Hard-boiled wonderland – hamburger, skyline, deadline

Najpierw musieliśmy coś zjeść. Nie miałem ochoty na jedzenie, ale uznałem, że lepiej zrobić to na zapas, bo nie wiadomo, kiedy znowu nadarzy się okazja. Ostatecznie jakiegoś hamburgera z piwem chyba będę mógł przełknąć. Natomiast dziewczyna była bardzo głodna. Drobnych, które miała w kieszeniach, wychodząc z biura, starczyło jej na czekoladę, którą zjadła w południe.

Uważając, żeby nie urazić zranionego miejsca, ubrałem się w niebieskie dżinsy, na podkoszulek włożyłem sportową koszulę i cienki sweter. Na wszelki wypadek wziąłem jeszcze wiatrówkę. Różowy komplet dziewczyny absolutnie nie nadawał się do wędrówki pod ziemią, ale nie znalazłem ani koszuli, ani spodni, które by na nią pasowały. Była niższa ode mnie o jakieś dziesięć centymetrów i o jakieś dziesięć kilogramów cięższa. Prawdę mówiąc, powinniśmy wybrać się do sklepu i kupić jej ubranie, w którym mogłaby się swobodnie poruszać, ale o tej porze wszystkie sklepy były już zamknięte. Pasowała na nią tylko moja stara kurtka wojskowa, którą kupiłem około dwudziestu lat temu. Największy problem stanowiły jej szpilki, ale w biurze miała podobno buty do joggingu i kalosze.

– Różowe buty do joggingu i różowe kalosze – powiedziała.

– Lubisz różowy?

– Dziadek lubi. Mówi, że ładnie mi w różowym.

– Ma rację – powiedziałem. Gruba dziewczyna ubrana na różowo zwykle przypomina mi ogromny tort truskawkowy, ale w jej przypadku róż działał na mnie kojąco.

– Twój dziadek lubi chyba dziewczyny przy kości? – zaryzykowałem pytanie.

– Tak, oczywiście – odparła. – Dlatego zawsze staram się utyć. To nie jest takie proste, wystarczy chwila nieuwagi i zaraz można schudnąć. Dlatego muszę jeść dużo masła, bitej śmietany i tym podobnych rzeczy.

Wyjąłem z szafy plecak, sprawdziłem, czy nie jest rozcięty, po czym spakowałem do niego nasze kurtki, latarkę, mydło, rękawiczki, ręcznik, duży nóż, zapalniczkę i suche paliwo. Potem poszedłem do kuchni i z rozrzuconej po podłodze żywności wybrałem chleb, konserwę mięsną i puszki z brzoskwiniami, parówkami i z grejpfrutem. Napełniłem manierkę wodą. Następnie pozbierałem wszystkie drobne, jakie miałem w domu, i wsadziłem je do kieszeni spodni.

– Zupełnie jakbyśmy wybierali się na piknik – powiedziała.

– Nie żartuj.

Zanim wyruszyliśmy, jeszcze raz rozejrzałem się po śmietnisku, w jakie zamieniło się moje mieszkanie. Takie właśnie jest życie. Na zbudowanie czegoś potrzebujemy dużo czasu, a na zburzenie wystarcza jedna chwila. Może czułem się w tym mieszkaniu zmęczony, ale przecież nie było mi tu źle. I wystarczyło tyle czasu, ile zajmuje opróżnienie dwóch puszek piwa, żeby to wszystko rozproszyło się i znikło niczym poranna mgła. Moja praca, whisky, spokój, moja samotność, kolekcja Somerseta Maughama i Johna Forda – wszystko zmieniło się w stos bezużytecznych gratów.

„Nic już nie zdoła przywrócić wiosennej bujności traw i kwiatów minionej świetności" – wyrecytowałem w myśli. Następnie wyciągnąłem rękę do bezpiecznika przy drzwiach i jednym ruchem wyłączyłem prąd w całym mieszkaniu.

Zmęczenie i ból brzucha nie pozwalały mi na głębsze rozmyślania, postanowiłem więc nie myśleć już o niczym. Zjechaliśmy na dół windą, otworzyłem samochód i rzuciłem bagaż na tylne siedzenie. A jeśli ktoś nas obserwuje i zamierza za nami jechać? Proszę bardzo. Było mi już wszystko jedno. Kogo miałem się bać? Symbolantów? Systemu? A może tych dwóch z nożem? Przed kim miałem się bronić? Zresztą i tak nie miałem żadnych szans. Niewyspany, z rozciętym na sześć centymetrów brzuchem, zamierzałem zejść do podziemi i stawić czoło Czarnomrokom – to mi zupełnie wystarczało. Jeśli ktoś ma ochotę się przyłączyć – proszę bardzo, nie widzę przeszkód.

Nie chciałem siadać za kierownicą, ale dziewczyna nie umiała prowadzić samochodu.

– Przepraszam. Umiem co prawda jeździć konno… – powiedziała.

– Nie przejmuj się, to też się może kiedyś przydać.

Sprawdziłem, czy mam wystarczającą ilość benzyny, i wyjechałem z parkingu. Potem wąską i krętą uliczką wydostałem się na główną drogę. Pomimo późnej pory ulica była zatłoczona. Nie mogłem pojąć, dlaczego tylu ludzi jeździ samochodami w środku nocy. Dlaczego nie wrócą do domu o szóstej, nie położą się spać przed dziesiątą i nie pogaszą świateł?

No, ale ostatecznie to nie moja sprawa. Nikt nie pytał mnie przecież o zdanie. Nikt nie przestanie wydobywać ropy, przerabiać jej na prąd i benzynę, a potem jeździć po nocy, bez względu na to, co ja o tym myślę. Powinienem się raczej zastanowić, jak rozwiązać swój własny problem.

Ziewnąłem przeciągle, czekając na światłach.

Przede mną stała ciężarówka załadowana po brzegi plikami papierów. Po prawej zaś zatrzymał się biały sportowy skyline. Siedziała w nim młoda dziewczyna, a obok niej równie młody chłopak. Pewnie jechali się zabawić, a może już wracali? Ale oboje sprawiali wrażenie dość znudzonych. Na lewej ręce, którą dziewczyna opierała na oknie, połyskiwały dwie srebrne bransoletki. Po chwili poczułem na sobie jej wzrok. Nie, żeby się mną zainteresowała, po prostu nie miała na co patrzeć. Spojrzała na mnie tak, jakbym był szyldem restauracji albo znakiem drogowym. Odwzajemniłem spojrzenie. Nie była brzydka, ale twarz miała raczej pospolitą. Taką, jaką miewa znajoma głównej bohaterki telewizyjnego serialu. Podczas spotkania w kawiarni wypowiada zwykle kwestię: „Co się z tobą dzieje? Ostatnio marnie wyglądasz", czy coś w tym rodzaju. Zwykle pojawia się na ekranie tylko raz, a kiedy zniknie, nie można sobie jej przypomnieć.

Zapaliło się zielone światło i podczas gdy ciężarówka przed nami zbierała się do startu, biały skyline z dość głośnym warkotem silnika i muzyką Duran Duran, która dobiegała z głośników, zniknął w oddali.

– Zwróć uwagę, czy ktoś za nami nie jedzie – powiedziałem do grubaski.

Skinęła głową i odwróciła się do tyłu.

– Myślisz, że ktoś nas śledzi?

– Nie wiem, ale nie zaszkodzi uważać. Może być hamburger? To nie zajmie dużo czasu.

– Wszystko mi jedno.

Zajechałem do pierwszej z brzegu hamburgerni „drive in". Do samochodu podeszła kelnerka w krótkiej czerwonej sukience.

– Podwójny hamburger z serem, frytki i czekolada na gorąco – powiedziała grubaska.

– Zwykły hamburger i piwo.

– Przykro mi, ale nie prowadzimy piwa – odparła kelnerka.

– Zwykły hamburger i cola – poprawiłem się. Co mi przyszło do głowy, żeby prosić o piwo w lokalu „drive in"?

Czekając na zamówione dania, z uwagą wypatrywaliśmy pościgu, ale do hamburgemi nie wjeżdżał żaden samochód. Jeśli się zastanowić, to gdyby ktoś nas rzeczywiście śledził, nie wjeżdżałby przecież na ten sam parking. Powinien raczej zaczekać w jakimś ciemnym kącie, aż wyjedziemy. Przestałem wypatrywać samochodu i zająłem się połykaniem hamburgera z chipsami i listkiem sałaty nie większym niż bilet na autostradę. Dziewczyna jadła swojego hamburgera powoli, z namaszczeniem, pogryzając frytkami i popijając czekoladą.

– Chcesz trochę frytek? – zaproponowała.

– Nie chcę – odparłem.

Zjadła wszystko do czysta, wypiła czekoladę, po czym oblizała palce z musztardy i keczupu i wytarła usta serwetką. Niewątpliwie bardzo jej smakowało.

– Wracając do sprawy dziadka – odezwałem się – myślę, że najpierw powinniśmy iść do laboratorium.

– Chyba tak. Może znajdziemy tam jakiś ślad. Pomogę ci.

– Ale jak się tam dostaniemy? Mówiłaś, że urządzenie, którym odstraszacie Czarnomroki, jest zepsute.

– Mam zapasowy podręczny aparat na Czarnomroki. Nie ma wprawdzie wielkiej mocy, ale wystarczy, żeby utrzymać je w bezpiecznej odległości.

– W takim razie wszystko w porządku – uspokoiłem się.

– Tak, jest tylko jeden problem – powiedziała. – To urządzenie jest na baterie i działa tylko pół godziny, potem ładuje się przez piętnaście minut. Jest tak skonstruowane, żeby starczyło tylko na drogę między biurem a laboratorium.

Nie odzywałem się więcej. Lepsze to niż nic, a poza tym i tak nie mieliśmy wyboru. Wyjechałem z parkingu i po drodze kupiłem w nocnym sklepie dwa piwa i małą butelkę whisky. Zatrzymałem się na poboczu, wypiłem oba piwa i jedną czwartą whisky. Ulżyło mi, zakręciłem zakrętkę i podałem butelkę dziewczynie, żeby wsadziła ją do plecaka.

– Dlaczego tyle pijesz? – spytała.

– Boję się – odpowiedziałem.

– Ja też się boję, a nie piję.

– Pewnie boimy się inaczej.

– Co przez to rozumiesz?

– Im człowiek starszy, tym mniej pozostaje mu rzeczy, które mógłby zastąpić czymś innym – powiedziałem.

– I prędzej się męczy?

– Właśnie.

Wyciągnęła rękę i dotknęła nią mojego ucha.

– Nie martw się. Będę przy tobie – powiedziała.

– Dziękuję.

Zatrzymałem się przed budynkiem, w którym znajdowało się biuro, wysiadłem z samochodu i założyłem plecak. Czułem równomierny tępy ból. Jakby po moim brzuchu przejeżdżał powoli wóz z sianem. To tylko zwykły ból – starałem się myśleć. Zwykły, powierzchowny ból, nie ma związku ze mną samym. Jak deszcz. Popada i przestanie. Zebrałem resztki szacunku dla samego siebie i odpędziwszy nimi myśli o bólu, ruszyłem w ślad za dziewczyną.

Przy wejściu zatrzymał nas postawny strażnik i zażądał legitymacji służbowej. Dziewczyna wyjęła z kieszeni kartę magnetyczną i podała ją strażnikowi. Ten wsunął ją do komputera, sprawdził nazwisko i numer pokoju, po czym odblokował drzwi.

– To bardzo specyficzny budynek – wyjaśniła dziewczyna, kiedy przechodziliśmy przez obszerny hall. – Wszyscy jego użytkownicy mają jakieś tajemnice, dlatego jest wyjątkowo dobrze strzeżony. Prowadzi się tutaj ważne badania, odbywają się tajne narady. Strażnik legitymuje wszystkich przy wejściu, a potem za pomocą ukrytych kamer sprawdza, czy każdy trafił do właściwego pokoju. Dlatego jeśli nawet ktoś nas śledził, nie uda mu się wejść do biura.

– W takim razie ochrona wie również o przejściu z biura do podziemi?

– Nie sądzę. Dziadek wymyślił tę dziurę, zanim powstał ten budynek. Wie o niej chyba tylko właściciel i główny projektant. W trakcie budowy mówiło się, że to kanalizacja, w projekcie też narysowano coś innego.

– To musiało dużo kosztować.

– O, tak. Ale dziadek ma pieniędzy jak lodu. Ja zresztą też. Jestem bardzo bogata. Pomnożyłam na giełdzie spadek i ubezpieczenie po rodzicach.

Wyjęła z kieszeni klucz i otworzyła nim windę. Wsiedliśmy do tej samej co poprzednio, dziwacznie wielkiej windy.

– Na giełdzie?

– Tak. Dziadek nauczył mnie, jak to robić. Jak wybierać informacje, oceniać rynek, jak oszukiwać urząd podatkowy i wysyłać pieniądze do zagranicznych banków. Giełda jest bardzo ciekawa. Grałeś?

– Niestety, nie – powiedziałem. – Nigdy nie założyłem nawet długoterminowego rachunku.

– Dawniej dziadek zajmował się wyłącznie giełdą, ale w pewnym momencie miał już za dużo pieniędzy, więc porzucił giełdę i został naukowcem. To niesamowite, prawda?

– Rzeczywiście – powiedziałem.

– Dziadek jest najlepszy we wszystkim, co robi.

Winda poruszała się tak wolno, jak za pierwszym razem. Znów nie wiedziałem, czy jedziemy w dół, czy w górę.

– Dziadek twierdzi, że nauka w szkole jest zbyt nieefektywna, żeby człowiek mógł w przyszłości zostać kimś wybitnym. Co o tym sądzisz? – zapytała.

– Tak, chyba ma rację. Chodziłem do szkoły szesnaście lat, ale nie nauczyłem się niczego pożytecznego. Nie znam języków, nie umiem grać na żadnym instrumencie, nie mam pojęcia o giełdzie, nie umiem też jeździć konno.

– Więc dlaczego nie zrezygnowałeś ze szkoły? Mogłeś to zrobić w każdym momencie.

– Niby tak – powiedziałem. Rzeczywiście, gdybym chciał, mógłbym przecież nie chodzić do szkoły. – Nie przyszło mi to do głowy. W przeciwieństwie do ciebie, wychowałem się w zwykłej rodzinie. Poza tym w ogóle nie myślałem o tym, że mógłbym zostać kimś wybitnym.

– To błąd – powiedziała. – Każdy ma w sobie zalążek wybitnych zdolności. Tylko że większość ludzi nie wie, jak rozwinąć swój talent. Niszczą go i rzeczywiście nigdy niczego nie osiągają.

– Tak jak ja – wtrąciłem.

– Nie, z tobą jest inaczej. Ty otoczyłeś się skorupą i to, co masz w środku, pozostało bez skazy.

– Skorupą?

– Tak. Dlatego jeszcze nie jest za późno. Nie zamieszkałbyś ze mną, oczywiście, jak już będzie po wszystkim? Nie chcę, żebyś się ze mną ożenił, może po prostu pojechalibyśmy gdzieś razem, do Grecji, Rumunii albo Finlandii i tam spędzili trochę czasu, jeżdżąc konno i śpiewając piosenki? O pieniądze możesz się nie martwić. No i wreszcie rozwiniesz swój talent, zostaniesz kimś wielkim!

– Hm… – zastanowiłem się. To nawet niezły pomysł. Jako cyfrant byłem skończony, no i nie da się ukryć, że spokojne życie za granicą miało dla mnie dużo uroku. Problem był tylko jeden – nie umiałem wyobrazić sobie siebie w roli wielkiego człowieka. Czyż wielcy ludzie nie zostają takimi właśnie dzięki temu, że bardzo mocno w to wierzą? Nie słyszy się, żeby ktoś, kto sam w to nie wierzy, został wybitnym człowiekiem, to tak się akurat złożyło. Nagle winda otworzyła się i dziewczyna wyszła na korytarz. Pospiesznie uczyniłem to samo. Znów szliśmy tym niekończącym się korytarzem. Ona – raźnie postukując obcasami szpilek, a ja kilka kroków za nią. Przede mną kołysały się jej zgrabne pośladki i połyskiwały złote klipsy.

– Załóżmy, że tak się stanie – powiedziałem w kierunku jej pleców. – Nie sądzisz jednak, że taki układ byłby trochę niesprawiedliwy? Co ja mógłbym dać ci w zamian?

– Na pewno coś by się znalazło.

– Nie sądzę.

– Naprawdę? – dziewczyna zwolniła nieco kroku, szła teraz obok mnie. – A twoja skorupa? Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym ją poznać. Dowiedzieć się, skąd się wzięła i jak działa. To bardzo interesujące.

– Nie przesadzaj. Każdy w mniejszym lub większym stopniu otacza się skorupą. Jeśli tylko poszukasz, znajdziesz takich ludzi na pęczki. Nie wychodzisz na świat, więc nie wiesz, czym jest życie zwykłych ludzi. To wszystko.

– Ty naprawdę o niczym nie wiesz! – przerwała mi. – Przecież posiadasz zdolność tasowania!

– No i co z tego? To tylko nabyta umiejętność. Poddałem się operacji i odbyłem specjalny trening. Przy odrobinie cierpliwości prawie każdy może się tego nauczyć. Tak jak liczenia na liczydle albo gry na fortepianie.

– Nieprawda – powiedziała. – Na początku rzeczywiście wszyscy tak myśleli. Że każdy – oczywiście każdy, kto podoła testom – będzie w stanie opanować tę sztukę. Dziadek też tak myślał. W sumie dwudziestu sześciu ludzi poddano tej operacji. Z tym nie było żadnych problemów. Trudności pojawiły się później.

– Co takiego?! Nic nie wiem o żadnych trudnościach! Wszystko przebiega zgodnie z planem.

– To wersja oficjalna. Prawda wygląda inaczej. Dwudziestu pięciu spośród dwudziestu sześciu cyfrantów ze zdolnością tasowania zmarło w przeciągu roku. Tylko ty jeden przeżyłeś już trzy lata i wciąż możesz tasować. Czy nadal twierdzisz, że jesteś przeciętny? Jesteś teraz człowiekiem numer jeden!

Wsadziłem ręce do kieszeni i szedłem jakiś czas w milczeniu. Więc moja sytuacja była aż tak groźna? Najbardziej przerażało mnie tempo, w jakim się pogarszała. Do czego to doprowadzi?

– Co było przyczyną ich śmierci? – zapytałem.

– Nie wiadomo. Podobno jakieś uszkodzenie wewnątrz mózgu, ale nie wiadomo, co je wywołało.

– Chyba istnieje jakaś hipoteza?

– Tak. Dziadek mówił, że prawdopodobnie przeciętny człowiek nie jest w stanie znieść naświetlania jądra świadomości. Szare komórki wytwarzają coś w rodzaju przeciwciał, ale reakcja jest zbyt gwałtowna i powoduje śmierć. Oczywiście, to wszystko jest bardziej skomplikowane, powtarzam ci w dużym skrócie.

– Dlaczego w takim razie ja przeżyłem?

– Ty miałeś już przeciwciała. Właśnie tę skorupę. Nie wiadomo, skąd ci się wzięła, ale to ona pozwoliła ci przeżyć. Dziadek próbował wytworzyć taką warstwę ochronną sztucznie, ale, jak się okazało, była zbyt słaba.

– Warstwa ochronna? To znaczy coś w rodzaju skórki arbuza?

– Tak, można tak powiedzieć.

– No, a ta moja warstwa ochronna, skórka czy co tam jeszcze, jest cechą wrodzoną czy nabytą?

– Częściowo pewnie wrodzoną, a częściowo nabytą. Ale dziadek nie chciał powiedzieć mi o tym nic więcej. To postawiłoby mnie w niebezpiecznej sytuacji. W każdym razie, człowiek o takiej odporności zdarza się podobno raz na milion albo półtora miliona. Poza tym przysposabianie cyfrantów do tasowania zostało wstrzymane, więc znalezienie drugiego takiego człowieka stało się niemożliwe.

– W takim razie to prawdziwy cud, że znalazłem się wśród tych dwudziestu sześciu ludzi.

– Tak. Jesteś skarbem nauki, jesteś kluczem.

– Co właściwie zrobił mi twój dziadek? Jakie znaczenie miały dane, które dał mi do tasowania i czaszka jednorożca?

– Gdybym to tylko wiedziała…

Biuro, podobnie jak moje mieszkanie, było kompletnie zrujnowane. Podłogę wyścielały dokumenty, stół leżał wywrócony do góry nogami, sejf był otwarty, szuflady szafki wyciągnięte, a na rozprutej nożem sofie piętrzyły się ubrania profesora i dziewczyny. Większość jej ubrań była różowa. Od głębokiego różu po zupełnie blady – pełna gradacja tego koloru.

– To okropne – powiedziała, kręcąc głową. – Pewnie przedostali się przez dziurę.

– Myślisz, że to Czarnomroki?

– Nie. Po pierwsze nie wychodzą na ziemię, a po drugie byłoby je czuć.

– Czuć?

– Tak, strasznie śmierdzą zepsutą rybą i błotem. To nie Czarnomroki. Już raczej ci dwaj, którzy przyszli do twojego mieszkania. Działali w podobny sposób.

– Rzeczywiście – powiedziałem i jeszcze raz rozejrzałem się po pokoju. Przed wywróconym stołem w świetle jarzeniówki błyszczały wysypane z pudełka spinacze do papieru. Udając, że przyglądam się podłodze, schowałem garść spinaczy do kieszeni spodni.

– Trzymaliście tu coś ważnego?

– Nie – odparła. – To wszystko prawie bezwartościowe śmieci. Rachunki, ewidencje, jakieś mało istotne źródła naukowe. Nie ma czego żałować.

– A ten aparat na Czarnomroki?

Dziewczyna pogrzebała chwilę w rzeczach wytrząśniętych z szafki i wyciągnęła stamtąd niewielkie urządzenie w kształcie woltomierza. Kilkakrotnie włączyła je i wyłączyła na próbę.

– W porządku. Działa. Pewnie je zlekceważyli. To bardzo proste urządzenie, dlatego jest dość odporne na wstrząsy – powiedziała.

Następnie przykucnęła w kącie, odsunęła obudowę kontaktu i nacisnęła ukryty tam mały guzik. Wstała i położyła rękę na ścianie. We wnęce, jaka ukazała się w tym miejscu w ścianie, znajdował się sejf. Otworzyła szyfrowy zamek.

– Czy mógłbyś wyjąć wszystko z sejfu i położyć na stole?

Z trudem opanowałem ból brzucha, ale podniosłem stół i ułożyłem na nim przedmioty, które znalazłem w sejfie. Były to: spięty gumką pięciocentymetrowy plik książeczek oszczędnościowych, jakieś akcje i obligacje, dwa lub trzy miliony gotówką, coś bardzo ciężkiego w płóciennym woreczku, notes i szara koperta. Dziewczyna wyjęła z koperty stary poczerniały zegarek Omega z pękniętym szkiełkiem i złoty pierścionek.

– To pamiątka po ojcu – powiedziała. – Pierścionek należał do matki. To wszystko, co mi po nich zostało. Reszta zginęła w płomieniach.

Skinąłem głową. Dziewczyna schowała zegarek i pierścionek z powrotem do koperty, a do kieszeni marynarki wsadziła garść banknotów.

– Zupełnie zapomniałam, że tu były – powiedziała.

Następnie pokazała mi przedmiot, który znajdował się w płóciennym woreczku. Był to mały automatyczny pistolet. Po tym, w jaki sposób był wytarty i przybrudzony, poznałem, że to nie była atrapa. To była prawdziwa spluwa. Nie znam się na broni, ale zdawało mi się, że widziałem taki na jakimś filmie. Browning albo beretta. Oprócz pistoletu w woreczku znajdował się zapasowy magazynek i pudełko naboi.

– Dobrze strzelasz? – spytała.

– Żartujesz? Nigdy nie miałem czegoś takiego w ręce.

– Naprawdę? Ja nawet nieźle. Trenuję już od kilku lat. Z dziesięciu metrów trafiam do celu wielkości pocztówki. To chyba niezły wynik?

– Rzeczywiście – zgodziłem się. – Ale skąd wzięłaś coś takiego?

– Ty chyba jesteś naprawdę głupi – powiedziała znudzonym głosem. – Wszystko można kupić, jak się ma pieniądze. Nie wiesz o tym? Ale skoro nie umiesz strzelać, to pozwól, że ja to wezmę.

– Proszę bardzo. Tylko nie strzel do mnie, na dole jest ciemno. Już i tak ledwo się ruszam.

– Nic się nie martw. Jestem wyjątkowo ostrożna – zapewniła i włożyła pistolet do prawej kieszeni marynarki. To dziwne, wkładała tam różne rzeczy, lecz kieszeń nie wydawała się wypchana, w ogóle nie zmieniała kształtu. Chyba była jakoś specjalnie uszyta, a może po prostu była dobrze uszyta.

Następnie otworzyła notes w czarnej skórzanej oprawce i stanąwszy pod lampą, dłuższy czas przyglądała się notatkom. Ja również zerknąłem do notesu, ale ujrzałem tylko jakieś niezrozumiałe cyfry i litery.

– To dziennik dziadka – powiedziała. – Jest napisany szyfrem, który znamy tylko my dwoje. Dziadek powiedział, że gdyby mu się coś stało, powinnam przeczytać ten dziennik. Zaraz… dwudziestego dziewiątego września wykonałeś pranie, prawda?

– Zgadza się.

– To jest oznaczone cyfrą jeden. Pewnie pierwszy stopień. Następnie trzydziestego w nocy albo pierwszego przed południem wykonałeś tasowanie. To też się zgadza?

– Tak.

– Przy tym jest dwójka. Drugi stopień. Potem… czekaj… o, jest, drugi października, południe. Trzy – anulować program.

– Drugiego w południe miałem się spotkać z profesorem. Pewnie zamierzał skasować program „Koniec Świata" w moim mózgu, żeby świat rzeczywiście się nie skończył. Ale tymczasem profesor został porwany, może nawet już nie żyje…

– Nie histeryzuj. Zobaczę, co jest dalej. Szyfr jest bardzo skomplikowany.

Dziewczyna przyglądała się notatkom, a ja tymczasem porządkowałem rzeczy w plecaku. Wymieniłem baterie w latarce. Peleryny i kalosze leżały rozrzucone po podłodze, ale na szczęście nie były uszkodzone i nadawały się do użytku. Przechodząc pod wodospadem bez peleryny, zmoklibyśmy do suchej nitki. A to z pewnością nie złagodziłoby mojego bólu. Po namyśle wygrzebałem też jej buty do joggingu i wsadziłem je do plecaka. Na moim cyfrowym zegarku dochodziła północ. Pozostało więc dokładnie dwanaście godzin do wyznaczonego terminu.

– Potem ciągną się jakieś wyliczenia. Zużycie prądu, prędkość rozpuszczania, opór, zakres błędu i tym podobne rzeczy. Nic z tego nie rozumiem.

– Opuść to, czego nie rozumiesz. Nie mamy czasu – ponaglałem. – Rozszyfruj tylko to, co rozumiesz.

– Nie muszę niczego rozszyfrowywać.

– Dlaczego?

Podała mi notes i pokazała miejsce, w którym skończyła czytać. Nie było tam żadnego szyfru, tylko wielki znak przekreślenia, obok data i godzina. W porównaniu z drobnym, niemal trudnym do odczytania bez lupy pismem, znak był nieproporcjonalnie duży.


– Czy to ma oznaczać odstęp? – spytała.

– Może. A może to jest cztery. Jeżeli zgodnie z punktem trzy program nie zostanie skasowany, dojdzie właśnie do czegoś takiego.

– W takim razie musimy odnaleźć dziadka do południa.

– Tak, koniecznie.

– Ile zostało jeszcze czasu? – zapytała. – Do tego końca świata?

– Trzydzieści sześć godzin – odparłem. – Nie musiałem patrzeć na zegarek. Przez ten czas ziemia wykona półtora obrotu. Dwa razy ukaże się poranne, a raz popołudniowe wydanie gazet. Dwa razy zadzwonią budziki, a mężczyźni dwa razy się ogolą. Szczęśliwcy odbędą dwa, a może trzy stosunki. Trzydzieści sześć godzin to właśnie tylko tyle. Zakładając, że człowiek żyje przeciętnie siedemdziesiąt lat, trzydzieści sześć godzin to jedna z siedemnastu tysięcy trzydziestu trzech części tego czasu. I po tych trzydziestu sześciu godzinach nastąpi koniec świata.

– Co teraz?

Znalazłem środek przeciwbólowy w apteczce obok szafki, połknąłem go, popijając wodą z manierki i założyłem plecak.

– Schodzimy – zadecydowałem.

Загрузка...