Hard-boiled wonderland – whisky, tortury, Turgieniew

Olbrzym rozbił nad zlewem wszystkie, co do jednej, butelki whisky. Znajomy właściciel sklepu z alkoholem, podczas wyprzedaży zagranicznej whisky, przynosi zawsze kilka butelek i w ten sposób gromadzi mi się spory zapas.

Najpierw stuknął o siebie dwie butelki wild turkey, potem kolejno leciały do zlewu cutty sark, harper, jack daniels i four roses. Haig potłukł się na drobno, a sześć butelek chivas regal spadło do zlewu za jednym zamachem. Hałas był przeraźliwy, a jaki zapach! Trudno się dziwić, wylała się do zlewu taka ilość whisky, jaka starczyłaby mi na pół roku. Całe mieszkanie wypełniło się jej wonią.

– Można się upić samym zapachem – z podziwem powiedział mały.

Oparłem się na łokciach i zrezygnowanym wzrokiem obserwowałem, jak w zlewie rośnie stos rozbitych butelek. Te, które były na górze, kolejno przesuwały się w dół, a te, które miały jeszcze jakiś kształt, stopniowo traciły go zupełnie. Wraz z brzękiem tłuczonego szkła dolatywał mnie ostry świst. Olbrzym gwizdał. Jego gwizdanie podobne było jednak do dźwięku, jaki wydaje pneumatyczna oczyszczarka do zębów. Olbrzym po prostu przedmuchiwał sobie zęby, to w górnej, to w dolnej szczęce. Samo słuchanie tego dźwięku mogło wyprowadzić z równowagi. Poruszyłem zdrętwiałym karkiem i napiłem się piwa. Czułem, że mój żołądek zrobił się twardy jak skórzana torba pracownika banku.

Po chwili olbrzym przeniósł się do pokoju. Wywrócił łóżko i pociął nożem materac, wyrzucił z szafy wszystkie ubrania, a następnie rozsypał zawartość szuflad po podłodze. Na to wysypał śmieci z kubła, a potem resztę rzeczy, jakie znalazł w pozostałych szafach, niszcząc po drodze, co uznał za stosowne. Robił to szybko i sprawnie.

Kiedy skończył z pokojem gościnnym i z sypialnią, wrócił do kuchni, a ja i mały wynieśliśmy się do pokoju. Postawiliśmy przewróconą sofę (a raczej jedną jej część, bo oparcie nadal leżało na podłodze), usiedliśmy i w milczeniu przyglądaliśmy się poczynaniom olbrzyma w kuchni. Sofa, poza tym, że rozleciała się na dwie części, nie była specjalnie uszkodzona. Całe szczęście, bo była to bardzo droga i bardzo wygodna sofa. Kupiłem ją od znajomego fotografika po przystępnej cenie, gdy likwidował swoje biuro. Robił całkiem niezłe zdjęcia dla firm reklamowych, ale zapadł na chorobę umysłową i zamieszkał gdzieś głęboko w górach w prefekturze Nagano. Było mi bardzo przykro z powodu jego choroby, ale z tą sofą miałem dużo szczęścia. Teraz też chyba obejdzie się bez kupna nowej.

Siedziałem na prawym, a mały na lewym krańcu sofy. Zastanawiałem się, dlaczego nikt do tej pory nie zainteresował się hałasem, jaki dobiegał z mojego mieszkania. Na moim piętrze mieszkali wyłącznie samotni mężczyźni, więc o tej porze w dzień powszedni, pomijając jakieś bardzo wyjątkowe sytuacje, zwykle nie było ich w domu. Czyżby moi oprawcy wiedzieli o tym i dlatego pozwalali sobie na najdzikszy hałas? Chyba tak. Wiedzą o wszystkim, wyglądają na ludzi porywczych, ale w rzeczywistości działają według starannie obmyślonego planu.

Mały spoglądał od czasu do czasu na zegarek i sprawdzał, czy olbrzym wykonuje swe zadanie w odpowiednim tempie. Ten zaś niszczył po kolei każdą napotkaną rzecz. Gdyby przeszukiwali w ten sposób mieszkanie, nawet przedmiot wielkości ołówka nie umknąłby ich uwagi. Ale – jak oznajmili na wstępie – oni niczego nie szukali. Oni tylko niszczyli.

Po co?

Może chcieli stworzyć pozory, że czegoś szukali?

Przerwałem rozmyślania, wypiłem resztę piwa i odstawiłem puszkę na podłogę. Olbrzym otworzył właśnie szafkę z naczyniami, zrzucił na podłogę szklanki, następnie zabrał się za talerze. Rozbił wszystko: ekspres do kawy, filiżanki do herbaty, słoik z solą, cukrem, mąką. Ryż rozsypał po całej podłodze. Ten sam los spotkał mrożonki z zamrażalnika. Pół tuzina mrożonych krewetek, kawałek wołowiny, lody, masło najwyższej jakości, trzydziestocentymetrowy kawior i sos pomidorowy, którego jeszcze nie skończyłem robić – wszystko to spadło na podłogę pokrytą linoleum z takim łomotem, z jakim o asfalt uderzyłby grad meteorytów.

Następnie podniósł lodówkę, wysunął ją nieco do przodu, po czym przewrócił tak, że drzwiczki znalazły się na spodzie. Urwał się chyba przewód w okolicy grzejnika, bo dookoła posypały się iskry. Ciekawe, jak wytłumaczę przyczynę uszkodzenia elektrykowi, który będzie naprawiał tę lodówkę.

Wszystko skończyło się tak nagle, jak zaczęło. Dzieło zniszczenia dobiegło po prostu końca i wokół zapanowała cisza. Olbrzym stał w progu między kuchnią a pokojem i patrzył na mnie swym bezmyślnym wzrokiem. Ile czasu zajęło mu zrujnowanie mojego mieszkania? Piętnaście minut? Może pół godziny? Z zadowolenia, z jakim mały patrzył na tarczę swojego roleksa, mogłem wnioskować, że był to czas zbliżony do normy dewastacji dwupokojowych mieszkań z kuchnią. Świat przepełniony jest normami, począwszy od długości trasy maratonu, a skończywszy na długości rolki papieru toaletowego.

– Sporo czasu zajmie ci sprzątanie – zauważył mały.

– Chyba tak. Sporo też będzie kosztować.

– Pieniądze nie mają teraz znaczenia. To jest wojna. Nikt jeszcze nie wygrał wojny, trzymając się za kieszeń.

– To nie moja wojna.

– Nieważne czyja wojna. Ani czyje pieniądze. Taka jest wojna i musisz się z tym pogodzić.

Mały wyjął z kieszeni śnieżnobiałą chusteczkę, odkaszlnął dwa, trzy razy, zasłaniając usta, po czym obejrzał chusteczkę i schował ją do kieszeni. To też, być może, jedno z moich uprzedzeń, ale nie ufam mężczyznom, którzy noszą chusteczki. Mam mnóstwo takich uprzedzeń. Nie jestem z tego powodu specjalnie lubiany, ale w miarę jak przybywa mi wrogów, rośnie też liczba moich uprzedzeń.

– Niedługo po naszym wyjściu zjawi się tutaj ktoś z Systemu. Powiesz mu o nas. Powiesz, że pytaliśmy cię o czaszkę. Ty oczywiście o niczym nie wiesz. Rozumiesz? Nie mogłeś nam powiedzieć tego, o czym nie wiesz, ani dać tego, czego nie masz. Nawet torturowany. Dlatego wróciliśmy z pustymi rękami.

– Torturowany?

– Nie będą cię specjalnie podejrzewać. Masz niezłą opinię, poza tym nie wiedzą o tym, że byłeś u profesora. O tym, jak dotąd, wiemy tylko my. Pomyślą, że to Fabryka. I zaczną działać. A o to właśnie nam chodzi.

– Ale co z tymi torturami? Chyba nie zamierzacie mnie torturować?

– Potem ci wytłumaczę.

– A co będzie, jeśli powiem prawdę? – spytałem.

– Załatwią cię – odparł mały. – Nie żartuję. Nie dość, że w tajemnicy przed Systemem byłeś u profesora, to jeszcze wykonałeś tasowanie, które jest zabronione. W dodatku profesor posłużył się tobą do eksperymentu. To ci nie ujdzie na sucho. Jesteś w paskudnej sytuacji, prawdę mówiąc, jedną nogą stoisz już za barierką mostu. Teraz zastanów się, na co zamierzasz upaść. Jak skręcisz kark, będzie za późno na myślenie.

Patrzyliśmy przez chwilę na siebie z dwóch przeciwnych krańców sofy.

– No dobrze – powiedziałem. – Ale co mi przyjdzie z tego, że stanę po waszej stronie? Jestem cyfrantem i należę do Systemu, a o was nie wiem prawie nic. Dlaczego miałbym zdradzić swoich i przyłączyć się do obcych?

– To proste. My orientujemy się w twojej sytuacji i pozwalamy ci działać. Natomiast twoja organizacja nie wie nic, a jak się dowie, prawdopodobnie każe cię zlikwidować. Lepiej zrobisz, jeśli postawisz na nas. To chyba proste?

– Tylko że prędzej czy później System dowie się całej prawdy.

– Być może – odparł. – Ale zanim do tego dojdzie, my rozwiążemy już nasze problemy. Na tym właśnie polega sztuka dobrego wyboru. Trzeba wybierać tę możliwość, która daje największe pole manewru. Jak w szachach. Szach nie kończy gry. Możesz jeszcze próbować się bronić i czekać na błąd przeciwnika. Każdy, nawet najlepszy gracz może się pomylić. Więc?

Mężczyzna spojrzał na zegarek i pstryknął palcami. Na ten znak olbrzym, niczym włączony do prądu automat, zacisnął mocniej szczękę i błyskawicznie zbliżył się do sofy. Zagrodził mi drogę. Nie, raczej swoim wielkim jak ekran w kinie cielskiem zasłonił mi wszystko. Przykrył mnie swoim cieniem. Przypomniałem sobie zaćmienie słońca, które oglądałem w dzieciństwie. Stałem na szkolnym boisku i patrzyłem na słońce przez szybę osmoloną płomieniem świeczki. To było już tak dawno temu. W jakie dziwne miejsce przywiódł mnie los w ciągu tego czasu!

– Więc? – powtórzył mężczyzna. – Teraz spotka cię mała nieprzyjemność. No, może nie taka mała, ale nie pozostaje ci nic innego, jak pomyśleć, że to dla twojego dobra, i zacisnąć zęby. My też nie robimy tego dla przyjemności. Zdejmij spodnie.

Nie było rady, zdjąłem spodnie. Stawianie oporu nie miało sensu.

– Klęknij na podłodze.

Jak sobie tego życzył, wstałem z sofy i uklęknąłem na dywanie. Musiałem śmiesznie wyglądać, klęcząc w samej tylko bluzie i szortach, ale nie zdążyłem się nad tym zastanowić, bo olbrzym kucnął tuż za mną i przygniótł mnie do siebie. Położył swe ogromne ręce wzdłuż moich boków, a dłonie docisnął w okolicy moich bioder. Zrobił to niezwykle zwinnie i szybko. Nie odczuwałem siły tego uścisku, ale gdy spróbowałem się poruszyć, w karku i przegubach dłoni poczułem rozdzierający ból. Potem biodrami zablokował mi nogi. Teraz nie mogłem się już wcale ruszyć i czułem się jak porcelanowa kaczka na strzelnicy.

Mały poszedł do kuchni i przyniósł stamtąd nóż olbrzyma. Rozłożył go i opalił ostrze w płomieniu zapalniczki. Sam nóż nie wyglądał groźnie, ostrze miało może siedem centymetrów długości, lecz już na pierwszy rzut oka poznałem, że nie kupił go w sklepie gospodarczym. Taka wielkość zupełnie wystarcza, żeby pociąć ciało człowieka na kawałki. Człowiek to nie niedźwiedź, ciało ma miękkie jak brzoskwinia i dobrym siedmiocentymetrowym nożem można z nim zrobić prawie wszystko.

Mały ściągnął w dół moje białe szorty, odsłaniając penis do połowy.

– Będzie trochę bolało – uprzedził.

Czułem, jak zlepek powietrza wielkości piłki tenisowej przesuwa mi się z żołądka w kierunku gardła. Czubek nosa zrosił mi pot. Bałem się. Bałem się, że zrani mnie w członek. Bałem się, że jeśli to zrobi, już nigdy nie będę miał wzwodu.

Celem mężczyzny nie był jednak penis. Rozciął mi brzuch. Około pięciu centymetrów poniżej pępka. Ciepłe jeszcze ostrze zanurzył lekko w moim podbrzuszu i przejechał nim w prawą stronę. Prosto jak od linijki. Chciałem się cofnąć przed nożem, ale zablokowany przez olbrzyma z tyłu, nawet nie drgnąłem. Na dodatek mały trzymał mój członek w lewej ręce. Cały oblałem się zimnym potem. Tępy ból przyszedł po chwili. Mały wytarł ostrze noża chusteczką higieniczną, a olbrzym zwolnił ucisk. Widziałem, jak moje białe szorty nasiąkają krwią. Olbrzym przyniósł mi ręcznik z łazienki. Przyłożyłem go do rany.

– Siedem szwów i po krzyku – powiedział mały. – Blizna co prawda zostanie, ale w takim miejscu nikt nie będzie o niej wiedział. Przykro mi, ale taki już jest ten świat, musisz trochę pocierpieć.

Odsunąłem ręcznik i przyjrzałem się ranie. Nie była zbyt głęboka, ale spod krwi wyłaniało się różowe mięso.

– Pokaż tę ranę ludziom z Systemu. Powiedz im, że groziliśmy ci, że zrobimy to samo nieco niżej, jeśli nie powiesz nam, gdzie jest czaszka. Ale ty naprawdę nie wiesz, więc nie mogłeś nam tego powiedzieć. Dlatego daliśmy ci spokój. To właśnie były tortury. Kiedy tracimy cierpliwość, robimy znacznie gorsze rzeczy. Ale na dziś wystarczy. Może przy następnej okazji pokażemy ci coś bardziej efektownego.

Przyciskając ręcznik do brzucha, skinąłem w milczeniu głową. Przeczucie mówiło mi, że nie należało z nimi dyskutować.

– To wy przysłaliście do mnie tego nieszczęsnego człowieka z gazowni, prawda? – spytałem. – Żebym schował dane i czaszkę.

– Nie jesteś głupi – powiedział mały i spojrzał na olbrzyma. – Tak właśnie trzeba pracować głową. Kto wie, może uda ci się nawet przeżyć? Jak dobrze pójdzie.

Następnie wyszli z mieszkania. Nie musieli otwierać ani zamykać drzwi. Moje wyrwane z zawiasami drzwi stały teraz otworem dla całego świata.

Zdjąłem i wyrzuciłem do śmieci zakrwawione szorty. Następnie zamoczyłem w wodzie kawałek gazy i wytarłem krew wokół rany. Czułem rwący ból przy każdym zgięciu ciała. Bluza też ubrudzona była krwią. Z ubrań leżących na podłodze wyszukałem jakieś płytkie slipki i koszulę w takim kolorze, na którym plamy z krwi nie rzucają się zbytnio w oczy. Kosztowało mnie to dużo wysiłku.

Poszedłem do kuchni i napiłem się wody. Potem usiadłem na krześle i czekałem na ludzi z Systemu.

Nie musiałem długo czekać, przyszli jakieś pół godziny później. Było ich trzech. Jednego znałem – to młody łącznik, który przychodził do mnie po odbiór danych. Miał na sobie, jak zwykle, ciemny garnitur, białą koszulę i krawat, jaki noszą urzędnicy kasy pożyczkowej. Dwaj pozostali, w trampkach i kombinezonach, przebrani byli za pracowników firmy transportowej. Oczywiście wcale nie wyglądali jak urzędnik i pracownicy fizyczni jakiejś firmy. Mieli rozbiegane oczy i napięte mięśnie, w każdej chwili gotowi byli do odparcia ataku.

Oni również weszli bez pukania i nie zdejmując butów. Podczas gdy dwóch w kombinezonach robiło przegląd mieszkania, łącznik zajął się przesłuchaniem. Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki czarny notes i zapisywał w nim to, co uznał za stosowne. Powiedziałem mu, że do mieszkania wtargnęło dwóch mężczyzn i że szukali czaszki. Potem pokazałem mu ranę. Oglądał ją przez chwilę, lecz nie wypowiedział się na jej temat ani słowem.

– Co to właściwie za czaszka? – spytał.

– Nie mam pojęcia – odparłem. – Sam chciałbym wiedzieć.

– Naprawdę niczego sobie nie przypominasz? – powiedział głosem bez intonacji. – To bardzo ważne. Radzę ci, żebyś sobie przypomniał. Potem nie będę uwzględniał poprawek. Skoro przyszli do ciebie po czaszkę, to znaczy, że musieli mieć jakiś powód. Nic się nie rodzi z zera. W dodatku przeszukali mieszkanie dość gruntownie. Trudno uwierzyć, że nie masz nawet pojęcia, o co mogło im chodzić.

– Skoro jesteś taki mądry, to może sam mi wyjaśnisz, o co w tym wszystkim chodzi? – odparłem.

Łącznik postukał ołówkiem w notes.

– Dowiem się – powiedział. – Ale gdyby się okazało, że coś przed nami ukryłeś… nie chciałbym być w twojej skórze. Rozumiesz?

Przytaknąłem. Skąd mogłem wiedzieć, co się jeszcze stanie.

– Podobno symbolanci znów coś kombinują. Zaczynają działać. Nie wiemy jeszcze, co zaplanowali i jaki to ma związek z tobą, ale po nitce do kłębka dowiemy się wszystkiego. To jedno jest pewne.

– Co mam robić w takiej sytuacji?

– Uważać. I radzę ci odpocząć. Najlepiej zrezygnuj z następnego zlecenia. Jeśli coś zauważysz, natychmiast kontaktuj się z nami. Czy twój telefon działa?

Podniosłem słuchawkę. Telefon był sprawny. Olbrzym chyba umyślnie nie ruszał telefonu. Ciekawe dlaczego.

– Działa – powtórzyłem.

– Słuchaj – ciągnął – masz dzwonić do mnie nawet w najdrobniejszej sprawie. Niczego nie staraj się rozwiązać na własną rękę. Niczego nie ukrywaj. Oni nie żartują. Następnym razem nie skończy się na lekkim zadraśnięciu brzucha.

– Zadraśnięciu? – oburzyłem się.

Dwaj mężczyźni w kombinezonach skończyli swoją pracę i wrócili do kuchni.

– Niezła robota – stwierdził starszy. – Szukali według planu, nie pominęli niczego. To zawodowcy. Nie ma wątpliwości, to symbolanci.

Łącznik skinął głową i mężczyźni w kombinezonach wyszli z mieszkania. Zostaliśmy z łącznikiem sami.

– Dlaczego pocięli mi ubrania? – westchnąłem. – Przecież nie mogłem schować do kieszeni czaszki. Oczywiście, gdybym miał jakąś czaszkę.

– To zawodowcy. Mogłeś zostawić czaszkę w skrytce na dworcu, a w mieszkaniu schować tylko klucz. Taki klucz mogłeś wsadzić wszędzie.

– Rzeczywiście – powiedziałem. Rzeczywiście.

– Swoją drogą, nie składali ci jakichś propozycji?

– Propozycji?

– Na przykład przejścia do Fabryki. Nie obiecywali pieniędzy albo wysokiej pozycji? A może cię szantażowali?

– Nie, nie przypominam sobie. Rozcięli mi brzuch i pytali o czaszkę; to wszystko.

– Słuchaj i dobrze zapamiętaj – powiedział łącznik. – Nie wolno ci się zgodzić, nawet gdyby coś ci zaproponowali. Jeśli zdradzisz, znajdziemy cię nawet pod ziemią. I zlikwidujemy. To nie pogróżki. Obiecuję ci to. Z nami jest państwo, możemy robić wszystko.

– Będę uważał.

Kiedy znowu zostałem sam, jeszcze raz spróbowałem zastanowić się nad całą sprawą. Niestety, brakowało mi najważniejszego ogniwa – nie wiedziałem, co właściwie kombinował profesor. Bez tego wszystkie moje przypuszczenia nie miały większego sensu. Natomiast to, co mogło zrodzić się w głowie tego starca, z pewnością przerastało moją wyobraźnię.

Pewne było tylko jedno – zdradziłem System. A kiedy się o tym dowiedzą, znajdę się w bardzo nieprzyjemnej sytuacji. Nawet jeśli powiem, że zmuszono mnie do kłamstwa szantażem. Nie wybaczą mi, nawet gdyby mi uwierzyli.

Kiedy tak rozmyślałem, ból zrobił się nie do wytrzymania, postanowiłem więc pojechać do lekarza. Odszukałem w książce telefonicznej numer radiotaxi i zamówiłem taksówkę. Przyłożyłem do rany ręcznik, na to ubrałem luźne spodnie, założyłem też buty. Kiedy schyliłem się, żeby zawiązać sznurowadła, poczułem taki ból, jakbym rozrywał się na pół.

Zjechałem na dół windą, usiadłem w hallu i czekałem na taksówkę. Mijały mnie kobiety wracające z zakupów. Z ich siatek wyglądały pory i rzodkiew. Chyba im zazdrościłem. Nikt nie przewracał im lodówek, nikt nie rozcinał brzuchów. Myślą jedynie o wynikach swoich dzieci w szkole i o tym, jak przyrządzić pory, ich życie toczy się spokojnie. Nie muszą martwić się o jednorożce ani przeciążać głów transformacjami liczbowymi. To chyba właśnie jest normalne życie.

Przypomniałem sobie o moich krewetkach, wołowinie, maśle i sosie pomidorowym, rozmrażających się w tej chwili na podłodze. Najlepiej, jeśli zjem to wszystko jeszcze tego samego dnia. Ale nie miałem apetytu.

Przyjechał listonosz na czerwonym supercubie i zaczął wrzucać listy do skrzynek obok wejścia. Zauważyłem, że niektóre skrzynki wypełniają się przesyłkami po brzegi, do innych zaś nie trafia nic. Na moją skrzynkę listonosz nawet nie spojrzał.

Obok skrzynek stał fikus, w donicy leżały niedopałki i patyki po lodach. Drzewko wyglądało na bardzo zmęczone. Czułem się podobnie. Każdy tylko przechodzi obok, czasami wyrzuca peta albo obrywa liście. Sam też nie mogłem sobie przypomnieć, od kiedy stało tu to drzewko, chociaż ze stanu donicy wynikało, że chyba od dość dawna.

Po obejrzeniu rany lekarz spytał, jak do niej doszło.

– Posprzeczałem się z kumplem, poszło o dziewczynę – powiedziałem. Nie było innego tłumaczenia. Każdy by się domyślił, że rana została zadana nożem.

– Mam obowiązek powiadomić policję – oznajmił lekarz.

– Policję? Panie doktorze, wina była po mojej stronie, a rana nie jest zbyt głęboka, czy nie dałoby się załatwić tego po cichu?

Lekarz pomruczał chwilę niezadowolony, ale w końcu zgodził się i kazał mi się położyć. Zdezynfekował ranę, zrobił kilka zastrzyków, po czym wyciągnął igłę i nici i zręcznie zaszył rozcięte miejsce. Kiedy skończył, pielęgniarka, mierząc mnie podejrzliwym wzrokiem, przybandażowała do brzucha grubą warstwę gazy, a na to założyła coś w rodzaju gumowego pasa.

– Nie może się pan nadwerężać – powiedział lekarz – pić alkoholu, uprawiać seksu, nie radzę nawet śmiać się zbyt głośno. Najlepiej niech się pan położy i czyta choćby książkę. Proszę zgłosić się do mnie jutro.

Podziękowałem, zapłaciłem i wróciłem do domu. Zgodnie z zaleceniem lekarza położyłem się do łóżka i czytałem książkę. Pierwszą, jaką udało mi się znaleźć, był Rudin Turgieniewa. Tak naprawdę chciałem przeczytać jeszcze raz Wiosenne wody, ale gdy pomyślałem, ile czasu zajęłoby mi szukanie, doszedłem do wniosku, że Rudin wcale nie jest gorszy od Wiosennych wód.

Przeleżałem z Rudinem całe popołudnie i pod koniec zrobiło mi się wszystko jedno – to nie ja byłem sprawcą tych wszystkich wydarzeń, zostałem w tę sprawę jedynie wplątany, więc nie powinienem się przejmować. Poszedłem do kuchni i ostrożnie rozgrzebałem stos rozbitych butelek. Jakimś cudem butelka chivas regal rozbita była tylko do połowy, a na dnie zostało jeszcze trochę whisky. Przelałem ją do szklanki i sprawdziłem pod światło, czy w środku nie ma szkła. Wróciłem ze szklanką do łóżka i popijając czysty ciepły alkohol, znów pogrążyłem się w lekturze. Ostatni raz czytałem tę książkę na studiach, ale teraz, po piętnastu latach, leżąc na rozprutym łóżku z zabandażowanym brzuchem, zdawało mi się, że jakoś lepiej rozumiem bohatera. Być może pod wpływem alkoholu, ale zacząłem nawet współczuć Rudinowi. To dziwne, prawie nigdy nie współczuję bohaterom Dostojewskiego, a przy lekturze Turgieniewa od razu się rozklejam. Mam chyba skłonność do współczucia ludziom słabego charakteru. Potrafię nawet współczuć przestępcom z Posterunku przy Osiemdziesiątej Siódmej. Pewnie dlatego, że sam mam tyle słabości. A bohaterom Dostojewskiego nie współczuję dlatego, że tak naprawdę wcale nie są słabi.

Kiedy skończyłem Rudina, rzuciłem książkę na półkę i znów stanąłem nad zlewem. Po dłuższym grzebaniu znalazłem odrobinę jacka danielsa, nalałem go sobie do szklanki i wróciłem do łóżka. Tym razem wziąłem ze sobą Czerwone i czarne Stendhala. Chyba lubię książki, które wyszły z mody. Znowu musiałem współczuć bohaterowi. Tym bardziej że charakter Juliana Sorela ukształtował się już w piętnastym roku życia. Jakie to smutne, że los człowieka może być przesądzony w tak młodym wieku. To przecież tak, jakby zamknąć się w więzieniu. Otoczyć się murem i czekać już tylko na własny koniec.

Coś poruszyło się w mej piersi.

Mur.

Świat otoczony murem.

Zamknąłem książkę, wypiłem ostatni łyk jacka danielsa i zamyśliłem się nad światem otoczonym murem.

Stosunkowo łatwo wyobraziłem sobie mur i bramę. Był to bardzo wysoki mur i ogromna brama. Panowała cisza. Byłem zamknięty w środku. Wiedziałem, co znajdowało się dookoła, zdawało mi się, że znam tutaj każde miejsce, ale nie mogłem tego zobaczyć. Jakby wszystko przesłaniał jakiś woal, rozmazujący kształty i przyciemniający kolory. Ktoś wołał mnie spoza tej zasłony.

Musiałem znać tę scenę z jakiegoś historycznego filmu. Zaraz… Cyd? Ben Hur? Dziesięcioro przykazań? Tunika? Spartakus? Nie, w żadnym z tych filmów nie było takiej sceny. Ten obraz musiał powstać w mojej wyobraźni. Dlaczego?

Zastanowiłem się jeszcze raz. No tak, mur oznaczał na pewno moje ograniczenie, cisza spowodowana była wrażeniem, jakie zrobiła na mnie redukcja dźwięku. Zamglony obraz to pewnie znak, że moja wyobraźnia zaczyna szwankować, a wołający głos należał pewnie do dziewczyny w różowym kostiumie.

Kiedy już wyjaśniłem sobie znaczenie tego przywidzenia, z powrotem otworzyłem książkę. Nie mogłem się jednak skupić. Przegrałem życie – pomyślałem – niczego nie osiągnąłem, nikogo nie uszczęśliwiłem, niczego nie posiadałem. Nie miałem ani rodziny, ani przyjaciół, ani nawet drzwi. Nawet erekcji. A teraz stracę jeszcze pracę.

Moje marzenie o spokojnym życiu z wiolonczelą i greką też stanęło pod znakiem zapytania. Po pierwsze nie będzie mnie na to stać, a po drugie, czy ukrywając się przed Systemem, który obiecał szukać mnie nawet pod ziemią, znajdę czas na wkuwanie greckich czasowników nieregularnych?

Zamknąłem oczy, wziąłem głęboki oddech i znów otworzyłem książkę. Wszystko stracone – musiałem się z tym pogodzić.

Nim się zorientowałem, dookoła panował już turgieniewowsko-stendhalowski mrok. Ból brzucha, chyba dzięki leżącej pozycji, przestał mi dokuczać, lecz wciąż nie miałem apetytu. Byłem zmęczony, niewyspany, miałem rozpruty brzuch, a moje mieszkanie wyglądało tak, jakby wojska inżynieryjne krasnoludków stoczyły w nim batalię. Nie było miejsca na apetyt.

Czytałem kiedyś powieść science fiction, w której świat dogorywał zasypany niepotrzebnymi rzeczami – mój pokój wyglądał podobnie. Na podłodze leżały w nieładzie bezużyteczne przedmioty. Pocięty garnitur, zniszczone wideo, telewizor, stłuczone wazony, lampa ze złamaną szyją, podeptane płyty, rozmrożony sos pomidorowy, wyrwane przewody… Koszule i bielizna, które wyścielały podłogę, były podeptane brudnymi butami, poplamione atramentem i winogronami, chyba żadna z tych rzeczy nie nadawała się już do użytku. Niewielkie kolekcje książek Conrada i Thomasa Hardy'ego nasiąkały wodą z flakonów. Mieczyki, które kiedyś stały w wazonie, teraz leżały na piersi mojego beżowego, kaszmirowego swetra niczym kwiaty na grobie nieznanego żołnierza. Rękaw swetra zdobiła plama w kolorze royal blue z mojego pelikanowskiego atramentu.

Wszystko straciło wartość.

Góra bezużytecznych nieprzetwarzalnych śmieci. Mikroorganizmy po śmierci zamieniają się w ropę, wielkie drzewa w węgiel, lecz to, co się tu znajdowało, to były całkiem bezużyteczne śmieci.

Poszedłem do kuchni i jeszcze raz przeszukałem zlew. Niestety nie było w nim już ani jednej kropli whisky. Odpłynęła rurami do podziemi, do świata Orfeusza i Czarnomroków. Skaleczyłem się tylko w palec. Patrzyłem, jak nabrzmiewa krwią, która wkrótce zaczęła kapać na etykietkę z four roses. Jeśli człowiek raz się porządnie zrani, małe skaleczenie nie robi już na nim wrażenia. Nikt przecież jeszcze nie umarł na krwotok z palca.

Czekałem, aż krew przestanie kapać sama, ale cała etykietka była już czerwona, a krew płynęła dalej, więc przewiązałem palec chusteczką higieniczną i zalepiłem plastrem.

Kiedy szukałem plastra, zauważyłem na podłodze siedem czy osiem puszek. Były podobne do niewypałów. Podniosłem jedną z nich. Piwo! Wprawdzie ciepłe, ale to już coś. Pozbierałem wszystkie puszki i zaniosłem do łóżka.

Poczułem senność jeszcze przed dziewiątą. Nawet do tego ciasnego zdemolowanego mieszkania przyszedł sen. Przeczytaną w trzech czwartych książkę rzuciłem na podłogę, zgasiłem nocną lampkę, która jakimś cudem ocalała i zasnąłem skulony na boku jak embrion. Będę spał, dopóki nie przyjdzie odpowiednia pora. I nikt mi w tym nie przeszkodzi. Jestem królem beznadziei ubranym w szaty trudności. Będę spał, dopóki nie przyjdzie do mnie żaba wielkości volkswagena golfa i nie pocałuje mnie w usta.

Pomimo tych obietnic, udało mi się przespać zaledwie dwie godziny. O jedenastej przyszła dziewczyna w różowym kostiumie i zaczęła mnie szarpać. Zdaje się, że mój sen ma bardzo słabe notowania. Wszyscy po kolei przychodzą i budzą mnie ze snu, jakby sprawdzali opony używanego samochodu. Nie mają do tego prawa. Może jestem trochę używany, ale nie jestem na sprzedaż.

– Zostaw mnie – powiedziałem.

– Proszę, niech się pan obudzi. Proszę!

– Zostaw mnie – powtórzyłem.

– Nie może pan teraz spać – powiedziała i zaczęła bić mnie pięściami po bokach. Poczułem piekielny ból.

– Proszę! – nalegała. – Przecież świat się skończy!

Загрузка...