TOWARZYSZ PODROŻY

Pociąg ruszył z wolna, jakby z ociąganiem. Spojrzałem w okno. Wzdłuż peronu, jakieś dziesięć metrów za ostatnim wagonem, biegł jeszcze jakiś spóźniony pasażer. Spora walizka utrudniała mu bieg, obijając się o kolana. Przez przedramię miał przerzucony płaszcz nieprzemakalny, który rozwiał mu się w biegu i plątał pod nogami. Stałem w oknie przedostatniego wagonu i obserwowałem z ciekawością kibica sportowego: dobiegnie czy nie? Pociąg przyspieszał, peron prawie już się kończył… Biegnący nie dawał jednak za wygraną. Tuż przed końcem peronu udało mu się chwycić za poręcz przy drzwiach i ostatnim wysiłkiem podciągnąć się na stopień. Postawił walizkę na stopniu i otworzył drzwi wagonu.

Siedziałem w pustym przedziale. Po chwili za szybą dzielącą mnie od korytarza ukazała się twarz nieznajomego. Przeszedł widocznie z ostatniego wagonu. Pociąg był prawie pusty. Czego więc szukał? Zajrzał do mojego przedziału, wahał się przez chwilę, wreszcie odsunął drzwi i spytał cichym głosem:

– Czy można?

– Proszę bardzo! – odpowiedziałem obojętnie.

– Taki pusty pociąg… – zaczął, jakby się usprawiedliwiał, lokując równocześnie swoją walizkę na półce. – Bardzo nie lubię podróżować samotnie… To bardzo nieprzyjemnie nie mieć do kogo ust otworzyć.

– Owszem… – mruknąłem niezbyt zadowolony, gdyż nade wszystko nie lubię dużo mówić, gdy nie mam na to ochoty, a sądząc ze słów nieznajomego, zanosiło się na przymusową pogawędkę.

Postanowiłem, jak zwykle w takich wypadkach, że będę spał. Usadowiłem się w kącie przy oknie, oparłem głowę o wiszący płaszcz i zamknąłem oczy.

Słyszałem, jak mój towarzysz podróży sadowi się naprzeciw mnie. Szeleścił przez chwilę jakimiś papierami. Na pewno wydobył jajka na twardo i zaraz zacznie je spożywać! pomyślałem i nie mogłem się powstrzymać od otwarcia oczu. Nieznajomy siedział naprzeciwko mnie i przeglądał jakieś papiery, od czasu do czasu znacząc w nich coś ołówkiem. Był w średnim wieku, szpakowaty, miał niskie czoło i szerokie ramiona. Podniósł oczy, dostrzegł, że nie śpię, i uśmiechnął się do mnie.

– Widzę, że.pan nie może zasnąć – stwierdził. – Może światło panu przeszkadza?

– Nie, niech pan się nie przejmuje, nie chce mi się właściwie spać… Spojrzałem na papiery, które rozłożył na stoliku. Na pierwszy rzut oka wyglądały na jakąś pracę matematyczną.

– Przepraszam, czy pan zajmuje się może matematyką? – zapytałem.

– Ach… właściwie tak, ale… – zmieszał się nieco. – A pan… zna się pan na tym?

– O tyle, o ile jest mi to potrzebne w moim zawodzie… Pracuję w biurze konstrukcyjnym Instytutu Badań Kosmicznych…

– Naprawdę? – wykrzyknął, jakby go ta wiadomość niezmiernie uradowała – w takim razie mam szczęście! Niech pan sobie wyobrazi, że właśnie dziś udało mi się zakończyć pracę nad kapitalną teorią matematyczną, która pozostaje w ścisłym związku właśnie z zakresem pańskich zainteresowań… Przepraszam, nie przedstawiłem się dotąd… Jerzy Ferenc, magister nauk fizycznych…

– Robert Melis, inżynier-kosmik – przedstawiłem się i ja, ściskając jego wyciągniętą dłoń.

– Otóż, widzi pan, moja teoria daje fantastyczne możliwości podróży kosmicznych!

– Czy to coś z teorii lotu rakiet fotonowych? – spytałem z zainteresowaniem, gdyż właśnie to było tematem naszych ostatnich prac.

Przecząco pokręcił głową:

– Nie, nie, to zupełnie coś innego, nie ta dziedzina! Moja teoria nosi nazwę Teorii Kontaktu Hyperprzestrzennego i opiera się na pewnym ciekawym zjawisku topologicznym. Czy orientuje się pan nieco w topologii?

– Przyznam się, że nic a nic!

– To nic nie szkodzi! Postaram się wyjaśnić to panu w sposób możliwie najbardziej poglądowy… Czy wie pan, co to jest wstęga Mobiusa? Ach, prawda, pan już mówił, że nie zna się na topologii.

Przerwał na chwilę i spośród swoich papierów wydobył czystą kartkę. Za pomocą żyletki, którą wyjął z podróżnego nesesera, odciął wąski pasek papieru, długi na jakieś dwadzieścia pięć, szerokości kilku centymetrów.

– Jeśli ten oto pasek skleimy w taki sposób – pokazywał – to otrzymamy zwykły pierścień, a ściśle mówiąc, boczną powierzchnię bardzo niskiego walca; jeśli natomiast jedną z krawędzi przed sklejeniem skręcimy o sto osiemdziesiąt stopni, ot, tak – skręcił taśmę o pół obrotu – i dopiero teraz skleimy, to otrzymamy właśnie wstęgę Mobiusa… Niech pan zauważy, że taka wstęga posiada tylko jedną powierzchnię!

– Jak to? – spytałem nie zrozumiawszy dokładnie, o co mu chodzi.

– Przecież papier ma dwie powierzchnie?!

– Papier tak… Ale niech pan sobie wyobrazi, że jest on nieskończenie cienki… Nie mam niestety kleju…

– Mam taśmę podgumowaną, taką do klejenia rysunków technicznych – powiedziałem szukając w kieszeni. – Proszę!

– Świetnie! – ucieszył się Ferenc sklejając brzegi taśmy. – A teraz niech pan weźmie ołówek i spróbuje przejechać z dowolnego punktu na powierzchni tej taśmy dookoła, nie przekraczając ani razu jej brzegu!

– Rzeczywiście! – Ze zdziwieniem stwierdziłem, że ołówek po

wrócił dokładnie w to samo miejsce, z którego rozpocząłem drogę na taśmie. – To zadziwiające! „Obszedłem" obie strony papieru nie przechodząc przez jego brzeg.

– Obszedł pan całkowicie jedną stronę taśmy, gdyż drugiej strony ona nie ma!

– Tak to rzeczywiście wygląda… – odparłem nieco zaskoczony. Ferenc z zadowoleniem prestidigitatora, któremu udał się efektow ny trick, spoglądał na mnie z ukosa, bawiąc się moim zdumieniem.

– Widzi pan zatem, że zupełnie możliwe jest skonstruowanie powierzchni jednostronnej! Co by pan teraz powiedział, gdybym zaproponował następujący model Wszechświata: żyjemy na powierzchni jednostronnej; chcąc dostać się na drugi „koniec" Wszechświata, musimy odbyć bardzo długą drogę wzdłuż taśmy. A w rezultacie znajdujemy się znów w tym samym miejscu, od punktu wyjścia oddziela nas tylko papier, i ponieważ założyliśmy, że jest on nieskończenie cienki, praktycznie znajdujemy się w tym samym miejscu! Wszechświat niejako „zazębia" się sam ze sobą, każdy jego punkt ma podwójne znaczenie, znaczenie dwóch punktów tej samej powierzchni jednostronnej!!! Aby znaleźć się na „drugim końcu" Wszechświata, wystarczy tylko „przebić" nieskończenie cienką grubość papieru…

– Praktycznie więc znajdujemy się równocześnie w dwóch miejscach?

– O, nie! To znaczy tak, ale tylko potencjalnie… Aby „przeskoczyć" do punktu sprzężonego z danym, należy dokonać zwarcia hyperprzestrzennego, a to wcale nie jest takie proste! Przede wszystkim cały mój dotychczasowy wywód dotyczy dwuwymiarowej taśmy, podczas gdy nasz Wszechświat jest tworem trójwymiarowym, nie licząc czasu stanowiącego, jak wiadomo, wymiar czwarty. Uogólnianie powierzchni Mobiusa na przestrzeń, którą kiedyś, być może, nazywać będą przestrzenią Ferenca, nie przedstawia jednak tak beznadziejnego problemu, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka… Zadziwiająca jest również zgodność wniosków z ogólną teorią względności. Natomiast praktyczne rozwiązanie kontaktu hyperprzestrzennego przysporzyło mi sporo kłopotów, z których jednak udało mi się wybrnąć…

– I uważa pan, że… człowiek… mógłby w ten sposób przenieść się w odległe części Wszechświata?

– Bez wątpienia mógłby! Tylko, niestety, nigdy nie wiadomo, co znajduje się po „drugiej stronie" Wszechświata, jeśli tak się można wyrazić o jednostronnym obszarze… Gdyby nawet znalazł się taki ryzykant, który odważyłby się na ślepo, bez uprzedniego rozeznania w „terenie" przenieść się tam, nie sądzę, aby wyszedł cało z takiej wyprawy…

Spojrzałem na niego pytająco. Uśmiechnął się blado.

– Niech pan nie sądzi, że to ryzyko dyskwalifikuje moje odkrycie, a przynajmniej jego praktyczne zastosowanie! Należy sobie przede wszystkim zdać sprawę z rodzaju niebezpieczeństwa; otóż niech pan sobie wyobrazi, że w miejscu, które odpowiada punktowi pańskiego „startu", w punkcie ferencowsko-sprzężonym, znajduje się na przykład chmura pyłu kosmicznego albo, co gorsza, jądro jakiejś galaktyki! Nie sposób tego stwierdzić a priori, a zatem wydawać by się mogło, że nie można wiedzieć, jakie warunki panują aktualnie u celu podróży, która tym samym staje się podróżą w nieznane… W rzeczywistości jednak istnieje prosty sposób rozpoznania tych warunków za pomocą sondowania hyperprzestrzennego…

Ferenc zamilkł i zamyślił się, pocierając czoło dłonią.

Po chwili milczenia przypomniał sobie widocznie o moim istnieniu i powiedział, jakby zażenowany:

– Przepraszam pana… Myślałem przez chwilę o… moim ostatnim eksperymencie…

– Z sondowaniem? – spytałem zaciekawiony.

– Coś w tym rodzaju… W każdym razie to bardzo ważny element

na drodze do zastosowania mojego odkrycia. Polega na transplantacji spolaryzowanych dipoli magnetycznych… ach przepraszam,• zaczynam mówić o rzeczach, których pan na pewno nie rozumie… ale wybaczy mi pan, trudno to przełożyć na zrozumiały język, to wszystko jest nawet dla mnie tak niesamowicie skomplikowane, że doprawdy, chwilami, nie mogę sam uwierzyć w realność tej całej historii… Wie pan, w tej chwili boję się, naprawdę boję się skutków mojego dzieła. Bo proszę sobie wyobrazić, że moje odkrycie doprowadzi do całkowitej rewolucji w dziedzinie komunikacji transgalaktycznej… Cóż powiedzą na to specjaliści od rakiet relatywistycznych, tacy jak pan na przykład, którzy całe życie poświęcili na opracowanie modelu pojazdu pozwalającego na osiągnięcie możliwie najdalszego punktu we Wszechświecie… A po zastosowaniu mojej metody, jakże prostej w swojej istocie i łatwej w eksploatacji, osiąga się najdalszy punkt Wszechświata, i to w czasie nieskończenie

krótkim! Doprawdy, waham się, czy opublikować moje prace… Jadę właśnie do Birhoffa, którego pan niewątpliwie zna, to przecież obecnie największy autorytet w dziedzinie podróży transgalaktycznych… Ale jakże ubogie są dzisiejsze osiągnięcia na tym polu! Kilkanaście mniej lub bardziej rozsądnych prac traktujących zagadnienie czysto teoretycznie! Ani

jednego praktycznego rozwiązania! I nie zanosi się na znaczniejszy postęp w ciągu najbliższych dziesiątków lat…Czy mogę im wszystkim dać do ręki to, czego szukają w pocie czoła od lat, po zupełnie innej drodze i bez większej nadziei znalezienia? Obawiam się, że mogą potraktować mnie jak szaleńca, fanatyka czy maniaka… Dlatego bardzo zależy mi na pańskiej opinii o tym moim szaleństwie…

– Sądzę, że zbyt mało wiem o całej sprawie, aby wyrokować o przydatności pańskiej metody…

– Toteż wcale nie chodzi mi o pana zdanie na temat samej metody! – przerwał mi Ferenc. – Ta jest na pewno słuszna i prawdziwa, jestem o tym całkowicie przekonany! Chodzi mi raczej o… konsekwencje jej rozpowszechniania! Jak już mówiłem, prostota jej jest wprost zaskakująca i każdy, we własnym zakresie, bez kosztownej aparatury, za pomocą bardzo prymitywnych urządzeń, potrafiłby przenieść się tam w dowolnej chwili i z dowolnego miejsca w przestrzeni!

– Powiedział pan przecież, że taka „wyprawa" kryje w sobie niebezpieczeństwo, gdyż nie wiadomo, gdzie się trafi, jaki antypunkt odpoowiada danemu punktowi, na przykład naszej Ziemi! – Właśnie o to chodzi! Nie było wiadomo jeszcze przedwczoraj, ale mój wczorajszy eksperyment, o którym panu wspomniałem, wykazał wprost niewiarygodną! Niech pan sobie wyobrazi, że naszemu punktowi we Wszechświecie odpowiada antypunkt, w którym znajduje się planeta, i to zamieszkała przez istoty o stopniu cywilizacji o wiele wyższym od naszego! Wyniki moich sondowań są bardzo fragmentaryczne, niepełne i siłą rzeczy nie są w stanie dać odpowiedzi na wiele pytań które muszą się nasuwać, tak jak nasuwają się panu w tej chwili… A pierwsze i najważniejsze z nich, na które nie potrafi pan sobie odpowiedzieć, brzmi: „Czy ten człowiek jest wariatem, czy tylko nieszkodliwym maniakiem?" Chodzi tu oczywiście o mnie!

Treść moich, myśli odczytał tak trafnie, że nie zdobyłem się nawet na grzecznościowe zaprzeczenie. Widocznie nie miał mi tego za złe, bo po chwili mówił dalej:

– Tym niemniej faktem jest istnienie tej planety, a fakt ten tłumaczy wiele nie wyjaśnionych dotąd zjawisk, które nie mieściły się w zakresie pojęć naszej nauki. Wystarczy założyć, że istoty, które zamierszkuja ów sprzężony z naszym świat, od dość dawna znają metodę kontaktu hyperprzestrzennego… To założenie podważa co prawda moje pierwszeństwo w tej dziedzinie nauki, ale w konsekwencji daje tak niebywałe wnioski, że warto poświęcić prawo prymatu… Wystarczy powiedzieć, że w prosty sposób pozwala na wyjaśnienie zagadki zaginionych kultur starożytnych, latających talerzy, które gnębiły ludzkie umysły w połowie ubiegłego wieku, oraz wielu innych. Wszystko to daje się wytłumaczyć ingerencją tych istot, których istnienie potrafię już teraz wykazać… Czy teraz rozumie pan już doniosłość mojego odkrycia?

– Jeśli tak jest rzeczywiście – odparłem oszołomiony – to publikacja pańskich prac grozi… masowymi wycieczkami ludzi do tamtego świata, a nie wiadomo, czy jego mieszkańcy życzą sobie tego…

Spojrzał na mnie jakoś dziwnie i jakby skurczył się w kącie wagonu.

– Więc i pan… uważa, że to mogłoby się źle skończyć?

– O ile kontakt hyperprzestrzenny jest rzeczywiście tak łatwy i dostępny dla każdego, jak pan mówił…

– O, niewątpliwie tak jest… niestety… I dlatego przechowuję moje

prace w bardzo ścisłej tajemnicy, wynalazłem nawet specjalną symbolikę matematyczną, której nikt nie jest w stanie rozszyfrować… Te wszystkie notatki – wskazał na plik papierów na stoliku – są zapisane tą właśnie symboliką. Resztę materiałów zniszczyłem przed wyjazdem z domu. Ostrożność nigdy nie zawadzi. Tak więc jestem jedynym człowiekiem, który zna tajemnicę…

Zgarnął papiery do teczki i zapiął ją starannie. Wstał i zaczął przechadzać się po przedziale założywszy w tył ręce.

Nagłe szarpnięcie hamującego pociągu wgniotło mnie w materac kanapy. Zdołałem tylko zauważyć, jak Ferenc usiłuje złapać równowagę, machając w powietrzu rękami. Drugie szarpnięcie rzuciło mną o boczną ścianę wagonu. Uderzyłem głową o jakiś wystający przedmiot i straciłem przytomność.


*

Postać w białym fartuchu pochyliła się nade mną. Po chwili rozpoznałem sympatyczną twarz pielęgniarki.

– No, już wszystko w porządku! – powiedziała. – Czy boli pana głowa?

– Trochę boli – odpowiedziałem – ale można wytrzymać… A… co się właściwie stało?

– Katastrofa kolejowa. Przypomina pan sobie, że jechał pan pociągiem do Torunia?

– Tak… Pamiętam… Ze mną w przedziale jechał pewien pan… Co się z nim stało?

Twarz pielęgniarki wyrażała zakłopotanie.

– Czy to był ktoś z pana bliskich?

– Nie, tylko przygodny towarzysz podróży. Czy wyszedł cało?

– Niestety, muszę pana zmartwić: pański znajomy zmarł w pół godziny po wypadku… Wstrząs mózgu i pęknięcie podstawy czaszki… Odzyskał przytomność na kilka minut, ale bredził coś okropnie, jakieś niezrozumiałe słowa o… Ale niech pan leży! – Te słowa były skierowane do mnie, ponieważ uniosłem się z pościeli. – Nie wolno panu poruszać

głową, miał pan zszywaną skórę na czaszce!

Dopiero teraz poczułem, że mam głowę owiniętą ciasno szorstkim bandażem. Natrafiłem dłonią na miejsce, które bolało najbardziej. Zamknąłem oczy i zobaczyłem wyraźnie przed sobą twarz Ferenca. Po chwili rozpłynęła się we mgle niespokojnego, gorączkowego snu…

Загрузка...