KOLEJNOŚĆ UMIERANIA

Przerwał na chwilę, jakby nie chciał płoszyć ogników nadziei, które zapłonęły we wszystkich skierowanych na niego oczach. Przymknął oczy i powiedział jednym tchem:

– Nie nastąpi to jednak wcześniej niż za cztery godziny.

Zrozumieli wszyscy. Każdy z nich miał przecież na ustach owo nie zadane pytanie: „kiedy" i tylko lęk przed prawdą kazał im milczeć.

– To znaczy… – powiedział po chwili Lukas.

– Nie starczy! – przerwał mu gwałtownie Eber cofając się pod ścianę komory i kurczowo obejmując zawieszony na piersi zbiornik ciekłego powietrza.

– Spokojnie! – powiedział Dawe ostro. – Niech każdy sprawdzi, ile ma…

– Na dwie godziny… – powiedział cicho Leman unosząc głowę znad wskaźnika.

– Prawie na trzy – mruknął Eber.

– Dwie i pół – powiedział Lukas obojętnie, nie otwierając oczu.

Dawe przeniósł wzrok na czwartego, lecz Seuga milczał skulony w odległym kącie komory.

– Seuga!! – wrzasnął Dawe. – Mówi się do ciebie!

Zgięty kark Seugi wyprostował się powoli, a przez szkło hełmu błysnęły złowrogie, rozszerzone oczy.

– Nie dam! – wychrypiał nieswoim głosem. – Nic was nie obchodzi, ile mam…

Dawe postąpił dwa kroki w jego stronę, lecz Seuga wyszarpnął pistolet i skierował na dowódcę.

– A więc bunt? – powiedział Dawe spokojnym głosem, choć twarz nabiegła mu krwią. – Dobrze. Ja mam na trzy godziny i pół godziny.

– Nie zdążą… – westchnął Leman. – Ja umrę pierwszy, potem Lukas, Eber i ty, Dawe. Tamta świnia dożyje. – Wskazał głową w kąt, na Seugę. – Świnia zawsze się wywinie. To się nazywa mieć szczęście… Wiem, że ma co najmniej na cztery.

– Nieprawda! – Seuga zaprotestował ostro, gwałtownie. – Nie na

całe cztery… Zresztą oni mogą się opóźnić.

– Dość! – uciął Dawe. – Przypominam, że zapas każdego obliczony jest na stan pasywny organizmu. Wszelki ruch, a nawet emocje psychiczne poważnie skracają…

– …nasze życie! – dokończył Lukas cierpko. – Myślę jednak, że to nie ma znaczenia. tak żaden z nas nie doczeka pomocy. Można im, właściwie zasygnalizować że nie muszą się śpieszyć.

– Nie! – warknął Seuga podrywając się na nogi. – Nie zrobisz tego!

Lukas popatrzył bezmyślnie na wylot skierowanej w jego stronę broni, potem na wykrzywioną dziko twarz Seugi.

– Na twoją usilną prośbę… – wycedził – nie zrobię tego. Nie musisz mnie jednak straszyć bronią. Ja przecież i tak umrę, a ty przeżyjesz i wrócisz do bazy. Jako morderca nie będziesz tam mile widziany…

Seuga opadł na swoje miejsce. Leman, jakby chcąc się ostatecznie przekonać, ile godzin życia pozostało mu jeszcze, spojrzał na wskaźnik i powiedział głośno:

– Właściwie mogę wam od razu oddać moją butlę… Dwie godziny to dla mnie żadna różnica, a wam… może starczy, aby przetrzymać…

Seuga spojrzał bystro w jego stronę. Leman położył dłoń na zaworze.

– Daj! – wysyczał Seuga wyciągając dłoń.

– Ty masz dosyć. Masz i tak najwięcej.

– Im nie pomoże, a ja…

Dawe ujął przegub Lemana i zdjął jego dłoń z zaworu.

– Nie trzeba – powiedział. – Będziesz oddychał, dopóki ci starczy. Potem dam ci połowę mojego zapasu.

– Dlaczego?! – ryknął Seuga. – To jego sprawa! Po co ma zużywać powietrze, skoro i tak umrze. Mnie potrzeba jeszcze tylko pół godziny, rozumiesz? Mam umrzeć na pół godziny przed przybyciem ratunku? Chcesz, abym umarł? Ty… ty morderco… Pozwól mu oddać butlę. Podzielimy się sprawiedliwie, na czterech… No, powiedzcie!

Spojrzał w kierunku pozostałych, rozpaczliwie szukając poparcia.

Lukas siedział z oczami wbitymi w ziemię. Eber uśmiechnął się szyderczo.

– Sprawiedliwie, mówisz… – mruknął przymykając oczy. – Bo tobie tyle wystarczy. Tobie brakuje na pół godziny, by potem żyć. Dla nas jednak te pół godziny oznacza tylko późniejszą śmierć. Piękny przykład przechodzenia, ilości w jakość!

– Nie będzie żadnych takich rzeczy! – powiedział Dawe ostro. – Słyszysz, Leman? Nic nikomu nie oddasz. Co najwyżej… ja oddam tobie połowę mojego zapasu, gdy twój się skończy. To, co każdy" z nas ma w butli, nie jest jego prywatną własnością. Powinniśmy podzielić cały zapas na pięć równych części…

– Bzdura! – warknął Seuga z kąta. – Wszystko razem nawet dla czterech nie starczy. Mamy. zapas na czternaście i pół godziny…

– Czternaście i pół godziny życia do podziału między pięciu…

– powiedział melancholijnie Lukas. – Po niecałe trzy godziny na łebka.

– Powiedziałem, że nawet na czterech za mało, by doczekać pomo

cy! – krzyknął Seuga. – Wyzdychamy wszyscy, razem albo po kolei!

– Więc wyzdychamy… – zgodził się Leman.

– Nie każdemu jest tak wszystko jedno jak tobie! – Seuga poderwał się gwałtownie z podłogi. – Trzech mogłoby tym oddychać przez niespełna pięć godzin. Gdyby pozostali dwaj oddali swoje butle natychmiast…

Lukas wyprostował się i oparty plecami o stalową przegrodę komory wlepił spojrzenie w miotającego się Seugę.

– Chcesz powiedzieć, że dwóch z nas już w tej chwili niepotrzebnie marnuje powietrze… Dwóch, to znaczy ja i Leman, tak?

– A może wylosujemy tych dwóch? – rzucił Eber obserwując bacznie twarz Seugi, który na te słowa zareagował nagłym skurczem dłoni na butli. – Tak będzie jeszcze sprawiedliwiej, nie sądzisz?

– Nie… – burknął Seuga. – Co mam, to moje.

– A wiesz, dlaczego masz najwięcej z nas? – ciągnął Eber pod

chodząc do Seugi i odpychając w bok lufę jego pistoletu. – Bo kiedy my torowaliśmy dostęp do radiostacji, zużywając nadmierne ilości powietrza, ty leżałeś sobie na wznak i oddychałeś równiutko, oszczędnie… Z tą twoją przytroczoną nogą to też, zdaje się, niezupełnie prawda.

– Odejdź… – Seuga wbił lufę w brzuch Ebera. Dłoń trzęsła mu się lekko. – Odsuń się, bo…

– Zostaw go, Eber – powiedział Dawe półgłosem. – Kłócąc się skracamy sobie życie. Usiądźcie spokojnie i wyregulujcie zawory na minimalny wypływ.

Pokładli się pod ścianami, od czasu do czasu tylko rzucając bystre spojrzenia na Seugę, który czuwał w napięciu, nie wypuszczając broni z ręki.

– Mam tu kilka ampułek dezaktynu – ciągnął Dawe sięgając do

kieszeni skafandra. – Gdyby udało się porobić zastrzyki, moglibyśmy jakoś wytrzymać te cztery godziny. We śnie zużywa się znacznie mniej powietrza. Obawiam się tylko, że… nie potrafimy tego wstrzyknąć. Nie można rozhermetyzować skafandrów, to oznaczałoby śmierć w ciągu kilku minut. Co o tym sądzisz, Leman?

– To samo co ty… – mruknął niechętnie zapytany. – Przestań szukać nowych nadziei. Sam wiesz, że nic się nie da zrobić…

– Może… śluza? – zaczął Eber. – Może uda się uszczelnić komorę śluzy i wypełnić ją częścią powietrza z którejś butli… No, powiedzmy, z każdej po trochu… I tam zrobimy sobie zastrzyki?

– Nie ma jak wyprzeć atmosfery ze śluzy – przypomniał Dawe.

– Pompy nie działają. Poza tym nie wiem, czy wystarczyłoby powietrza na jej napełnienie.

Opadli znów bezsilnie na podłogę, oddychając powoli, jakby z roz-mysłem wciągając w płuca każdy haust cennego powietrza.

– Zresztą – powiedział Eber po chwili – ten bydlak pozarzynałby nas we śnie i zabrał nasze butle… A swoją drogą ciekaw jestem, ile on ma naprawdę…

Seuga nie zareagował tym razem, rzucił tylko nienawistne spojrzenie w stronę Ebera i przewrócił się na wznak, patrząc w sufit.

– Pójdę jeszcze raz – powiedział Dawe wstając.

– Dokąd? Do radiostacji? – zainteresował się Lukas. – Przedstaw im nasze położenie, niech przynajmniej wiedzą…

Lufa pistoletu Seugi powędrowała nieznacznie w stronę.Dawego.

– Nie – powiedział Dawe. – Idę na zewnątrz, może jednak,…

– Nie oszukuj się, do magazynu tamtędy nie dotrzesz. – Lukas oparł głowę na zgiętym łokciu, twarzą zwrócony ku podłodze. – Zostań.

– Po co masz tracić powietrze w ruchu? – zatroszczył się niespodziewanie Seuga. – Siedź, Dawe, i nie ruszaj się.

Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– Zostań! – powiedział głośniej, gdy Dawe znikał w otworze włazu. Dowódca ogarnął wzrokiem mętniejący krajobraz. Niskie chmury przesłaniały słońce. Łagodne obrzeża krateru srebrzyły się żyłkami wilgoci spływającej po zboczach. Odwrócił się i spojrzał na żleb, którym sześć godzin temu zeszła, owa nieszczęsna lawina.

Wrak movera sterczał tak samo, jak ujrzeli go, gdy ogłuszeni i przerażeni wybiegli z przedsionka stacji. To był po prostu cud, że nie zdążyli jeszcze dotrzeć do jej wnętrza… Rzeka poszarpanych głazów, która runęła na strop i przerywając go wdarła się do komór składowych, zasypała doszczętnie wszystko. Wybuch w magazynie chemicznym dokonał reszty i tylko komora wejściowa – jakby na urągowisko – pozostała nietknięta… Mover dostał tylko jednym odłamem, ale tak nieszczęśliwie, że zbiorniki ciekłego tlenu pękły natychmiast i zalały wszystko spienionym lodowatym wrzątkiem. Patrząc na to myśleli tylko o jednym: co z radiostacją? Niezachwiana wiara w to, że wystarczy wezwać pomocy, by ją otrzymać, kazała im własnymi rękami rozgrzebywać pogięte płyty i osłony… Radiostacja dała się uruchomić…

Dawe przypomniał sobie to wszystko, jakby od tego czasu minęła nieskończoność. Spojrzał na zegarek, potem na wskaźnik powietrza. Odczytał z nich – jak wyrok śmierci – że pozostały jeszcze trzy godziny do przybycia pomocy. Dla niego jednak zostało zaledwie dwie i pół… Pomyślał o innych, którzy mieli przed sobą jeszcze mniej, i westchnął. Jakże są spokojni mimo tej nieubłaganej świadomości końca… Cóż, właściwie przeżyli to już nie raz w wyobraźni, nim tu przybyli. Teraz nie pozostawało nic innego, jak czekać i nie myśleć już o niczym. Tylko ten Seuga… Jakże zawodne są jednak metody wszelkich badań psychologicznych! Załamał się, stał się agresywny… Trudno mu się jednak dziwić: obrona własnego życia to przecież najnormalniejszy odruch psychiki ludzkiej, ogołoconej ze wszystkiego innego. Nie każdy ma predyspozycje na bohatera.

Tylko… skąd u niego ta nagła troska o mnie? pomyślał przypomniawszy sobie ostatnie słowa Seugi.


Spojrzał na pusty horyzont, jakby raz jeszcze chciał się upewnić, czy spodziewana pomoc jakimś cudem nie przybędzie wcześniej. Nagła myśl poraziła go w chwili, gdy obchodził rumowisko osypanej lawiny. Zawrócił szybko w kierunku wejścia do komory. Stanąwszy w drzwiach wyprostował się i powiedział:

– Od południa zbliża się jakiś pojazd…

Seuga zerwał się pierwszy, za nim Eber. Dawe nie usunął się jednak z wąskiego przejścia i uderzywszy Seugę ramieniem wyrwał mu pistolet. Leman nie podniósł nawet głowy, a Lukas spojrzał z niedowierzaniem.

– Stać! – powiedział Dawe. – Przepraszam was, koledzy. Musiałem to zrobić…

Potrząsnął pistoletem i odepchnął Seugę. Eber wrócił na swoje miejsce i usiadł kiwając głową ze zrozumieniem.

– Musiałem to zrobić – powtórzył Dawe. – Jego troskliwość o mnie zmusiła mnie do tego. Wiecie, o co mu chodziło? Dlaczego tak mu zależało na moim zapasie powietrza? Bo obliczył sobie, że gdy was… już nie będzie, on zostanie ze mną. Każdy z nas będzie miał powietrza na pół godziny, a pomoc przybędzie za godzinę. Rozumiecie?

– Ach, ty… gadzie… – syknął Seuga drżąc z wściekłości. – W ten sposób ty masz teraz pistolet!

– Nie – powiedział Dawe, spokojnie opróżniając magazynek. Zebrał ładunki na dłoń i cisnął w stronę Seugi, który pełzając na czworakach pozbierał wszystkie i przeliczywszy ukrył w kieszeni.

– W ten sposób nikt nie będzie strzelał. – Dawe zatknął pistolet za pas.

– On jest silniejszy od ciebie, Dawe. Zabije cię rękami, to szaleniec… – powiedział Lukas cicho.

– Wiem – skinął głową Dawe. – Dlatego też… zamieńmy butle, Leman! Ty mu się nie dasz! Niech przynajmniej… Leman!

Leman leżał bez ruchu. Dawe skoczył w jego kierunku, lecz zderzył się z Seugą, który także spostrzegł to samo: butla Lemana była zakręcona, wskaźnik dopływu powietrza pokazywał zero.

– Puść – krzyknął Seuga, gdy Dawe drżącą dłonią próbował odkręcić zawór. – Skoro już to sam zrobił…

– Precz! – warknął Dawe. – On jeszcze żyje!

– Zostaw go! – Seuga szarpnął dłoń dowódcy. – Zostaw go, to jego sprawa! Nie puszczaj powietrza, jemu już nic nie pomoże, a ja… a my…

Eber chwycił go z tyłu za ramiona i rozciągnął na podłodze. Szamotali się przez chwilę. Dawe rozkręcił zawór, ale Leman naprawdę już nie żył.

– Zaoszczędził dla nas… zapas na półtorej godziny… – powiedział Dawe wstając i oglądając wskaźnik trzymanej w dłoniach butli. – Lukas, weźmiesz dwie trzecie. Eber resztę.

– Daj spokój… – powiedział Lukas. – Już się przyzwyczaiłem… do tej myśli, że… ja następny. To wystarczy akurat dla was dwóch, dociągniecie na tym do czterech godzin…

– Nas jest trzech! – przypomniał Seuga.

– Weźcie to wy. Dawe i Eber. Przeżyjecie tego drania… – powtórzył Lukas.

– Nie – powiedział twardo Dawe. – Zrobicie, jak powiedziałem. To rozkaz. W ten sposób będziemy mieli wszyscy jednakowy zapas… Przy oszczędnym oddychaniu mamy pewne szansę…

– A kto ci powiedział, że oni będą tu za następne trzy godziny? -

burknął Seuga sadowiąc się z dala od innych. – Może przylecą za pięć?


Seuga patrzył z niepokojem na zegarek. Minęło już dość czasu, by tamci, leżący bez ruchu pod ścianami, wyczerpali swój zapas… Czy żyli jeszcze? Seuga bał się zbliżyć, by to sprawdzić… Pomoc powinna nadejść lada chwila… Co robić? Jeśli żyją jeszcze jakimś cudem, jeśli choć jednego da się uratować, opowie o wszystkim… O pistolecie i o histerii Seugi…

Pistolet sterczał zza pasa Dawe. Seuga zmacał w kieszeni ładunki. Wystarczyłoby… Ale to na nic… Jak wytłumaczy tamtym…

Zaraz, a gdyby tak… wetknąć potem pistolet w dłoń Lemana? On zmarł przez uduszenie. Można by powiedzieć, że dostał szału i strzelał na oślep, gdy on Seuga, wyszedł na chwilę z komory… Ale to na nic: gdyby Leman strzelał, to zabrałby potem pełne jeszcze zbiorniki pomordowanych i sam by przeżył. Nie uwierzą w takie karkołomne wyjaśnienia. Mogą zresztą stwierdzić, w jakiej kolejności umierali…

Seuga spojrzał na wskaźnik swojej butli. Miał jeszcze zapas na półtorej godziny… Myśleli, że ma tyle samo, co oni. Miał półtoragodzinną, nadwyżkę… Gdyby im oddał wtedy po te pół godziny, teraz umieraliby wszyscy razem, usprawiedliwiał się Seuga przed samym. sobą.

Jeśli jednak tamci… przyjdą za kilka minut i znajdą mnie z taką ilością ciekłego powietrza, podczas gdy reszta ma puste zbiorniki…?

Wrota włazu zgrzytnęły ostro. Wpadliśmy wlokąc za sobą nosze, utleniacze i hermetyczne pojemniki ratunkowe.

Na wprost wejścia, rozpłaszczony na'stalowej ścianie stał Seuga. Rozszerzonymi oczami patrzył w podłogę, dłonie zaciskał na kranie butli.

Przed nim na stalowej płycie wrzało błękitne jeziorko szybko parującego ciekłego powietrza…


ŚMIERĆ KAROLA


Do niedawna sądziliśmy, że futurologia – dziedzina wiedzy zajmująca się naukowym przepowiadaniem przyszłości – jest nauką czysto teoretyczną. Wszystkie dotychczasowe dyskusje w redakcji na temat „jak to będzie za następnych lat dwadzieścia" kończyły się z reguły stwierdzeniem, że przy obecnym oszałamiająco szybkim rozwoju techniki nie sposób przewidzieć zagadnień i problemów, jakie będzie poruszało nasze pismo w najbliższych dziesięcioleciach.

Tymczasem przed kilkoma dniami redaktor naczelny przyniósł do redakcji sporą walizkę, postawił ją na biurku i powiedział:

– Pewien futurolog-eksperymentator wypożyczył mi po znajomości prototyp swego najnowszego wynalazku. Oto chronoperyskop, pozwalający oglądać – kolorowe i udźwiękowione – obrazy przyszłości.

– Świetnie – ucieszył się sekretarz redakcji. – Może wreszcie dowiem się, co ostatecznie pójdzie w najbliższym numerze.

Naczelny rozdał nam metalowe kaski, które następnie połączył kablami z przyrządem.

– Przyrząd nie jest jeszcze doskonały – powiedział. – Brak mu celownika czasowego i dlatego nie możemy przewidzieć miejsca ani czasu przeniesienia. Postaram się, aby to była możliwie najdalsza przyszłość. Uwaga, włączam!

Początkowo poczuliśmy tylko lekki zamęt w głowach, ale.po chwili…


*

Kierownik budowy patrzył przez okno na rozległy plac pocięty siecią wykopów, mrowiący się setkami automatycznych koparek, podnośników, agregatów montażowych.


Wśród wykopów oraz na wyrastających tu i ówdzie konstrukcjach krzątały się cztery brygady robotów budowlano-montażowych typu RBM-93. Przez wielkie okna sterowni zawieszonej na czterdziestometrowym maszcie widać było dokładnie, jak celowa i doskonale zorganizowana jest ta ich krzątanina. Żadnych zbędnych manipulacji, żadnego wahania. Każdy ruch automatu był doskonale precyzyjny, każdy ruch narzędzia wymierzony wprost ku wytkniętemu celowi.

– Nie sądzę, by trzeba było specjalnie je nadzorować. Proszę popatrzeć, inspektorze, jak wspaniale idzie im robota. Te RBM-ki to znakomity model. Jestem nimi zachwycony. Żadnych awarii. Budowa postępuje zgodnie z harmonogramem. Te roboty są wprost bezbłędne i myślę, że nie jest im potrzebny ten – jak to go pan nazwał? – ten… „bhp robot".

Inspektor uśmiechnął się nieznacznie.

– Nie rozumiemy się, inżynierze – powiedział.

– Jak to? – Kierownik oderwał wzrok od okna i spojrzał ze zdziwieniem na inspektora.

– Pan, zdaje się, sądzi, że bhp-robot ma za zadanie opiekować się waszymi automatami…

– Oczywiście, tak myślę.

– Właśnie, właśnie… A tymczasem jego zadaniem jest ochrona was, ludzi pracujących wśród robotów i automatycznie sterowanych maszyn. Roboty, jak pan sam zauważył, opieki nie potrzebują.

– Co takiego? – Inżynier ojworzył usta ze zdziwienia i tak pozostał przez dłuższą chwilę.

– A tak, tak. Pan zapomina, inżynierze, że człowiek nie jest w stanie reagować z szybkością komputera ani też ogarnąć uwagą kilku rzeczy naraz. A roboty są diabelnie szybkie, sami narzucamy im takie tempo działania, na jakie tylko je stać. Robot wcale się na człowieka nie ogląda,

robi swoje i już. Nie życzę panu wejść mu nieostrożnie w drogę: zabetonuje pana w stropie, przyspawa do belki albo po prostu rozdepcze. Rozumie pan chyba, że ekonomicznym nonsensem byłoby wyposażanie każdego specjalistycznego robota w, układy bezpieczeństwa uniemożliwiające wyrządzenie szkody człowiekowi. Dlatego właśnie w Instytucie Ergonomii i Ochrony Pracy skonstruowano tego bhp-robota, który łączy w sobie najlepsze cechy inspektora bhp z precyzją, szybkością i nieomylnością automatu.

– Więc mam przez to rozumieć, że ten… że to straszydło będzie łaziło za mną krok w krok przez cały dzień roboczy? – oburzył się kierownik. – Że będzie kontrolowało każdy mój ruch i wtykało wszędzie swój nos?

– On nie ma nosa, inżynierze – przerwał inspektor. – Poza tym on jest bardzo dobrze wychowa… to jest, chciałem powiedzieć, zaprogra mowany, więc nie będzie panu w niczym przeszkadzał. Oczywiście dopóki będzie pan w zgodzie z przepisami bhp. Bo niestety, musi pan przyznać, że człowiek już taki jest: jak na niego nikt nie patrzy… Ot, co daleko szukać przykładu: pan sam. Chodzi pan sobie bez odzieży ochronnej, w lekkiej koszulce i sandałach. Ja rozumiem, że upały, ale jak się pan pośliźnie na tym żwirze, to nie pozna pan własnych pleców. A kombinezon ochronny na pewno wisi sobie w szafie…

– A owszem, wisi, wisi! – Kierownik energiczne przemierzył pokój i otworzył szafę. – Proszę bardzo.

Zerwał z wieszaka kombinezon i rozpostarł przed sobą. Rękawy bluzy sięgały łokci, a nogawki – kolan.

– Oto co nam przysłano z pralni – ciągnął inżynier podtykając inspektorowi przed oczy kuse ubranko. – Gdybym się w to jakimś cudem wbił, pierwszy lepszy robot by mnie wyśmiał i straciłbym cały mój kierowniczy autorytet. O butach już nie wspomnę, mogę natomiast pokazać odciski na stopach.

– Nno… tak, rzeczywiście – powiedział inspektor z zakłopotaniem. – Interweniowaliśmy już wielokrotnie w sprawie jakości odzieży roboczej i ochronnej… Ale to osobny temat i długo by o tym można mówić… A wracając do naszego robota, muszę jeszcze wyjaśnić, że to dopiero próbny egzemplarz. Chcemy go wypróbować w możliwie najtrudniejszych warunkach i dlatego wybraliśmy wasz obiekt. Ta budowa – to przecież symbol nowoczesności: Ośrodek Lotów Kosmicznych. A przy tym pod względem stopnia mechanizacji i automatyzacji robót budowa wasza nie ma sobie równej na kontynencie…

– Tylko że ludzi tu niewiele – zauważył kierownik. – W sumie pięć osób.

– To nic, dla naszych celów wystarczy. Od załogi spodziewamy się jedynie krótkich uwag i spostrzeżeń. Proszę pamiętać, że to naprawdę niezwykle precyzyjny i wysoko zorganizowany automat. Jeśli mu pan rozkaże, potrafi nawet zaparzyć dobrą kawę.

– Bardzo się cieszę, przyda się na coś przynajmniej – mruknął kwaśno inżynier.

Inspektor chciał jeszcze coś powiedzieć ku większej chwale swego robota, ale spojrzał na zegarek i pożegnał się spiesznie.

– Ale, ale. – Kierownik dopadł go przy windzie. – Jak można się z nim porozumieć?

– Zwyczajnie, jak z człowiekiem. Nazywa się Krystalo-Astatyczny Robot Linearny. Może pan na niego wołać w skrócie KAROL. Reaguje na to imię. Życzę przyjemnej współpracy.

Kierownik nieufnie spojrzał w kąt sterowni, gdzie bez ruchu stał automat. Jego przydługie ramiona zakończone wielopalczastymi manipulatorami zwisały luźno wzdłuż kanciastego tułowia. Głowa robota była niewielka, osadzona na długiej szyi. Inżynier wahał się chwilę, wreszcze odchrząknął i powiedział:

– Karol!

– Słucham, panie Człowieku.

Robot zrobił dwa kroki w stronę inżyniera. Głos miał dość przyjemny. Kierownik zastanawiał się, co by tu powiedzieć, ale niczego nie wymyślił. Nie miał praktyki w rozmowie z tak złożonymi automatami.

– Zaparz kawy, Karolu. Jest w lewej szufladzie, biurka. Weź trzy łyżeczki na szklankę wody. A poza tym nie mów do mnie „panie Człowieku", tylko „inżynierze".

– Dobrze, inżynierze – powiedział Karol jak echo i ujął kierownika za ramię powyżej łokcia.

– Co ty robisz? – Inżynier z lekkim przestrachem próbował oswobodzić rękę, lecz Karol trzymał ją, delikatnie wprawdzie, ale skutecznie.

– Mierzę panu ciśnienie krwi – powiedział robot. – Ma pan dość wysokie. Nie radzę pić dużej kawy. Zrobię pół szklanki.

– Czy i medycyny też cię nauczono? – burknął kierownik ze złością.

– Owszem. Mam przecież dbać o zdrowie załogi.

Kierownik chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz w porę połapał się, że byłoby niedorzecznością wdawać się w polemikę z automatem. Poprzestał więc na małej kawie. Tym bardziej, że z tym ciśnieniem to była szczera prawda…


Karol był nieprawdopodobnym pedantem i uparciuchem, ale dał się lubić. Przez cały dzień włóczył się po rozległym terenie budowy, wspinał się zręcznie na stalowe konstrukcje, sprawdzał szalunki wykopów i wyszukiwał „dziury w całym", jak mawiał kierownik. Ludziom się nie narzucał. Chwilami można było zupełnie zapomnieć o jego istnieniu. Wystarczyło jednak popełnić najdrobniejsze wykroczenie przeciwko zasadom bhp, by natychmiast wyrósł jak spod ziemi i przywołał pracownika do porządku. Był nieugięty w egzekwowaniu przepisów, szczególnie upodobał sobie kierownika, który czasem gotów był oskarżyć Karola o złośliwość. W głębi ducha musiał jednak zawsze przyznawać rację


robotowi i to go jeszcze bardziej drażniło.

– Do licha! Do czego to doszło! – burczał nieraz, kiedy w pół drogi zmuszony 'był zawrócić po zapomniany hełm. – Przecież on niedługo zacznie sprawdzać, czy umyłem uszy.

Kierownik dopadł Karola w warsztacie naprawczym i bez wstępów obrzucił gradem wymysłów. Karol wysłuchał cierpliwie przekleństw i złorzeczeń, po czym odpowiedział krótko:

– Nie rozumiem.

– Nie udawaj durnia! – uniósł się inżynier. – Kto kazał wyłączyć

szesnaście robotów i odesłać do naprawy?

– Ja. Miały usterki chwytaczy.

– Więc co z tego?

– Nie wiem. Pan powinien wiedzieć, co z tego. Ja wiem tylko, że robot z niesprawnymi chwytaczami nie może być dopuszczony do eksploatacji. Test wykazał osłabienie chwytu o sześć procent poniżej dopuszczalnego minimum, więc odesłałem je do warsztatu.

– Zrozum, że to mi kładzie robotę na szóstym odcinku. Przez tęnaprawę tracę sześćset czterdzieści robotogodzin. Czy nie ma innego wyjścia z sytuacji!?

– Jest – powiedział Karol spokojnie. – Mogę dopuścić te roboty do pracy, ale dopóki nie będą naprawione, na placu nie może się podczas ich pracy pojawić żaden człowiek. W tym stanie stanowią one zagrożenie.

– Kpisz chyba! Muszę być na budowie codziennie, kierownicy odcinków także. Przecież ty mnie nie zastąpisz…

– Oczywiście, że nie. Jestem inaczej zaprogramowany niż pan.

Kierownika poniosło. Raz jeszcze zwymyślał robota za to, że ośmielił się sądzić, iż ludzi programuje się podobnie jak automaty.

– Przepraszam, jeśli pana w czymś uraziłem – odpowiedział Karol. – Nie znam się na tym.

Koniec końców inżynier musiał ustąpić. Karol i tym razem miał słuszność: niesprawny robot był niebezpieczny. Mógł spuścić ciężar na głowę przechodzącego, mógł sam spaść z wysokości.

Sześć procent poniżej minimum, myślał ze złością inżynier. Praktycznie biorąc, to głupstwo. Gdybym tu miał żywego behapowca, na pewno bym go zaraz przekonał, że to drobiazg bez znaczenia. Ale z tym elektronowym bałwanem nie ma żadnej dyskusji. Ma tylko jedną dobrą stronę: można mu w złości naubliżać, a on nawet fotokomórką nie mrugnie.


Tego dnia było szczególnie gorąco. Inżynier przechadzał się wzdłuż świeżo wykopanego rowu, obliczając w myślach opóźnienia, jakie spowoduje brak tych kilkunastu robotów przez najbliższe dwie doby. Była właśnie przerwa. Maszyny stały bez ruchu, a roboty zbiegły się do podstacji elektrycznej, żeby podładować baterie zasilające. Niektóre, leżąc na trawie, chłodziły się świeżym olejem i smarowały przegrzane panewki.

Idąc wzdłuż wykopu inżynier zbliżał się do miejsca, gdzie na dnie stała, nieruchoma w tej chwili, wielka samoczynna koparka gąsienicowa. Maszyna była ogromna. Jej potężny czerpak jednym zagarnięciem przedłużał o dwa metry wykop szerokości dwóch i głębokości trzech metrów. Inżynier zauważył, że od pewnego miejsca dno wykopu było nierówne, jak gdyby czerpak za każdym zagarnięciem zmieniał głębokość kopania. Podszedł bliżej, by obejrzeć maszynę, i wtedy na jej kadłubie zauważył żółtą tablicę z napisem.

„Maszyna sterowana programowo. Nie zbliżać się nawet podczas postoju!" – przeczytał półgłosem. To ten nicpoń Karol. Właził na koparkę, żeby powiesić tablicę, i pewnie obluzował regulator wysięgu. Wszędzie się pęta i przeszkadza…

Nie zważając na groźną tablicę inżynier obszedł maszynę, by od przodu obejrzeć czerpak. Gdy stanął na skraju nie ruszonej jeszcze calizny gruntu, z oddali usłyszał tubalny głos Karola.

– Proszę odsunąć się od wykopu! – krzyczał robot na pełnym wzmocnieniu swego megafonu.

– Nie zawracaj głowy – mruknął inżynier nie przerywając oględzin maszyny.

W tej samej chwili żwirowaty grunt usunął się, a inżynier wraz z tumanem pyłu zjechał na dno wykopu. Zerwał się zaraz na nogi, spojrzał dookoła i błyskawicznie ocenił sytuację. Z trzech stron wznosiły się trzymetrowe, osypujące się ściany dołu. Z czwartej – potężne gładkie cielsko maszyny tarasujące całą szerokość wykopu. Nad głową – kilkutonowy zębaty czerpak, gotów w każdej chwili opaść, by zagarnąć następną porcję ziemi.

Inżynier spojrzał na zegarek i zamarł. Do końca przerwy pozostało niewiele ponad dwadzieścia sekund. Zbyt mało, by ktokolwiek zdołał dobiec do awaryjnego

wyłącznika umieszczonego u stóp wieży kontrolnej. W sterowni też nie ma nikogo, kierownicy odcinków są daleko. Nieubłagany zegar sterujący włączy za chwilę automatykę i maszyny ożyją…


Wszystko rozegrało się w czasie tych dwudziestu kilku sekund. Nad brzegiem wykopu ukazały się nagle ogromne stopy robota. Karol zsunął się ciężko na dół, stanął przed inżynierem i chwycił go w pasie obiema dłońmi. Skrzypiąc i dygocąc z wysiłku wyrzucił go nieomal na brzeg wykopu. Stojąc już na górze inżynier obejrzał się. Karol patrzył na niego wypukłymi soczewkami swoich kamer.

– Cofnij się natychmiast, panie Człowieku – powiedział głośno, lecz zupełnie spokojnym głosem. To były jego ostatnie słowa.

Inżynier w dwóch susach odskoczył do tyłu. Zgrzytnęła stal i czerpak wrył się w miejsce, gdzie stał przed sekundą. Po chwili z wnętrza czerpaka, wraz ze zwałami ziemi, sypnęły się na brzeg rowu szczątki Karola: kilka pogiętych strzępów blachy, kikuty dźwigni, kłąb przewodów i barwny deszcz elektronicznych mikromodułów…

Inżynierowi ciarki przebiegły po plecach. W pierwszym odruchu zrobił dwa kroki w tamtą stronę, ale cofnął się zaraz. Schylił się jeszcze i wygrzebał z piasku kilka maleńkich jak łepek zapałki mnemotronów. Zaciskając je w dłoni powoli odszedł w kierunku wieży kontrolnej.


– To wszystko, inspektorze… – kierownik budowy zakończył opo

wieść. Zapadło milczenie.

– Fantastyczne… fantastyczne! – powiedział po chwili inspektor. – Mówi pan, że wskoczył tam za panem… To przechodzi nasze oczekiwanie. Nie programowaliśmy takiej sytuacji, ale to wynika z samego algorytmu Karola; naczelną zasadą jego działania była ochrona człowieka, a dopiero potem – ochrona samego siebie… I niech pan zauważy, jak wspaniale ten robot ocenił sytuację: gdyby próbował pana stamtąd wyciągnąć, stojąc na górze, moglibyście się razem obsunąć z powrotem, a to równałoby się stracie cennych sekund.

– Jednego tylko do tej pory nie rozumiem… – powiedział inżynier w zamyśleniu. – Od czasu, gdy tego od niego zażądałem, Karol nazywał mnie po prostu „inżynierem" i nigdy się nie pomylił. A wtedy, stojąc tam na dole, powiedział znowu „panie Człowieku", jakby chciał zaakcentować tę różnicę między nami i uzasadnić, dlaczego właśnie on jest tam zamiast mnie… jak pan sądzi, czy o to mu chodziło?


– Ech, nie przesadzajmy, inżynierze. Przecież to był tylko robot! – Inspektor uśmiechnął się ironicznie. – Po prostu nie starczyło mu komórek pamięci dla przeanalizowania bardzo złożonej dla niego sytuacji i zmuszony był wymazać z pamięci kilka mniej istotnych rozkazów, a wśród nich pewnie i pańskie polecenie tytułowania pana inżynierem. A to, że do nieznajomych Karol zwracał się per „panie Człowieku", było tylko takim efektownym żarcikiem naszych programistów.

Kierownik budowy potakiwał w zamyśleniu, ale nie wyglądał na przekonanego.

– W każdym razie jestem bardzo zadowolony z wyniku próby. Przy najlepszych chęciach nie zdołalibyśmy stworzyć Karolowi takiej sytuacji, jakiej pan mu dostarczył…

– Swoją nieostrożnością – dokończył inżynier. – Ładnie bym teraz wyglądał, gdyby nie on. O, mniej więcej tak. Tu wydobył z kieszeni garść kolorowych mnemotronów i wysypał na blat stołu. – Co mi nadokuczał, to nadokuczał. Ale wiedział, czego chce.

– I pewnie ani razu nie dał się namówić na żaden kompromis, ani nie chciał przymknąć oka na przepisy.

– On nie miał oczu, A tylko telekamery – powiedział inżynier wymijająco.

– A wszystkie zalecenia powtarzał tak długo, aż wreszcie odnosiły skutek?

– Oj, tak, tak – westchnął inżynier rozpinając ciasny kombinezon, który niemiłosiernie ściskał mu klatkę piersiową.


Nawał pracy przy redagowaniu jubileuszowego numeru nie pozwolił nam dalej śledzić interesującej dyskusji na temat modelu behapowca przyszłości. Zresztą przyszłość to chyba dość odległa, na razie więc musimy liczyć wyłącznie na żywych ludzi w służbie bhp.

Chronoperyskop musieliśmy zwrócić wynalazcy, który zapowiada dalsze w nim ulepszenia. Niewykluczone, że skorzystamy jeszcze kiedyś z tego znakomitego sposobu podglądania przyszłości. Nie zapomnimy oczywiście podzielić się z naszymi czytelnikami tym, co uda się nam podpatrzeć.

Загрузка...