36 Ostrza

Min nie wiedziała, co zrobić: jęczeć, krzyczeć czy może usiąść na ziemi i rozpłakać się. Caraline, wpatrzona szeroko rozwartymi oczyma w Randa, zdawała się przeżywać podobny dylemat.

Toram zaśmiał się i zatarł ręce.

— Słuchajcie wszyscy! — zawołał. — Zaraz będziecie świadkami małych zawodów. Zróbcie miejsce! Zróbcie miejsce! — Odszedł na bok, przeganiając ludzi ze środkowej części namiotu.

— Pasterzu — warknęła Min — ty nie masz wełny zamiast mózgu. Ty w ogóle nie masz mózgu!

— Ja bym tak tego nie ujęła — powiedziała Caraline bardzo oschłym tonem — jednakże sugeruję, abyś odjechał, i to zaraz. Niezależnie od tego, jakimi to... sztuczkami... zamierzasz się posłużyć, zważ, że w tym namiocie jest siedem Aes Sedai, przy czym cztery wśród nich to Czerwone Ajah, które przybyły niedawno z południa, zatrzymując się w drodze do Tar Valon. Mocno się obawiam, że jeśli któraś z nich nabierze bodaj cienia podejrzeń, to ten dzień może się nie zakończyć tak, jak powinien. Odjedź.

— Nie użyję żadnych... sztuczek. — Rand odpiął pas i wręczył go Min. — Skoro wpłynąłem na ciebie i Darlina w jeden sposób, to może uda mi się wpłynąć na Torama w inny. — Tłum cofał się, zwalniając przestrzeń o średnicy dwudziestu kroków między dwoma masywnymi głównymi masztami namiotu. Niektórzy spośród zgromadzonych przyglądali się Randowi, a wielu poszturchiwało się i podśmiewało ukradkiem. Aes Sedai naturalnie zaoferowano najlepsze miejsca, Cadsuane i jej przyjaciółkom z jednej strony, czterem kobietom w szalach Czerwonych Ajah z drugiej. Te pierwsze przypatrywały się Randowi z jawną dezaprobatą, okazując przy tym najwyższy stopień irytacji, jaki Aes Sedai kiedykolwiek pozwalały sobie demonstrować. Natomiast Czerwone siostry sprawiały wrażenie bardziej poruszonych obecnością tamtych trzech niż samymi zawodami. W każdym razie, mimo iż stały naprzeciwko nich, starały się, by wyglądało, jakby zupełnie nie dostrzegały innych sióstr. A wszak nikt nie mógł być aż tak ślepy, o ile się do tego nie zmuszał.

— Posłuchaj mnie, kuzynie. — Cichy głos Caraline niemalże łamał się z przejęcia. Stała bardzo blisko, z wyciągniętą szyją, by móc patrzeć mu prosto w oczy. Wzrostem ledwie sięgała mu do piersi, a mimo to wyglądała na gotową wytargać go za uszy. — Jeśli nie uciekniesz się do którejś ze swych specjalnych sztuczek — ciągnęła Caraline — on cię poważnie porani. Zrobi to nawet wtedy, gdy będziecie walczyć na miecze ćwiczebne. Nigdy nie lubił, jak ktoś inny dotykał czegoś, co według niego stanowiło jego własność, a na dodatek podejrzewa każdego urodziwego młodzieńca o to, że jest moim kochankiem. Kiedy byliśmy dziećmi, zepchnął ze schodów Derowina, swego przyjaciela... przyjaciela!... tak, że ten złamał sobie kark, a wszystko dlatego, że ów przejechał się na jego kucyku, nie zapytawszy wpierw o pozwolenie. Odjedź, kuzynie. Nikt nie będzie tobą gardził; od młodego chłopca nie wymaga się, by stawał do walki z mistrzem ostrza. Jaisi... czy jak tam się naprawdę nazywasz... pomóż mi go przekonać!

Min otworzyła usta, ale Rand położył jej palec na wargach.

— Jestem, kim jestem — rzekł z uśmiechem. — I nie sądzę, by on pozwolił mi teraz uciec, gdybym nawet zechciał. A więc jest mistrzem ostrza, no proszę, proszę. — Odpiąwszy guziki przy kaftanie, wyszedł na środek wolnego pola.

— Dlaczego oni są tacy uparci wtedy, gdy sobie tego najmniej życzysz? — szepnęła Caraline przygnębionym tonem. Min mogła tylko pokiwać głową na znak, że się z nią zgadza.

Toram rozebrał się do samej koszuli i spodni, w ręku trzymał dwa miecze ćwiczebne, których “ostrza” składały się z wiązek cienkich szczap ciasno powiązanych ze sobą. Uniósł brew na widok Randa, który tylko rozpiął kaftan.

— Będziesz miał skrępowane ruchy, kuzynie. Rand wzruszył ramionami.

Toram bez ostrzeżenia cisnął w jego stronę jeden z mieczy, Rand złapał go w powietrzu za długą rękojeść.

— W tych rękawicach uchwyt będzie ci się ślizgał, kuzynie. Musisz ściskać miecz pewnie.

Rand ujął rękojeść oburącz, przekrzywił miecz lekko, ostrzem w dół, i wystawił lewą stopę do przodu.

Toram rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć, że zrobił, co mógł.

— No cóż, przynajmniej wie, jak przyjąć postawę — orzekł ze śmiechem i wraz z ostatnim słowem skoczył do przodu, z całą siłą wyprowadzając cios na głowę Randa.

Drewniane ostrza uderzyły o siebie z donośnym trzaskiem. Rand z pozoru nie wykonał najmniejszego ruchu, poruszył tylko mieczem. Toram wpatrywał się w niego przez chwilę, a Rand spokojnie odwzajemnił spojrzenie. A potem zaczęli “tańczyć”.

Takim tylko słowem potrafiła określić Min te posuwiste, płynne ruchy, migotanie i wirowanie drewnianych ostrzy. Zdarzało jej się przyglądać, jak Rand ćwiczy walkę na miecze z najlepszymi, jakich potrafił znaleźć, często z dwoma, trzema albo nawet czterema jednocześnie, ale tamte walki były niczym w porównaniu z tą. Ta była po prostu piękna i nadzwyczaj łatwo było zapomnieć, że gdyby ostrza wykuto ze stali, popłynęłaby krew. Tyle że żadne z tych ostrzy, nieważne, czy stalowe, czy z drewnianych szczap, nie dotknęło jeszcze ciała. W swym tańcu przemieszczali się tam i z powrotem, na przemian wyprowadzając sztychy, które miały przeniknąć obronę przeciwnika, każdy ruch akcentowały głośne trzaski drewna.

Caraline ścisnęła silnie ramię Min, na moment nie odrywając oczu od walczących.

— On też jest mistrzem ostrza — powiedziała bez tchu. — Nie ma wątpliwości. Popatrz tylko!

Min patrzyła i tuliła Randowy pas od miecza wraz ze schowanym do pochwy ostrzem, jakby to był on sam. Tam i z powrotem, obaj piękni, i cokolwiek myślał sobie Rand, Toram już żałował, że jego ostrze nie jest ze stali. Z twarzą, na której płonęła lodowata wściekłość, nacierał coraz bardziej zapalczywie. I mimo iż żadne z obu ostrzy nie dotknęło dotychczas niczego oprócz drugiego miecza, Rand stale się teraz cofał, osłaniając silnymi wymachami, a Toram postępował do przodu, atakując, z oczyma lśniącymi od zimnej furii.

Wtem, na zewnątrz, rozległ się okrzyk, paniczny wrzask wyrażający krańcowe przerażenie i ogromny namiot poderwał się w powietrze, znikając w gęstej szarzyźnie, która skryła niebo. Wszędzie, gdzie spojrzeć, kłębiła się mgła, pełna odległych wrzasków i lamentów. Do przypominającej odwróconą misę przestrzeni czystego powietrza pozostawionej przez namiot napływały cienkie szare wici. Wszyscy wytrzeszczyli oczy ze zdumienia. Prawie wszyscy.

Ostrze Torama przeszyło bok Randa przy akompaniamencie trzasku przypominającego odgłos pękających kości, i sprawiając, że ten aż zgiął się w pół.

— Już nie żyjesz, kuzynie — rzekł drwiąco Toram, unosząc wysoko swe ostrze, by znowu wyprowadzić cios... i zastygł w miejscu z wytrzeszczonymi oczyma, gdy tymczasem ciężka szara mgła nad ich głowami... zestaliła się. Macka mgły, nie mogło to być nic innego, w kształcie grubego ramienia z trzema palcami opadła w dół i oplotła ciało krępej Czerwonej siostry, po czym porwała ją w górę, zanim ktokolwiek zdążył wykonać najmniejszy ruch.

Pierwsza otrząsnęła się Cadsuane. Uniosła ręce, strącając z ramion szal, wykręciła dłonie i z każdej z nich wyskoczyły kule ognia, które natychmiast strzeliły w głąb mgły niczym dwie smugi. W górze coś nagle buchnęło płomieniami, jednym wielkim rozbłyskiem, który zgasł natychmiast i tamta Czerwona siostra pojawiła się ponownie — runęła całym ciężarem na dywany, twarzą w dół, tuż obok Randa, który klęczał na jednym kolanie, trzymając się za bok. W każdym razie leżałaby twarzą w dół, gdyby jej kark nie został potwornie wykręcony: leżąc na brzuchu, martwymi oczami wpatrywała się we mgłę.

W tym momencie zgromadzeni w namiocie utracili resztki opanowania, jakie do tej pory udało im się zachować. Sam Cień przyoblekł się w ciało. Krzyczący przeraźliwie ludzie rozbiegli się we wszystkie strony, arystokraci roztrącali służących, służący odpychali arystokratów. Poturbowana Min wywalczyła sobie drogę do Randa, używając pięści, łokci oraz miecza w charakterze pałki.

— Nic ci nie jest?-zapytała, pomagając mu podźwignąć się. Ze zdziwieniem spostrzegła Caraline, która też spieszyła z pomocą. Sama Caraline wyglądała zresztą na zdziwioną swoim postępowaniem.

Wyjął rękę spod kaftana, na szczęście palce nie były powalane krwią. W połowie zaleczona rana, jakże przecież wrażliwa, nie otworzyła się.

— Myślę, że powinniśmy ruszać — stwierdził, biorąc swój pas. — Musimy się stąd wydostać. — Przestrzeń czystego powietrza była już wyraźnie mniejsza. Prawie wszyscy uciekli. Z wnętrza mgły dobiegały ich straszliwe wrzaski, większość urywała się gwałtownie, ale po chwili rozlegały się kolejne.

— Zgadzam się, Tomasie — powiedział Darlin. Z mieczem w ręku ustawił się plecami do Caraline, odgradzając ją od mgły. — Pytanie tylko, w którym kierunku? A także, jak bardzo powinniśmy się oddalić?

— To jego dzieło — wycedził jadowicie Toram. — To dzieło al’Thora. — Cisnąwszy na ziemię miecz ćwiczebny, podszedł do porzuconego kaftana i spokojnie go przywdział. Kim jak kim, ale na pewno nie był tchórzem. — Jeraal? — krzyknął w stronę mgły, zapinając swój pas. — Jeraal, a żebyś sczezł w Światłości, człowieku, gdzieś ty się podział? Jeraal! — Mordeth... Fain... nie odpowiadał, a Toram nie przestawał wołać.

Jedynymi osobami, które pozostały w środku oprócz nich, były Cadsuane oraz jej dwie towarzyszki, które mimo spokojnych twarzy, nerwowo miętosiły krawędzie szali. Sama Cadsuane wyglądała tak, jakby się właśnie wybierała na przechadzkę.

— Moim zdaniem na północ — orzekła. — To najbliższa droga do zbocza; jeśli na nie wejdziemy, wydostaniemy się ponad to wszystko. Przestań się awanturować, Toram! Ten twój człowiek albo nie żyje, albo cię nie słyszy. — Toram spojrzał na nią spode łba, ale rzeczywiście przestał pokrzykiwać. Cadsuane jakby tego nie zauważyła, może wcale jej to nie obeszło, liczyło się tylko to, że umilkł. — W takim razie na północ. My trzy zajmiemy się wszystkim, z czym nie upora się wasza stal. — Spojrzała wprost na Randa, kiedy to mówiła, a on skinął nieznacznie głową, po czym zapiął pas i dobył miecza. Min, która starała się nie wytrzeszczać oczu, wymieniła spojrzenia z Caraline; oczy tamtej były okrągłe jak spodki. Aes Sedai wiedziała, kim on jest i zamierzała to zachować dla siebie.

— Żałuję, że zostawiłyśmy naszych Strażników w mieście — powiedziała szczupła Żółta siostra. Maleńkie srebrne dzwoneczki w jej włosach zadźwięczały cicho, kiedy pokręciła głową. Sprawiała wrażenie równie władczej jak Cadsuane, do tego stopnia, że z początku poza dumą na obliczu nie sposób było dojrzeć jej urody, tyle że ruch głowy zdawał się... no cóż... jakby potulny. — Szkoda, że nie ma tu Roshana.

— Krąg, Cadsuane? — spytała Szara. Gdy obracała głowę to w jedną, to w drugą stronę i starała się przebić wzrokiem mgłę, przypominała pękatą, jasnowłosą jaskółkę, zwłaszcza dzięki temu spiczastemu nosowi i wścibskim oczom. Może nie do końca przestraszoną jaskółkę, ale z pewnością taką, która jest gotowa natychmiast poderwać się do lotu. — Czy powinnyśmy się połączyć?

— Nie, Niande — odparła z westchnieniem Cadsuane. — Kiedy coś zobaczysz, musisz być w stanie zaatakować natychmiast, a nie zwlekać, póki mi tego czegoś nie pokażesz. Samitsu, przestań się przejmować Roshanem. Mamy tu trzy znakomite miecze, przy czym dwa z nich noszą znak czapli, jak widzę. Ta wystarczy.

Toram obnażył zęby, zobaczywszy czaplę wytrawioną na ostrzu, które Rand dobył z pochwy. Jeżeli to miał być uśmiech, to brakowało mu wesołości. Na jego obnażonym ostrzu też widniała czapla. Miecz Darlina nie nosił żadnych oznakowań, i ten obrzucił teraz Randa i jego broń taksującym spojrzeniem, po czym złożył pełen szacunku ukłon, o wiele głębszy niż podczas wcześniejszego powitania Tomasa Trakanda, z bocznej linii Domu.

Dowodzenie przejęła siwowłosa Zielona i zachowała je mimo prób protestu ze strony Darlina, który jak wielu Tairenian zdawał się nie przepadać zbytnio za Aes Sedai, a także Torama, któremu zwyczajnie było nie w smak, że ktoś wydaje mu rozkazy. A skoro już o tym mowa, podobna była z początku reakcja Caraline, jednak Cadsuane zlekceważyła jej grymasy równie beznamiętnie, jak zignorowała wcześniej głośne narzekania mężczyzn. Caraline w odróżnieniu od nich pojęła najwyraźniej bez trudu, że żadne przeciwstawianie się na nic się tu nie zda. I cud nad cudami, Rand posłusznie dał się ustawić po prawicy Cadsuane, gdy ta prędko uformowała szyk. Było to jednak pozorne posłuszeństwo, bowiem spojrzał na nią “z góry”, w taki sposób, że Min byłaby go spoliczkowała, gdyby jej zrobił coś takiego; Cadsuane tylko pokręciła głową i mruknęła coś, co sprawiło, że poczerwieniał — ale przynajmniej trzymał język za zębami. Min była w zasadzie pewna, że zaraz głośno oznajmi, kim jest. Choćby dlatego, że może liczyła na to, iż mgła się rozwieje ze strachu przed Smokiem Odrodzonym. Uśmiechnął się, jakby mgła przy takiej pogodzie nie była niczym niezwykłym, nawet taka mgła, która porywa namioty oraz ludzi.

Wkroczyli w sam środek oparów formacją o kształcie sześcioramiennej gwiazdy, Cadsuane na czele, Aes Sedai przy dwu innych czubkach i trzej uzbrojeni w miecze mężczyźni przy trzech pozostałych. Toram, rzecz jasna, głośno protestował, że musi zamykać tyły, dopóki Cadsuane nie wspomniała o honorze, jakiego przysparza służba “tylna” czy coś w tym rodzaju. To sprawiło, że zamilkł. Min nie miała żadnych obiekcji względem wyznaczonego jej miejsca w środku gwiazdy, u boku Caraline. W obu dłoniach trzymała noże i zastanawiała się, czy w ogóle się do czegoś przydadzą. Z niejaką ulgą spostrzegła sztylet w drżącej garści Caraline. Przynajmniej jej dłonie były opanowane. Ale potem pomyślała sobie, że być może sama jest zanadto sparaliżowana przerażeniem, by się trząść.

Mgła była lodowata, jakby nagle przyszła zima. Otoczyły ich tumany szarości, tak gęste, że z trudem widzieli się nawzajem. Za to słyszeli wszystko aż za dobrze. Mrok tętnił rozmaitymi odgłosami, ludzkim wołaniem o pomoc, rżeniem koni. Mgła tłumiła dźwięki, brzmiały głucho, dzięki czemu, na szczęście, tamte straszne krzyki zdawały się odległe. W pewnym momencie opary przed nimi zaczęły gęstnieć, ale wtedy z dłoni Cadsuane natychmiast wyskoczyły ogniste kule, które przeleciały z sykiem przez lodowatą szarość i zgęstniałe obszary, po czym wybuchły jednym ryczącym spazmem ognia. Takie same ryki za ich plecami, świetlne smugi przelatujące przez mgłę niczym błyskawice na tle chmur, mówiły, że inne siostry też przystąpiły do dzieła. Min nie miała ochoty oglądać się za siebie. To, co widziała, wystarczało.

Szli obok zdeptanych płacht namiotów, częściowo niewidocznych za sinymi oparami, mijając ciała, a niekiedy fragmenty ciał, widoczne niestety aż nazbyt dokładnie. Noga. Ręka. Człowiek, który od pasa w dół przestał istnieć. Głowa, niegdyś należąca do jakiejś kobiety, która zdawała uśmiechać się szeroko z kąta obalonego wozu. Teren zaczął się wznosić, stając się coraz bardziej stromy. Min spostrzegła pierwszą żywą duszę oprócz jej towarzyszy i natychmiast tego pożałowała. W ich stronę szedł mężczyzna odziany w czerwony kaftan, słaniając się i wykonując omdlałe ruchy ręką. Drugiej już nie miał, a z połowy twarzy pozostała mu teraz tylko strasząca bielą kość. Spomiędzy zębów wydobyły się bańki śliny, słowa zapewne, po czym mężczyzna runął na ziemię. Samitsu przyklękła na chwilę obok niego, przyłożywszy palce do krwawej miazgi, jaką teraz stanowiło czoło. Podniosła się, potrząsnęła głową i ruszyli dalej. Cały czas w górę zbocza, aż w końcu Min zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie wspinają się na jakąś niebotyczną górę a nie zwykłe wzgórze.

Tuż przed Darlinem mgła zaczęła raptem krzepnąć w kształt — wzrostu przeciętnego mężczyzny, ale złożony z samych macek i ziejących paszcz pełnych ostrych zębów. Wysoki Lord być może nie był mistrzem ostrza, ale nie brakło mu szybkości reakcji. Jego miecz przeszył ciągle jeszcze zestalające się widmo na wylot, zrobił pętlę i rozpruł je od góry do dołu. Cztery obłoki mgły, gęstsze od otaczających ich oparów, osiadły na ziemi.

— No cóż — powiedział — przynajmniej wiemy, że stal jest w stanie pociąć te... stwory.

Zgęstniałe kłęby mgły zlały się ze sobą i znowu zaczęły się podnosić.

Cadsuane wyciągnęła rękę, z jej palców kapały krople ognia; jeden jaskrawy błysk przepalił krzepnącą mgielną zjawę na wylot, dopiero wtedy przestała istnieć.

— Ale tylko pociąć, jak się zdaje — mruknęła.

Przed nimi, po prawej stronie, pojawiła się nagle jakaś kobieta otoczona skłębioną szarzyzną, podtrzymując wysoko spódnice, na poły zbiegała, na poły zsuwała się po zboczu w ich stronę.

— Dzięki niech będą Światłości! — krzyknęła. — Dzięki Światłości! Już myślałam, że zostałam całkiem sama! — Mgła tuż za nią skupiła się w jednym miejscu, przeobrażając w majaczącą nad nią koszmarną zjawę z zębami i pazurami. Zastanawiając się potem, Min była pewna, że Rand zawahałby się, gdyby szło o mężczyznę.

Uniósł rękę, jeszcze zanim Cadsuane zdążyła wykonać jakiś ruch, i ponad głową kobiety przeleciało coś, co miało kształt sztaby... z czegoś... z czegoś płynnego, jakby z białego ognia jaśniejszego niż słońce. Stwór zwyczajnie zniknął. Przez chwilę, w miejscu, gdzie się pojawił i wzdłuż linii wypalonej przez sztabę, pojawiło się czyste powietrze, ale natychmiast mgła zaczęła znowu zasuwać swą kurtynę. Kobieta na ten moment zastygła w bezruchu. A potem, wrzasnąwszy co sił w płucach, odwróciła się i uciekła przed nimi, nadal kierując się w dół zbocza, umykając przed tym, czego bała się bardziej niż zjaw ukrytych w oparach.

— To ty! — ryknął Toram tak głośno, że Min obróciła się na pięcie, stając twarzą ku niemu i unosząc noże. Stał, ostrzem miecza mierząc w Randa. — To jesteś ty! Miałem rację! To twoje dzieło! Nie złapiesz mnie w pułapkę, al’Thor! — I nagle wyłamał się z ich formacji, po czym jak oszalały zaczął się wdrapywać na ukos w górę zbocza. — Nie złapiesz mnie!

— Wracaj! — krzyknął za nim Darlin. — Musimy trzymać się razem! Musimy... — Zawiesił głos, wpatrując się w Randa. — To jesteś ty. A żebym sczezł w Światłości, jesteś! — Poruszył się, jakby chciał osłonić przed nim Caraline, ale przynajmniej nie rzucił się do biegu.

Cadsuane spokojnie podeszła do Randa. I uderzyła go w twarz tak mocno, że aż odrzuciło mu głowę do tyłu.

— Więcej tego nie zrobisz — przykazała. W jej głosie nie słyszało się wzburzenia, brzmiał twardo jak żelazo. — Słyszysz mnie? Tylko nie ogień stosu. Nigdy, przenigdy.

O dziwo Rand tylko potarł policzek.

— Myliłaś się, Cadsuane. On istnieje naprawdę. Jestem tego pewien. Wiem, że istnieje. — Mówił takim tonem, jakby bardzo chciał, żeby mu uwierzyła.

Min czuła, jak jej serce wyrywa się ku niemu. Wspominał, że słyszy głosy, musiał wierzyć w to, co mówi. Wyciągnęła prawą rękę w jego stronę, zapominając na chwilę, że trzyma w niej nóż i otwarła usta, chcąc powiedzieć coś na pocieszenie. Mimo iż nie była całkiem pewna, czy kiedykolwiek jeszcze będzie potrafiła bez podtekstów użyć słowa “pocieszenie”. Otwarła usta — i spomiędzy oparów za plecami Randa wyskoczył znienacka Padan Fain, ze stalą lśniącą w garści.

— Za tobą! — krzyknęła przeraźliwie Min, wyciągając rękę, w której trzymała nóż, i jednocześnie ciskając tym, który trzymała w drugiej. Wydawało się, że wszystko się dzieje w jednej chwili, zatopione w oparach lodowatej mgły.

Rand zaczął się odwracać, uskakując równocześnie w bok, a Fain również skręcił i rzucił się na niego, przez co nóż Min chybił celu, za to sztylet Faina otarł się o lewy bok Randa. Wyglądało, jakby zaledwie przeciął mu kaftan, a jednak Rand krzyknął. Krzyknął takim głosem, że Min aż ścisnęło się serce, po czym złapawszy się kurczowo za bok, padł na Cadsuane, czepiając się jej i pociągając na ziemię.

— Zejdźcie mi z drogi! — zawołała jedna z sióstr, chyba Samitsu, i nagle Min straciła oparcie pod stopami. Wylądowała ciężko, sapnąwszy z bólu, kiedy uderzyła w twarde podłoże zbocza razem z Caraline, której wymknęło się zadyszane: — Krew i popioły!

Wszystko w jednej chwili.

— Z drogi! — krzyknęła znowu Samitsu, kiedy Darlin rzucił się na Faina ze swym mieczem. Kościsty mężczyzna poruszał się z niesamowitą szybkością, przypadł do ziemi i odturlał się poza zasięg ostrza Darlina. I co dziwne, przez cały czas zanosił się rechotliwym śmiechem, i podnosząc się niezdarnie na nogi, i potem, uciekając. Niemal natychmiast pochłonęły go opary mgły.

Min podźwignęła się z ziemi, cała drżąc.

Caraline miała w sobie znacznie więcej wigoru.

— Powiem ci teraz, Aes Sedai — powiedziała zimnym głosem, energicznie otrzepując spódnicę. — Nie dam się tak traktować. Jestem Caraline Damodred, Głowa Domu...

Min przestała słuchać. Cadsuane siedziała wyżej na zboczu, trzymając głowę Randa na kolanach. To było zwykłe draśnięcie. Sztylet Faina przecież nie mógł zrobić nic więcej jak tylko otrzeć się... Min krzyknęła i rzuciła się do przodu. Aes Sedai, a może którąś inną odepchnęła od Randa i objęła jego głowę ramionami. Miał zamknięte oczy, rwał mu się oddech. Twarz była gorąca.

— Pomóż mu! — wrzasnęła na Cadsuane podobnie do echa tych dalekich okrzyków dolatujących z mgły. — Pomóż mu! — Jakiś wewnętrzny głos mówił jej, że to teraz nie ma sensu, bo przecież sama odepchnęła Cadsuane, ale miała wrażenie, że jego twarz parzy jej dłonie, że wypala z niej wszelki rozsądek.

— Samitsu, szybko — rozkazała Cadsuane, powstając i poprawiając szal. — Mój Talent Uzdrawiania się go nie ima. — Ułożyła dłoń na głowie Min. — Dziewczyno, raczej nie pozwolę umrzeć temu chłopcu, wszak jeszcze nie nauczyłam go manier. Natychmiast przestań płakać.

To było bardzo dziwne. Min nie miała wątpliwości, że kobieta nie zrobiła z nią niczego takiego, co wymagało posłużenia się Mocą, a jednak uwierzyła jej. Nauczyć go manier. Ależ to będzie szamotanina. Odjąwszy ręce od jego głowy, nie bez niechęci, odsunęła się na klęczkach. Bardzo dziwne. Nawet do niej nie dotarło, że płakała, a jednak zapewnienie Cadsuane wystarczyło i strumień łez ustał. Siąkając nosem, otarła policzki wierzchem dłoni, a tymczasem Samitsu uklękła obok Randa, dotykając czubkami palców jego czoła. Min zastanawiała się, dlaczego nie ujęła jego głowy w dłonie, tak jak to zwykła robić Moiraine.

Nagle Rand dostał konwulsji, łapczywie chwytając oddech i rzucając się tak gwałtownie, że jego młócąca w powietrzu ręka obaliła Żółtą siostrę na plecy. Gdy tylko odjęła palce, uspokoił się. Min podpełzła bliżej. Oddychał lżej, ale nadal miał zamknięte oczy. Dotknęła jego policzka. Chłodniejszy niż przedtem, wciąż jednak zbyt ciepły. I był taki blady.

— Coś jest nie tak — stwierdziła z irytacją Samitsu, kiedy już usiadła. Odsunąwszy na bok połę kaftana Randa, schwyciła zakrwawioną koszulę i wydarła w lnie sporą dziurę.

Rana od noża Faina, nie dłuższa od jej dłoni i wcale niegłęboka, przebiegała w poprzek starej owalnej blizny. Nawet w tym mętnym świetle Min widziała, że krawędzie są opuchnięte i wściekle zaognione, jakby od wielu dni ich nie opatrywano. Rana już nie krwawiła, ale przecież powinna zniknąć. Tak właśnie wyglądały efekty Uzdrawiania: rany zasklepiały się same na oczach patrzącego.

— Tak... — orzekła Samitsu takim tonem, jakby wygłaszała wykład — wygląda jak cysta, ale zamiast ropą wypełniona jest złem. A ta... — Odjęła palec od świeżej rany -...zdaje się pełna innego zła. — Nagle skrzywiła się do stojącej nad nią Zielonej siostry i jej głos stał się posępny i zaczepny. — Powiedziałabym bardziej precyzyjnie, Cadsuane, gdybym wiedziała, jakich słów użyć. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Nigdy. Ale powiem ci jedno. Moim zdaniem, gdybym zareagowała odrobinę wolniej albo gdybyś ty pierwsza nie spróbowała, już by nie żył. A tak... — Żółta siostra westchnęła, twarz jej przybrała znużony wyraz i zdawało się, że utraciła całą swoją energię. — A tak, myślę, że umrze dopiero za jakiś czas.

Min potrząsnęła głową, usiłując zaprzeczyć jej słowom, ale nie potrafiła poruszyć językiem. Usłyszała, że Caraline mruczy modlitwę: stała wyprostowana, wczepiona obiema dłońmi w rękawy Darlina. Sam Darlin przyglądał się skrzywiony Randowi, jakby usiłował dopatrzyć się jakiegokolwiek sensu w tym, co widzi.

Cadsuane pochyliła się, by poklepać Samitsu po ramieniu.

— Jesteś najlepszą z żyjących, być może najlepszą z wszystkich, jakie kiedykolwiek żyły — powiedziała cicho. — Nikt nie może się z tobą równać w Uzdrawianiu. — Samitsu skinęła głową i jeszcze zanim powstała, na powrót stanowiła wcielenie opanowania Aes Sedai. W odróżnieniu od Cadsuane, która wpatrywała się gniewnie w Randa z dłońmi wspartymi na biodrach. — Fuj! Nie pozwolę, abyś tu umarł przy mnie, chłopcze — warknęła, takim tonem, jakby to była jego wina. Tym razem, zamiast dotknąć czubka głowy Min, postukała w nią kłykciami. — Wstawaj, dziewczyno. Nie jesteś jakąś mazgajowatą dziewką, byle dureń może to dostrzec, więc przestań udawać. Darlin, ty go będziesz niósł. Z bandażami trzeba będzie zaczekać. Ta mgła nas nie zostawi, więc lepiej my zostawmy ją.

Darlin zawahał się. Może to sprawił ten stanowczy ton Cadsuane, a może ręka, którą Caraline uniosła w stronę jego twarzy, w każdym razie schował swój miecz do pochwy, mrucząc coś pod nosem i zarzucił sobie Randa na plecy.

Min wzięła ostrze ze znakiem czapli i pieczołowicie schowała je do pochwy wiszącej u Randowego pasa.

— Będzie go potrzebował — wyjaśniła Darlinowi, który przez chwilę patrzył na nią, jakby nic nie rozumiał, potem jednak przytaknął. Miał szczęście, że tak zrobił; ona obdarzyła Zieloną siostrę pełnym zaufaniem i nie zamierzała dopuszczać, by ktoś podważał jej wiarę w uzdrowienie Randa.

— Uważaj teraz, Darlin — powiedziała Caraline gardłowym głosem, kiedy Cadsuane wydała rozkaz do marszu. — Pamiętaj, trzymaj się mnie, to cię ochronię.

Darlin zaczął śmiać się tak mocno, że nie mógł się uspokoić dłuższą chwilę, więc rzęził i parskał, kiedy zaczęli się wspinać przez zimną mgłę. Wciąż słyszeli za sobą odległe okrzyki.

Min zdawała sobie sprawę, że stanowi tylko dodatkową parę oczu, podobnie jak Caraline przy drugim boku Cadsuane, i wiedziała też, że jej obnażony nóż na nic się nie przyda przeciwko mgielnym zjawom, natomiast Padan Fain we własnym ciele mógł nadal gdzieś się czaić. Drugi raz nie chybi. Caraline też ściskała swój sztylet w ręku, a sądząc po spojrzeniach, jakie rzucała ponad ramieniem na Darlina, który mozolnie wspinał się w górę zbocza, obciążony ciałem Randa, być może zamierzała chronić również Smoka Odrodzonego. Niewykluczone jednak, że tu wcale nie o niego chodziło: równie dobrym kandydatem był miło uśmiechający się właściciel długiego nosa.

We mgle nadal powstawały zjawy i zaraz ginęły od ognia. Raz, po ich prawej stronie, coś ogromnego rozdarło przeraźliwie rżącego konia na dwie połowy, nim Aes Sedai zdążyły to coś unicestwić. Po tym zdarzeniu Min wymiotowała hałaśliwie, wcale się tego nie wstydząc; choć dookoła ginęli ludzie, widok nieszczęsnego zwierzęcia w dwójnasób wzbudził w niej współczucie. Najlichszy żołnierz byłby uciekł poprzedniego dnia, gdyby tak sobie postanowił, tamten koń nie mógł. Kształty powstawały i ginęły, a ludzie umierali, krzycząc strasznie, zawsze w oddali, jak się zdawało, a jednak coraz to potykali się o jakieś zmasakrowane ciało, które jeszcze przed godziną było człowiekiem. Min zaczęła się zastanawiać, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzą światło dnia.

Nie zanosiło się na to, więc przeżyła dramatyczny wstrząs, kiedy niespodziewanie przyszło wyzwolenie: w jednej chwili otaczały ją szare opary, w następnej widziała słońce płonące złociście na tle błękitnego nieba, tak oślepiające, że aż musiała osłonić dłonią oczy. I zobaczyła też, w odległości jakichś pięciu mil za bezleśnymi wzgórzami, bryłę Cairhien, materialną i kanciastą. Z powodu przeżywanych koszmarów miasto już nie wydawało się takie rzeczywiste jak kiedyś.

Obejrzała się za siebie, w stronę skraju mgły i zadygotała. To istotnie był równo ścięty, skłębiony mur, ciągnący się między drzewami porastającymi szczyt zbocza, zbyt równy, bez żadnych wirów czy przerzedzeń. Tu tylko czyste powietrze, tam gęsta szarość. Odsłonił się trochę większy fragment pnia rosnącego tuż przed nią drzewa i wtedy pojęła, że mgła się cofa, być może wypalana przez słońce. Ale trwało to nazbyt wolno, by można było przyjąć za naturalne zjawisko. Pozostali wpatrywali się w mgłę z równym napięciem, nie wyłączając nawet Aes Sedai.

Dwadzieścia kroków dalej, po ich lewej stronie, na rozświetloną słońcem przestrzeń wygramolił się na czworakach jakiś mężczyzna. Miał wygolony przód czaszki, sądząc po zniszczonym czarnym napierśniku, był prostym żołnierzem. Toczył dookoła dzikim wzrokiem, zdając się ich nie widzieć, i nadal niezdarnie spełzał ze zbocza, wciąż na czworakach. Nieco dalej, po prawej stronie, pojawili się dwaj mężczyźni i kobieta, ta trójka biegła. Kobieta w przedzie sukni miała kolorowe cięcia, ale raczej nie dawało się orzec, ile ich jest, ponieważ podkasała spódnice najwyżej, jak się dało, żeby biec szybciej; dotrzymywała tempa mężczyznom krok w krok. Żadne z nich nie oglądało się na boki, tylko pędzili w dół zbocza, przewracając się, koziołkując i na powrót stając na nogi, by natychmiast rzucić się do dalszej ucieczki.

Caraline przez chwilę przyglądała się cienkiemu ostrzu swego sztyletu, po czym z impetem wsunęła je do pochwy.

— I w taki oto sposób znika moja armia — westchnęła.

Darlin, który nadal dźwigał nieprzytomnego Randa na swoich barkach, spojrzał na nią.

— Rzuć tylko hasło, a w Łzie natychmiast zbierze się druga.

Zerknęła na Randa, zwisającego bezwładnie niczym worek.

— Być może — odparła.

Darlin, jakby lekko zakłopotany, spojrzał w twarz Randa.

Cadsuane za to stanowiła uosobienie pragmatyzmu.

— Droga biegnie tamtędy — powiedziała, wskazując na zachód. — Tak będzie szybciej niż na przełaj. Łatwa przechadzka.

Min nie nazwałaby tej przechadzki łatwą. W porównaniu z ziąbem panującym we wnętrzu mgły, teraz powietrze zdawało się dwakroć gorętsze, pot lał się z niej strumieniami, a upał odbierał resztki sił. Uginały się pod nią kolana. Potykała się o wszystko: wystające korzenie, kamienie, a także o własne stopy, za każdym razem upadając na ziemię. Wreszcie nogi zwyczajnie odmówiły jej posłuszeństwa i zjechała dobre czterdzieści kroków po zboczu na siedzeniu, młócąc ramionami, dopóki nie udało jej się uchwycić jakiegoś młodego drzewka. Caraline przewracała się chyba nawet jeszcze częściej; suknie nie zostały stworzone do eskapad tego rodzaju i bardzo prędko — kiedy przewrót do góry nogami sprawił, że spódnice zadarły się jej powyżej głowy — zaczęła wypytywać Min o nazwisko szwaczki, która uszyła jej kaftanik i spodnie. Darlin nie przewracał się. Och, zataczał się, potykał i wpadał w poślizg równie często jak one, ale za każdym razem, gdy już miał upaść, coś zdawało się go łapać i pomagać w odzyskaniu równowagi. Z początku popatrywał spode łba na Aes Sedai; on, uosobienie dumnego Wysokiego Lorda z Łzy, poniesie Randa bez niczyjej pomocy. Cadsuane i pozostałe udawały, że nic nie widzą. One w ogóle się nie przewracały, po prostu szły sobie, gawędząc cicho i chwytały Darlina, zanim ten zdążył się przewrócić. Nim dotarli do drogi, na twarzy miał wyraz wdzięczności przemieszanej z udręką.

Wreszcie stanęli na środku szerokiego gościńca mocno ubitej ziemi, z którego widać już było rzekę. Cadsuane podniosła rękę, by zatrzymać pierwszy lepszy pojazd, jaki się pojawił: rozklekotany wóz ciągniony przez dwa bardzo stare muły; powoził nim chudy farmer w połatanym kaftanie, który skwapliwie ściągnął wodze. Ciekawe, co też pomyślał sobie na ich widok. Trzy Aes Sedai z twarzami pozbawionymi piętna wieku, na dodatek w szalach, które wyglądały tak, jakby dopiero co wysiadły z jakiegoś powozu. Zlana potem Cairhienianka, najwyraźniej o wysokiej pozycji społecznej, sądząc po kolorowych paskach, albo może żebraczka, która odziała się w podarte suknie jakiejś arystokratki, jeśli ocenić stan sukni. Taireniański arystokrata, bez cienia wątpliwości, ze szpiczastą bródką, z nosem, z którego skapywały krople potu, niosący na swoich barkach mężczyznę jak worek z ziarnem. I ona sama. Dziury na kolanach oraz jeszcze jedno rozdarcie w siedzeniu, ukryte pod kaftanem, dzięki Światłości, aczkolwiek jeden z rękawów trzymał się jedynie na kilku nitkach. Nie miała ochoty roztrząsać szczegółów swego wyglądu.

Nie czekając na innych, dobyła nóż z rękawa — przy okazji zrywając większość tych nielicznych nitek — i wykonała zamaszysty ukłon w taki sposób, jakiego nauczył ją Thom Merrilin, zgrabnie manipulując rękojeścią noża, dzięki czemu ostrze zalśniło w słońcu.

— Musimy dojechać do Pałacu Słońca — oznajmiła takim głosem, że sam Rand nie zrobiłby tego lepiej. Bywały w życiu chwile, że apodyktyczny ton ratował przed kłótnią.

— Dziecko — włączyła się Cadsuane tonem, jakim udziela się reprymendy. — Jestem pewna, że Kiruna i jej przyjaciółki zrobiłyby, co się da, ale nie ma przy nich żadnej Żółtej. Samitsu i Corele naprawdę są dwiema najlepszymi, jakie kiedykolwiek żyły. Lady Arilyn była tak uprzejma, że użyczyła nam swego pałacu w mieście, więc zabierzemy go...

— Nie. — Min nie miała pojęcia, skąd wzięła odwagę niezbędną do powiedzenia “nie” tej kobiecie. Tyle że... Rozmawiały przecież o Randzie. — Jeżeli on się obudzi... — Urwała i odkaszlnęła, on się na pewno obudzi. — Jeżeli on się obudzi w obcym miejscu, znowu otoczony obcymi Aes Sedai, nie wyobrażam sobie, co zrobi. Ty też nie masz zapewne ochoty sobie tego wyobrażać. — Wytrzymała ten chłodny wzrok przez dłuższą chwilę, aż wreszcie Aes Sedai przytaknęła.

— Do Pałacu Słońca — powiedziała Cadsuane farmerowi. — I zmuś te worki na pchły, żeby biegły jak najszybciej.

Rzecz jasna nie było to aż takie proste, nawet dla Aes Sedai. Ander Tol miał wóz wyładowany nędznymi rzepami, które chciał sprzedać w mieście i nie miał zamiaru podjeżdżać w okolice Pałacu Słońca, gdzie, jak im wyjaśnił, Smok Odrodzony pożerał ludzi upieczonych na rożnach przez kobiety Aielów, które miały po dziesięć stóp wzrostu. Nie zbliżyłby się do Pałacu nawet na odległość mili, niezależnie od tego, jaka liczba Aes Sedai by go do tego zmuszała. Wtedy Cadsuane rzuciła w jego stronę sakiewkę, która sprawiła, że wytrzeszczył oczy, a potem jeszcze oświadczyła mu, że właśnie kupiła jego rzepy i wynajęła go razem z wozem. Jeżeli ten pomysł mu się nie podoba, to może oddać sakiewkę. Wygłosiła tę kwestię z pięściami wspartymi o biodra i wyrazem twarzy, który dawał mu do zrozumienia, iż ona doskonale wie, że prędzej zje swój wóz na miejscu, niż odda sakiewkę. Ander Tol okazał się rozsądnym człowiekiem. Samitsu i Niande opróżniły wóz — rzepy zwyczajnie ulatywały w powietrze i lądowały na schludnym stosie obok drogi. Sądząc po ich skwaszonych minach, nie była to żadną miarą praca, przy jakiej kiedykolwiek spodziewały się użyć Jedynej Mocy. Darlinowi, który stał tam nadal z Randem na barkach, wyraźnie ulżyło, że to nie jemu kazały to robić. Ander Tol, na którego twarzy malowało się i szczęście, i zdziwienie, usiadł na koźle, po czym pogładził sakiewkę, jakby się zastanawiał, czy obfita zawartość jednak okazała się wystarczająca.

Kiedy już usadowili się na wozie, a cała słoma, jaka leżała pod rzepami, została zebrana w jednym miejscu, by posłużyć jako posłanie dla Randa, Cadsuane spojrzała na siedzącą przy jego drugim boku Min. Pan Tol potrząsnął lejcami, sprawiając, że muły poderwały się do zaskakująco prędkiego biegu. Wóz kolebał się i podskakiwał straszliwie, koła nie tylko się trzęsły, ale najwyraźniej były zdecentrowane. Min, która żałowała, że nie zachowała bodaj odrobiny słomy dla siebie, ubawiła się, widząc stężałe twarze Samitsu i Niande podskakujące w górę i w dół. Caraline śmiała się z nich całkiem jawnie, nie racząc nawet ukrywać zadowolenia, że chociaż raz Aes Sedai zostały tak niedelikatnie potraktowane. Mimo iż przecież sama, jako że była lżejsza, podskakiwała wyżej i spadała z większym impetem niż tamte. Darlin, który przywarł do burty wozu, sprawiał takie wrażenie, jakby nic go nie obchodziły te wstrząsy; stale marszczył brwi i wodził wzrokiem od Caraline do Randa.

Cadsuane była jeszcze jedną osobą, która wyraźnie się nie przejmowała, że od tych podskoków aż dzwonią jej zęby.

— Spodziewam się dotrzeć tam przed zapadnięciem zmroku, panie Tol — zawołała, powodując tym samym może nie tyle większy pęd, co z pewnością bardziej gwałtowne potrząsanie lejców. — Powiedz mi teraz — zwróciła się do Min — co dokładnie się stało ostatnim razem, kiedy ten chłopiec obudził się otoczony obcymi Aes Sedai? — Złapała kontakt z oczami Min i już jej nie puściła.

Min wiedziała, że Rand chciał to zachować w tajemnicy tak długo, jak to będzie możliwe. Ale umierał i Min uznała, że te trzy kobiety są jego jedyną szansą. Być może fakt, że się o wszystkim dowiedzą, w niczym nie pomoże. Albo przynajmniej choć trochę lepiej go zrozumieją.

— Wsadziły go do skrzyni — zaczęła.

Nie do końca zdawała sobie sprawę, jak do tego doszło, że opowiedziała rzecz całą ze wszystkimi szczegółami — ani też jak jej się udało nie wybuchnąć płaczem — jakoś przebrnęła przez historię uwięzienia w skrzyni i o torturach bez drżenia w głosie, aż do momentu, gdy Kiruna i pozostałe uklękły, by przysięgać lojalność. Darlin i Caraline wyglądali na oszołomionych. Samitsu i Niande wyglądały na przerażone. Aczkolwiek z innych powodów niż można by oczekiwać.

— On... ujarzmił trzy siostry? — spytała piskliwym głosem Samitsu. Niespodzianie przycisnęła dłoń do ust i obróciwszy się, wychyliła poza burtę rozkołysanego wozu i głośno zwymiotowała. Niande najwyraźniej poczuła się podobnie i już po chwili obie wisiały tak i opróżniały żołądki.

A Cadsuane... Cadsuane dotknęła bladej twarzy Randa, odgarnęła pasma włosów opadające mu na czoło.

— Nie bój się, chłopcze — powiedziała cicho. — One przysporzyły trudności mojemu zadaniu i twojemu zresztą także, ale ja nie skrzywdzę cię bardziej, niż będę musiała. — Min poczuła, że cała aż lodowacieje w środku.

Strażnicy przy miejskich bramach krzyczeli coś na widok pędzącego w ich stronę wozu, ale Cadsuane zakazała panu Tolowi się zatrzymywać, ten więc zaczął poganiać muły z jeszcze większym zapałem. Ludzie na ulicach uskakiwali z drogi, by ich nie przejechano, i wóz toczył się dalej, a jego ślad znaczyły krzyki oraz przekleństwa, tudzież poprzewracane lektyki i pojazdy, które zderzyły się ze straganami ulicznych sprzedawców. Przemknęli przez ulice, a potem wpadli na szeroką rampę prowadzącą do Pałacu Słońca, z którego podwoi wylewali się gwardziści w barwach lorda Dobraine, wyglądając, jakby gotowi byli stawić czoła całym hordom napastników. Pan Tol zaczął skrzeczeć co sił w płucach, że to Aes Sedai go do tego zmusiły, ale w tym momencie gwardziści dostrzegli Min. A potem zobaczyli Randa. Min myślała, że już wie, jak to jest, gdy zostaje się wessanym przez trąbę powietrzną, ale myliła się.

Ponad dwudziestu mężczyzn usiłowało dopchać się jednocześnie do wozu, żeby wynieść Randa, a ci, którym udało się go dotknąć, traktowali go tak delikatnie, jakby mieli do czynienia z niemowlęciem; po obu stronach ustawiło się po czterech i spletli ramiona pod spodem. Cadsuane musiała z tysiąc razy powtarzać, że wcale nie umarł i wśród tego zamieszania wpadli gwałtownie do pałacu i, podążając jego korytarzami, które zdawały się Min nadzwyczaj długie, dobierali coraz to nowych żołnierzy cairhieniańskich do tego orszaku. We wszystkich, jak się zdawało, drzwiach i korytarzach pojawiali się arystokraci i z pobladłymi twarzami przyglądali niesionemu Randowi. Caraline i Darlin gdzieś się zgubili, uświadomiła sobie, że nie pamięta, by ich widziała po opuszczeniu wozu, ale życząc im wszystkiego najlepszego, natychmiast o nich zapomniała. Jedyną osobą, która ją obchodziła, był Rand. Jedyną osobą na całym świecie.

Wśród Far Dareis Mai strzegących drzwi do pokoi Randa zobaczyła Nanderę. Kiedy jej wzrok spoczął na ciele Randa, maska opanowania, na zawsze zdawałoby się przyklejona do tej kamiennej twarzy, rozpadła się w kawałki.

— Co mu się stało? — załkała z oczyma zogromniałymi z przerażenia. — Co się stało? — Kilka innych Panien zaczęło lamentować, niskimi głosami podobnymi do pieśni pogrzebowej, od której włosy jeżyły się na głowie.

— Cicho bądźcie! — ryknęła Cadsuane, klaszcząc w dłonie tak głośno, że przypominało to trzaski błyskawic. — Ej ty, dziewczyno. On potrzebuje łoża. Nuże! — I Nandera natychmiast przystąpiła do działania. Rand został w mgnieniu oka rozebrany i położony do łóżka, w obecności bezustannie krążących przy nim Samitsu i Niande. Cairhienian przepędzono, a Nandera w drzwiach powtarzała instrukcje Cadsuane, że nikt mu nie może przeszkadzać, przy czym wszystko działo się tak prędko, że aż Min dostała zawrotów głowy. Miała nadzieję, że któregoś dnia będzie świadkiem konfrontacji między Cadsuane a Sorileą; musiało przecież do niej dojść, i z pewnością będzie stanowiła zdarzenie godne zapamiętania.

Jednakże, nawet jeśli Cadsuane sądziła, że jej polecenia naprawdę sprawią, iż wszyscy się wyniosą, to rzeczywistość zadała kłam jej przypuszczeniom. Zanim zdążyła zrobić coś więcej niż tylko przenieść krzesło strumieniami Mocy, by móc usiąść przy łożu Randa, do pokoju wkroczyły Kiruna i Bera, dwa wcielenia dumy: władczyni królestwa i władczyni domostwa na farmie.

— O czym to ja się dowiaduję...?-natarła z furią Kiruna i w tym momencie spostrzegła Cadsuane. Podobnie Bera. Ku zdumieniu Min stanęły jak wryte, z szeroko otwartymi ustami.

— On jest w dobrych rękach — powiedziała Cadsuane. — Chyba że któraś z was nagle znalazła w sobie więcej Talentu do Uzdrawiania, niż sobie przypominam?

— Tak, Cadsuane — odparły potulnymi głosami. — Nie, Cadsuane. — Na co Min zamknęła usta.

Samitsu usiadła pod ścianą na krześle inkrustowanym kością słoniową, rozpościerając spódnice i splatając ręce, obserwowała pierś Randa, która unosiła się i opadała pod narzutą. Niande podeszła do biblioteczki Randa i wybrała jakąś książkę, potem usadowiła się w pobliżu okien. Zajęła się czytaniem! Kiruna i Bera zaczęły już siadać, po czym spojrzały na Cadsuane i zaczekały na jej zniecierpliwione skinienie głowy, zanim nareszcie zajęły miejsca.

— Dlaczego czegoś nie zrobicie? — krzyknęła Min.

— O to samo ja mogłabym spytać — powiedziała Amys, wchodząc do pokoju. Siwowłosa, a mimo to pełna młodzieńczego wigoru Mądra przyglądała się przez chwilę Randowi, po czym poprawiła ciemnobrązowy szal i zwróciła się do Kiruny i Bery. — Możecie odejść — oznajmiła. — Aha, Kiruna, Sorilea życzy sobie znowu się z tobą spotkać.

Ciemna twarz Kiruny pobladła, ale obie wstały i dygnęły, bąkając: “Tak, Amys”, nawet bardziej potulniej, niż zwracały się do Cadsuane. Zanim wyszły, rzuciły jeszcze zażenowane spojrzenia w stronę Zielonej siostry.

— Interesujące — stwierdziła Cadsuane po ich wyjściu. Ciemne oczy napotkały niebieskie oczy Amys i zdawało się, że to, co zobaczyła, spodobało się jej. W każdym razie się uśmiechnęła. — Chyba chętnie bym się spotkała z tą Sorileą. Czy to silna kobieta? — Słowo “silna” zostało jakby leciutko zaakcentowane.

— Najsilniejsza, jaką kiedykolwiek poznałam — odparła z prostotą Amys. Spokojnie. Człowiek nigdy by nie pomyślał, że oto leży przed nią nieprzytomny Rand. — Nie znam się na waszym Uzdrawianiu, Aes Sedai. Ufam, że zrobiłyście wszystko, co można? — Mówiła beznamiętnym tonem; Min miała wątpliwości odnośnie tego zaufania.

— Zrobiono wszystko, co można — westchnęła Cadsuane. — Teraz pozostaje już tylko czekać.

— Dopóki nie umrze? — odezwał się surowy męski głos, aż Min podskoczyła w miejscu.

Do pokoju wszedł Dashiva, jego pospolitą twarz wykrzywiał grymas niezadowolenia.

— Flinn! — warknął.

Książka Niande upadła na posadzkę, czyniąc hałas, jakby sama wysunęła się z jej pozornie nieruchomych dłoni; Aes Sedai wpatrywała się w trzech mężczyzn w czarnych kaftanach tak, jakby spotkała właśnie samego Czarnego. Samitsu z pobladłą twarzą mruknęła coś, co zabrzmiało jak fragment modlitwy.

Na rozkaz Dashivy szpakowaty Asha’man pokuśtykał do łoża i, stanąwszy po przeciwnej stronie niż Cadsuane, zaczął wodzić dłońmi nad bezwładnym ciałem Randa, w odległości może stopy ponad narzutą. Młody Narishma stał przy drzwiach, krzywiąc się i głaszcząc rękojeść miecza, wielkie ciemne oczy starały się obserwować wszystkie trzy Aes Sedai równocześnie. Aes Sedai i Amys. Nie wyglądał jak człowiek przestraszony, tylko jak mężczyzna, który przekonany jest, że niezależnie od wszystkiego te kobiety okażą się jego wrogami. W przeciwieństwie do Aes Sedai, Amys zlekceważyła obecność Asha’manów, z wyjątkiem Flinna. Śledziła go wzrokiem, z tą spokojną twarzą całkiem pozbawioną wyrazu. Niemniej jednak kciukiem muskała rękojeść noża zatkniętego za pas w wielce wymowny sposób.

— Co ty wyprawiasz? — spytała podniesionym głosem Samitsu, podrywając się ze swego krzesła. Troska o nieprzytomnego pacjenta przezwyciężyła w niej wszelki niepokój wywołany obecnością Asha’manów. — Ty, Flinn, czy jak tam się nazywasz. — Ruszyła w stronę łoża, ale Narishma jednym płynnym ruchem zagrodził jej drogę. Krzywiąc się, usiłowała obejść przeszkodę, a wtedy położył dłoń na jej ramieniu.

— Jeszcze jeden chłopiec, któremu brak manier — wymruczała Cadsuane. Z wszystkich trzech sióstr ona jedna w żaden sposób nie zareagowała na widok Asha’manów. Przyglądała im się natomiast, wsparłszy brodę na splecionych palcach dłoni.

Narishma zaczerwienił się, gdy usłyszał jej komentarz i opuścił rękę, ale kiedy Samitsu znowu próbowała go obejść, jeszcze raz zatarasował jej drogę.

Poprzestała na rzucaniu groźnych spojrzeń zza jego ramienia.

— Ej ty, Flinn, co ty tam robisz? Nie pozwolę, żebyś go zabił swoją ignorancją! Słyszysz mnie? — Min praktycznie przebierała nogami w miejscu. Nie sądziła, by Asha’man mógł zabić Randa, na pewno nie celowo, ale... On im ufał, jednak... Światłości, nawet Amys zdawała się niepewna, bo popatrywała to na Randa, to na Flinna, mocno marszcząc brwi.

Flinn odgarnął kołdrę z piersi Randa, obnażając ranę. Nie wyglądała ani lepiej, ani gorzej, niż ją zapamiętała: otwarta, wściekła, bezkrwawa rana przecinająca na wskroś owalną bliznę. Rand wciąż zdawał się pogrążony we śnie.

— Na pewno rany mu się od tego nie pogorszyły — stwierdziła Min. Nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Z gardła Dashivy wyrwał się jakiś odgłos, Flinn popatrzył na niego.

— Widzisz coś, Asha’manie?

— Brak mi Talentu do Uzdrawiania — odparł Dashiva, krzywiąc się kwaśno. — To ty skorzystałeś z mojej rady i nauczyłeś się.

— Co, jakiej rady? — pochwyciła Samitsu. — Nalegam, abyście...

— Cicho bądź, Samitsu — skarciła ją Cadsuane. Zdawała się jedyną spokojną osobą w tym pokoju, jeśli nie liczyć Amys. Sądząc jednak po tym, że Mądra wciąż nie przestawała gładzić rękojeści noża, Min nie była wcale taka pewna jej opanowania. — Moim zdaniem robienie krzywdy temu chłopcu to ostatnia rzecz, jakiej można by sobie życzyć.

— Ależ, Cadsuane — zaczęła nerwowym tonem Niande — ten człowiek jest...

— Powiedziałam, bądź cicho — przerwała jej stanowczo siwowłosa Aes Sedai.

— Zapewniam was — odezwał się Dashiva, którego głos jakimś sposobem zabrzmiał jednocześnie przymilnie i stanowczo — Flinn wie, co robi. On już potrafi takie rzeczy, o jakich wy, Aes Sedai, nigdy nawet nie marzyłyście. — Samitsu parsknęła głośno. Cadsuane tylko przytaknęła i usiadła z powrotem na krześle.

Flinn przejechał palcem po obrzmiałej szramie w boku Randa i po starej bliźnie. Ta druga zdawała się naprawdę bardziej wrażliwa.

— Są podobne i zarazem inne, jakby wchodziły w grę dwa rodzaje zakażenia. Tyle że to nie jest zakażenie, tylko... ciemność. Nie potrafię znaleźć lepszego określenia. — Wzruszył ramionami, mierząc wzrokiem szal z żółtymi frędzlami Samitsu, która początkowo patrzyła na niego ze zmarszczonym czołem, stopniowo jednak przyglądała mu się z coraz większą uwagą.

— Do dzieła, Flinn — mruknął Dashiva. — Jeżeli on umrze... — Marszcząc nos, jakby poczuł jakiś bardzo nieprzyjemny zapach, zdawał się niezdolny oderwać wzroku od Randa. Poruszał ustami, jakby coś mówił do siebie, a raz nawet wydał dziwny odgłos, na poły szloch, na poły gorzki śmiech, ani na jotę nie zmieniając przy tym wyrazu twarzy.

Flinn zrobił głęboki wdech i rozejrzał się po pokoju, obejmując wzrokiem Aes Sedai i Amys. Wreszcie spojrzał na Min, wzdrygnął się i jego pomarszczona twarz poczerwieniała. Pospiesznie poprawił narzutę, nakrywając nią Randa po szyję, na wierzchu zostały tylko obie rany, stara i nowa.

— Mam nadzieję, że nikt nie będzie miał nic przeciwko, jak będę gadał — powiedział, zaczynając gładzić bok Randa swymi pokrytymi odciskami dłońmi. — Gadanie chyba mi ździebko pomaga. — Mrużył oczy, skoncentrowany na obrażeniach i powoli przebierał palcami. Zupełnie tak, jakby coś tkał, zorientowała się Min. Mówił niemalże nieobecnym głosem, jedynie część uwagi skupiając się na wypowiadanych słowach. — To ze względu na Uzdrawianie poszedłem do Czarnej Wieży, tak można rzec. Byłem żołnierzem, póki lanca nie przebiła mi uda, potem nie umiałem już usiąść w siodle jak się należy ani nawet daleko zajść o własnych nogach. To była piętnasta rana, jaką odniosłem w ciągu blisko czterdziestu lat służby w Gwardii Królowej. Piętnasta z liczących się: rana się nie liczy, jeśli możesz z nią chodzić albo jeździć konno. Wielu przyjaciół pomarło na moich oczach. Dlatego więc poszedłem do Wieży, a M’Hael nauczył mnie Uzdrawiania. I innych rzeczy. Brutalnego Uzdrawiania. Byłem raz Uzdrawiany przez Aes Sedai... och, przed blisko trzydziestu laty... i to naprawdę boli, ale też i skutkuje. Potem, pewnego dnia, obecny tu Dashiva... wybacz Asha’manie Dashiva... powiada, że się zastanawia, dlaczego tak nieważne jest, czy człek złamał sobie nogę, albo czy się zaziębił, no i zaczęliśmy gadać i... Cóż, jemu samemu brakuje do tego wyczucia, ale ja... zdaje się, że mam do tego dryg. Do tego Talentu, znaczy się. No więc zacząłem się zastanawiać, co by było, gdybym...? Już. Ot wszystko, co mogłem zrobić.

Dashiva chrząknął, kiedy Flinn przysiadł nagle na piętach i otarł czoło wierzchem dłoni. Na twarzy perlił mu się pot — Min po raz pierwszy widziała spoconego Asha’mana. Cięcie w boku Randa nie zniknęło, ale zdawało się jakby mniejsze, mniej zaognione. Nadal spał, ale jego twarz nie była już taka blada.

Samitsu przemknęła obok Narishmy tak szybko, że nie miał możliwości interweniować.

— Co zrobiłeś? — spytała, kładąc palce na czole Randa. Cokolwiek znalazła, posłużywszy się Mocą, jej brwi uniosły się w niemym zdziwieniu, a w jej głosie nie słyszało się już władczego tonu tylko nutę niedowierzania: — Co zrobiłeś?

Flinn z żalem wzruszył ramionami.

— Niewiele. Nie mogłem tak naprawdę dotknąć tego, co zostało zakażone złem. W pewnym sensie odgrodziłem te rany od niego, na jakiś czas w każdym razie. Ale nie na stałe. One się teraz zwalczają nawzajem. Może się nawet pozabijają, a on tymczasem wyleczy się do końca. — Westchnął i pokręcił głową. — Z drugiej strony, nie mogę powiedzieć, że go nie zabiją. Ale uważam, że teraz ma większe szanse.

Dashiva przytaknął z zarozumiałą miną.

— O tak, teraz ma szanse. — Można było pomyśleć, że to on sam Uzdrawiał.

Ku jawnemu zdumieniu Flinna, Samitsu obeszła łoże, by pomóc mu się podźwignąć.

— Opiszesz mi, co zrobiłeś — rozkazała władczym tonem, który zdecydowanie kłócił się ze sposobem, w jaki jej szybkie palce prostowały kołnierz starca i wygładzały mu klapy. — Gdyby tylko istniał sposób, żebyś mógł mi pokazać! Ale opiszesz mi to. Musisz! Dam ci całe złoto, jakie posiadam, urodzę ci dziecko, cokolwiek sobie życzysz, ale ty mi powiesz wszystko, tak jak potrafisz. — Najwyraźniej sama niepewna czy rozkazuje, czy błaga, podprowadziła całkiem ogłupionego Flinna do okien. Ten zresztą nie raz próbował otworzyć usta, ale ona była zanadto zajęta zmuszaniem go do mówienia, żeby cokolwiek zauważyć.

Nie dbając o to, co sobie inni pomyślą, Min wdrapała się na łoże i położyła na nim w takiej pozycji, że mogła wsunąć sobie głowę Randa na pierś i otulić go ramionami. Szansa. Ukradkiem przyglądała się trojgu ludziom zebranym wokół łoża: Cadsuane na jej krześle, Amys stojąca naprzeciwko, Dashiva wsparty o jeden z postumentów łoża, wszyscy otoczeni roztańczonymi aurami i obrazami, całkiem niezrozumiałymi. Spojrzenia skupione na Randzie. Bez wątpienia Amys w śmierci Randa widziała katastrofę Aielów, Dashiva zaś — jedyny z całej trójki na twarzy którego malowało się jakiekolwiek uczucie: ponury, zmartwiony grymas — katastrofę dla Asha’manów. A Cadsuane... Cadsuane, którą Bera i Kiruna nie tylko znały, ale która sprawiała, że skakały niczym młode dziewczęta mimo ich przysiąg złożonych Randowi... ona nie skrzywdzi Randa “bardziej niż będzie musiała”.

Wzrok Cadsuane na chwilę napotkał wzrok Min i ta zadygotała. Jakoś go ochroni teraz, kiedy nie mógł bronić się sam przed Amys, Dashivą i Cadsuane. Jakoś. Nieświadomie zaczęła nucić kołysankę, delikatnie kołysząc Randa. Jakoś.

Загрузка...