni?

Przez chwilę łamałem sobie nad tym głowę, lecz nic mądrego nie wymyśliłem. Nie było rady, musiałem sam iść do pralni i wysuszyć jej rzeczy. Spakowałem je do reklamówki z nadrukiem Lufthansy, po czym jeszcze raz przeszukałem szafę. Włożyłem płócienne spodnie i niebieską koszulę botton down. W ten sposób kilka ostatnich godzin życia przyszło mi spędzić w pralni, na jednym z tych niewygodnych stalowych krzeseł.

Загрузка...