35 W lesie

Usadowiona ze skrzyżowanymi nogami na łożu, Min przyglądała się Randowi, który w samej tylko koszuli grzebał w czeluściach ogromnej, inkrustowanej kością słoniową szafy. Jak on może spokojnie spać w tej komnacie, wśród tych wszystkich mebli, tak czarnych i ciężkich? Zupełnie rozkojarzona, niejasno rozważała pomysł, by wszystko stąd wynieść i zastąpić takimi meblami, jakie sobie upodobała w Caemlyn — rzeźbione i lekko pozłacane, do tego można by dodać jasne draperie i lny, które rozświetliłyby całość. Dziwne, dotychczas nigdy nie zwracała szczególnej uwagi na meble czy dekoracyjne tkaniny. Z pewnością jednak ten gobelin — utkany na pamiątkę jakiejś bitwy — wyobrażający osamotnionego wojownika z mieczem w dłoni, osaczonego przez wrogów, którzy lada chwila go pokonają... będzie musiał stąd zniknąć.

Na powrót zwróciła uwagę na samego Randa.

W jego oczach barwy błękitu poranka było tyle skupienia... I te plecy... takie barczyste, że aż rozsadzały śnieżnobiałą koszulę, gdy się odwracał, żeby sięgnąć do wnętrza szafy. Miał też nad wyraz zgrabne nogi i cudownie kształtne łydki, doskonale uwydatnione w ciemnych, ciasno opiętych spodniach i wysokich butach z cholewami. Od czasu do czasu krzywił się, przeczesując palcami ciemnorude włosy, żadne szczotkowanie nie mogło doprowadzić ich do porządku, zawsze skręcały się lekko za uszami i nad karkiem. Wcale nie zaliczała się do tych głupich kobiet, które razem z sercem rzucają do stóp mężczyzny swój mózg. Po prostu czasami, będąc blisko niego, okazywało się, że trochę jej trudno trzeźwo myśleć. Ot, i wszystko.

Jeden po drugim wynurzały się z szafy kolejne kaftany z haftowanego jedwabiu i lądowały na posadzce, tam gdzie już leżał kaftan, który Rand włożył z okazji wizyty u Ludu Morza. Ciekawe, czy dalsze negocjacje potoczą się w miarę pomyślnie, skoro nie będzie uczestniczył w nich ta’veren? Och, gdyby chociaż miała jakieś konkretne widzenie związane z Ludem Morza. Wokół Randa — jak zwykle, kiedy na niego patrzyła — migotały kolorowe aury i wizje, przeważnie jednak ulatywały zbyt szybko, by dało się je wyraźnie dostrzec. Prócz jednej, wszystkie były pozbawione znaczenia. Ta jedna wizja pojawiała się i znikała niemal sto razy dziennie, ogarniając również Mata albo Perrina, jeśli któryś z nich był akurat obecny. I niekiedy również inne osoby. Nad głową Randa czaił się wielki cień połykający maleńkie, podobne świetlikom iskierki, które wpadały doń całymi tysiącami, jakby usiłowały wypełnić sobą mrok. Dziś iskierki migotały nieprzeliczalnymi dziesiątkami tysięcy, ale również i cień zdawał się większy. Wizja, z jakiegoś nie wyjaśnionego powodu, symbolicznie obrazowała bitwę Randa z Cieniem, jednak on sam nigdy nie chciał poznać jej wyniku. Z drugiej strony, choć nie była tego do końca pewna, wydawało się jej, że Cień zwyciężał, w większym lub mniejszym zakresie jednak zwyciężał. Odetchnęła z ulgą, gdy spostrzegła, że wizja znika.

Leciutkie ukłucie poczucia winy sprawiło, że poprawiła swoją siedzącą pozycję na łożu. Tak naprawdę wcale nie skłamała, kiedy ją spytał o te widzenia, które przemilczała. Wcale nie. Po co mu mówić, że prawdopodobnie poniesie porażkę, jeśli nie będzie przy nim pewnej kobiety, która nieodwołalnie umarła? I bez tego zbyt łatwo dopadały go ponure nastroje. Musiała go podnieść na duchu, sprawić, by sobie przypomniał, co to śmiech. Tyle że...

— Moim zdaniem to nie jest dobry pomysł, Rand. — Niewykluczone, że mówiąc to, popełniła błąd. Mężczyźni to pod wieloma względami dziwne istoty; w jednej chwili przyjmują rozsądne rady, w następnej robią coś zgoła przeciwnego. I to całkiem rozmyślnie, jak się zdawało. Mimo wszystko czuła... że powinna się opiekować... tym mężczyzną, o ileż od niej wyższym i silniejszym fizycznie: mógłby ją zapewne jedną ręką unieść do góry. I to wcale nie przenosząc Mocy!

— To wspaniały pomysł — upierał się, ciskając na posadzkę niebieski kaftan ze srebrnymi haftami. — Jestem ta’veren i akurat dzisiaj to wydaje się działać na moją korzyść. — Tym razem na posadzce wylądował zielony kaftan ze złotym haftem.

— A czy zamiast tego, nie wolałbyś znowu mnie pocieszyć?

Wpatrzony w nią, zastygł w miejscu, trzymając w dłoni czerwony kaftan zdobiony srebrem, o którym jakby nagle zapomniał. Miała nadzieję, że się nie zaczerwieniła. “Pocieszyć. Skąd mi się w ogóle wziął ten wymysł?”, zastanowiła się w duchu. Ciotki, które ją wychowały, były kobietami delikatnymi i życzliwymi, i gdy chodziło o właściwe zachowanie, kierowały się niezłomnymi zasadami. Ganiły ją za to, że nosi spodnie, ganiły za to, że pracuje w stajni, które to zajęcie ona wprost uwielbiała, ponieważ dzięki niemu miała kontakt z końmi. Nie trzeba było szczególnie się zastanawiać, co one by sobie pomyślały o “pocieszaniu” człowieka, któremu nie była poślubiona. Gdyby się dowiedziały, to pokonałyby całą drogę od Baerlon, żeby obedrzeć ją ze skóry. I jego też, bez wątpienia.

— Ja... muszę być w ciągłym ruchu, dopóki wciąż mam pewność, że to działa — powiedział powoli, po czym jakby trochę szybciej odwrócił się z powrotem w stronę szafy. — O, ten może być! — wykrzyknął, wyciągając prosty kaftan z zielonej wełny. — Nie miałem pojęcia, że jeszcze tu jest.

Był to ten sam kaftan, w którym wrócił spod Studni Dumai. Zauważyła, że na samo wspomnienie zadrżały mu dłonie. Starając się, by to wyglądało jak najbardziej normalnie, wstała, podeszła do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję, a potem jeszcze wtuliła głowę w jego pierś, gniotąc trzymany przez niego kaftan.

— Kocham cię — tyle tylko powiedziała. Czuła przez koszulę owalną, nie do końca wygojoną bliznę w lewym boku. Pamiętała, skąd się wzięła, jakby to było wczoraj. Pamiętała, jak leżał nieprzytomny i bliski śmierci, a ona tuliła go po raz pierwszy w życiu.

Wpił dłonie w jej plecy, ściskając ją co sił, dławiąc oddech, ale po chwili — niestety — odsunęli się od siebie. Wydało jej się, że mruknął pod nosem: “nieuczciwe”. Czyżby myślał o Ludzie Morza, kiedy go obejmowała? I słusznie, powinien. Merana wywodziła się z Szarych, ale o Ludzie Morza powiadano, że potrafił wycisnąć siódme poty nawet z mieszkańców Arad Doman. Powinien, ale... Miała ochotę kopnąć go w kostkę. Odsunął ją delikatnie i zaczął wdziewać kaftan.

— Rand — przestrzegła stanowczym tonem — nie możesz być pewien, że to będzie przynosiło rezultaty tylko dlatego, że tak się stało w przypadku Harine. Gdyby twoje zdolności ta’veren zawsze działały, to klękaliby przed tobą już wszyscy władcy i Białe Płaszcze na dokładkę.

— Jestem Smokiem Odrodzonym — odparł wyniosłym tonem — i dzisiaj mogę wszystko. — Podniósł pas z mieczem i zapiął go na biodrach na zwykłą mosiężną klamrę: pozłacany Smok dalej leżał na łożu. Potem naciągnął rękawice z cienkiej czarnej skóry, ukrywając złotogrzywe łby na wierzchach dłoni i czaple w ich wnętrzach. — Ale nie widać tego po mnie, nieprawdaż? — Rozłożył ręce, uśmiechając się. — Nie zorientują się, dopóki nie będzie za późno.

Zirytowana, niemal wyrzuciła ręce w górę.

— Na durnia też raczej nie wyglądasz. — I niech to sobie rozumie, jak chce. Tymczasem ten idiota spojrzał na nią z ukosa, jakby mimo wszystko się nie połapał. — Rand, wystarczy, że zobaczą Aiela i natychmiast albo rzucą się do ucieczki, albo ruszą do ataku. Skoro nie zabierasz żadnej Aes Sedai, to zabierz przynajmniej Asha’manów. Jedna strzała i nie żyjesz, czy jesteś Smokiem Odrodzonym, czy też pastuchem kóz!

— Jestem Smokiem Odrodzonym, Min — odrzekł z powagą. — I równocześnie ta’veren. Wyprawiamy się sami, tylko ty i ja. O ile zechcesz mi towarzyszyć, ma się rozumieć.

— Beze mnie nigdzie nie będziesz się wyprawiał, Randzie al’Thor. — Pohamowała się i nie dodała, że wcześniej potknie się o własne stopy, niż dopuści, by sami wybrali się na to spotkanie. Jego euforia była równie zatrważająca jak poranna ponura apatia. — Nanderze to się nie spodoba. — Nie wiedziała dokładnie, co zaszło między nim a Pannami, chyba coś naprawdę szczególnego, sądząc po tym, co widziała. Jednak wszelka nadzieja, że tym ostrzeżeniem być może go powstrzyma, zgasła, kiedy uśmiechnął się szelmowsko niczym mały chłopiec, który próbuje przechytrzyć własną matkę.

— Ona o niczym się nie dowie, Min. — Miał nawet triumfalny błysk w oku! — Stale to robię i jeszcze się nie zorientowały. — Wyciągnął ku niej dłoń, jakby się spodziewał, że zaraz podskoczy, bo tak jej kazano.

Nie było innego wyjścia, jak tylko poprawić zielony kaftan, w który była ubrana, zerknąć do stojącego lustra, żeby sprawdzić fryzurę — i ująć go za rękę. Problem polegał na tym, że naprawdę skoczyłaby, gdyby bodaj skinął palcem; zależało jej tylko na tym, by nigdy się tej jej gotowości nie domyślił.

W przedsionku otworzył bramę na złotym Wschodzącym Słońcu osadzonym w posadzce... a potem podała mu dłoń i pozwoliła się poprowadzić po zeschłych liściach zalegających poszycie lasu porastającego wzgórza. W oddali przemknął ptak rozjarzony czerwienią skrzydeł. Na gałęzi przysiadła wiewiórka, która zaszczekotała w ich stronę, machając futrzastym ogonkiem z białym końcem.

Ten las nie bardzo przypominał bory, które pamiętała z okolic Baerlonu; wokół Cairhien rosło niewiele lasów z prawdziwego zdarzenia. Większość drzew dzieliły przestrzenie czterech, pięciu, a nawet i dziesięciu kroków, wysokie drzewa skórzane i sosny, wyższe od nich dęby i jeszcze jakieś inne drzewa, których nie znała, porastały kotlinę, do której oboje trafili, i wspinały się w górę zbocza, zaledwie kilka piędzi dalej. Nawet poszycie zdawało się tutaj rzadsze, krzewy, pnącza i wrzosy płożyły się w nielicznych kępach, niekiedy zresztą wcale nie takich małych. I wszystko zbrązowiałe, zeschnięte. Wyjęła z rękawa chusteczkę obrzeżoną koronką i starła pot, który nagle wystąpił na jej twarzy.

— W którą stronę pójdziemy? — spytała. Po położeniu słońca sądząc, północ była tam, gdzie wznosiło się zbocze — w kierunku, który Min sama by obrała. Miasto powinno się znajdować w odległości siedmiu, może ośmiu mil w tamtą stronę. Jeżeli im szczęście dopisze, dojdą piechotą, nie napotykając po drodze żywej duszy. Albo jeszcze lepiej — biorąc pod uwagę jej buty na obcasach i teren, nie wspominając już o upale — Rand mógłby zrobić bramę, która zawiodłaby ich z powrotem do Pałacu Słońca. W pałacowych komnatach było mimo wszystko znacznie chłodniej.

Nim jednak zdążył odpowiedzieć, usłyszeli szelest poszycia i trzaski łamanych gałęzi — ktoś zbliżał się w ich stronę. Wkrótce zobaczyli jeźdźca na długonogim siwym wałachu z uzdą i wędzidłem obrzeżonymi kolorowymi frędzlami — Cairhieniankę, niską i szczupłą, w ciemnogranatowej, niemalże czarnej, jedwabnej sukni do konnej jazdy, z poziomymi cięciami od szyi aż po kolana, wypełnionymi czerwoną, zieloną i białą tkaniną. Pokryta potem twarz nie ujmowała niczego jej bladej, jakby woskowej urodzie, nie przyćmiewając wyrazu oczu podobnych do dwu wielkich ciemnych źródeł. Czoło zdobił przezroczysty, zielony kamyk na cienkim złotym łańcuszku wplecionym w czarne włosy, które opadały falami na ramiona.

Min aż zaparło dech i to nie na widok kuszy, którą kobieta uniosła spokojnie dłonią obleczoną w zieloną rękawicę. Przez chwilę była przekonana, że to Moiraine. A jednak...

— Nie przypominam sobie, bym widziała którekolwiek z was w obozowisku — powiedziała kobieta gardłowym, lekko opryskliwym tonem. Jej głos zabrzmiał jak Moiraine — przywodzący na myśl trącony kryształ. Kusza opadła spokojnym ruchem, ostrze nasadzonego grotu mierzyło, niewzruszenie niczym skała, w pierś Randa.

Zlekceważył to.

— Pomyślałem sobie, że z chęcią przyjrzałbym się waszemu obozowisku — oświadczył i skłonił się lekko. — Domyślam się, że mam do czynienia z lady Caraline Damodred? — Szczupła kobieta pochyliła głowę, potwierdzając jego słowa.

Min westchnęła z żalem, mimo iż tak naprawdę nie oczekiwała, że zobaczy żywą Moiraine. Moiraine, z którą wiązało się jedyne widzenie, jakie się jej kiedykolwiek nie sprawdziło. Ale coś takiego, Caraline Damodred we własnej osobie, Caraline Damodred, która współdowodziła buntem przeciwko Randowi tu w Cairhien, kobieta, która rościła sobie prawo do Tronu Słońca... On chyba rzeczywiście szarpał za wszystkie otaczające go wątki Wzoru, skoro właśnie teraz musiała się tu pojawić.

Lady Caraline powoli uniosła kuszę, cięciwa wydała donośny trzask, wyrzucając szeroki grot w powietrze.

— Wątpię, czy jednym bełtem coś bym przeciwko tobie zdziałała — stwierdziła, bez pośpiechu prowadząc swego wierzchowca w ich stronę. — I nie chciałabym też, abyś sobie pomyślał, że ci grożę. — Rzuciła jedno spojrzenie na Min, tylko jedno, które omiotło ją od stóp do głów; poza tym nie odrywała wzroku od Randa. Ściągnęła wodze w odległości trzech kroków, zachowując dostateczny dystans, by zdążyć wbić pięty w boki swego konia, gdyby Rand spróbował coś jej zrobić. — Szarooki mężczyzna twojego wzrostu, który pojawia się znikąd, przywodzi mi na myśl jedną tylko osobę, no, chyba że jesteś jakimś Aielem w przebraniu, mimo wszystko jednak, może byłbyś tak uprzejmy i zechciał mi się przedstawić?

— Jestem Smokiem Odrodzonym — odparł Rand, w każdym calu równie arogancki jak na spotkaniu z Ludem Morza. Jeśli również teraz jego atrybuty ta’veren wywoływały jakieś zawirowania we Wzorze, to Caraline nie dała niczego po sobie poznać.

Zamiast zeskoczyć z konia i natychmiast paść na kolana, tylko skinęła głową, wydymając wargi.

— Dużo się o tobie nasłuchałam. Powiadają, że ponoć udałeś się do Wieży, by poddać się władzy Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Powiadaj ą też, że zamierzasz przekazać Tron Słońca Elayne Trakand. Słyszałam również, że zabiłeś Elayne i jej matkę.

— Nie poddaję się niczyjej władzy — odparł ostrym tonem Rand. Spojrzał na nią tak zapalczywie, jakby chciał wyrzucić ją z siodła. — Elayne znajduje się już w drodze do Caemlyn, żeby przejąć tron Andoru. Potem zasiądzie również na tronie Cairhien. — Min skrzywiła się. Jego głos przepełniała taka pycha i pewność siebie, że nie sposób by było go w tym przewyższyć. A już liczyła, że trochę się pomiarkował po spotkaniu z Atha’an Miere.

Lady Caraline ułożyła kuszę w poprzek siodła, gładziła teraz jej leże dłonią obleczoną w rękawiczkę. Czyżby żałowała utraconego bełtu?

— Skłonna byłabym zaakceptować moją młodą kuzynkę na tronie... lepsza ona niż niektórzy... ale... — Wielkie ciemne oczy, które dotąd zdawały się takie przejrzyste, nagle skamieniały. — Nie jestem jednak pewna, czy mogę zaakceptować ciebie w Cairhien i nie chodzi mi wyłącznie o zmiany, które wprowadziłeś w nasze prawa i obyczaje. Ty... zmieniasz los samą swoją obecnością. Od dnia, w którym przybyłeś, codziennie giną ludzie w wypadkach tak dziwacznych, że nikt nie potrafi uwierzyć, iż naprawdę miały miejsce. Tylu mężów porzuca swoje żony, a żony mężów, że nikt już nawet tego nie komentuje. Doprowadzasz do rozpadu Cairhien tylko dlatego, że w nim przebywasz.

— Równowaga — wtrąciła pospiesznie Min. Randowi pociemniała twarz, wyglądał, jakby miał lada chwila wybuchnąć. Może jednak miał rację, że tu przybył. Niemniej jednak nie należało pozwalać mu, by przeobraził to spotkanie w awanturę. Mówiła więc dalej, nie dając żadnemu dojść do głosu. — Zawsze istnieje równowaga dobra i zła. Tak właśnie działa Wzór. Nawet on nie jest w stanie tego zmienić. Tak jak noc balansuje dzień, tak dobro równoważy krzywdę. Od czasu, kiedy się pojawił, w mieście nie urodziło się ani jedno martwe dziecko, żadne też nie przyszło na świat zdeformowane. W niektóre dni zawierane jest więcej małżeństw niż kiedyś w ciągu całego tygodnia, a na każdego mężczyznę, który dławi się na śmierć piórkiem, jedna kobieta spada na łeb na szyję z trzech pięter i miast złamać sobie kark, staje na nogi bez jednego sińca. Wskaż jakieś zło, a ukaże ci się dobro. Każdy obrót Koła wymaga równowagi, a Rand tylko zwiększa prawdopodobieństwo tego, co i bez jego obecności mogłoby się wydarzyć w naturze. — Spąsowiała nagle, uświadomiwszy sobie, że stała się centrum uwagi. Oni po prostu się na nią gapili.

— Równowaga? — mruknął Rand, unosząc brwi.

— Ja... przeczytałam kilka książek pana Fela — wyjaśniła słabym głosem. Nie chciała, by ktokolwiek pomyślał, że udaje filozofa. Lady Caraline uśmiechała się do swego wysokiego łęku, bawiąc się jednocześnie wodzami. Ta kobieta śmiała się z niej. Już ona jej pokaże, co naprawdę jest śmieszne!

Nagle rozległ się trzask tratowanego poszycia, cwałował w ich stronę wysoki kary wałach o wyglądzie rumaka bojowego, niosący na swym grzbiecie mężczyznę w średnim wieku, z krótko przystrzyżonymi włosami i spiczastą bródką. Mężczyzna miał na sobie żółty taireniański płaszcz z obszernymi rękawami ozdobionymi paskami z zielonej satyny, z jego smagłej twarzy, wilgotnej od potu, wyzierały zaskakująco piękne błękitne oczy, podobne do jasnych wypolerowanych szafirów. Niespecjalnie był urodziwy, ale te oczy kompensowały nawet zbyt długi nos. W jednej dłoni chronionej skórzaną rękawicą trzymał kuszę, drugą, uniesioną do góry, wymachiwał bełtem o szerokim grocie.

— Przeleciała w odległości kilku cali od mojej twarzy, Caraline, i nosi twoje znakowania! Fakt, że nie ma tu grubego zwierza, to jeszcze nie powód... — W tym momencie zauważył Randa i Min i wtedy naciągnięta kusza skierowała się w ich stronę. — Czy ci ludzie zabłąkali się tutaj, Caraline, czy też znalazłaś szpiegów z miasta? Nawet przez moment nie wierzyłem, że al’Thor pozwoli nam tu spokojnie siedzieć.

Tuż za nim pojawiło się jeszcze pół tuzina zmęczonych upałem jeźdźców, mężczyźni w kaftanach, których bufiaste rękawy zdobiły paski satyny i kobiety w sukniach do konnej jazdy z wielkimi koronkowymi kryzami. Wszyscy mieli kusze. Jeźdźcy jadący na końcu jeszcze nie zdążyli się zatrzymać — ich konie wciąż dreptały kopytami i potrząsały łbami, a dwakroć tylu właśnie przedarło się przez zarośla z drugiej strony i przystanęło blisko Caraline — szczupli bladzi mężczyźni i kobiety w ciemnych ubraniach z kolorowymi wstawkami niekiedy sięgającymi kolan. Wszyscy mieli kusze. Tuż za nimi nadbiegli piesi słudzy, zmordowani i zadyszani z powodu upału, ich zadanie z pewnością polegało na oprawianiu i dźwiganiu wszelkiej upolowanej zwierzyny. Nie miało znaczenia, że żaden nie miał za pasem nic więcej oprócz myśliwskiego noża. Min przełknęła ślinę i wiedziona nieświadomym odruchem zaczęła nieco żwawiej poklepywać policzki chusteczką. Jeżeli chociaż jedna osoba rozpozna Randa, zanim on się zorientuje...

Lady Caraline nie zawahała się.

— To nie szpiedzy, Darlinie — powiedziała, zawracając konia, by stanąć twarzą ku nowo przybyłym. Wysoki Lord Darlin Sisnera! Brakowało już tylko lorda Torama Riatina. Min zapragnęła w tym momencie, aby ta’veren w Randzie szarpał Wzór trochę mniej skrupulatnie. — To mój kuzyn z żoną — ciągnęła Caraline — przybyli z Andoru, żeby się ze mną zobaczyć. Pozwolisz, że przedstawię ci Tomasa Trakand, z bocznej gałęzi Domu, oraz jego żonę Jaisi. — Min omal nie spiorunowała jej wzrokiem, jedyna Jaisi, jaką w życiu poznała, była podobna do zakurzonej suszonej śliwki, mimo iż jeszcze nie ukończyła dwudziestu lat, zgorzkniała i tak nieznośna, że nie można było z nią wytrzymać.

Darlin ponownie omiótł wzrokiem postać Randa, na moment zatrzymując się na Min. Opuścił kuszę i nieznacznie skłonił głowę, jak przystało na Wysokiego Lorda Łzy, któremu przedstawiono szlachcica pośledniejszej pozycji.

— Witaj, lordzie Tomasie. Trzeba być odważnym człowiekiem, żeby chcieć przyłączyć się do nas w sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się obecnie. Al’Thor lada dzień może napuścić na nas swoich barbarzyńców. — Lady Caraline rzuciła na niego rozdrażnione spojrzenie, którego ten ostentacyjnie zdawał się nie zauważać.

Zauważył natomiast, że ukłon, jakim odwzajemnił mu się Rand, wcale nie był bardziej uprzejmy; zauważył i skrzywił się. Jakaś ciemna, urodziwa kobieta z jego orszaku mruknęła coś gniewnie — miała pociągłą, nieprzejednaną twarz, nawykłą do nie hamowanych wybuchów gniewu — a krępy mężczyzna, rzucający groźne spojrzenia i pocący się w jasnozielonym kaftanie w czerwone paski, uderzył piętami konia, który zrobił kilka kroków do przodu, jakby chciał staranować Randa.

— Koło obraca się tak, jak chce — rzekł chłodno Rand, udając, że niczego nie zauważył. Smok Odrodzony dla... Smok Odrodzony prawie dla wszystkich był kimś nadzwyczajnym. Wcieleniem niebotycznej arogancji. — Rzadko dzieje się tak, jak się tego spodziewamy. Słyszałem na przykład, że byłeś w Łzie, w Haddon Mirk.

Min pożałowała, że nie odważyła się odezwać, że nie odważyła się powiedzieć czegoś, co by go uspokoiło. Zamiast tego pogładziła go po ramieniu. Żona — określenie, które znienacka bardzo jej się spodobało — żona zdawkowo poklepująca męża. Jeszcze jedno przyjemnie brzmiące słowo. Światłości, jakże trudno było zachowywać się uczciwie! Światłości, to naprawdę nieuczciwe, że musi się zachowywać uczciwie.

— Wysoki Lord Darlin dopiero co przybył łodzią w towarzystwie swych bliskich przyjaciół, Tomasie. — Do gardłowego głosu Caraline nie wkradła się ani jedna nowa nuta, za to jej wierzchowiec nagle zatańczył w miejscu, bez wątpienia mocno uderzony piętą, ona zaś, udając, że odzyskuje nad nim panowanie, odwróciła się plecami do Darlina i rzuciła w stronę Randa ostrzegawcze spojrzenie. — Nie zawracaj głowy Wysokiemu Lordowi, Tomasie.

— Ależ ja nie mam nic przeciwko temu, Caraline — oznajmił Darlin, zawieszając kuszę w pętli przy siodle. Podjechał trochę bliżej i wsparł dłoń na wysokim łęku. — Człowiek powinien wiedzieć, w co się pakuje. Być może słyszałeś opowieści o wyprawie al’Thora do Wieży, Tomasie. Przybyłem tu, ponieważ Aes Sedai skontaktowały się ze mną wiele miesięcy temu, sugerując, jak może wyglądać przyszły bieg zdarzeń, a twoja kuzynka poinformowała mnie, że i do niej się zwróciły w tej samej sprawie. Wymyśliliśmy, że można by usadzić ją na Tronie Słońca, zanim zdąży go przejąć Colavaere. Cóż, al’Thor nie jest durniem, nie wierz w to pod żadnym pozorem. Ja osobiście uważam, że zagrał na planach Wieży niczym na harfie. Colavaere zawisła, on siedzi bezpiecznie za murami Cairhien... bez żadnej uździenicy Aes Sedai, o to się założę, nieważne, co mówią pogłoski... i dopóki nie znajdziemy jakiegoś sposobu, żeby wywikłać się z tej sytuacji, on będzie nas trzymał w garści, przyjdzie nam czekać tylko na to, aż zaciśnie pięść.

— Przywiozła was tu łódź — rzekł z prostotą Rand. — Łódź może was zabrać. — Nagle Min zorientowała się, że on delikatnie poklepuje jej dłoń ułożoną na jego ramieniu. Stara się ją uspokoić!

O dziwo, Darlin odrzucił głowę w tył i zaniósł się śmiechem. Wiele kobiet z pewnością zapomniało o jego nosie za sprawą tych oczu i tego śmiechu.

— Niech i tak będzie, Tomasie, ale ja poprosiłem twoją kuzynkę, żeby mnie poślubiła. Ona nie raczy odrzec ani tak, ani nie, mężczyzna jednakowoż nie może porzucić kobiety, która być może zostanie jego żoną, na pastwę Aielów. A ona nie chce wyjechać.

Caraline Damodred poprawiła się w siodle, z twarzą tak obojętną, że mogłaby zawstydzić doskonałe pod tym względem Aes Sedai, ale wokół niej i Darlina rozbłysły znienacka czerwono-białe aury i Min już wiedziała. Kolory zdawały się zazwyczaj nie mieć znaczenia, ale ona wiedziała, że tych dwoje pobierze się — tylko Caraline będzie go najpierw długo zwodzić dla zabawy. Co więcej, zobaczyła koronę, która pojawiła się na głowie Darlina, prosta złota obręcz z lekko zakrzywionym mieczem ułożonym tuż nad jego brwiami. Któregoś dnia ten człowiek przywdzieje królewską koronę, aczkolwiek Min nie umiała orzec jakiego kraju. W Łzie panowali Wysocy Lordowie, nie królowie.

Wizja i aury zniknęły, kiedy Darlin tak pokierował swym koniem, by stanąć przodem do Caraline.

— Dzisiaj nie upolujemy już żadnej zwierzyny. Toram wrócił do obozu. Proponuję uczynić to samo. — Błękitne oczy omiotły otaczający ich krąg drzew. — Jak się zdaje, twój kuzyn i jego żona zgubili swoje konie. I tak by się błąkali, ukarani za moment beztroski — dodał uprzejmym tonem, zwracając się do Randa. Wiedział bardzo dobrze, że nie mieli żadnych koni. — Jestem jednak pewien, że Rovar i Ines oddadzą im swoje wierzchowce. Spacer na powietrzu dobrze im zrobi.

Krępy mężczyzna w kaftanie w czerwone paski natychmiast zeskoczył ze swojego wysokiego cisawego konia, rzuciwszy przymilny uśmiech do Darlina i ostentacyjnie służbowy, lecz równie oleisty w stronę Randa. Kobieta o gniewnej twarzy zsiadła sztywno ze swej srebrnoszarej klaczy, ale dopiero po chwili. Nie wyglądała na zachwyconą.

Podobnie jak Min.

— Zamierzasz jechać do ich obozu? — spytała szeptem, kiedy Rand poprowadził ją w stronę koni. — Oszalałeś? — dodała, nie zastanowiwszy się nad tym, co mówi.

— Jeszcze nie — odparł cicho, dotykając jej nosa czubkiem palca. — Wiem o tym dzięki tobie. — I posadził ją na grzbiecie klaczy, po czym sam wspiął się na siodło cisawego i piętami pognał zwierzę, zajmując pozycję u boku Darlina.

Kierując się na północ i lekko na zachód, na wskroś zbocza, pozostawili za sobą Rovaira i Ines, którzy stali pod drzewami ze skwaszonymi minami. Kiedy zostali z tyłu w towarzystwie grupy Cairhienian, inni Tairenianie pokrzykiwali ze śmiechem, życząc im miłego spaceru.

Min jechałaby obok Randa, ale Caraline położyła dłoń na jej ramieniu, odciągając od obu mężczyzn.

— Chcę zobaczyć, co on zrobi — powiedziała cicho Caraline.

“Ale który” — zastanowiła się Min.

— Jesteś jego kochanką? — spytała Caraline.

— Tak — odparła butnym tonem Min, kiedy już odzyskała dech. Miała wrażenie, że policzki stanęły jej w ogniu. Jednak ta kobieta tylko skinęła głową, jakby to była najnormalniej sza rzecz na świecie. Może i była, w Cairhien. Czasami odnosiła wrażenie, że “warstwa” całej tej wyrafinowanej ogłady, której nabrała dzięki kontaktom ze światowymi ludźmi, jest nie grubsza niż jej bluzka.

Rand i Darlin jechali w przodzie, kolano w kolano, młodszy mężczyzna o pół głowy wyższy od starszego, każdy okutany dumą niczym płaszczem. Niemniej jednak rozmawiali jak równy z równym. Niestety, nie można było usłyszeć, o czym mówią. Rozmawiali przyciszonymi głosami, a pod kopytami koni szeleściły uschłe liście, pękały opadłe gałązki, co skutecznie zagłuszało padające słowa. Sporadyczny okrzyk jastrzębia albo szczebioty wiewiórek na drzewach pogarszały tylko słyszalność. A jednak wpadały jej do ucha jakieś strzępy rozmowy.

— Jeśli mi wolno tak rzec — powiedział w pewnym momencie Darlin, kiedy zjeżdżali w dół ze szczytu pierwszego wzniesienia — i, na Światłość, nie chcę okazać braku szacunku, masz szczęście, żeś się ożenił z tak piękną kobietą. Z wolą Światłości sam będę miał równie piękną żonę.

— Dlaczego nie rozmawiają o czymś ważnym? — mruknęła Caraline.

Min odwróciła głowę, by ukryć lekki uśmiech. Lady Caraline nie wyglądała na w połowie tak zadowoloną, jak to wynikało z jej głosu. Jej samej nigdy nie obchodziło, czy ktoś ją uważa za piękną czy nie. Cóż, w każdym razie dopóki nie spotkała Randa. Może nos Darlina wcale jednak nie był taki długi.

— Pozwoliłbym mu zabrać Callandor z Kamienia — powiedział Darlin jakiś czas później, kiedy wspinali się po rzadko zalesionym zboczu — ale nie mogłem stać z boku, kiedy sprowadził do Łzy Aielów.

— Czytałem Proroctwa Smoka — odparł Rand, pochylając się do przodu ponad karkiem cisawego wierzchowca i poganiając go. Min podejrzewała, że mimo lśniącej sierści, zwierzę nie miało więcej ducha niż jego właściciel. — Kamień musiał paść, zanim zdoła ująć Callandora — ciągnął Rand. — Pozostali taireniańscy lordowie, jak słyszałem, opowiedzieli się po jego stronie.

Darlin parsknął.

— Płaszczą się i liżą mu buty! Mogłem się przyłączyć, jeśli tego właśnie chciał, jeśli... — Westchnął i potrząsnął głową. — Za wiele tych “jeśli”, Tomasie. Jest takie powiedzenie w Łzie: “Każda waśń daje się zapomnieć, jednak królowie nie zapominają nigdy”. W Łzie nie było króla od czasu Artura Hawkwinga, ale moim zdaniem Smok Odrodzony zachowuje się niczym istny król. Nie, skazał mnie na utratę praw za zdradę, jak to sam określił, dlatego teraz muszę dalej postępować konsekwentnie. Jeżeli taka będzie wola Światłości, zanim umrę, raz jeszcze zobaczę suwerena Łzy na jego własnej ziemi.

Min wiedziała, że to musi być działanie ta’veren. Ten człowiek nigdy by nie rozmawiał tak swobodnie z kimś przygodnie poznanym, niezależnie od tego, czy był to domniemany kuzyn Caraline Damodred, czy ktoś inny. Ale co Rand właściwie sobie wyobrażał? Omal nie mogła już się doczekać, kiedy mu opowie o koronie.

Gdy dotarli już prawie na szczyt wzgórza, natknęli się nagle na grupę lansjerów — niektórzy w mocno pogiętych napierśnikach albo hełmach, większość jednak nawet bez takich nędznych fragmentów zbroi; pokłonili się na widok ich grupy. Po lewej i prawej stronie, za drzewami, Min widziała resztę oddziałów wart. W dole rozciągał się obóz, spowity, jak się zdawało, we wszechobecną chmurę pyłu, zalegającą u stóp bezleśnego wzgórza, w kotlinie i na następnym zboczu. Namioty rozbite w obozie były nieliczne, lecz duże, wieńczyły je zwisające luźno sztandary poszczególnych szlachciców. Koni uwiązanych do palików było prawie tyle samo co ludzi w obozie, wśród ognisk i wozów wałęsały się tysiące mężczyzn oraz garstka kobiet. Nikt nie zaczął wiwatować, gdy na teren obozowiska wjechali przywódcy.

Min przyglądała im się ponad rąbkiem chusteczki, którą przycisnęła do nosa, dla ochrony przed kurzem, nie dbając, czy Caraline widzi, co ona robi. Ich przejazd obserwowały zobojętniałe i ponure twarze, twarze ludzi, którzy wiedzieli, że znaleźli się w pułapce. Tu i tam zza czyjegoś ramienia wystawał sztywno con reprezentujący jeden z Domów, jednakże większość mieszkańców obozu zdawała się nosić to, co im wpadło w ręce, najrozmaitsze elementy zbroi, często nie dopasowane. Liczni mężczyźni zbyt wysocy, by mogli to być Cairhienianie, nosili czerwone kaftany pod wyszczerbionymi napierśnikami. Min przyjrzała się częściowo ukrytemu białemu lwu wyhaftowanemu na brudnym czerwonym rękawie. Łodzią Darlin mógł tu sprowadzić zaledwie garstkę ludzi, być może nie więcej niż tylu, ilu towarzyszyło mu na polowaniu. Caraline nie rozglądała się na boki, kiedy przemierzali obóz, ale za każdym razem, gdy przejeżdżali obok tych mężczyzn w czerwonych kaftanach, gniewnie zaciskała usta.

Darlin zsiadł z konia przed ogromnym namiotem, największym, jaki Min kiedykolwiek widziała i jaki umiałaby sobie wyobrazić, wielkim owalem w czerwone paski, tak lśniącym w słońcu, jakby go uszyto z jedwabiu, zwieńczonym aż czterema wysokimi spiczastymi wierzchołkami; znad każdego powiewało na leniwym wietrze Wschodzące Słońce Cairhien, złote na niebieskim tle. Z wnętrza, wplatając się w gwar głosów podobny gęganiu gęsi, dochodziło pobrzękiwanie harfy. Kiedy słudzy odebrali już od nich konie, Darlin podał ramię Caraline. Po bardzo długim wahaniu objęła palcami jego nadgarstek i pozwoliła mu wprowadzić się do środka, z twarzą całkiem pozbawioną wyrazu.

— Moja pani żono? — wymamrotał Rand z uśmiechem i wyciągnął rękę.

Min prychnęła i wsparła dłoń na jego dłoni. Nie miał prawa robić sobie z tego żartów. Nie miał prawa sprowadzać jej tutaj, tak bezwzględnie ufać swej mocy ta’veren. Mogli go tutaj zabić, a żeby sczezł! Ale czy jego by to obeszło, gdyby już do końca życia miała tylko płakać? Musnęła dłonią jedną z pasiastych klap, kiedy wchodzili do środka, i potrząsnęła głową ze zdumienia. To naprawdę był jedwab. Jedwabny namiot!

Jeszcze zanim znaleźli się we wnętrzu, poczuła, że Rand zesztywniał. Okrojona świta Darlina i Caraline stłoczyła się wokół nich, mamrocząc nieszczere przeprosiny. Między czterema głównymi wspornikami namiotu, na kolorowych dywanikach rozesłanych na podłodze, stały długie stoły na kozłach, uginające się pod ciężarem jadła i trunków, oblegane przez ludzi, cairhieniańskich szlachciców w ich paradnych strojach i żołnierzy, którzy mieli wygolone i upudrowane czoła i najwyraźniej wysokich rangą, jeśli sądzić po wspaniałym kroju kaftanów. W tłumie przechadzało się kilku bardów, którzy rzucali się w oczy zarówno przez to, że posiadali rzeźbione i pozłacane harfy, jak i z powodu min wynioślejszych niż u niejednego arystokraty. A jednak wzrok Min natychmiast pobiegł, jakby przyciągało go nieodmienne źródło troski Randa, w stronę trzech Aes Sedai pogrążonych w rozmowie, odzianych w szale z zielonymi, brązowymi i szarymi frędzlami. Wokół nich błyskały wizje i kolorowe plamy, ale nic, co miałoby jakiś wyraźny sens. Zawirowanie w tłumie ukazało jeszcze jedną kobietę o przyjemnie krągłej twarzy. Więcej obrazów, więcej rozjarzonych kolorów, ale Min wystarczył szal z czerwonymi frędzlami zapętlony na pulchnych ramionach.

Rand wsunął sobie jej rękę pod ramię i poklepał delikatnie.

— Nie przejmuj się — powiedział cicho. — Wszystko jest dobrze.

Zapytałaby go, co one tu robią, ale bała się usłyszeć jego odpowiedź.

Darlin i Caraline zniknęli w tłumie razem ze swymi towarzyszami, ale kiedy kłaniający się sługa w ciemnych mankietach z czerwonymi, zielonymi i białymi paskami podsunął tacę ze srebrnymi pucharami w stronę Randa i Min, Caraline objawiła się ponownie, opędzając się od naprzykrzającego się jej osobnika z haczykowatym nosem i ubranego w jeden z tych czerwonych kaftanów. Ten spiorunował ją wzrokiem, w momencie gdy się od niego odwróciła i wzięła puchar z ponczem, gestem dłoni odprawiając służącego. Wtedy to też Min prawie zaparło dech, ponieważ wokół tamtego nagle rozbłysnęła aura, sine barwy, tak ciemne, że zdawały się niemal czarne.

— Nie ufaj temu człowiekowi, lady Caraline. — Nie umiała się powstrzymać. — On zamorduje każdego, kto stanie mu na drodze. Zabije dla kaprysu, bez względu na to, kto to będzie. — Zacisnęła zęby, żeby nie mówić już nic więcej.

Caraline zerknęła przez ramię i mężczyzna o haczykowatym nosie odwrócił się gwałtownie.

— Bez trudu uwierzę w takie rzeczy mówione na temat Daveda Hanlona — stwierdziła sucho. — Jego Białe Lwy biją się o złoto, nie o Cairhien, a są jeszcze gorszymi rabusiami niż Aielowie. Ponoć w Andorze grunt zaczął im się palić pod nogami. — Mówiła to, zerkając na Randa spod brwi wygiętej w łuk. — Toram obiecał mu dużo złota, jak słyszałam, a także majątki: o tym wiem z całą pewnością. — Spojrzała zmrużonymi oczami na Min. — Czy znasz tego mężczyznę, Jaisi?

Min mogła jedynie potrząsnąć głową. Jak miała wyjaśnić to, co teraz już wiedziała o Hanlonie: że zanim umrze, będzie miał dłonie splamione czerwienią kolejnych gwałtów i mordów? Gdyby znała czas albo osobę... A tymczasem wiedziała tylko, że on będzie to robił. W każdym razie i tak nigdy niczego nie potrafiła zmienić, opowiadając o swoich wizjach, wszystko i tak musiało się dokonać, niezależnie od tego, czy kogoś ostrzegła. Niegdyś, zanim nauczyła się strzec języka, posądzano ją o to, że dana rzecz nastąpiła w konsekwencji jej ostrzeżeń.

— Słyszałem o Białych Lwach — oświadczył chłodnym głosem Rand. — Poszukaj wśród nich Sprzymieirzeńców Ciemności, a nie rozczarujesz się. — Byli wśród nich żołnierze Gaebrila; Min wiedziała trochę więcej, nie tylko to, że lord Gaebril to tak naprawdę Rahvin. Nie dziwiło więc, że w szeregach żołnierzy służących jednemu z Przeklętych kryli się Sprzymierzeńcy Ciemności.

— A tamten? — Rand wskazał skinieniem głowy mężczyznę po drugiej stronie namiotu, którego długi ciemny kaftan zdobiło tyle samo pasków co suknię Caraline. Bardzo wysoki jak na Cairhienianina, może niecałą głowę niższy od Randa, szczupły mimo barczystych ramion i zaskakująco przystojny, z silnie zarysowanym podbródkiem i odrobiną siwizny na ciemnych skroniach. Niemniej jednak Min z jakiegoś niewiadomego powodu powiodła wzrokiem w stronę jego towarzysza, chuderlawego niskiego osobnika z wydatnym nosem i wielkimi uszami, w czerwonym kaftanie, który nie bardzo na nim leżał. Stale gładził palcem zakrzywiony sztylet wetknięty za pas, wyjątkowo piękny, w złotej pochwie i z dużym czerwonym kamieniem w głowni, który zdawał się pochłaniać światło. Nie widziała wokół niego żadnych aur, ale zdawał się jakby znajomy. Obaj mężczyźni obserwowali ją i Randa.

— A to — wyjaśniła Caraline ściśniętym głosem — jest sam lord Toram Riatin. Oraz jego nieodłączny towarzysz od kilku dni, pan Jeraal Mordeth. Obmierzły człeczyna. Jest coś takiego w jego oczach, że mam chęć wziąć kąpiel. Obaj zresztą sprawiają, że czuję się nieczysta. — Zamrugała, zdziwiona tym, co właśnie powiedziała, ale opanowała się prędko. Min miała wrażenie, że mało co potrafiło na dłużej wytrącić Caraline z równowagi. Pod tym względem zdecydowanie przypominała Moiraine. — Na twoim miejscu byłabym bardzo ostrożna, kuzynie Tomasie — ciągnęła. — Być może to jakiś cud albo podziałałeś na mnie jako ta’veren, może nawet na Darlina również... Nie umiem orzec, do czego to może doprowadzić, i niczego też nie obiecam, ale wiedz, że Toram ogromnie cię nienawidzi. Nie było tak źle, dopóki Mordeth nie przyłączył się do niego, ale odkąd... Toram z najwyższą chęcią pchnąłby nas natychmiast do ataku na miasto, pod osłoną pierwszej nocy. Gdybyś ty umarł, powiada, Aielowie by odeszli, ale ja uważam, że jemu obecnie znacznie bardziej zależy na twojej śmierci niż na tronie.

— Mordeth — powiedział Rand. Nie odrywał oczu od Torama Riatina i jego chuderlawego towarzysza. — On się nazywa Padan Fain, za jego głowę wyznaczono sto tysięcy złotych koron.

Caraline niemal upuściła swój puchar.

— Królowe porywano dla mniejszego okupu. Cóż on takiego zrobił?

— Splądrował mój dom tylko dlatego, że był to mój dom. — Twarz Randa wykrzywił grymas, głos brzmiał lodowato. — Sprowadził trolloki, by zabiły moich przyjaciół, ponieważ to byli moi przyjaciele. Jest Sprzymierzeńcem Ciemności i na dodatek martwym. — Te ostatnie słowa zostały wypowiedziane przez zaciśnięte zęby. Poncz wylał się na dywan, kiedy srebrny puchar przechylił się w jego dłoni.

Min zrobiło się słabo, słabo ponieważ znała jego ból — słyszała, co Fain zrobił w Dwu Rzekach — ale bliska paniki, położyła dłoń na piersi Randa. Jeżeli teraz nie zapanuje nad sobą, przeniesie w obecności przebywających tu Aes Sedai...

— Na miłość Światłości, weźże się w garść... — zaczęła, lecz w tym momencie za jej plecami rozległ się miło brzmiący, kobiecy głos.

— Czy zechcesz mnie przedstawić swojemu młodemu przyjacielowi, Caraline?

Min obejrzała się przez ramię, by zetknąć się z twarzą pozbawioną piętna upływu lat, chłodnooką, otoczoną siwymi jak stal włosami zebranymi w kok, na którym kołysały się małe złote ozdoby. Zdusiwszy pisk, Min zakasłała. Myślała, że Caraline rozszyfrowała ją za pomocą jednego spojrzenia, ale te zimne oczy zdawały się wiedzieć o niej takie rzeczy, które ona sama już dawno puściła w niepamięć. Uśmiech Aes Sedai, kiedy poprawiała swój szal z zielonymi frędzlami, wcale nie był taki przyjemny jak głos.

— Oczywiście, Cadsuane Sedai. — Głos Caraline wskazywał, że jest wyraźnie wstrząśnięta, jednak zdołała zapanować nad sobą, zanim dobiegło końca przedstawianie “kuzyna” oraz jego “żony”, którzy przybyli do niej w odwiedziny. — Obawiam się jednak, że w obecnej chwili Cairhien nie jest dla nich odpowiednim miejscem — dodała, opanowana już, uśmiechając się z żalem, że nie może zatrzymać Randa i Min na dłużej. — Przyjęli moją radę i wracają do Andoru.

— Czyżby? — spytała sucho Cadsuane. Min zamarło serce. Rand wprawdzie o niej nie opowiadał, jednak patrzyła na niego w taki sposób, że było oczywiste, iż gdzieś już go spotkała. Maleńkie złote ptaki, księżyce i gwiazdki zakołysały się, kiedy potrząsnęła głową. — Większości małych chłopców wystarcza, że się raz oparzą, by wiedzieli, że nie należy wsadzać palców do ognia, Tomasie. Innym trzeba dać klapsa, żeby ich nauczyć. Lepsze obolałe siedzenie niż poparzona ręka.

— Wiesz, że nie jestem dzieckiem — odparł ostrym tonem Rand.

— Czyżby? — Obejrzała go od stóp do głów takim wzrokiem, pod którym zdawał się zupełnie niewysoki. — Cóż, wychodzi na to, że niebawem się przekonam, czy naprawdę nie potrzebujesz klapsa. — Chłodne spojrzenie przeniosło się na Min, potem na Caraline i, po raz ostatni poprawiwszy szal, Cadsuane dostojnymi krokami wmieszała się w tłum.

Min przełknęła z trudem ślinę, czując jak kula w gardle powoli niknie i z zadowoleniem zauważyła, że Caraline przeżywa podobną ulgę; więc jednak aż tak opanowana nie była. Rand — ten ślepy dureń! — odprowadził wzrokiem Aes Sedai, jakby zamierzał za nią pójść. Tym razem to Caraline położyła dłoń na piersi Randa.

— Jak rozumiem, poznałeś już Cadsuane — powiedziała półszeptem. — Uważaj, nawet inne siostry się jej boją. — Gardłowy ton nabrał powagi. — Nie mam pojęcia, co się dziś zdarzy, ale cokolwiek to będzie, myślę, że czas najwyższy, abyś stąd odjechał, “kuzynie Tomasie”. W istocie dawno już po czasie. Każę sprowadzić konie...

— To twój kuzyn, Caraline? — spytał głęboki i dźwięczny męski głos. Min wbrew sobie aż podskoczyła.

Z bliska Toram Riatin wyglądał jeszcze bardziej przystojnie, dysponował tym rodzajem męskiej urody i światowego obycia, które Min przed poznaniem Randa uznałaby za cechy nadzwyczaj atrakcyjne. Cóż, nadal bardzo jej się podobały, ale nie tak bardzo jak te, które podziwiała u Randa. Trzeba było jednak przyznać, że uśmiech tych jędrnych warg był całkiem ponętny.

Wzrok Torama padł na dłoń Caraline nadal spoczywającą na piersi Randa.

— Lady Caraline ma zostać moją żoną — powiedział leniwie. — Dowiedziałeś się o tym?

Policzki Caraline poczerwieniały gniewnie.

— Nie mów tak, Toram! Jeśli ci powiedziałam, że nie wyjdę za ciebie, to nie wyjdę!

Toram uśmiechnął się do Randa.

— Moim zdaniem kobiety nigdy nie wiedzą, czego chcą, dopóki im tego nie pokażesz. Co o tym sądzisz, Jeraal? Jeraal? — Rozejrzał się dookoła, wyraźnie zbity z tropu. Min zapatrzyła się na niego ze zdumieniem. Wszak był taki piękny, zwłaszcza z tym... Żałowała, że wizje nie przychodzą na życzenie. Bardzo pragnęła się dowiedzieć, jaka przyszłość jest pisana temu człowiekowi.

— Zauważyłam twojego przyjaciela, jak umykał w tamtą stronę, Toramie. — Z ustami wykrzywionymi w grymasie niesmaku, Caraline wykonała dłonią niewyraźny gest. — Znajdziesz go przy trunkach, jak sądzę, albo tam gdzie można nękać usługujące dziewczęta.

— Później, najdroższa. — Usiłował dotknąć jej policzka i zrobił rozbawioną minę, kiedy się cofnęła. Ale już po chwili nie patrzył na nią, tylko, wciąż z wesołością w oczach, spojrzał na Randa. I na miecz u jego boku. — Czy miałbyś ochotę na małe zawody, kuzynie? Zapraszam ciebie, ponieważ będziemy kuzynami, kiedy Caraline zostanie już moją żoną. Na miecze ćwiczebne, ma się rozumieć.

— Mowy nie ma. — Caraline roześmiała się. — Tomas jest młody, Toramie, i ledwie odróżnia jeden koniec tego śmiercionośnego narzędzia od drugiego. Jego matka nigdy by mi nie wybaczyła, gdybym pozwoliła...

— Zawody — przerwał jej brutalnie Rand. — Z chęcią się przekonam, jaki będzie wynik. Zgadzam się.

Загрузка...