39 Obietnice, których nie można złamać

— Wynosimy się stąd w cholerę. Natychmiast! — powtórzył jakiś czas później Mat i sprzeczka ponownie wybuchła. Kłócili się już prawie od pół godziny. Słońce dawno już minęło szczyt swej wędrówki przez nieboskłon. Pasaty nieco łagodziły upał, sztywne żółte zasłony zawieszone na wysokich oknach wybrzuszały się i łopotały w podmuchach wiatru. Minęły trzy godziny od powrotu do Pałacu Tarasin, a on nadal czuł kości toczące się w głowie. Miał wielką ochotę coś kopnąć. Albo kogoś. Szarpnął chustę zawiązaną pod brodą; nie potrafił pozbyć się wrażenia, że ten sznur, który zostawił bliznę ukrytą pod chustą, znowu oplata jego szyję i zaciska się powoli. — Na miłość Światłości, czy wy wszystkie jesteście ślepe? Czy tylko głuche?

Pokój, którego użyczyła im Tylin, był duży, miał zielone ściany i wysoki niebieski sufit, i mimo iż za całe umeblowanie służyły jedynie pozłacane krzesła i małe stoliczki inkrustowane macicą perłową, to jednak sprawiał wrażenie zatłoczonego. Sama Tylin siedziała przed jednym z trzech marmurowych kominków, z nogą założoną na nogę, i z nieznacznym uśmieszkiem obserwowała Mata swymi ciemnymi orlimi oczyma, leniwie rozkopując warstwy błękitno-żółtych halek i bawiąc się wysadzaną klejnotami rękojeścią zakrzywionego noża. Podejrzewał, że Elayne albo Nynaeve rozmówiły się z nią. Obie zresztą tu siedziały po obu stronach królowej. Jakimś cudem udało im się nie tylko przebrać w czyste suknie, ale nawet wziąć kąpiel, mimo iż po powrocie do pałacu zniknęły mu z oczu zaledwie na kilka minut. Niemalże dorównywały Tylin królewską godnością, nadawaną im przez jaskrawe jedwabie, nie bardzo jednak był pewien, na kim właściwie chciały wywrzeć wrażenie tymi wszystkimi koronkami i skomplikowanymi haftami. Tak się wystroiły, jakby czekał je bal na jakimś królewskim dworze, a nie podróż. On sam wciąż jeszcze był brudny, odziany w rozpięty zielony kaftan powalany kurzem, a srebrna lisia głowa uwięzła w rozchełstanej niechlujnie koszuli. Rzemyk skrócił się, kiedy zrobił na nim węzeł, ale Mat dbał, by medalion dotykał jego skóry. Ostatecznie znajdował się w obecności kobiet, które potrafiły przenosić.

Miał wrażenie, że gdyby w komnacie znajdowały się jedynie te trzy kobiety, już wydawałaby się pełna. Sama obecność Tylin by wystarczyła, przynajmniej gdy o niego chodzi. Jeśli Nynaeve czy Elayne rzeczywiście się z nią rozmówiły, to naprawdę świetnie się składa, że już wyjeżdżał. Mogły wszystko załatwić między sobą, jednak...

— To niedorzeczność — stwierdziła Merilille. — W życiu nie słyszałam o żadnym Podmiocie Cienia zwanym gholam. A wy? — Pytanie zostało skierowane równocześnie do Adelas, Vandene, Sareithy i Careane. Usadowione naprzeciwko Tylin, patrzące z chłodnym spokojem Aes Sedai, bez trudu potrafiły sprawić wrażenie, że ich krzesła o wysokich oparciach stanowią prawdziwe trony królowych. Nie potrafił pojąć, dlaczego Nynaeve i Elayne siedzą jak dwie kłody, równie chłodne i spokojne, ale całkiem milczące. One najwidoczniej jednak wiedziały; mało tego, Merilille wraz z resztą towarzyszek z jakiegoś nie wyjaśnionego powodu odnosiły się do nich nadzwyczaj pokornie. Mat Cauthon natomiast był dla nich gburem o włochatych uszach, któremu koniecznie należało dokopać, i one wszystkie, poczynając od Merilille, najwyraźniej gotowe były podjąć się tego zadania.

— Ja go widziałem! — żachnął się. — Elayne go widziała, widziały go Reanne i inne Mądre Kobiety. Zapytajcie, którą chcecie!

Reanne i pięć pozostałych przy życiu Mądrych Kobiet stały w zbitej gromadce pod tylną ścianą komnaty, podobne do stadka zalęknionych kur, przestraszone, że naprawdę będą je wypytywać. No, niemal wszystkie, wyjąwszy Sumeko — krągła kobieta, z kciukami wetkniętymi za długi czerwony pas, stale popatrywała spod zmarszczonych brwi na Aes Sedai, kręciła głową, marszczyła brwi, znowu kręciła głową. Podczas powrotnego rejsu Nynaeve długo z nią o czymś rozmawiała w zaciszu kabiny. Mat był prawie pewien, że miało to coś wspólnego z rewelacjami, jakie w związku z tą kobietą Nynaeve odkryła w Rahad. Od czasu do czasu wpadła mu do ucha wzmianka o Aes Sedai, co bynajmniej wcale nie znaczyło, że próbował podsłuchiwać. Pozostałe kobiety natomiast wyraźnie się zastanawiały, czy przypadkiem nie powinny zaproponować, że zajmą się podawaniem herbaty. Kiedy zaoferowano im krzesła, chyba jedynie Sumeko rozważała, czy ma ochotę skorzystać z propozycji. Sibella, na przykład, zaczęła gwałtownie gestykulować kościstymi ramionami i omal nie zemdlała.

— Nikt nie przeczy słowu Elayne Aes Sedai, panie Cauthon — oznajmiła Renaile din Calon Niebieska Gwiazda niskim, ale chłodnym głosem. Nawet gdyby ta pełna godności kobieta w jedwabiach, których barwy znakomicie harmonizowały z czerwono-żółtymi płytkami posadzki, nie została mu wcześniej przedstawiona z nazwiska, dawne wspomnienia zmieszane z jego własnymi pozwoliłyby mu i tak zidentyfikować ją jako Poszukiwaczkę Wiatrów, służącą samej Mistrzyni Statków. Rozpoznał ją po dziesięciu grubych złotych kołach w uszach, połączonych złotym łańcuszkiem i częściowo ukrytych pod wąskimi pasemkami siwizny w prostych czarnych włosach. Wisiorki nanizane na cieńszym łańcuszku, który biegł do kółka w nosie, poinformowały go, między innymi, z jakiego klanu pochodziła. Podobnie zresztą jak tatuaże na szczupłych smagłych dłoniach. — Zastanawiamy się natomiast, czym to może grozić — kontynuowała. — Nie lubimy opuszczać wód bez uzasadnionego powodu.

Za jej krzesłem stało blisko dwadzieścia kobiet z Ludu Morza, przyozdobionych przeważnie w orgie kolorowych jedwabi, kolczyków i wisiorków na łańcuszkach. Przede wszystkim rzuciła mu się w oczy ich osobliwa postawa wobec Aes Sedai. Okazywały im szacunek, który przynajmniej pozornie zdawał się całkowicie bez zarzutu, jednakże nigdy dotąd nie widział, by ktoś potrafił patrzeć na Aes Sedai wzrokiem do tego stopnia pełnym samozadowolenia. Dalsze osobliwości ich zachowania był w stanie wyłapać tylko dzięki tamtym starożytnym wspomnieniom, nie dowiedział się wprawdzie z nich zbyt wiele na temat Atha’an Miere, ale i to wystarczyło. Każdy z Ludu Morza, czy to kobieta czy mężczyzna, zaczynał jako najniższy rangą majtek, nieważne, czy pisane mu było zostać kiedyś Mistrzem Ostrzy czy też samą Mistrzynią Statków, z każdym pośrednim szczeblem kariery zaś związane było tak wielkie poczucie godności, że doprawdy długo by szukać podobnie intensywnych emocji u byle króla czy Aes Sedai. Kobiety zgromadzone za plecami Renaile pod każdym względem stanowiły dosyć dziwną mieszaninę rang i szarż — Poszukiwaczki Wiatru służące pod Mistrzyniami Fal stały ramię w ramię z Poszukiwaczkami Wiatru z sojrerów — potrafił to wywnioskować z rodzaju ozdób, jakie nosiły — dwie spośród nich wszakże były ubrane w jaskrawe bluzy z przaśnej wełny i ciemne, usmarowane olejem spodnie majtków, nadto miały tylko po jednym kółku w lewym uchu. Drugi i trzeci kolczyk w prawym uchu wskazywał, że szkolono je na Poszukiwaczki Wiatrów, jednak musiały jeszcze dosłużyć się dwóch kolejnych, nie mówiąc już o kółku w nosie, zanim mistrz pokładu wezwałby taką, by wciągnęła żagiel na maszt i dał jej przy tym klapsa w siedzenie za to, że nie porusza się dostatecznie prędko. Zgodnie z wszelkimi jego wspomnieniami te dwie nie pasowały do składu zgromadzenia — w normalnych okolicznościach Poszukiwaczka Wiatrów pod Mistrzynią Statków nawet nie odezwałaby się do żadnej.

— To się zgadza z tym, co powiedziałam, Renaile — odrzekła Merilille tonem zarazem oschłym, jak i protekcjonalnym. Z pewnością nie umknęły jej te zadowolone spojrzenia. Pobrzmiewające w jej głosie nuty nie zniknęły, kiedy zwróciła się do Mata: — Proszę się nie denerwować, panie Cauthon. Z chęcią wysłuchamy głosu rozsądku. O ile takowym dysponujesz.

Mat wszelkimi siłami próbował zachować spokój; miał nadzieję, że znajdzie ich dosyć. Chyba że naprawdę doprowadzą go do ostateczności.

- Gholam zostały stworzone podczas Wojny o Moc, w Wieku Legend — zaczął wyjaśniać mniej więcej od początku opowieści, którą przekazała mu Birgitte. Odwrócił się, tak by stać twarzą do wszystkich kobiet, niezależnie od ich przynależności. A żeby sczezł, jeśli dopuści, by któraś z nich doszła do wniosku, że uważa jej zgrupowanie za ważniejsze od innych. Albo żeby uznały, iż przyjmuje postawę proszącą. Zwłaszcza że rzeczywiście tak było. — Skonstruowano je do zabijania Aes Sedai. Wyłącznie w tym celu. Żeby zabijały ludzi, którzy potrafili przenosić. Jedyna Moc wam nie pomoże, Jedyna Moc nie ima się gholam. Co więcej, potrafią wyczuć zdolność przenoszenia, jeżeli znajdują się w odległości, powiedzmy, pięćdziesięciu kroków od was. Potrafią też zwietrzyć wypełniającą was Moc. Nie rozpoznasz gholam, dopóki nie będzie za późno, ponieważ niczym się nie różnią od zwykłych ludzi. Zewnętrznie. Wewnętrznie zaś... Gholam nie mają kości, potrafią się przecisnąć przez szparę pod drzwiami. I są tak silne, że jedną ręką mogą wyrwać drzwi z zawiasów. — Albo rozerwać komuś gardło. Światłości, że też nie pozwolił Naleseanowi zostać w łóżku.

Próbując powstrzymać przeszywający go dreszcz, mówił dalej. Wszystkie kobiety patrzyły nań szeroko rozwartymi oczami. Nie dopuści, by zauważyły, że drży.

— Stworzono zaledwie sześć gholam, trzy kobiety i trzech mężczyzn: w każdym razie istoty przypominające z wyglądu kobiety i mężczyzn. Najwyraźniej nawet Przeklęci czuli się nieswojo w ich obecności. A może po prostu doszli do wniosku, że sześć wystarczy. Tak czy siak, wiemy, że jeden przebywa w Ebou Dar, prawdopodobnie od Pęknięcia przechowywano go w jakiejś kapsule statycznej, utrzymując przy życiu. Nie wiemy, czy pozostałe również w niej przechowywano, ale jeden to i tak aż nadto. Ten, kto go nasłał... z pewnością któryś Przeklęty... wiedział, że uda się po naszych śladach na drugą stronę rzeki. Bez wątpienia kazano mu zdobyć Czarę Wiatrów, a także, sądząc z tego, co powiedział, zabić Nynaeve albo Elayne, względnie obie. — Obrzucił je przelotnym spojrzeniem, w którym była uspokajająca pewność i współczucie, nikt przecież nie mógł czuć się swobodnie, wiedząc, że ściga go takie monstrum. W zamian doczekał się pytającego grymasu od Elayne, która lekko zmarszczyła czoło; Nynaeve zaś niecierpliwie machnęła ręką, dając mu do zrozumienia, że ma już kończyć swoje wywody.

— Kontynuując — powiedział dobitnie, gromiąc je wzrokiem. Bardzo trudno było nie wzdychać głośno, kiedy miało się do czynienia z kobietami. — Ten, kto przysłał gholam, wie na pewno, że Czara jest teraz tutaj, w Pałacu Tarasin. Jeżeli on albo ona przyślą tu gholam, niektóre z was na pewno zginą. Być może nawet wiele. Nie mogę chronić wszystkich równocześnie. Przy okazji zapewne stracicie również Czarę. I dochodzi jeszcze sprawa Falion Bhody. Niewielkie są szanse, że była sama, i nawet jeśli Ispan została schwytana, to musimy mieć na uwadze również inne Czarne Ajah. Mówię to na wypadek, gdyby Przeklętych i gholam nie było wam dość. — Na wzmiankę o Czarnych Ajah zarówno Reanne, jak i Mądre Kobiety wyprostowały się z jeszcze większym oburzeniem niż Merilille i jej przyjaciółki, choć same Aes Sedai, sztywno zbierające spódnice, wyglądały na gotowe natychmiast wyjść z sali. Musiał odwoływać się do takich emocji, nic więcej przecież nie mógł zrobić. — Do rzeczy. Czy rozumiecie teraz, dlaczego wszystkie musicie wyjechać z pałacu i zabrać Czarę do jakiegoś miejsca, o którym gholam nie wie? Do miejsca, o którym nie wiedzą Czarne Ajah? Czy pojmujecie, jak ważne jest, by zabrać się do tego natychmiast?

Prychnięcie Renaile mogłoby wystraszyć gęsi w sąsiednim pokoju.

— Powtarzasz się wciąż, panie Cauthon. Merilille Sedai powiada, że w życiu nie słyszała o żadnych gholam. Elayne Sedai twierdzi, że był tam jakiś dziwny człowiek, jakaś istota, ale niewiele więcej pamięta. I cóż to takiego ta... kapsuła statyczna? Nie raczyłeś nam wyjaśnić. Poza tym, skąd ty to wszystko niby wiesz? Dlaczego mamy oddalać się od wody, polegając na słowie mężczyzny, który opowiada nam jakieś wydumane bajki?

Mat spojrzał na Nynaeve i Elayne, z niewielką jednakże nadzieją. Gdyby tylko zechciały otworzyć usta, cała sprawa skończyłaby się już dawno, one jednak tylko beznamiętnie odwzajemniły jego spojrzenie; ich twarze skrzepły w pozbawione wyrazu maski Aes Sedai. Nie pojmował, dlaczego milczą. Podały jedynie suche fakty odnośnie do zdarzeń w Rahad, a Mat gotów był się założyć, że nie wspomniałyby o Czarnych Ajah, gdyby istniał jakiś inny sposób wyjaśnienia tego, że zjawiły się w pałacu ze związaną i odciętą od Źródła Aes Sedai. Ispan przetrzymywano w innej części pałacu, o jej obecności wiedzieli tylko nieliczni. Nynaeve wlała jej siłą do gardła jakiś odwar, mieszankę paskudnie śmierdzących ziół, które sprawiły, że kobieta najpierw dziko wybałuszyła oczy w trakcie ich przełykania, a wkrótce potem bezmyślnie chichotała, co krok się potykając. Sąsiedni pokój zajmowały pozostałe członkinie Kółka Dziewiarskiego — miały jej strzec. Strażniczkami zostały z przymusu, ale za to bardzo przykładały się do przydzielonego im zadania — Nynaeve dała im jasno do zrozumienia, że jeśli pozwolą Ispan uciec, to lepiej niech od razu same też zmykają, nim wpadną w jej ręce.

Bardzo się pilnował, żeby nie patrzeć na Birgitte, stojącą obok drzwi w towarzystwie Aviendhy. Aviendha miała na sobie suknię Ebou Dari, nie proste wełny, w których wróciła do pałacu, tylko kobiecy strój do konnej jazdy ze srebrnoszarego jedwabiu, całkowicie nie pasujący do rogowej rękojeści noża zatkniętego za pasem. Birgitte dla odmiany prędko zrzuciła swoją suknię, zastępując ją charakterystycznym krótkim kaftanikiem granatowej barwy i obszernymi, ciemnozielonymi spodniami. Przypasała też kołczan do biodra. Ona stanowiła źródło całej jego wiedzy o gholam, a także kapsułach statycznych — pominąwszy oczywiście doświadczenia z Rahad. Ale nigdy nie zdradziłby tego, choćby go przypiekano na rożnie.

— Czytałem kiedyś książkę, która opowiadała o... — zaczął, ale Renaile przerwała mu.

— Książkę — powiedziała szyderczym tonem. — Soli nie zastąpi żadna książka, zwłaszcza taka, o której nie mają pojęcia nawet Aes Sedai.

Nagle uderzyło go, że jest jedynym mężczyzną obecnym w komnacie. Lan wyszedł na rozkaz Nynaeve, równie posłusznie jak Beslan odesłany przez swą matkę. Thom i Juilin pakowali się do wyjazdu. Prawdopodobnie już skończyli. O ile ich wysiłek nie pójdzie na marne, wszak zapowiadało się, że nigdy stąd nie wyjadą. Był jedynym mężczyzną, otoczonym murem kobiet, które zapewne każą mu walić głową w ten mur, aż mu się całkiem pomiesza w mózgu. To nie miało sensu. Żadnego. One zaś patrzyły na niego wyczekująco.

Nynaeve, w błękitach z żółtymi cięciami ozdobionymi koronką, przerzuciła sobie warkocz przez ramię, aż zawisł między jej piersiami, ale ten ciężki złoty pierścień — dowiedział się niedawno, że to pierścień Lana — poprawiła pieczołowicie, tak by wszyscy mogli go widzieć. Twarz miała nadzwyczaj spokojną, dłonie zaś spoczywały na podołku, tylko jej palce nieznacznie drżały. Elayne — w zielonych jedwabiach Ebou Dari, które podkreślały bardzo skąpą suknię Nynaeve, której nie ratowała nawet ciemnoszara, koronkowa kryza na szyi — spojrzała na niego oczyma podobnymi do dwóch kałuż ciemnoniebieskiej wody. Ona też splotła dłonie na podołku, ale co jakiś czas zaczynała wodzić palcem po złotym hafcie, który zdobił jej spódnice, po czym natychmiast przestawała. Czemu nic nie mówią? Czyżby próbowały odegrać się na nim? A może miał to być prztyczek z serii: “Mat tak bardzo chce przewodzić, to w takim razie zobaczmy, jak sobie da radę bez nas?” Byłby nawet uwierzył, gdyby chodziło tylko o Nynaeve, zwłaszcza w takiej sytuacji, nie przypuszczał jednak, by Elayne tak myślała. Więc dlaczego?

Choć Reanne i Mądre Kobiety nie kuliły się pod jego wzrokiem, tak jak to czyniły, gdy spoglądały na nie Aes Sedai, zaczęły go jednak traktować inaczej. Tamarla obdarzyła go pełnym szacunku skinieniem głowy. Famelle o włosach barwy miodu posunęła się nawet krok dalej: uśmiechnęła się przyjaźnie. Reanne, o dziwo, dostała bladych plam na policzkach — tak wyglądał rumieniec w jej wydaniu. Ale, niestety, Mądre Kobiety nie stanowiły liczącej się opozycji. Te sześć kobiet nie zamieniło ze sobą nawet tuzina niepotrzebnych słów, odkąd weszły do tego pomieszczenia. Każda zaczęłaby skakać, gdyby Nynaeve albo Elayne tylko pstryknęły palcami, i tak długo by skakały, dopóki nie kazano by im przestać.

Może więc zwrócić się do pozostałych Aes Sedai? Miały nieskończenie spokojne, nieskończenie cierpliwe twarze. Tyle że... w pewnym momencie wzrok Merilille przemknął obok niego, w stronę Nynaeve i Elayne. Sareitha zaczęła na jego oczach powoli wygładzać spódnice, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Wewnątrz jego głowy wykwitło mroczne przeczucie. Dłonie poruszające się na spódnicach. Rumieniec na twarzy Reanne. Przygotowany kołczan Birgitte. Mętne przeczucie. Nie wiedział nawet, czego dotyczy, pojął jednak, że zabrał się za wszystko w zupełnie niewłaściwy sposób. Spojrzał surowo na Nynaeve i jeszcze bardziej upominająco na Elayne. Nic jednak nie było w stanie ożywić ich zastygłych twarzy.

Powoli ruszył w stronę kobiet Ludu Morza. I choć zupełnie zwyczajnie sobie szedł, ze zdumieniem usłyszał, jak któraś przy Merilille prycha i jak Sareitha mruczy: “Co za bezczelność!” Więc to tak! Już on im pokaże, co znaczy bezczelność. Jeżeli Nynaeve i Elayne będą oburzone, ich sprawa, powinny mu były powierzać swoje tajemnice. Światłości, jak on nie znosił, gdy go wykorzystywano. Zwłaszcza wówczas, gdy nie miał pojęcia, ani w jaki sposób to robią, ani dlaczego.

Zatrzymał się przed krzesłem Renaile, przyjrzał najpierw smagłym twarzom stojących za nią kobiet Atha’an Miere i dopiero potem spojrzał na tę kobietę. Zmarszczyła brwi, kładąc dłoń na wysadzanej klejnotami rękojeści noża wetkniętego za szarfę, którą obwiązała się w pasie. Była kobietą bardziej przystojną niż piękną, gdzieś w średnim wieku i w innych okolicznościach z przyjemnością patrzyłby jej w oczy. Przypominały dwa wielkie ciemne stawy, w które mężczyzna mógłby wpatrywać się cały wieczór. Ale w innych okolicznościach. Kobiety Ludu Morza z jakiegoś powodu jawiły się mu jako mucha w garncu śmietanki, a on nie miał najmniejszego pojęcia, jak ją wyłowić. Udało mu się zapanować nad irytacją. Ledwie. Co on ma, do cholery, robić?

— Jak rozumiem, wszystkie potrafcie przenosić — powiedział cicho — ale ja właściwie mam to gdzieś. — Trzeba od samego początku postawić sprawę jasno. — Spytajcie Adelas albo Vandene, jeśli chcecie wiedzieć, ile mnie obchodzi, czy kobieta potrafi przenosić.

Renaile spojrzała na siedzącą za nim Tylin, ale nie do niej skierowała swoje słowa.

— Nynaeve Sedai — rzekła sucho. — O ile się nie mylę, w treści waszego targu nie ma zawartej klauzuli, że będę musiała wysłuchiwać tego młodego zbieracza pakuł. Ja...

— Wasze przeklęte targi nic mnie nie obchodzą, ty córo piachów — odciął się Mat. Więc jednak nie panował do końca nad swoją irytacją. Są jakieś granice tego, ile mężczyzna jest w stanie znieść.

Stojące za nią kobiety głośno wciągnęły powietrze. Jakieś tysiąc lat wcześniej kobieta z Ludu Morza nazwała pewnego esseńskiego żołnierza synem piachu, po czym wbiła mu nóż pod żebra; to właśnie wspomnienie naszło go w tej chwili. Nie była to może najgorsza obelga, jaką znali Atha’an Miere, niemniej była nad wyraz obraźliwa. Twarz Renaile nabiegła krwią, sycząc, z oczyma wybałuszonymi z wściekłości, poderwała się na równe nogi, a w jej garści błysnął nabijany księżycowymi kamieniami sztylet.

Mat wyrwał jej go z ręki, zanim zdążyła zadać cios w pierś, i wbił w poręcz jej krzesła. Naprawdę miał szybkie ręce. Ale potrafił też utrzymać swój temperament na wodzy. Nieważne, ile kobiet uważa, że mogą się nim bawić jak lalką, mógł...

— Posłuchaj mnie, ty osadzie z dna zęzy. — Niech będzie, może jednak wcale nie potrafił utrzymać go na wodzy. — Nynaeve i Elayne cię potrzebują, więc albo otrzymają twoją pomoc, albo oddam cię gholam, żeby połamał ci kości, a potem Czarnym Ajah, żeby pozbierały, co zostanie. Cóż, jeśli o ciebie chodzi, to powiem tyle: jestem Mistrzem Ostrzy i obnażyłem właśnie swe ostrza. — Nie miał pojęcia, co to dokładnie oznacza, bo słyszał to tylko raz w życiu: “Kiedy ostrza są obnażone, nawet Mistrzyni Statków kłania się przed Mistrzem Ostrzy”. — Taka jest treść targu między tobą a mną. Pójdziesz tam, gdzie zechcą Nynaeve i Elayne, a ja w zamian nie uwiążę cię do koni i nie zawlokę siłą!

Na tym należało poprzestać, przynajmniej wobec Poszukiwaczki Wiatrów służącej pod Mistrzynią Statków. Renaile zadygotała z wysiłku, by nie rzucić się na niego z gołymi rękoma, nie dbając już, że to on trzymał jej sztylet.

— Zostało uzgodnione, pod Światłością! — warknęła. Oczy omal nie wyszły jej z orbit. Poruszyła ustami, na twarzy zmagały się konfuzja i niedowierzanie. Tym razem zdławione westchnienia zabrzmiały, jakby wiatr zrywał zasłony z okien.

— Zostało uzgodnione — powtórzył szybko Mat i, dotknąwszy najpierw palcami swoich warg, przycisnął je do jej warg.

Po chwili Renaile zrobiła to samo drżącymi palcami. Wyciągnął sztylet w jej stronę, a ona przez dobrą chwilę patrzyła na niego tępym wzrokiem i dopiero wtedy odebrała. Ostrze powędrowało z powrotem do wysadzanej klejnotami pochwy. Nie uchodziło zabijać kogoś, z kim dobiło się targu. A w każdym razie nie wcześniej, niż zostaną wypełnione jego postanowienia. Kobiety za jej krzesłem zaczęły coś pomrukiwać, podnosić się, wtedy Renaile poruszyła się, by raz klasnąć w dłonie. Poszukiwaczki Wiatrów zamknęły usta tak prędko, jakby były majtkami oddanymi do terminu.

— Właśnie dobiłam targu z ta’veren, jak sądzę — powiedziała bezbarwnym, lecz głębokim mocnym głosem. Ta kobieta mogła nauczać Aes Sedai, w jaki sposób szybko się opanować. — Ale któregoś dnia, panie Cauthon, jeżeli to miłe Światłości, przespacerujesz się po linie.

Nie wiedział, co to może znaczyć, oprócz tego, że zabrzmiało nad wyraz nieprzyjemnie. Wykonał swój najlepszy ukłon.

— Wszystko jest możliwe, jeśli to miłe Światłości — wymamrotał. Ostatecznie, grzeczność odpłacona. Ale jej uśmiech był niepokojąco pełen nadziei.

Kiedy odwrócił się z powrotem do reszty zgromadzonych w pomieszczeniu kobiet, ze spojrzeń, jakimi go obrzuciły, można by wywnioskować, że oto wyrosły mu rogi i skrzydła.

— Czy na tym dosyć sprzeczek? — spytał kwaśno i nie czekał nawet na odpowiedź. — Tak też myślałem. Sugeruję więc, abyście wybrały sobie jakieś miejsce, byle daleko stąd, i gdy tylko spakujecie manatki, możemy ruszać w drogę.

Dla zachowania pozorów próbowały jeszcze się spierać. Elayne, tonem na poły tylko poważnym, wspomniała Caemlyn, a Careane zaproponowała kilka odosobnionych wiosek wśród Czarnych Wzgórz, dokąd dałoby się bez trudu dotrzeć przez bramę. Światłości, przez bramę było łatwo dotrzeć wszędzie. Vandene mówiła o Arafel, Aviendha zaś napomknęła o Rhuidean, na Pustkowiu Aiel, kobiety z Ludu Morza zaś coraz bardziej pochmurniały, w miarę jak wymieniano miejsca położone dalej i dalej od morza. Wszystko na pokaz. W każdym razie Mat nabrał takiego przekonania, obserwując, jak Nynaeve niecierpliwie bawi się warkoczem, mimo że propozycje wysuwano z zapałem i bardzo ochoczo.

— Jeśli wolno mi coś powiedzieć, Aes Sedai? — odezwała się na koniec lękliwym głosem Reanne. Podniosła nawet rękę w górę. — Rodzina prowadzi farmę po drugiej stronie rzeki, kilka mil na północ. Wszyscy wiedzą, że to samotnia kobiet, które oddają się kontemplacji wymagającej spokoju, ale nikt nie kojarzy tego miejsca z nami. Budynki są stare i dostatecznie wygodne, gdyby trzeba tam było zatrzymać się na dłużej, a...

— Tak — przerwała jej Nynaeve. — Tak, sądzę, że to miejsce w sam raz dla nas. A co ty na to, Elayne?

— Myślę, że to brzmi wspaniale, Nynaeve. Wiem, że Renaile będzie wdzięczna, mogąc pozostać blisko morza. — Pozostałe pięć sióstr niemal ją zagłuszyło, chóralnie zapewniając, że ta propozycja brzmi zdecydowanie lepiej niż wszystkie pozostałe.

Mat wzniósł oczy ku niebu. Tylin stanowiła uosobienie kobiety, która nie ma pojęcia o tym, co spoczywa tuż pod jej nosem, za to Renaile połknęła to wszystko niczym pstrąg muchę. Czyli zrobiła dokładnie to, o co chodziło. Z jakiegoś powodu miała się nie dowiedzieć, że Nynaeve i Elayne zaaranżowały wszystko z góry. Wyprowadziła pozostałe kobiety z Ludu Morza z komnaty, by pozbierały dobytek, nim Nynaeve i Elayne zmienią zdanie.

Te ostatnie najwyraźniej miały zamiar wyjść razem z Merilille i pozostałymi Aes Sedai, ale skinął na nie palcem. Wymieniły spojrzenia — musiałby gadać całą godzinę, żeby opowiedzieć, co te spojrzenia wyrażały — po czym, ku jego zdumieniu, podeszły do niego. Aviendha i Birgitte obserwowały go spod drzwi, Tylin ze swojego fotela.

— Bardzo mi przykro, że cię wykorzystałyśmy — powiedziała Elayne, zanim zdążył wydobyć z siebie słowo. I uśmiechnęła się, ukazując dołki w policzkach. — Naprawdę miałyśmy powody, Mat, musisz uwierzyć.

— Powody, których nie musisz znać — wtrąciła stanowczo Nynaeve, odrzucając warkocz na plecy tym aż nadto dobrze wyćwiczonym ruchem i sprawiając, że pierścień między piersiami podskoczył. Lan chyba naprawdę zwariował. — Muszę powiedzieć, iż nigdy się nie spodziewałam, że to zrobisz. Co takiego sprawiło, że próbowałeś je okpić? Mogłeś wszystko zniszczyć.

— Jakie byłoby życie, gdyby człowiek od czasu do czasu nie kusił losu? — odparł wesoło. Tym lepiej dla niego, jeśli uznały, że wszystko zostało z góry ukartowane, a nie stanowiło wyłącznie przypadkowego wybuchu temperamentu. Ale znowu go wykorzystały, nic mu zawczasu nie mówiąc, teraz chciał więc coś za to uzyskać. — Następnym razem, gdy będziecie musiały dobić targu z Ludem Morza, pozwólcie, że ja to za was zrobię. Może dzięki temu nie pójdzie tak źle jak ostatnio. — Widok czerwonych plam na twarzy Nynaeve jednoznacznie upewnił go, że trafił w samo sedno. Nieźle, jak na strzał z zamkniętymi oczami.

Elayne tylko mruknęła:

— Szalenie spostrzegawczy poddany. — W jej głosie zabrzmiała nutka gorzkiego rozbawienia. Zdobycie jej łask nie do końca oznaczało korzystną dla wybrańca sytuację.

Podeszły do drzwi, nie pozwalając mu już nic dodać. Cóż, tak naprawdę nie spodziewał się, że cokolwiek mu wyjaśnią. Obie do szpiku kości były już Aes Sedai. Człowiek musiał się nauczyć dawać sobie radę z tym, co los mu podsuwał.

Problem Tylin zupełnie wypadł mu z głowy, ona jednak bynajmniej nie zapomniała. Złapała go, nim zdążył zrobić dwa kroki. Nynaeve i Elayne zatrzymały się przy drzwiach i obserwowały go wspólnie z Aviendhą oraz Birgitte. I dzięki temu zobaczyły, jak Tylin szczypie go w siedzenie. W pewnych sytuacjach trudno było zachować spokój i opanowanie. Mina Elayne wyrażała współczucie, twarz Nynaeve — piorunującą dezaprobatę. Aviendha nieskutecznie tłumiła śmiech, a Birgitte całkiem otwarcie szczerzyła zęby. Wszystkie wiedziały.

— Nynaeve uważa, że jesteś małym chłopczykiem, który potrzebuje opieki — wydyszała mu w twarz Tylin. — Ja jednak wiem, że jesteś bardzo dorosłym mężczyzną. — Jej namiętny chichot był najbardziej wulgarną aluzją, jaką w życiu usłyszał. Cztery kobiety w drzwiach patrzyły, jak robi się czerwony niczym burak. — Będę za tobą tęskniła, gołąbku. To, co zrobiłeś z Renaile, było wspaniałe. Jakże ja podziwiam władczych mężczyzn.

— Ja też będę za tobą tęsknił — wybąkał. I przeżył wstrząs, bo zrozumiał, że to najczystsza prawda... Okazuje się, że w samą porę wyjeżdża z Ebou Dar. — Ale jeśli jeszcze się kiedyś spotkamy, to ja będę uganiał się za tobą, a nie ty za mną.

Parsknęła śmiechem, a ciemne orle oczy rozjarzył blask.

— Naprawdę podziwiam władczych mężczyzn, kaczorku. Ale nie wtedy, kiedy usiłują być władczy wobec mnie. — Chwyciwszy go za uszy, nachyliła ku sobie jego głowę, aby go pocałować.

W ogóle nie zauważył odejścia Nynaeve i pozostałych, wyszedł na chwiejnych nogach, wpychając koszulę do spodni. Musiał jeszcze się wrócić, żeby zabrać z kąta włócznię i kapelusz. Ta kobieta nie miała żadnego wstydu. Ani odrobiny.

Spotkał Thoma i Juilina, kiedy wychodzili właśnie z apartamentów Tylin, a za nimi Nerim z Lopinem, krępym sługą Naleseana. Każdy dźwigał duży wiklinowy kosz, przeznaczony do siodła. Dotarło doń, że to wszystko to był jego dobytek. Juilin niósł nie naciągnięty łuk Mata, a przez jedno z ramion przerzucił sobie kołczan. Prawda, powiedziała przecież, że zadba o jego przeprowadzkę.

— Znalazłem to na twojej poduszce — rzekł Thom, rzucając w jego stronę pierścień, który Mat kupił, jak mu się zdawało, chyba już rok temu. — Prezent pożegnalny, jak się zdaje, na obu poduszkach były rozsypane miłorośle i inne kwiaty.

Mat wcisnął pierścień na palec.

— Należy do mnie, a żebyś sczezł. Sam za niego zapłaciłem.

Stary bard przejechał dłonią po wąsach i zakasłał, nieumiejętnie ukrywając szeroki uśmiech, który z nagła wykwitł na jego twarzy. Juilin zerwał z głowy swój idiotyczny taraboniański kapelusz, jakby nagle bardzo zainteresowany jego wnętrzem.

— Krew i przeklęte!... — Mat zrobił głęboki wdech. — Mam nadzieję, że wy dwaj poświęciliście choć chwilę na spakowanie własnych manatków — powiedział chłodnym tonem — bo kiedy tylko złapię Olvera, ruszamy w drogę, nawet jeśli się okaże, ze trzeba zostawić za sobą jakąś zapleśniałą harfę albo zardzewiały łamacz mieczy. — Juilin potarł palcem kącik oka, cokolwiek to miało znaczyć, ale Thom naprawdę zmarszczył brwi. Kto obrażał flet albo harfę Thoma, obrażał jego samego.

— Mój panie — odezwał się żałobnym tonem Lopin. Był smagłym, łysiejącym mężczyzną, jeszcze grubszym od Sumeko, jego czarny wieśniaczy kaftan z Łzy, dopasowany do pasa, a dalej rozdęty, opinał go doprawdy bardzo ściśle. Zazwyczaj równie sztywny i uroczysty jak Nerim, miał teraz zaczerwienione oczy, jakby niedawno płakał. — Mój panie, czy istnieje najmniejsza choćby szansa, bym mógł pozostać i uczestniczyć w pochówku lorda Naleseana? Był dobrym panem.

Mat z wielką przykrością musiał odpowiedzieć: “nie”.

— Każdy, kto zostanie, może zostać tu naprawdę na długo, Lopin — przestrzegł go delikatnie. — Posłuchaj, będę potrzebował kogoś do opieki nad Olverem. Nerim ma przeze mnie pełne ręce roboty. A zresztą Nerim wróci do Talmanesa, wiesz o tym. Jeśli chcesz, przyjmę cię do siebie. — Nawykł do posiadania osobistego sługi, a poza tym czasy były trudne dla poszukujących pracy.

— Bardzo byłbym rad, mój panie — odrzekł grobowym tonem mężczyzna. — Młody Olver okrutnie mi przypomina syna mojej najmłodszej siostry.

Traf jednak chciał, że kiedy weszli do pokojów, które Mat niegdyś zajmował, zastali tam lady Riselle, odzianą znacznie bardziej przyzwoicie niż ostatnim razem. Była zupełnie sama.

— Miałabym go niby przywiązać do siebie? — powiedziała, a to zaiste cudowne łono zafalowało z emocji, kiedy wzięła się pod boki. Wychodziło na to, że kaczorkowi królowej nie wolno przemawiać takim niegrzecznym tonem do jej dwórek. — Jak za mocno podetniesz chłopcu skrzydła, nigdy nie wyrośnie na prawdziwego mężczyznę. Najpierw czytał na głos, siedząc na moim kolanie... mógłby tak czytać cały dzień, gdybym mu pozwoliła... a potem odrobił jeszcze swoje rachunki, więc pozwoliłam mu wyjść. No i czym się tak trapisz? Obiecał wszak wrócić przed zmierzchem, a zdaje się przykładać wielką wagę do obietnic.

Mat postawił ashandarei w tym samym kącie co zwykle, a potem powiedział tamtym, by zrzucili swoje brzemię i poszli szukać Vanina oraz reszty żołnierzy Legionu. Po czym zrezygnował z przyglądania się pociągającemu łonu Riselle i pobiegł na pokoje, które zamieszkiwała Nynaeve i inne kobiety. Zastał je wszystkie, w bawialni, był tam również Lan, w płaszczu Strażnika już udrapowanym na plecach i z sakwami podróżnymi na ramionach. Nie były to tylko jego sakwy, ale również Nynaeve, jak się zdawało. Całą posadzkę zaścielało mnóstwo tobołków z sukniami i wcale nie takich małych kufrów. Mat zastanawiał się, czy kobiety każą Lanowi także je ponieść.

— To oczywiste, że musisz go odszukać, Macie Cauthon — oświadczyła Nynaeve. — Czy sądzisz, że tak zwyczajnie porzucilibyśmy dziecko? — Jak się ją słyszało, można było pomyśleć, że naprawdę coś takiego chciał zrobić.

Nagle zalała go istna powódź ofert pomocy, nie tylko ze strony Nynaeve i Elayne, które zaproponowały, że odłożą wyjazd na farmę, ale także ze strony Lana, Birgitte i Aviendhy, którzy proponowali, że przyłączą się do poszukiwań. Lan mówił to z kamiennym spokojem, ponury jak zawsze, ale Birgitte i Aviendha...

— Serce mi pęknie, jeśli coś się stanie temu chłopcu — zapowiedziała Birgitte, a Aviendha dodała, z równym żarem: — Zawsze mówiłam, że nie dbasz o niego jak należy.

Mat zazgrzytał zębami. Na ulicach miasta Olver mógł się ukrywać przed ośmiorgiem ludzi, aż nie zapadnie zmierzch i sam nie zdecyduje, że powinien wrócić do pałacu. Rzeczywiście dotrzymywał obietnic, ale jeśli nie będzie musiał, to niewielkie były szanse na to, że zrezygnuje z jednej choćby chwili swobody. Więcej par oczu będzie oznaczało szybsze poszukiwania, zwłaszcza jeśli zaangażują Mądre Kobiety. Wahał się przez krótki moment trzech uderzeń serca. S am miał swoje własne obietnice, których musiał dotrzymać, ale miał też dość rozumu, by tak nie stawiać sprawy.

— Czara jest zbyt ważna — powiedział im. — Ten gholam nadal gdzieś tu jest, być może również Moghedien, a Czarne Ajah już na pewno. — Kości załomotały w jego głowie. Aviendha nie będzie zachwycona, że się ją wrzuca do jednego garnka z Nynaeve i Elayne, ale w danej chwili nic go to nie obchodziło. Zwrócił się do Lana i Birgitte: — Pilnujcie ich, dopóki was nie dogonię. Pilnujcie ich wszystkich.

Ku jego zaskoczeniu, odezwała się Aviendha:

— Przypilnujemy ich. Obiecuję. — Musnęła palcem rękojeść noża. Najwyraźniej nie zrozumiała, że ją też zaliczył do tych, których trzeba pilnować.

Nynaeve i Elayne natomiast zrozumiały. Oczy Nynaeve zalśniły tak groźnie, jakby wzrokiem próbowała wyborować mu dziurę w czaszce; spodziewał się, że szarpnie warkocz, ale o dziwo jej dłoń tylko zatrzepotała niepewnie, po czym stanowczym ruchem przerzuciła go przez ramię. Elayne zadowoliła się uniesieniem podbródka, a wielkie niebieskie stawy jej oczu całkiem zamarzły.

Lan i Birgitte też zrozumieli.

— Nynaeve jest całym moim życiem — rzekł z prostotą Lan, kładąc dłoń na jej ramieniu. A ona, ni stąd, ni zowąd, bardzo posmutniała, a potem, równie nagle, zacisnęła szczęki, jakby zamierzała właśnie przejść przez kamienny mur, taranując go swoim ciałem.

Birgitte obdarzyła Elayne czułym spojrzeniem, ale przemówiła do Mata.

— Będę ich pilnowała — obiecała. — Prawda honoru. Mat poprawił kaftan, żeby ukryć zmieszanie. Nadal nie bardzo potrafił sobie przypomnieć, ile jej opowiedział, kiedy razem pili. Światłości, toż ta kobieta potrafiła wchłaniać wino jak suchy piach wodę. Niemniej odpowiedział, jak przystało na barashandańskiego lorda, akceptując jej zobowiązanie.

— Honor krwi, prawda krwi.

Birgitte skinęła głową, a sądząc po zaskoczonych spojrzeniach Nynaeve i Elayne, nadal strzegła jego tajemnic. Światłości, jeśli jakaś Aes Sedai kiedykolwiek się dowie o tych wszystkich wspomnieniach, jakie nosił w głowie, to zapewne reszta dowie się szybko, że to on zadął w Róg Valere — nie dbając o jego lisi łeb, tak długo będą go ciągnęły za język, aż wygrzebią zeń ostatnie “jak” i “dlaczego”.

Kiedy już się odwracał, żeby wyjść, Nynaeve złapała go za rękaw.

— Pamiętaj o burzy, Mat. Ona niebawem się zerwie, wiem o tym. Uważaj na siebie, Macie Cauthon. Słyszysz mnie? Tylin wskaże ci drogę do farmy, kiedy już wrócisz z Olverem.

Przytaknął i wziął nogi za pas, kości w głowie odpowiadały echem na łomot jego butów. Ciekawe, czy miał uważać na siebie podczas poszukiwań, czy też raczej wówczas, gdy będzie pytał Tylin o drogę? Nynaeve i jej Słuchanie Wiatru. Czy jej się wydaje, że on jest z cukru i rozpuści się w paru kroplach deszczu? Nietrudno się domyślić, że kiedy już użyją Czary Wiatrów, znowu spadnie deszcz. Zdawało się, że minęło wiele lat od czasu, kiedy po raz ostatni padało. Jakaś myśl zaczęła wykluwać się w jego głowie, coś w związku z pogodą i Elayne, coś, co nie miało szczególnego sensu, ale zbył to wzruszeniem ramion. Jedna rzecz na raz, a obecnie najważniejszy był Olver.

Mężczyźni czekali w izbie Czerwonorękich, blisko stajni, wszyscy na nogach, z wyjątkiem Vanina, który leżał na jednym z łóżek, z dłońmi splecionymi na brzuchu. Vanin twierdził, że człowiek powinien odpoczywać, kiedy tylko nadarzy się okazja. Gdy jednak wszedł Mat, przerzucił nogi na posadzkę i usiadł. Lubił Olvera tak samo jak inni — Mat bał się tylko tego, że zacznie uczyć chłopca, jak kraść konie i kłusować na bażanty. Siedem par oczu z napięciem skupiło się na Macie.

— Riselle powiedziała, że Olver był ubrany w czerwony kaftan — wyjaśnił. — Zdarza mu się rozdawać kaftany, ale zapewne każdy ulicznik, którego zobaczycie w czerwonym kaftanie, będzie wiedział, gdzie po raz ostatni był Olver. Niech każdy pójdzie w inną stronę. Obejdźcie całe Mol Hara i postarajcie się wrócić za godzinę. Zaczekajcie, aż wszyscy wrócą, i dopiero wtedy wyjdźcie znowu. Tym sposobem, jeśli któryś go znajdzie, pozostali nie będą szukać do jutra. Wszyscy zrozumieli? — Pokiwali głowami.

Czasami nie posiadał się ze zdumienia. Chuderlawy Thom, z jego siwymi włosami i wąsami, który był kiedyś kochankiem królowej, i to z własnej woli, nie tak jak on, a nawet kimś więcej niż kochankiem, jeśli wierzyć bodaj w połowę z tego, co mówił. Harnan o kanciastej szczęce, z tatuażami na policzku i na kilku innych fragmentach ciała, który całe życie był żołnierzem. Juilin z jego bambusową laską i łamaczem mieczy przy biodrze, uważający siebie za kogoś równego lordowi, nawet jeśli nadal nie umiał się oswoić z pomysłem, że mógłby sam nosić miecz, oraz tłustawy Vanin, przy którym Juilin wyglądał niczym zwykły sługus. Chuderlawy Fergin i Gorderan, niemal równie barczysty jak Perrin, oraz Metwyn, którego blada cairhieniańska twarz nadal wyglądała chłopięco, mimo iż był wiele lat starszy od Mata. Niektórzy z nich szli za Matem Cauthonem, ponieważ uważali go za szczęściarza, a jego szczęście mogło uratować im życie, kiedy nie były w stanie dokonać tego ich miecze, i jeszcze zapewne z jakichś innych powodów, których nie potrafił do końca rozpoznać. Nawet Thom nigdy nie posunął się dalej, jak tylko do oprotestowania jego rozkazu. Może w przypadku tej Renaile zadziałało coś więcej niż szczęście. Być może bycie ta’veren nie wiązało się wyłącznie z umiejętnością pakowania w kłopoty. Nagle poczuł się... odpowiedzialny za tych mężczyzn. Było to niewygodne uczucie, bo Mat Cauthon i odpowiedzialność nie szły ze sobą w parze. Odczuwał to jako coś nienaturalnego.

— Uważajcie na siebie i miejcie oczy szeroko otwarte — przykazał. — Wiecie, co tam czyha. Nadciąga burza. — Dlaczego to wszystko mówił?-Ruszajcie. Marnujemy tylko światło dnia.

Nie było żadnych oznak nadchodzącej burzy, choć wiatr nadal dął silnie, zamiatając kurz na placu Mol Hara z posągiem dawno zmarłej królowej nad fontanną. Nariene zasłynęła swoją uczciwością, ale widać tego nie wystarczyło, bo przedstawiono ją z całkiem obnażoną piersią. Popołudniowe słońce płonęło wysoko na bezchmurnym niebie, ludzie jednak gnali przez plac tak szybko jak podczas porannego chłodu. Nawet wspomnienie po nim nie zostało. Płyty chodnika zdawały się niczym patelnia pod podeszwami jego butów.

Rzucając złe spojrzenia ku przeciwnej stronie placu, gdzie stała “Wędrowna Kobieta”, Mat ruszył w kierunku rzeki. Kiedy mieszkali w tej oberży, Olver nawet w połowie tak często nie włóczył się z ulicznikami; zadowalał się przymilaniem do usługujących dziewcząt i córek Setalle Anan. A jemu kości powiedziały, że ma się przeprowadzić do pałacu. Wszystko, co zrobił od czasu przeprowadzki — wszystko, co chciał zrobić, poprawił się, myśląc o Tylin i jej oczach, a także dłoniach — wszystko to można było załatwić, mieszkając tutaj. Kości toczyły się również teraz, tak bardzo pragnął, żeby wreszcie przestały.

Próbował iść szybko, niecierpliwie lawirując między wlokącymi się furami i wozami, klnąc na lakierowane lektyki i powozy, które nie zwracały uwagi na przechodniów, i wciąż wypatrując czerwonego kaftana, jednak rojna ulica spowalniała jego marsz. I właściwie dobrze, że tak się działo. To by było dopiero, gdyby przemknął obok chłopca, nie zauważając go. Żałując, że nie zabrał Oczka z pałacowych stajni, popatrywał krzywo na sunący obok niego potok ludzki, w ciżbie człowiek na koniu nie poruszałby się szybciej, ale z siodła widziałby dalej. Ale z kolei zadawanie pytań z siodła byłoby niezręczne, mało kto jeździł konno w obrębie miejskich murów, a niektórzy ludzie wręcz bali się jeźdźców.

To samo pytanie, do znudzenia. Pierwszy raz zadał je przy moście, tuż za Mol Hara, mężczyźnie sprzedającemu jabłka opiekane w miodzie z tacy zawieszonej na szyi.

— Widziałeś może chłopca, mniej więcej tego wzrostu, odzianego w czerwony kaftan? — Olver lubił słodycze.

— Chłopca, mój panie? — odparł jegomość, zasysając powietrze przez luki w uzębieniu. — Widziałem z tysiąc chłopców. Ale takiego kaftana nie pamiętam. Czy mój pan zechciałby może kilka jabłuszek? — Ujął dwa jabłka kościstymi palcami i podsunął je Matowi, były zbyt miękkie, choćby nie wiadomo jak długo je pieczono. — Czy mój pan słyszał o zamieszkach?

— Nie — odparł zniecierpliwiony Mat i ruszył dalej. Przy drugim krańcu mostu zatrzymał zażywną kobietę z tacą pełną wstążek. Wstążki żadną miarą nie fascynowały Olvera, ale pod spódnicą, której rąbek był przyszyty niemalże do lewego biodra, błyskały czerwone halki, a wycięcie w staniczku ukazywało krągłe łono, niemal takie same jak u Riselle. — Czy widziałaś może chłopca...

Od niej też nasłuchał się o zamieszkach, a później co drugi z napotkanych ludzi nie mówił już o niczym innym. Źródłem tej plotki, jak podejrzewał, były zdarzenia, które tego właśnie ranka miały miejsce w pewnym domu w Rahad. Kobieta siedząca na koźle wozu, z biczem owiniętym wokół szyi, powiedziała mu nawet, że za rzeką wybuchł bunt, wyznawszy pierwej, że nigdy nie zauważa małych chłopców, dopóki nie wpadają pod kopyta jej mułów. Mężczyzna o kanciastej twarzy, który sprzedawał plastry miodu — wyglądały na nadzwyczaj wyschnięte — twierdził, że zamieszki wybuchły w okolicach latarni morskiej, przy krańcu Drogi nad Zatoką, po wschodniej stronie ujścia, które to miejsce było równie prawdopodobne jak sam jej środek. Po mieście zawsze krążyło całe mnóstwo plotek, jeśli człowiek tylko wsłuchał się w to, co ludzie mówią, a on teraz nie miał, jak się zdawało, innego wyjścia. Jedna z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widział, stojąca pod jedną z tawern, o imieniu Maylin, była posługaczką w “Starej Owcy”. Wyglądało jednak na to, że cała jej praca polegała na wystawaniu przed budynkiem, by przyciągać gości, co z pewnością jej się udawało — ona też poinformowała go, że tego ranka doszło do bitwy, wśród wzgórz Cordese na zachód od miasta. A może na wzgórzach Rhannoh, po drugiej stronie zatoki. Albo może... Maylin była nadzwyczaj piękna, ale niezbyt rozgarnięta, Olver byłby z pewnością zdolny przypatrywać jej się godzinami, pod warunkiem że nie otwierałaby ust. Ale nie umiała sobie przypomnieć, by widziała jakiegokolwiek chłopca od... Powiedział, że jakiego koloru był ten kaftan? Nasłuchał się o zamieszkach i bitwach, nasłuchał się o dziwnych rzeczach zauważonych na niebie albo wśród wzgórz, o dostatecznej liczbie dziwadeł, by nawet na Ugorze zrobiło im się ciasno. Nasłuchał się o Smoku Odrodzonym, który miał lada chwila zaatakować miasto na czele tysiąca mężczyzn, którzy potrafili przenosić, o tym, że nadciągają Aielowie, armia Aes Sedai — nie, to armia Białych Płaszczy; Pedron Niall nie żył, a Synowie zamierzali go pomścić, aczkolwiek dlaczego akurat na Ebou Dar, to już nie było wcale jasne. Człowiek mógł pomyśleć, że miasto powinno być zdjęte paniką od tych wszystkich krążących po nim opowieści, a jednak wyraźnie było widać, że nawet ci, którzy opowiadali daną opowieść, nie ufali zbytnio własnym słowom. A więc usłyszał wszelkiego typu bzdury, jednak ani słowa o chłopcu w czerwonym kaftanie.

W odległości kilku ulic od rzeki zaczął docierać do jego uszu jakiś łoskot, donośne głuche dudnienie, które zdawało się dochodzić od morza. Ludzie spoglądali z ciekawością na bezchmurne niebo, drapali się po głowach i wracali do swoich spraw. I jego to zainteresowało, lecz nie zrezygnował ani na moment ze swoich prób, wypytując każdego napotkanego sprzedawcę słodyczy czy owoców względnie każdą piękną kobietę, która szła pieszo. Wszystko na nic. Dotarł do kamiennego nabrzeża biegnącego wzdłuż rzeki od strony miasta, zatrzymał się tam i omiótł badawczym wzrokiem szare przystanie oraz przycumowane do nich statki. Wiał silny wiatr, mocno kołyszący łodzie, które ocierały się z chrzęstem o kamienne pomosty, mimo iż zabezpieczono ich burty workami z wełną. W odróżnieniu od koni, statki dla Olvera stanowiły tylko środek, za pomocą którego można było dostać się z jednego miejsca na drugie, a poza tym w Ebou Dar statki stanowiły domenę mężczyzn, nawet jeśli nie zawsze tylko oni zajmowali się frachtunkiem. Kobiety kręcące się po przystaniach były albo kupcami pilnującymi swych towarów, albo uzbrojonymi po zęby członkiniami gildii towarowej, na pewno zaś nie można było tam spotkać żadnych sprzedawców słodyczy.

Już miał zawrócić, kiedy nagle spostrzegł, że w zasięgu jego wzroku prawie nikt się nie porusza. Na przystaniach zazwyczaj panował wielki rejwach, jednak teraz na wszystkich statkach, jakie widział, marynarze stali rzędem przy relingach albo, wspiąwszy się na olinowanie, stamtąd obserwowali zatokę. Wszędzie stały porzucone beczki i paki, a obnażeni do pasa mężczyźni i żylaste kobiety w kamizelach z zielonej skóry tłoczyli się na krańcach doków, skąd mogli patrzeć, w otwartej przestrzeni między statkami, w stronę, skąd dobiegał łoskot. Unosił się tam czarny dym, w grubych wysokich kolumnach, nachylanych podmuchami wiatru ku północy.

Wahając się tylko chwilę, wbiegł na najbliższą przystań. Z początku statki uwiązane do długich kamiennych słupów na południu przesłaniały mu widok na wszystko z wyjątkiem tego dymu. Linia wybrzeża była tak ukształtowana, że każda kolejna przystań wcinała się dalej w wodę niż poprzednia; kiedy już wepchnął się w ostatnie szeregi tłumu, zobaczył szerokie nurty rzeki, która niczym ścieżka wzburzonej zielonej wody wpływała do wstrząsanej falami zatoki.

Co najmniej dwa tuziny statków, może więcej, płonęło na szerokiej połaci zatoki, pożar trawił je wszystkie równocześnie od ruf do dziobów. I widać też było szkielety wielu, które zdążyły już spłonąć do cna, a nad powierzchnię wody wystawały teraz tylko resztki ich dziobów albo ruf, które zresztą osuwały się już na dno. Na jego oczach dziób szerokiego dwumasztowca, nad którym powiewał wielki sztandar w czerwieni, błękicie i złocie, sztandar Altary, nagle poderwał się z trzaskiem w powietrze, rozległ się łoskot przypominający huk gromu i prędko gęstniejące macki dymu rozwiały się na wietrze, a statek jął tonąć. Po zatoce pływały setki najrozmaitszych statków: trójmasztowe rakery, szkimery i dwumasztowe sojrery Ludu Morza, statki przybrzeżne z trójkątnymi żaglami, statki rzeczne pod żaglem albo na wiosłach, niektóre uciekały w górę rzeki, większość jednak usiłowała wydostać się na pełne morze. Z kolei dziesiątki obcych statków wpływały do zatoki gnane wiatrem, wielkie okręty o prostopadłych dziobach, tak wysokie jak rakery, przebijały się przez przetaczające się fale, rozbryzgując pianę. Oddech uwiązł mu w piersi, kiedy nagle dojrzał kwadratowe żebrowane żagle.

— Krew i przeklęte popioły — mruknął wstrząśnięty. — To przecież cholerni Seanchanie!

— Kto? — spytała kobieta o surowej twarzy, napierająca na niego całym ciałem. Granatowa suknia przedniego kroju zdradzała, że jest kupcem, podobnie jak skórzany folder, w którym trzymała swoje dokumenty przewozowe, wreszcie srebrna szpila gildii w kształcie gęsiego pióra, przypięta nad piersią. — To Aes Sedai — oznajmiła tonem niezłomnego przekonania. — Potrafię się zorientować, kiedy ktoś przenosi. Synowie Światłości rozprawią się z nimi, gdy tylko tu przybędą. Zobaczysz.

Chuda siwowłosa kobieta w brudnej, zielonej kamizeli obróciła się, stając do niej twarzą, dłoń miała wspartą na drewnianej rękojeści sztyletu.

— Pilnuj swego języka, kiedy mówisz o Aes Sedai, cholerna wyzyskiwaczko, bo inaczej obedrę cię ze skóry i wepchnę ci Białego Płaszcza do gardzieli!

Mat zostawił je — nadal wymachiwały rękami i wydzierały się na siebie — po czym wydostał się z tłumu i pobiegł w stronę nabrzeża. Widział już trzy — nie, cztery — ogromne stwory kołujące na niebie nad południową częścią miasta, miały takie skrzydła jak nietoperze, tyle że nieporównywalnie większe. Do ich grzbietów przywarły jakieś sylwetki, podtrzymywane czymś w rodzaju siodeł. Pojawił się kolejny latający stwór i jeszcze jeden. I nagle pod nimi z rykiem wybuchła fontanna ognia, ogarniając dachy domów.

Ludzie biegli już, popychając Mata, który nadal przemierzał ulice.

— Olver! — wołał, licząc, że zostanie usłyszany mimo krzyków rozlegających się ze wszystkich stron. — Olver!

Ni stąd, ni zowąd okazało się, że wszyscy teraz biegną w przeciwną stronę, nie dbając o to, czy ktoś stoi im na drodze. Uparcie brnął przed siebie, wbrew naporowi tłumu. Aż dotarł na ulicę, z której wszyscy ci ludzie najwyraźniej uciekali.

Obok przemknęła kolumna Seanchan, ze stu albo i więcej mężczyzn w hełmach przypominających owadzie głowy i zbrojach skonstruowanych z nakładających się płytek, wszyscy dosiadali zwierząt, które wyglądały jak koty, z tym że były niemal wielkości koni i zamiast futrem były pokryte łuskami. Skuleni w siodłach, wymachując pochylonymi lancami, których czubki zdobiły niebieskie proporce, galopowali w stronę Mol Hara, nie oglądając się na boki. Tyle że słowo “galop” niezbyt precyzyjnie określało sposób, w jaki te stworzenia się poruszały; prędkość była właściwa, ale one... płynęły. Najwyższy czas stąd zniknąć, dawno po czasie. Gdy tylko znajdzie...

Kiedy kolumna minęła go, jego oko przykuł błysk czerwieni w tłumie za skrzyżowaniem.

— Olver! — Rzucił się do biegu, niemalże depcząc po piętach ostatniemu, pokrytemu łuskami stworzeniu, przepchnął przez tłum i zobaczył, jak jakaś kobieta chwyta małą dziewczynkę w czerwonej sukience i ucieka, z całej siły przyciskając ją do piersi. Owładnięty szaleństwem, Mat zaczął przeć przed siebie, roztrącając napotkanych ludzi, sam wpadając na innych. — Olver! Olver!

Jeszcze dwa razy zobaczył słup ognia, górujący przez krótką chwilę ponad dachami domów i dym w kilkunastu miejscach wzlatujący ku niebu. Kilka razy też usłyszał ten dudniący ryk, znacznie głośniejszy niż nad zatoką. Nie było wątpliwości, że jego źródło znajdowało się gdzieś w mieście. Ziemia kilkakrotnie zadrżała mu pod stopami.

Wtem ulica znowu nagle opustoszała, ludzie pierzchali we wszystkich kierunkach, kryjąc się w bocznych uliczkach, domach i sklepach, bo zbliżali się Seanchanie na koniach. Nie wszyscy byli uzbrojeni, a na czele tego niewielkiego zagajnika lanc jechała smagła kobieta w niebieskiej sukni. Mat wiedział, że te duże czerwone wstawki w jej spódnicach i na łonie są ozdobione srebrnymi błyskawicami. Od jej lewego nadgarstka biegła połyskująca w słońcu srebrna smycz, przymocowana drugim końcem do karku kobiety odzianej na szaro, damane, która biegła obok konia sul’dam niczym tresowany pies. W Falme napatrzył się na Seanchan więcej, niż by sobie tego życzył, ale odruchowo zatrzymał się w wylocie jakiejś bocznej uliczki i stamtąd ów przejazd obserwował. Te ryki i ognie stanowiły dowód, że ktoś w mieście próbuje stawiać opór, zanosiło się na to, że oto za chwilę będzie naocznym świadkiem takiej próby.

Widok Seanchan nie stanowił jedynej przyczyny, dla której wszyscy jakby natychmiast zapadli się pod ziemię. Na drugim końcu ulicy pojawiło się co najmniej stu konnych w obszernych białych spodniach i zielonych kaftanach, z lancami wymierzonymi przed siebie. Hełm oficera zdobiły połyskliwe złote sznury. Do wtóru bitewnego zawołania żołnierze Tylin rzucili się hurmą na tych, którzy zaatakowali ich miasto. Mieli przewagę liczebną nad Seanchanami, w stosunku co najmniej dwa do jednego.

— Cholerni durnie — mruknął Mat. — Nie w taki sposób. Tamta sul’dam...

Seanchanie nawet nie drgnęli, tylko kobieta w sukni z błyskawicami podniosła rękę takim gestem, w jaki posyła się sokoła do lotu albo psa myśliwskiego w pościg za zwierzyną. Złotowłosa kobieta na drugim końcu srebrnej smyczy zrobiła mały krok do przodu. Dotyk medalionu na skórze stał się niczym muśnięcie chłodu.

Przed czołem szarżujących Ebou Dari ulica wybuchła, płyty chodnikowe, ludzie i konie wylecieli w powietrze przy akompaniamencie ogłuszającego ryku. Podmuch wstrząsu powalił Mata na plecy, a może to ziemia usunęła mu się spod nóg. Podźwignął się w chwili, gdy przednia ściana oberży po drugiej stronie ulicy nagle zawaliła się w chmurze pyłu, odsłaniając wnętrza izb.

Wszędzie, jak okiem sięgnął, leżały pokawałkowane ciała ludzi i koni; ci, którzy jeszcze żyli, kłębili się wokół leja ziejącego na pół szerokości ulicy. Powietrze wypełniły głośne lamenty rannych. Nie więcej niż połowa Ebou Dari powstawała niezdarnie, szli dalej, potykając się i przewracając zamroczeni. Niektórzy chwytali wodze koni, nogi uginały się pod nimi, gdy niezdarnie próbowali wspinać na siodła, kopniakami starając się zmusić zwierzęta do namiastki biegu. Inni uciekali pieszo. Jak najdalej od Seanchan. Gotowi byli stawić czoło stali, ale nie czemuś takiemu.

Mat zrozumiał, że w tej chwili ucieczka to najlepszy pomysł. Gdy obejrzał się w głąb alejki, zobaczył tumany pyłu i sterty gruzu sięgające co najmniej pierwszego piętra. Biegł co sił w nogach ulicą, na czele uciekających Ebou Dari, trzymając się tak blisko murów, jak to tylko było możliwe, licząc, że żaden z Seanchan nie uzna go za jednego z żołnierzy Tylin. Przenigdy nie powinien był wkładać zielonego kaftana.

Sul’dam wszystko to najwyraźniej nie usatysfakcjonowało. Lisia głowa znowu tchnęła zimnem i do wtóru kolejnego ryku dobiegającego zza pleców runął na chodnik, który jakby skoczył mu na spotkanie. Przez dzwonienie w uszach słyszał jęk murów. Otynkowana na biało ściana z cegieł, pod którą właśnie leżał, zaczęła się chylić.

— Co się stało z moim przeklętym szczęściem? — zdążył krzyknąć. Na nic więcej nie starczyło czasu. A kiedy cegły i drewno waliły się na niego, ostatnią myślą, którą zdążył jeszcze zarejestrować, było to, iż kości w jego głowie właśnie zamarły.

Загрузка...