18 Jak pług rozcina ziemię

Rand obejmował saidina przez czas tylko tak długi, by rozwiązać zabezpieczenia, jakie splótł w jednym z rogów przedsionka, a potem podniósł małą, ozdobioną srebrem filiżankę, i powiedział:

— Jeszcze herbaty. — Lews Therin zamruczał gniewnie gdzieś w głębi jego głowy.

Rzeźbione fotele, ciężkie od pozłoty, stały w dwu szeregach po obu stronach Wschodzącego Słońca, szerokiego na dwa kroki i osadzonego w wypolerowanej, kamiennej posadzce, a oprócz nich na niewielkim podwyższeniu pyszniło się wysokie krzesło z taką ilością złoceń, iż wyglądało na odlane z litego metalu. Mimo to Rand siedział ze skrzyżowanymi nogami na kobiercu rozwiniętym na tę właśnie okazję. Zielone i złote nitki, z których go utkano, splatały się we wzór taireniańskiego labiryntu. Trzej wodzowie klanów, usadowieni naprzeciwko, z pewnością poczuliby się urażeni, gdyby przyjął ich, zasiadając na swoim tronie, nawet wówczas, gdyby im również zaproponował podobne siedziska. Oni stanowili kolejny labirynt, splątany z motywacji i woli, który pokonywać należało z najwyższą ostrożnością. Był odziany w samą koszulę z podwiniętymi rękawami, odsłaniającymi czerwono-złote Smoki, oplecione wokół przedramion i połyskujące metalicznie. U nich identyczny symbol, na jednym tylko z przedramion, ukrywał się pod rękawem cadin’sor. Być może przypominał im w ten sposób, kim jest — że również przeszedł przez Rhuidean i przeżył, w odróżnieniu od tylu innych — a być może wcale nie. Być może.

Niewiele można było wyczytać z ich twarzy, kiedy obserwowali Meranę wyłaniającą się z kąta, w którym została odgrodzona od Źródła. Pomarszczone oblicze Janwina równie dobrze mogło być postarzałą rzeźbą w drewnie, jednak zawsze przecież tak wyglądało, a jeśli nawet jego błękitnoszare oczy zdawały się ciskać gromy, to również nie było w tym nic niezwykłego. Nawet jego włosy przypominały skłębione, burzowe chmury. Był jednak mężczyzną, którego trudno wyprowadzić z równowagi. Indirian i jednooki Mandelain wyglądaliby na całkiem zatopionych w myślach, gdyby nie spojrzenia nie mrugających oczu, podążające w ślad za nią. Lews Therin nagle ucichł, jakby on również patrzył oczami Randa.

Pozbawione śladów upływu lat rysy twarzy Merany zdradzały jeszcze mniej niźli oblicza wodzów klanów. Podkasawszy swe bladoszare spódnice, uklękła obok Randa i podniosła dzbanek z herbatą. Wykonano go w kształcie masywnej, srebrnej kuli, jakby skąpanej w złocie, z panterami w roli nóżek i ucha oraz jeszcze jedną przykucniętą na pokrywce. Musiała użyć obu dłoni, żeby go unieść; drżały nieznacznie, gdy napełniała filiżankę Randa. Całą swoją postawą dawała do zrozumienia, że robi to, bo tak jej się podoba, z powodów tylko jej znanych, których żaden z obecnych nawet nie potrafiłby pojąć — sposób, w jaki się zachowywała, bardziej jeszcze jednoznacznie oznajmiał im, kim właściwie jest, niźli charakterystyczne oblicze Aes Sedai. Dobry czy zły znak?

— Nie pozwalam im przenosić bez specjalnej zgody — powiedział. Wodzowie klanów zachowali milczenie. Merana wstała, a potem po kolei klękała obok każdego z nich. Mandelain przykrył swoją filiżankę wielką dłonią, dając do zrozumienia, że nie chce więcej. Dwaj pozostali podsunęli swoje naczynia; błękitnoszare i zielone oczy wpatrywały się w nią z równym natężeniem. Co widzieli? Co jeszcze mógłby zrobić?

Odstawiła ciężki dzbanek na masywną tacę z uchwytami w kształcie panter, ale nie podniosła się z kolan.

— Czy mój lord Smok potrzebuje mnie jeszcze?

Jej głos mógłby stanowić wzorzec opanowania, ale gdy gestem nakazał jej wrócić do kąta, palce smukłych dłoni zacisnęły się przelotnie na fałdach spódnic. Jednak powodem tego mógł być fakt, że odwracając się, stanęła na chwilę twarzą w twarz z Dashivą i Narishmą. Dwaj Asha’mani — ściśle rzecz biorąc, Narishma wciąż był tylko żołnierzem, co dawało mu najniższą rangę wśród Asha’manów; w jego kołnierzu próżno byłoby szukać Smoka lub choćby miecza — stali spokojnie między dwoma wysokimi zwierciadłami w złotych ramach, których cały szereg zdobił ściany. Przynajmniej młodszy z mężczyzn na pierwszy rzut oka wyglądał na spokojnego. Z kciukami zaciśniętymi na pasie, całkowicie ignorował Meranę, a i Randowi oraz Aielom nie poświęcał wiele więcej uwagi, wystarczyło jednakże przyjrzeć mu się z bliska, by dostrzec, że jego ciemne, nazbyt nieco rozszerzone źrenice ani na chwilę nie nieruchomieją, jakby w każdej chwili spodziewał się gromu z jasnego nieba. Któż zresztą mógłby rzec, że coś takiego się nie zdarzy? Dashiva miał taką minę, jakby bujał w obłokach; poruszał bezdźwięcznie ustami i mrugał oczyma, których spojrzenie wbite było w przestrzeń.

Kiedy Rand spojrzał na Asha’manów, Lews Therin warknął coś niezrozumiale, jednak to Meranie najwięcej uwagi poświęcał ten mężczyzna w jego głowie.

“Tylko głupiec wyobraża sobie, że lwa i kobietę można oswoić”.

Rand, zirytowany, zdławił głos do przytłumionego pomruku. Lews Therin zapewne zdolny byłby złamać jego wolę, ale nie bez trudu. Pochwycił saidina i splótł na powrót zabezpieczenia nie pozwalające Meranie usłyszeć, o czym rozmawiają. Wypuścił Źródło, czując jeszcze większą irytację z powodu tego posykiwania w jego głowie, tych kropel wody spadającej na palenisko. Echo rezonujące rytmicznie szaleńczą, odległą wściekłością Lewsa Therina.

Merana stała za barierą, której nie była w stanie ani poczuć, ani zobaczyć, z uniesioną wysoko głową i rękoma splecionymi na piersiach; można było pomyśleć, że szal wciąż spowija jej ramiona. Aes Sedai w całej krasie. Obserwowała i jego, i wodzów klanów, obrzucając chłodnym spojrzeniem jasnobrązowych oczu nakrapianych żółtymi plamkami.

“Nie wszystkie moje siostry zdają sobie sprawę, jak bardzo cię potrzebujemy” — powiedziała mu rankiem w tej samej komnacie — “ale wszystkie, które przysięgły, zrobią wszystko, o co poprosisz, a co nie pogwałci Trzech Przysiąg”.

Właśnie się obudził, kiedy weszła do środka pod eskortą Sorilei. Żadna z nich w najmniejszej mierze nie wydawała się skonsternowana faktem, że on ma na sobie nocną koszulę i że zdążył zjeść dopiero kęs podanej mu na śniadanie kromki chleba.

“Dysponuję nieprzeciętnymi zdolnościami w dziedzinie negocjacji i medytacji. Moje siostry posiadają wiele innych umiejętności. Pozwól, byśmy ci służyły, jak przysięgałyśmy. Pozwól, bym ja ci służyła. Potrzebujemy cię, ale ty również do pewnego stopnia potrzebujesz nas”.

W jakimś kąciku umysłu czuł nigdy nie zanikającą obecność Alanny, jakby tam się ukrywała, zwinięta w kłębek. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak często płacze. Zabronił jej zbliżać się do siebie, o ile nie zostanie wezwana, albo choćby opuszczać własny pokój bez eskorty Panien — siostrom, które przysięgły mu posłuszeństwo, zeszłego wieczoru kazał przydzielić pokoje w Pałacu, aby móc je mieć na oku — ale właściwie od samego początku, od kiedy połączyła go ze sobą więzią zobowiązań, czuł łzy i bezbrzeżny smutek, szarpiące niczym kły drapieżnika. Czasami w mniejszym stopniu, czasami w większym, ale nigdy nie przestawały gryźć. Alanna również mówiła mu, że będzie potrzebował zaprzysięgłych sióstr, wręcz krzyczała to za nim w końcu, z czerwoną twarzą, zalaną strumieniami łez, zanim nie odwróciła się i nie uciekła. Ona też mówiła o służbie, chociaż wątpił, by przyszły jej do głowy czynności, jakie ostatnimi czasy wykonywała Merana. Być może jakiś rodzaj liberii uczyniłby sprawę bardziej oczywistą?

Wodzowie klanów patrzyli na obserwującą ich Meranę. Nic nie zdradzało ich myśli.

— Mądre powiedziały wam, jaka jest obecnie pozycja Aes Sedai — oznajmił bez ogródek Rand. Sorilea powiedziała mu, że wiedzą, jednak sam by się domyślił, choćby z braku zaskoczenia na ich twarzach, kiedy po raz pierwszy zobaczyli, jak Merana przybiega na zawołanie i kłania się. — Byliście świadkami, jak przyniosła tacę i nalała wam herbatę. Widzieliście, jak potem wycofała się, posłuszna moim poleceniom. Jeżeli chcecie, każę jej dla was zatańczyć. — Przekonanie Aielów, że nie jest tylko marionetką w rękach Aes Sedai, było tym, w czym najbardziej mogły mu pomóc siostry w tej chwili. Wszystkim im każe tańczyć, jeśli to się okaże konieczne.

Mandelain poprawił szaro-zieloną opaskę, zakrywającą pusty oczodół; zazwyczaj wykonywał ten gest, kiedy chciał się przez chwilę zastanowić. Gruba i wydatna blizna za skórzaną opaską sięgała połowy łysego już prawie czoła. Ostatecznie wygłosił stwierdzenie niewiele mniej bezpośrednie od tego, które padło z ust Randa.

— Niektórzy powiadają, że Aes Sedai jest w stanie zdobyć się na wszystko, aby otrzymać to, czego pragnie.

Indirian zmarszczył swe krzaczaste, siwe brwi, niemalże zatapiając nos w filiżance z herbatą. Wzrostu jak na Aiela średniego, niższy był od Randa o pół dłoni, jednak wszystko w nim wydawało się bardzo długie. Żar Pustkowia najwyraźniej wytopił zeń każdą zbędną uncję ciała i jeszcze kilka nadto. Miał wystające kości policzkowe, a oczy przypominały szmaragdy osadzone w grotach oczodołów.

— Nie lubię mówić o Aes Sedai. — Głęboki, dźwięczny głos, dobiegający z tej wychudzonej twarzy, zawsze zaskakiwał. — Co się stało, już się nie odstanie. Niech Mądre się nimi zajmują.

— Lepiej porozmawiajmy o tych psach Shaido — wtrącił Janwin łagodnym tonem, równie zaskakującym, jeśli się patrzyło na jego zapalczywe oblicze. — Za kilka miesięcy, w najgorszym razie nie dalej niż za pół roku, wszyscy Shaido będą martwi albo obróceni w gai’shain. — Tylko stąd, że jego głos był miękki, nie należało wnioskować, że odnosi się to również do niego samego. Pozostali pokiwali głowami; Mandelain uśmiechnął się głodnym uśmiechem.

Wciąż wydawali się nie przekonani. Kwestia Shaido stanowiła oficjalny powód do zwołania narady i bynajmniej nie traciła zupełnie znaczenia, nawet jeśli nie pozbawiona była znaczenia pierwszorzędnego. Na pewno nie była bez znaczenia — Shaido już od dawna sprawiali kłopoty — jednak w terminarzu Randa nie znajdowali się na tej samej stronie co Aes Sedai. Wiedział wszakże, że przysporzą mu dalszych, poważnych problemów. Trzem klanom, które przyłączyły się do Miagoma dowodzonych przez Timolana, znajdującym się już niedaleko Sztyletu Zabójcy Rodu, być może uda się dokonać tego, o czym mówił Janwin, ale pozostawali jeszcze ci, których nie można było zmienić w gai’shain ani też zabić.

— A co z Mądrymi? — zapytał.

Przez chwilę ich twarze były zupełnie nieodgadnione; nawet Aes Sedai nie potrafiły tego robić równie dobrze jak Aielowie. Fakt, że stanęli w obliczu Jedynej Mocy, nie przerażał ich, a przynajmniej w żaden sposób tego nie okazywali; Aielowie wierzyli, iż nikt nie zdoła uciec przed własną śmiercią, i nawet setka rozwścieczonych Aes Sedai nie potrafiłaby sprawić, by Aiel opuścił raz założoną zasłonę. Jednak kiedy dowiedzieli się, że Mądre wzięły udział w bitwie pod Studniami Dumai, przeżyli wstrząs tak wielki, jakby zobaczyli słońce wschodzące w nocy lub księżyc za dnia na tle nieba barwy krwistej czerwieni.

— Sarinde twierdzi, że prawie wszystkie Mądre pobiegną z algai’d’siswai — powiedział w końcu z wahaniem Indirian. Sarinde była Mądrą, która szła jego śladem od Czerwonych Źródeł, siedziby klanu Codarra. Chociaż być może “szła śladem” nie było tutaj właściwym określeniem; Mądre rzadko robiły coś takiego. W każdym razie większość Mądrych. Codarra, a także Shiande i Daryne miały się udać na północ razem z włóczniami. — Mądrymi Shaido... zajmą się... Mądre. — Usta wykrzywił mu niesmak.

— Wszystko się zmienia. — Głos Janwina był jeszcze bardziej łagodny niźli zazwyczaj. Wierzył, ale wierzyć nie chciał. Udział Mądrych w bitwie gwałcił normy równie stare jak sami Aielowie.

Mandelain z nadmierną ostrożnością odstawił filiżankę.

— Corehuin życzy sobie raz jeszcze zobaczyć Jair, zanim ten sen dobiegnie końca, ja zresztą również. — Podobnie jak Bael i Rhuarc, miał dwie żony; pozostali wodzowie mieli tylko po jednej, wszyscy z wyjątkiem Timolana, jednak owdowiały wódz rzadko pozostawał długo w stanie bezżennym. Mądre potrafiły o to zadbać.

— Czy ktokolwiek z nas zobaczy jeszcze słońce wschodzące ponad Ziemią Trzech Sfer?

— Mam taką nadzieję — powiedział Rand ostrożnie.

“Jak pług rozcina ziemię, tak on rozedrze ludzkie żywoty, a wszystko, co dotąd istniało, pożre ogień jego oczu. Przy każdym jego kroku grzmieć będą trąby bitewne, jego głosem posilać się będą kruki, na głowie zaś nosić będzie koronę mieczy”.

Proroctwa Smoka nie pozostawiały prawie żadnej nadziei na cokolwiek prócz zwycięstwa nad Czarnym, a i tutaj widziały niewielką jedynie szansę. Proroctwo Rhuidean, Proroctwo Aielów, głosiło, że zostaną przezeń zniszczeni. To przez niego ponure nastroje szerzyły się wśród klanów, a starodawne obyczaje bywały łamane. Nawet wyłączywszy Aes Sedai, nie należało się dziwić, że niektórzy wodzowe rozmyślali nad tym, czy dobrze postępują, idąc z Randem al’Thorem.

— Mam taką nadzieję.

— Obyś zawsze znalazł wodę i cień, Randzie al’Thor — oznajmił Indirian.

Po ich odejściu Rand siedział jeszcze czas jakiś bez ruchu, z wzrokiem wbitym w filiżankę, nie potrafiąc znaleźć żadnych odpowiedzi w wypełniającej ją ciemnej cieczy. Na koniec odstawił ją wreszcie obok tacy i odwinął rękawy. Merana nie spuszczała zeń spojrzenia czujnych oczu, jakby próbowała wyrwać z głowy jego myśli. I widać było po niej, że się niecierpliwi. Powiedział jej, że ma zostać w kącie do czasu, aż usłyszy głosy. Bez wątpienia teraz, kiedy już wodzowie odeszli, nie widziała najmniejszego powodu, dla którego miałaby w nim pozostać. Wyjść i spróbować dowiedzieć się, co zostało powiedziane.

— Czy uwierzycie, że oni sądzą, iż tańczę jak marionetka na sznurkach pociąganych przez Aes Sedai? — zapytał.

Młody Narishma wzdrygnął się. Był odrobinę starszy od Randa, a jednak wyglądał na chłopca młodszego o pięć, sześć lat. Spojrzał na Meranę, jakby sądził, że ona zna odpowiedź, a potem niespokojnie poruszył ramionami.

— Nie... nie wiem, Lordzie Smoku.

Dashiva zamrugał i przestał mamrotać do siebie. Przekrzywił głowę i w iście ptasi sposób spojrzał z ukosa na Randa.

— Czy ma to jakieś znaczenie, póki są posłuszni?

— To ma znaczenie — odparł Rand. Dashiva wzruszył ramionami, a Narishma zmarszczył czoło w namyśle; żaden najwyraźniej jeszcze nie rozumiał, jednak być może Narishmę było na to stać.

Kamienną posadzkę za tronem stojącym na podwyższeniu zaściełały rozrzucone mapy, zwinięte, złożone albo zwyczajnie rozpostarte tam, gdzie je zostawił. Czubkiem buta odsunął kilka na bok. Zbyt wiele tego, by zajmować się wszystkimi od razu. Północne Cairhien i góry zwane Sztyletem Zabójcy Rodu, okolice miasta. Illian i Równiny Maredo aż do Far Madding. Wyspa Tar Valon i wszystkie otaczające ją miasteczka i wioski. Ghealdan i fragment Amadicii. Zlewające się barwy w jego głowie. Lews Therin zajęczał i zaśmiał się w oddali, dalekim, szaleńczym mamrotaniem: “Zabij Asha’manów, zabij Przeklętych. Zabij siebie”. Alanna przestała płakać, skrywając szarpiący jego umysł smutek pod cienką powłoką gniewu. Rand przeczesał palcami włosy, przycisnął dłonie do skroni. Jak to jest, gdy nie ma się towarzystwa we własnej głowie? Nie potrafił już sobie przypomnieć.

Skrzydło wysokich drzwi otworzyło się i do środka weszła jedna z Panien pełniących straż na korytarzu. Riallin, z rozczochranymi, słomianorudymi włosami i uśmiechem dla każdego, naprawdę w jakiś sposób wyglądała na pulchną. W każdym razie jak na Pannę.

— Berelain sur Paendrag i Annoura Larisen chciałyby zobaczyć się z Car’a’carnem — oznajmiła. Jej głos przeszedł od tonów ciepłych i przyjacielskich przy wymawianiu pierwszego imienia do zimnych i pozbawionych wyrazu przy drugim, natomiast uśmiech na twarzy nie zmienił się nawet na jotę.

Rand westchnął i już otworzył usta, by je zaprosić, jednak Berelain nie czekała. Jak burza wpadła do środka; odrobinę spokojniejsza Annoura deptała jej po piętach. Aes Sedai westchnęła cicho na widok Dashivy i Narishmy, po czym spojrzała z ciekawością na stojącą w swoim kącie Meranę. Berelain nawet tamtych nie zauważyła.

— Jak mam to rozumieć, Lordzie Smoku? — zaczęła bez wstępów, wymachując listem, który posłał jej tego ranka. Przeszła przez całą długość komnaty i podetknęła mu go pod nos. — Dlaczego mam wracać do Mayene? Rządziłam dobrze w twoim imieniu, wiesz przecież. Nie byłam w stanie powstrzymać Colavaere przed wstąpieniem na tron, ale przynajmniej nie pozwoliłam jej zmienić praw, które ustanowiłeś. Dlaczego mam zostać odesłana? I dlaczego informuje się mnie o tym listownie? Zamiast powiedzieć mi to w oczy. Tylko w liście, podziękowania za dobrą służbę i oddalenie, jak urzędnika, który skończył już pobierać podatki.

Nawet bezgranicznie rozwścieczona, Pierwsza z Mayene była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie Rand w życiu spotkał. Czarne włosy spływały jej na ramiona lśniącymi falami, otaczając twarz, na którą zapatrzyłby się nawet ślepy. Mężczyzna łatwo mógł utonąć w jej ciemnych oczach. Tego dnia włożyła lśniące, srebrne jedwabie, tak obcisłe, że stosowne raczej dla przyjmowania kochanka w zaciszu komnat. Gdyby ta linia dekoltu była choć o włos niżej, nie mogłaby włożyć ich publicznie. Pisząc ten list, próbował sobie wmówić, że czyni tak dlatego, bo ma zbyt wiele do zrobienia i brakuje mu czasu na kłótnie z nią. Prawda była taka, że za bardzo lubił na nią patrzeć; z jakiegoś powodu zaczęło mu się wydawać, że to jest... no, może nie do końca złe, ale prawie.

Kiedy tylko się pojawiła, Lews Therin zrezygnował ze swoich wrzasków i zaczął cicho nucić, jak zawsze w obecności pięknej kobiety. Rand nagle zdał sobie sprawę, że miętosi palcami płatek swego ucha i przeżył prawdziwy wstrząs. Instynktownie rozumiał, że jest to coś, co Lews Therin robił bez namysłu, podobnie jak nucenie. Gwałtownie opuścił rękę, jednak już po chwili, jakby wiedziona własną wolą, dłoń znów ruszyła do ucha.

“Żebyś sczezł, to moje ciało!” — Myśl przypominała warknięcie. — “Moje”.

Lews Therin, zaskoczony i zmieszany, przestał nucić; bez jednego słowa martwy człowiek wycofał się, skrywając w najgłębszych cieniach umysłu.

Milczenie Randa odniosło skutek. Berelain opuściła dłoń, w której trzymała list, a jej gniew nieco osłabł. Odrobinę. Ze spojrzeniem wbitym w jego oczy, wciągnęła głęboki oddech, który sprawił, że Rand poczerwieniał.

— Mój Lordzie Smoku.

— Dobrze wiesz, dlaczego — uciął. Samo patrzenie w jej oczy nie było łatwe. Dziwne, ale nagle dotarło do niego, że żałuje, iż Min nie ma w pobliżu. Bardzo dziwne. Jej widzenia na nic by się nie przydały w tej sytuacji. — Kiedy tego ranka wróciłaś ze swojej wizyty na statku Ludu Morza, w doku czekał na ciebie człowiek z nożem.

Berelain z pogardą pokręciła głową.

— Nie zdołał podejść bliżej niż na trzy kroki. Towarzyszyło mi dwunastu żołnierzy Skrzydlatej Gwardii i lord kapitan Gallenne. — Nurelle dowodził częścią Skrzydlatej Gwardii w bitwie pod Studniami Dumai, jednak to Gallenne dowodził całością jej sił. W mieście miała ich jeszcze ośmiuset, nie licząc tych, którzy wrócili z Nurelle. — Spodziewasz się, że podkulę ogon, bo ktoś chciał mi ukraść sakiewkę?

— Nie udawaj głupiej — warknął. — Kieszonkowiec, który nie przestraszył się dwunastu żołnierzy? — Jej policzki pokryły się purpurą; wiedziała, w porządku. Nie dał jej szans na protesty, wyjaśnienia, czy inne jeszcze głupstwa. — Dobraine powiedział mi, że już słyszał w Pałacu plotki, wedle których zdradziłaś Colavaere. Jej zwolennicy mogą się obawiać choćby szepnąć w mojej obecności, ale nie zawahają się przed wbiciem ci noża w plecy. — O Faile zresztą, wedle Dobraine, krążyły podobne plotki; tym również trzeba będzie się zająć. — Ale nie będą mieli szans, ponieważ wracasz do Mayene. Dobraine zastąpi cię tutaj, póki Elayne nie zasiądzie na Tronie Słońca.

Zadygotała, jakby oblał ją zimną wodą. Jej oczy rozwarły się groźnie. Był zadowolony, kiedy wreszcie przestała się go bać, ale teraz nie był już pewien, czy dobrze się stało. Już otwierała usta, by wybuchnąć, gdy Annoura lekko dotknęła jej ramienia. Odwróciła głowę. Wymieniły długie spojrzenia, a po chwili podniecenie Berelain osłabło. Wygładziła spódnice i żywo roztarła ramiona. Rand pośpiesznie umknął spojrzeniem.

Merana wahała się na skraju zabezpieczeń. Przez chwilę zastanawiał się, czy przypadkiem nie przeszła przez barierę, a potem nie wycofała — w jaki sposób mogłaby stać dokładnie w miejscu, w którym było coś, czego nie potrafiła wyczuć? Kiedy zobaczyła, jak odwraca głowę, zaczęła znowu się cofać, aż wreszcie prawie oparła się plecami o ścianę, na chwilę nawet nie spuszczając zeń wzroku. Wnioskując z wyrazu jej twarzy, gotowa byłaby chyba nalewać mu codziennie herbatę i to przez dziesięć lat z rzędu, żeby tylko wiedzieć, o czym mówiono.

— Mój Lordzie Smoku — powiedziała Berelain, uśmiechając się — wciąż jeszcze pozostaje kwestia Atha’an Miere. — Jej głos był słodki niczym miód; wygięcie ust nawet w kamieniu wzbudziłoby ochotę na pocałunek. — Mistrzyni Fal Harine nie spodoba się, jeśli zbyt długo będzie musiała czekać na swoim statku. Odwiedzałam ją już wielokrotnie. Ja potrafię zadbać o załagodzenie wszelkich nieporozumień, w odróżnieniu od lorda Dobraine, jak mi się zdaje. Uważam, że Lud Morza będzie ci zupełnie nieodzowny, niezależnie od tego, czy Proroctwa Smoka wspominają o nim, czy nie. Ty w każdym razie stanowisz kluczową figurę ich proroctw, chociaż wyraźnie nie mają ochoty zdradzić, na czym polega twoje znaczenie.

Rand zagapił się na nią. Dlaczego tak bardzo zależało jej na utrzymaniu tak trudnej posady, za którą nie otrzymała zbyt wielu podziękowań ze strony Cairhienian, i to jeszcze wcześniej, zanim jeden z nich spróbował ją zabić? Była władczynią, przyzwyczajoną do utrzymywania stosunków z innymi władcami i ambasadorami, nie zaś do ulicznych rzezimieszków i noży w ciemnościach. Czy słodkie, czy gorzkie, pragnienie przebywania obok Randa al’Thora nie było dla nikogo rzeczą dobrą. Pewnego razu sugerowała... no cóż, otwarcie mu się oddała... ale twarda rzeczywistość polegała na tym, że Mayene było niewielkim krajem, a Berelain posługiwała się urodą jak mężczyzna mieczem, aby uchronić swoje ziemie przed wchłonięciem przez potężnego sąsiada, czyli Łzę. No właśnie, chyba wreszcie pojął, o co chodzi.

— Berelain, nie wiem, co jeszcze mogę zrobić, by zagwarantować ci władzę nad Mayene, ale podpiszę każdy... — W głowie zawirowały mu kolorowe plamy, tak szaleńczo, że nie potrafił już więcej wykrztusić słowa. Lews Therin zachichotał.

“Kobieta, która rozumie niebezpieczeństwo i nie boi się, stanowi skarb, jakiego tylko głupiec by się pozbywał”.

— Gwarancje. — Ponury nastrój przegnał z jej twarzy wszelki ślad słodyczy, gniew rozgorzał znowu, tym razem zimny jak lód. Annoura szarpnęła Berelain za rękaw, ale tamta już nie zwracała na Aes Sedai uwagi. — Kiedy ja będę siedziała w Mayene z twoimi gwarancjami, inni będą ci służyć. Poproszą o nagrody i moja służba tutaj stanie się faktem zadawnionym i zatartym w pamięci, podczas gdy ich zasługi błyszczeć będą blaskiem nowości. Jeżeli Wysoki Lord Weiramon da ci Illian i poprosi w zamian o Mayene, cóż odpowiesz? Jeżeli da ci Murandy, Altarę i wszystkie ziemie aż do samego Oceanu Aryth?

— A czy będziesz mi służyć, jeżeli to wciąż będzie oznaczało rozstanie? — zapytał cicho. — Znikniesz z moich oczu, ale nie z moich myśli. — Lews Therin zaśmiał się znowu, w taki sposób, że Rand omal się nie zarumienił. Patrzenie na nią sprawiało mu przyjemność, jednak czasami rzeczy, o których myślał Lews Therin...

Berelain patrzyła na niego nieustępliwie, a w oczach Annoury widział niemalże rodzące się pytania, widział, jak tamta się głowi, które zadać najpierw.

Drzwi otworzyły się znowu, weszła Riallin.

— Przyszła Aes Sedai, chce się zobaczyć z Car’a’carnem. — Jej głos brzmiał równocześnie zimno i niepewnie. — Na imię ma Cadsuane Malaidhrin. — Do wnętrza, w ślad za nią, wsunęła się uderzająco przystojna kobieta; stalowosiwe włosy miała ujęte w kok i ozdobione złotymi wisiorami. Nagle wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko.

— Myślałam, że nie żyjesz — wykrztusiła bez tchu Annoura, której oczy omalże nie wyszły z orbit.

Merana skoczyła przez zabezpieczenia z wyciągniętymi naprzód rękami.

— Nie, Cadsuane! — krzyknęła. — Nie wolno ci go skrzywdzić! Nie wolno!

Rand poczuł gęsią skórkę, znak, że któraś w pomieszczeniu objęła saidara, być może nie tylko jedna, i odsuwając się jednym płynnym ruchem od Berelain, pochwycił Źródło, pozwalając, by wypełnił go saidin, czując, że przepełnia również Asha’manów. Oblicze Dashivy drgało nerwowo, kiedy popatrywał kolejno po twarzach Aes Sedai. Mimo wypełniającej go Mocy, Narishma obiema dłońmi chwycił rękojeść miecza i przyjął postawę zwaną Pantera na Drzewie, gotów w każdej chwili wyciągnąć broń z pochwy. Lews Therin warczał coś o zabijaniu i śmierci. Riallin uniosła zasłonę, równocześnie krzycząc coś, i nagle w komnacie było już kilkanaście Panien, z osłoniętymi twarzami i z włóczniami gotowymi do walki. Trudno się więc dziwić, że Berelain stała i obserwowała tę scenę z taką miną, jakby uważała, że wszyscy poszaleli.

Jak na kogoś, kto wywołał całe to zamieszanie, Cadsuane wydawała się zupełnie nieporuszona. Spojrzała na Panny i pokręciła głową; złote gwiazdy, księżyce i ptaki zakołysały się lekko.

— Próba wyhodowania przyzwoitych róż w północnym Ghealdan może się równać kuszeniu losu, Annoura — oznajmiła sucho — niemniej jednak nie jest równoznaczna ze śmiercią. Och, daj spokój, Merana, zanim kogoś wystraszysz. Naprawdę można by oczekiwać, że stałaś się nieco bardziej opanowana od czasu zrzucenia bieli nowicjuszki.

Merana otworzyła, ale zaraz potem zamknęła usta; wyglądała na całkowicie zbitą z tropu obrotem spraw. Podobnie jak Asha’mani, Rand jednak nie uwolnił saidina.

— Kim jesteś? — zapytał. — Z których Ajah? — Czerwona, wnioskując z reakcji Merany, ale Czerwona siostra wchodząca spokojnie w sam środek tego wszystkiego, sama, musiałaby chyba być odważna do szaleństwa. — Czego chcesz?

Spojrzenie Cadsuane spoczywało na nim jedynie przez chwilę, nie odpowiedziała. Merana znowu otworzyła usta, jednak w tym momencie siwowłosa spojrzała na nią, uniosła jedną brew i to było już wszystko. Merana naprawdę się zaczerwieniła, spuściła wzrok. Annoura wciąż patrzyła na przybyłą, takim wzrokiem, jakby zobaczyła ducha. Albo olbrzyma.

Cadsuane bez słowa przeszła przez komnatę, podchodząc do dwu Asha’manów, przy każdym kroku szeleszcząc rozciętymi spódnicami do konnej jazdy. Rand powoli zaczynał nabierać wrażenia, że zawsze porusza się w tak płynny, posuwisty sposób, z wdziękiem, lecz nie wykonując zbędnych ruchów i nie pozwalając, by cokolwiek stanęło jej na drodze. Spojrzenie Dashivy objęło całą jej sylwetkę; Asha’man wyszczerzył zęby. Chociaż patrzyła mu prosto w oczy, zupełnie zdawała się tego nie zauważać, podobnie jak ignorowała najwyraźniej dłonie Narishmy na rękojeści miecza, kiedy ujęła jego podbródek dłonią, przekrzywiła mu twarz najpierw w prawo, potem w lewo, zanim wreszcie odsunął się od niej.

— Cóż za śliczne oczy — wymruczała. Narishma niepewnie zamrugał, a wściekły grymas Dashivy zmienił się w uśmiech, ale tak paskudny, że jego poprzednia mina zdawała się w porównaniu z nim naprawdę miła.

— Nic nie rób — warknął Rand. Dashiva miał czelność spojrzeć na niego wściekle, zanim ponuro przyłożył dłoń do piersi w salucie Asha’manów. — Czego tu chcesz, Cadsuane? — ciągnął Rand. — Spójrz na mnie, żebyś sczezła!

Spojrzała, lekko zwracając głowę w jego stronę.

— A więc ty jesteś Rand al’Thor, Smok Odrodzony. Należało by sądzić, że nawet takie dziecko jak Moiraine mogło nauczyć cię trochę dobrych manier.

Riallin przełożyła włócznię z prawej dłoni do lewej, w której trzymała już tarczę, po czym zagadała do Panien w ich mowie. Choć raz żadna z nich nie śmiała się. Choć raz Rand był pewien, że nie opowiadają sobie żartów na jego temat.

— Uspokój się, Riallin — powiedział, unosząc dłoń. — Wszystkie się uspokójcie.

Cadsuane to również zignorowała i uśmiechnęła się do Berelain.

— A więc to jest twoja Berelain, Annoura. Jest jeszcze piękniejsza niż mówią. — Ukłon, jaki wykonała, pochylając głowę, należało uznać za całkiem głęboki, ale nie było w tym nawet śladu hołdu. Tylko uprzejmość, nic więcej.

— Moja lady Pierwsza z Mayene, muszę pomówić z tym młodym człowiekiem i zatrzymam też twoją doradczynię. Słyszałam, że masz tu rozliczne obowiązki. Nie chciałabym ci przeszkadzać w ich wypełnianiu. — To była wprost wyrażona odprawa, bardziej jednoznaczne mogło być chyba tylko pokazanie drzwi.

Berelain skłoniła z wdzięcznością głowę, potem spokojnie odwróciła się do Randa i rozpostarła spódnice w ukłonie tak głębokim, że zaczął się obawiać, czy przypadkiem nie pozbawi on jej stroju resztek przyzwoitości.

— Lordzie Smoku — powiedziała, nadając swym słowom osobliwe brzmienie — proszę cię o pozwolenie udania do swoich obowiązków.

Ukłon, jakim Rand obdarzył ją w odpowiedzi, nie dorównywał jej gestowi.

— Bardzo proszę, moja lady Pierwsza, niech się stanie wedle twej woli. — Wyciągnął dłoń, chcąc pomóc jej się podnieść. — Mam nadzieję, że weźmiesz pod uwagę moją propozycję.

— Mój Lordzie Smoku, będę służyć ci gdziekolwiek i jakkolwiek zechcesz. — Jej głos znowu ociekał słodyczą. Na użytek Cadsuane, jak przypuszczał. Z pewnością na jej twarzy nie było śladu uwodzicielskiego wyrazu, jedynie zdecydowanie. — Pamiętaj o Harine — dodała szeptem.

Kiedy już drzwi zamknęły się za Berelain, Cadsuane powiedziała:

— Zawsze miło obserwować dzieci zajęte zabawą, nieprawdaż, Merano? — Merana wytrzeszczyła oczy; jej spojrzenie przeskoczyło z Randa na siwowłosą siostrę. Annoura wyglądała tak, jakby trzymała się na nogach tylko siłą woli.

Większość Panien opuściła komnatę razem z Berelain; najwyraźniej doszły do wniosku, że nie będzie żadnego zabijania, jednak Riallin i dwie jeszcze pozostały przy drzwiach, z wciąż osłoniętymi twarzami. To mógł być zbieg okoliczności, ale przypadało po jednej na każdą Aes Sedai. Dashiva również zdawał się sądzić, że wszelkie niebezpieczeństwo minęło. Oparł się o ścianę z jedną nogą wysuniętą naprzód i zaplecionymi rękoma; usta poruszały mu się bezgłośnie, z pozoru tylko obserwował Aes Sedai.

Narishma zwrócił ku Randowi pytające spojrzenie spod zmarszczonych brwi, ale ten tylko pokręcił głową. Kobieta z rozmysłem starała się go sprowokować. Pytanie jednak brzmiało, po co prowokować człowieka, który bez większego wysiłku mógł ją ujarzmić albo zabić? Lews Therin mruczał to samo:

“Dlaczego? Dlaczego?”

Rand wszedł na podwyższenie, wziął Berło Smoka z tronu i usiadł na nim, czekając na rozwój wydarzeń. Ta kobieta nie wyprowadzi go z równowagi.

— Raczej zdobnie, co sądzisz? — powiedziała Cadsuane do Annoury, rozglądając się dookoła. Pomijając już wszystkie inne złocenia, szerokie pasy złota biegły po ścianach komnaty, otaczając lustra, gzymsy zaś stanowiły niemalże dwie stopy litej złotej łuski. — Nigdy nie wiedziałam, czy to Tairenianie, czy Cairhienianie potrafią bardziej przesadzić z brakiem smaku, jednak przy obu ludzie z Ebou Dar albo nawet Druciarze spłonęliby rumieńcem. Czy to taca z herbatą? Spróbowałabym odrobinę, jeśli jest świeża i gorąca.

Rand przeniósł strumień Mocy, podniósł tacę, na poły oczekując, że metal zaraz skoroduje od skazy, a potem pchnął ją w powietrzu w stronę trzech kobiet. Merana przeniosła dodatkowe filiżanki, cztery świeże wciąż stały na tacy. Napełnił je, odstawił dzbanek i czekał. Taca zawisła w powietrzu, podtrzymywana tylko saidinem.

Trzy bardzo różne z wyglądu kobiety i trzy całkowicie odmienne reakcje. Annoura spojrzała na tacę tak, jakby był to zwinięty jadowity wąż, nieznacznie pokręciła głową i cofnęła się o krok. Merana wciągnęła głęboki oddech i powolnym ruchem wzięła filiżankę do ręki, która lekko drżała. Wiedząc, że mężczyzna potrafi przenosić, a być zmuszoną obserwować efekty jego zdolności na własne oczy, to jednak nie to samo. Cadsuane natomiast zwyczajnie schwyciła uszko filiżanki i z miłym uśmiechem wciągnęła do nozdrzy woń napoju. Nie miała możności stwierdzić, który z mężczyzn nalał herbatę, jednak spojrzała ponad swą filiżanką prosto na Randa, siedzącego z nogą przerzuconą przez oparcie fotela.

— To było niezłe, chłopcze — powiedziała. Panny wymieniły zdumione spojrzenia ponad zasłonami.

Rand drgnął. Nie. Nie sprowokuje go. Tego właśnie chciała, niezależnie od powodów, ale to jej się z pewnością nie uda.

— Powtórzę raz jeszcze moje pytanie — powiedział. Dziwne, że jego głos potrafi być taki opanowany; wewnątrz był bardziej rozpalony niźli najgorętsze ognie saidina. — Czego chcesz? Odpowiedz albo wyjdź. Przez drzwi lub przez okno, wybór należy do ciebie.

Ponownie Merana spróbowała się odezwać i znowu Cadsuane uciszyła ją, tym razem machnięciem dłoni, oczu bowiem wciąż nie odrywała od Randa.

— Zobaczyć się z tobą — odparła spokojnie. — Jestem Zieloną Ajah, nie Czerwoną, ale noszę szal dłużej niźli którakolwiek z żyjących obecnie sióstr i widziałam na własne oczy więcej przenoszących mężczyzn niźli cztery kobiety wybrane spośród Czerwonych, być może nawet więcej niźli dowolna dziesiątka. Nie chodzi o to, że zajmowałam się ich ściganiem, rozumiesz, najwyraźniej jednak mam nosa. — Spokojnie, jak kobieta przyznająca się, że raz czy dwa w życiu była na targowisku. — Niektórzy walczyli do samego nędznego końca, wrzeszcząc i wierzgając nawet po tym, jak już zostali odgrodzeni tarczą i spętani. Niektórzy płakali i błagali, proponując złoto, cokolwiek, swe własne dusze, aby tylko nie brać ich do Tar Valon. Inni płakali z ulgą, pokorni niczym baranki, wdzięczni, że mają wreszcie wszystko za sobą. Światłość jedna wie, że w końcu wszyscy płakali. Na koniec nie zostaje im już nic prócz łez.

Żar przepełniający jego wnętrze skumulował wybuch gniewu. Taca i masywny dzbanek przemknęły przez komnatę, roztrzaskując z donośnym łoskotem zwierciadło, a potem odskakując od ściany ulewą strzaskanego szkła, wśród którego migotał na poły spłaszczony dzbanek; zgięta w pół taca potoczyła się po posadzce. Wszyscy podskoczyli, z wyjątkiem Cadsuane. Rand zeskoczył z podwyższenia, ściskając Berło Smoka tak mocno, że aż mu pobielały kłykcie.

— Czy chcesz mnie w ten sposób przestraszyć? — warknął. — Czy oczekujesz, że będę błagał, albo że będę wdzięczny? Mam płakać? Aes Sedai, mogę zacisnąć swą dłoń i zmiażdżyć cię. — Wzniesiona do góry ręka aż drżała od przepełniającej go wściekłości. — Merana doskonale wie, dlaczego powinienem to zrobić. Światłość jedna wie, dlaczego tego nie czynię.

Kobieta spojrzała na zniszczone przybory do herbaty, jakby wciąż jeszcze miała do dyspozycji cały czas, jaki został w świecie.

— Teraz już wiesz — powiedziała na koniec, spokojna jak zawsze — że znam twoją przyszłość i twoją teraźniejszość. Cała łaska Światłości nie znaczy nic wobec mężczyzny, który potrafi przenosić. Niektórzy widząc to, wierzą, iż Światłość odrzuca takich mężczyzn. Ja tak nie myślę. Czy zacząłeś już słyszeć głosy?

— O co ci chodzi? — zapytał powoli. Czuł, jak Lews Therin wytęża słuch.

Znowu poczuł mrowienie na skórze i sam też omal nie przeniósł, ale stało się to tylko, że dzbanek uniósł się z posadzki i pofrunął w powietrzu do Cadsuane, a potem zawisł, obracając się powoli, by mogła mu się dobrze przyjrzeć.

— Niektórzy mężczyźni potrafiący przenosić zaczynają w pewnym momencie słyszeć głosy. — Mówiła niemalże nieobecnym głosem, spod zmarszczonych brwi wpatrując się w pogiętą masę srebra i złota. — Jest to element władającego nimi szaleństwa. Głosy przemawiające do nich, mówiące im, co mają zrobić. — Dzbanek sfrunął delikatnie pod jej stopy. — Czy słyszałeś już głosy?

Ku zaskoczeniu wszystkich, Dashiva wybuchnął dzikim śmiechem; ramiona drżały mu gwałtownie. Narishma oblizał wargi; być może nawet nie bał się stojącej przed nim kobiety, ale obserwował ją czujnie niczym skorpion.

— To ja będę zadawał pytania — zdecydowanie oznajmił Rand. — Najwyraźniej się zapominasz. Ja jestem Smokiem Odrodzonym.

“Ty przecież jesteś rzeczywisty, nieprawdaż?”-zastanowił się. Odpowiedź nie padła. — “Lewsie Therinie?” — Czasami tamten człowiek nie odpowiadał, jednak obecność Aes Sedai zawsze go przywabiała. — “Lewsie Therinie?”

Nie był szalony; ten głos istniał naprawdę. Nie był tylko tworem wyobraźni. Z pewnością nie był zwiastunem szaleństwa. Nagłe pragnienie, by się roześmiać, nie sprawiło mu ulgi.

Cadsuane westchnęła.

— Jesteś młodym mężczyzną, który ma niewielkie pojęcie o tym, dokąd zmierza albo co go czeka. Wyglądasz na przemęczonego. Być może powinniśmy porozmawiać dopiero wtedy, gdy trochę odpoczniesz. Czy będziesz się sprzeciwiał, jeśli zajmę odrobinę czasu Meranie i Annourze? Żadnej z nich nie widziałam już od dawna.

Rand zagapił się na nią. Wtargnęła do środka, obrażała go, groziła mu, ostrożnie dała do zrozumienia, że wie o głosie w jego głowie, a teraz chciała zwyczajnie odejść, by porozmawiać z Meraną i Annourą?

“Może to ona oszalała?”

Wciąż żadnej odpowiedzi od Lewsa Therina. Przecież był rzeczywisty. Był!

— Odejdź — powiedział. — Odejdź i... — Nie był szalony. — Wszyscy się wynoście! Precz!

Dashiva zamrugał, patrząc na niego z ukosa, potem wzruszył ramionami i poszedł w stronę drzwi. Cadsuane uśmiechnęła się w taki sposób, że na poły oczekiwał, iż znowu nazwie go miłym chłopcem, potem ujęła pod ramiona Meranę oraz Annourę i popchnęła je w kierunku Panien, które już opuściły zasłony i patrzyły teraz, niepewne, co począć. Narishma również spojrzał na niego, zawahał się, póki Rand nie wykonał zdecydowanego gestu dłonią. Wreszcie wszyscy zniknęli i został sam. Sam.

Cisnął Berłem Smoka przed siebie. Ostrze włóczni utknęło, drżąc, w oparciu jednego z foteli; zdobiący chwost zakołysał się miarowo.

— Nie oszalałem — powiedział do przestrzeni pustego pomieszczenia. Lews Therin mówił mu rozmaite rzeczy; nigdy nie zdołałby się wydostać ze skrzyni Galiny, gdyby nie prowadził go głos martwego człowieka. Ale zaczął używać Mocy, zanim po raz pierwszy usłyszał ten głos; sam wymyślił, jak przywołać błyskawicę, ciskać ogniem i zbudować twór, który zabił setki Trolloków. Ale przecież to znowu mógł być Lews Therin, podobnie jak wspomnienia o wspinaniu się na drzewa w śliwkowym sadzie, o wkraczaniu do Komnaty Sług, oraz wiele innych, które zupełnie bez udziału świadomości pojawiały się w jego głowie. Może jednak te wspomnienia były całkowicie fałszywe, szalone sny szalonego umysłu, podobnie jak sam głos.

Przyłapał się na tym, że spaceruje i nie może się zatrzymać. Czuł się tak, jakby coś nakazywało mu się poruszać, bo w przeciwnym razie rozszarpią go skurcze mięśni.

— Nie oszalałem — dyszał. Jeszcze nie. — Nie... — Słysząc odgłos otwieranych drzwi, odwrócił się, z nadzieją, że to Min.

To jednak znowu była Riallin; podtrzymywała niską, krępą kobietę w ciemnoniebieskiej sukni, z włosami niemalże całkowicie pokrytymi siwizną i z otępieniem na twarzy. Wynędzniałej twarzy o zaczerwienionych oczach.

Chciał już kazać im odejść, żeby zostawiły go samego. Samego. Czy był sam? Czy Lews Therin to tylko sen? Gdyby tylko zostawiły go... Idrien Tarsin była przełożoną szkoły, którą założył tu w Cairhien, kobietą tak praktycznie nastawioną do świata, że czasami wątpił, czy ona wierzy w Jedyną Moc, skoro nie może jej ani zobaczyć, ani dotknąć. Cóż mogło sprawić, że znalazła się w tak opłakanym stanie?

Zmusił się, aby na nie spojrzeć. Szalony czy nie, samotny czy nie, nie było nikogo, kto mógłby zrobić to, co musiało zostać zrobione. Choćby ten drobny obowiązek. Cięższy niż góra.

— O co chodzi? — zapytał, starając się nadać głosowi tak delikatne brzmienie, jak tylko umiał.

Idrien niespodziewanie wybuchnęła łzami i chwiejnie podeszła bliżej, a potem osunęła się na jego pierś. Kiedy doszła do siebie na tyle, by móc opowiedzieć całą historię, Rand poczuł, że jemu również łzy napływają do oczu.

Загрузка...