10 Odległe światełko

Wielkooka służąca bardziej była przyzwyczajona do gniecenia ciasta na chleb niż do manipulowania przyszytymi w rzędach małymi guziczkami; w końcu wszakże skończyła zapinać ciemnozieloną suknię Elayne do jazdy konnej, po czym dygnęła i wycofała się, ciężko sapiąc — trudno powiedzieć, czy z powodu wymuszonej koncentracji, czy też ze względu na sam fakt przebywania w obecności Dziedziczki Tronu. Ze stanem dziewczyny mógł mieć również coś wspólnego pierścień w kształcie Wielkiego Węża, który Elayne nosiła na palcu lewej ręki. Zaledwie nieco ponad dwadzieścia mil w linii prostej dzieliło rezydencję Dynastii Matherin od rzeki Erinin i związanego z nią wielkiego handlu, lecz w istocie odległość okazywała się znacznie większa, gdyż trzeba było pokonać Góry Chishen, a tutejsi ludzie częściej widywali bydło pędzone przez granicę z Murandy niż gości, szczególnie takich jak ona: Dziedziczka Tronu i Aes Sedai w jednej osobie. Na dodatek, niektórzy przedstawiciele służby najwyraźniej nie mieli najmniejszego pojęcia o honorze. Elsie z bolesną sumiennością złożyła w kostkę suknię z niebieskiego jedwabiu, którą Elayne miała na sobie ubiegłej nocy, potem zapakowała ją do dużego, skórzanego kufra podróżnego, jednego z dwóch znajdujących się w garderobie apartamentu; robiła to tak powoli, że Elayne o mało sama nie przejęła zadania tamtej. Pierwszej nocy tej wyprawy spała marnie i niespokojnie, stale się budziła, w następne dni z kolei sypiała do późna, ilekroć tylko mogła. Niecierpliwiła się, że nie wraca do Caemlyn.

Już piątą noc spędziła z dala od stolicy — odkąd się dowiedziała, że w mieście nie jest bezpieczna — i podczas każdej podróży poświęcała dzień na odwiedzenie trzech lub czterech rezydencji, raz nawet pięciu, które stanowiły własność mężczyzn i kobiet związanych z Domem Trakand poprzez krew lub przysięgi. Każda wizyta zajmowała czas. Presja czasu ciążyła Elayne, a jednak przedstawienie swego właściwego wizerunku było dla niej konieczne. W podróży z jednej rezydencji do następnej potrzebne były liczne stroje jeździeckie, Dziedziczka Tronu nie mogła bowiem przybywać w wymiętoszonym ubraniu ani wyglądać jak uciekinierka, musiała się zatem przebierać tuż przed wjazdem, niezależnie od tego, czy przybywała w dane miejsce na noc, czy tylko na kilka godzin. Połowę tych godzin mogłaby spędzać w zwyczajnej sukni, nie zaś w stroju jeździeckim, jednakże ten ostatni mówił o pośpiechu i trudnościach, może nawet o desperacji, podczas gdy korona Dziedziczki Tronu i haftowana suknia obszyta koronką, rozpakowana z kompletu podróżnych kufrów i założona po kąpieli, uosabiała zaufanie i siłę. Dla lepszego wrażenia Elayne najchętniej przywiozłaby własną służącą, gdyby tylko Essande potrafiła dotrzymać jej kroku w zimie, chociaż Dziedziczka Tronu podejrzewała, że powolność siwowłosej kobiety przyprawiłaby ją o złość i frustrację. A jednak nawet Essande prawdopodobnie nie bywała tak straszliwie powolna jak wyłupiastooka młoda Elsie.

W końcu Elsie z ukłonem wręczyła Elayne jej obszyty futrem szkarłatny płaszcz, a Dziedziczka Tronu pospiesznie narzuciła okrycie na ramiona. W kamiennym palenisku płonął wprawdzie ogień, jednak powietrzu w pomieszczeniu daleko było do ciepła, Elayne zaś ostatnio najwyraźniej nie potrafiła całkowicie ignorować zimna. Gdy poprosiła służącą o sprowadzenie ludzi, którzy zniosą na dół jej kufry, Elsie dygnęła, po czym znów nazwała ją „Jej Wysokością”. Kiedy po raz pierwszy użyła tego tytułu, Dziedziczka Tronu łagodnie wyjaśniła, że nie jest jeszcze królową, Elsie jednakże jawnie przerażał sam pomysł zwracania się do niej po prostu „moja pani” czy choćby „księżniczko”, chociaż po prawdzie to drugie określenie wydawało się bardzo staromodne. Stosowne czy niestosowne, zwykle zresztą Elayne podobało się, że ludzie uznają jej prawo do tronu, a poza tym dzisiejszego ranka była zbyt zmęczona, ażeby niepokoić się czymkolwiek poza czekającą ją drogą. Stłumiwszy ziewnięcie, lakonicznie poleciła Elsie sprowadzić ludzi, nakazała jej pośpiech, po czym obróciła się do obitych panelami drzwi. Dziewczyna pospieszyła otworzyć je dla niej, co zajęło więcej czasu, niż gdyby Elayne zrobiła to sama, szczególnie że służąca ukłoniła się zarówno przed ich otwarciem, jak i po nim. Rozcięte, jedwabne spódnice jeździeckie Dziedziczki Tronu ocierały się o siebie z wściekłym szelestem, podczas gdy wychodziła wielkimi krokami z pokoju, naciągając na palce czerwone rękawiczki do jazdy konnej i myśląc, że jeśliby Elsie zwlekała jeszcze jedną sekundę, zaczęłaby na nią wrzeszczeć.

Tym niemniej zamiast niej krzyknęła właśnie Elsie. Zanim Elayne przeszła trzy kroki, usłyszała przerażone wycie służącej, które brzmiało jak siłą wydarte z gardła. Szkarłatny płaszcz zamigotał, gdy Dziedziczka Tronu odwróciła się, obejmując Prawdziwe Źródło i czując zalewające ją bogactwo saidara. Elsie stała na wąskim dywanie, który pokrywał środek jasnobrązowych, drewnianych desek podłogowych, i przycisnąwszy obie dłonie do ust, wpatrywała się w głąb holu. W tamtym miejscu zaczynały się dwa przecinające się z sobą korytarze, jednak w zasięgu wzroku Elayne nie było żywej duszy.

— O co chodzi, Elsie? — spytała Dziedziczka Tronu. Akurat kształtowała kilka splotów, sięgających od prostej sieci powietrza po ognistą kulę, którą mogłaby zburzyć pół ściany przed sobą, a w swoim obecnym humorze pragnęła użyć przynajmniej jednego z nich i uderzyć Jedyną Mocą. Ostatnimi dniami jej nastroje były co najmniej chwiejne.

Służąca z drżeniem obejrzała się przez ramię. Jeżeli wcześniej jej oczy wydawały się wielkie i wyłupiaste, teraz o mało nie wyskoczyły z orbit. Dziewczyna nadal przyciskała ręce do ust, jakby starała się powstrzymać przed kolejnym wrzaskiem. Ciemnowłosa i ciemnooka, wysoka, o wydatnym biuście, ubrana w szarobłękitną liberię Dynastii Matherin, Elsie właściwie nie była młoda — może nawet cztery czy pięć lat starsza od samej Dziedziczki Tronu — jednak na widok jej zachowania trudno ją było nazwać kobietą.

— O co chodzi, Elsie? — powtórzyła Elayne. — I nie mów mi, że nic. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.

Służąca wzdrygnęła się.

— Bo zobaczyłam — odparła niepewnie. Fakt, że nie nazwała Elayne żadnym tytułem, podkreślał jej zdenerwowanie. — Panią Nelein, babcię Lorda Aedmuna. Umarła, gdy byłam dzieckiem, pamiętam wszakże, iż nawet sam Lord Aedmun chodził wokół niej na palcach, a służące podskakiwały, ilekroć na którąś popatrzyła, zresztą inni lordowie i lady przybywający z wizytą również. Wszyscy się jej bali, po prostu wszyscy! Przed chwilą stała tuż przede mną i przyglądała mi się tak groźnie, tak wściekle... — Przerwała, a kiedy Dziedziczka Tronu się roześmiała, dziewczyna oblała się rumieńcem.

W tym śmiechu było zresztą więcej ulgi niż czegokolwiek innego. Czyli że Czarna Ajah jakimś sposobem nie weszła za nią do rezydencji Lorda Aedmuna. Nie czekali tu na nią mordercy z nożami w dłoniach ani siostry, lojalne wobec Elaidy, która chciała ściągnąć Elayne z powrotem do Tar Valon. Czasami Dziedziczka Tronu śniła o tych sprawach, o wszystkich naraz w jednym śnie.

Uwolniła saidar, niechętnie jak zawsze. Żałowała, że opuszcza ją ta pełnia radości i życia. Dynastia Matherin popierała ją, ale Lord Aedmun mógłby zrozumieć opacznie jej intencje, gdyby mu zrujnowała połowę domostwa.

— Umarli nie mogą skrzywdzić żywych, Elsie — wytknęła służącej łagodnie. Tym łagodniej, że wcześniej się z niej śmiała, a jeszcze wcześniej miała ochotę natrzeć tej ciamajdzie uszu. — Nie należą już do naszego świata i nie mogą nas nawet tknąć w tym świecie. — Dziewczyna kiwnęła głową i skłoniła się w kolejnym dygu, jednak z tak rozszerzonymi oczyma i drżącymi wargami nie wyglądała na przekonaną. Elayne nie miała jednak czasu na rozpieszczanie służącej. — Sprowadź ludzi po moje kufry, Elsie — powtórzyła twardo. — I nie martw się o duchy.

Dziewczyna jeszcze raz dygnęła, po czym wreszcie ruszyła, rozglądając się z niepokojem, czy z obitych panelami drzwi nie wyskoczy nagle Lady Nelein. Duchy! Ależ głupia była ta flegmatyczna służąca!

Dynastia Matherin była starym Domem, choć ani zbyt dużym, ani zbyt silnym. Główne schody rezydencji, prowadzące do wejściowego holu, były szerokie i ozdobione marmurowymi balustradami. Ogromny frontowy hol wyłożono szaroniebieskimi kaflami podłogowymi i oświetlono zwisającymi na łańcuchach z wysokiego na dwadzieścia stóp sufitu olejowymi lampami wyposażonymi w odblaśnice. Niewiele można tu było dostrzec złoceń i mozaik, za to pod ścianami holu stały ozdobnie rzeźbione skrzynie i serwantki, zaś na jednej ze ścian wisiały gobeliny — jeden ukazywał jeźdźców polujących na lamparty, co było, oględnie mówiąc, zabawą dość ryzykowną, drugi natomiast przedstawiał kobiety z Dynastii Matherin podające miecz pierwszej Królowej Andoru; to ostatnie zdarzenie Matherin wielce sobie cenili, chociaż nie istniała pewność, czy rzeczywiście do niego doszło.

Aviendha była już na dole, niecierpliwie przemierzając hol, a Elayne na jej widok westchnęła. Dzieliły pokój, choć nie dlatego, że Matherin nie potrafili przygotować dwóch odpowiednich dla tak znacznych gości pomieszczeń, jednak Aviendha zupełnie nie pojmowała, że im mniejszy Dom, tym dumniejsi są jego członkowie. Mniejsze Domy, często posiadały niewiele więcej poza tą dumą. Aviendha powinna znać znaczenie tego słowa, gdyż od niej samej wręcz biła dzika duma i siła. Zawsze wyprostowana i jeszcze wyższa niż Elayne, z grubym ciemnym szalem narzuconym na jasną bluzkę i złożoną szarą chustą przytrzymującą jej długie, rudawe włosy, wyglądała jak typowa Mądra, mimo iż była zaledwie rok starsza od Elayne. Mądre, które potrafiły przenosić Moc, często wyglądały na młodsze, niż były w istocie, a Aviendha miała też w sobie jakieś dostojeństwo. W każdym razie na pewno teraz wyglądała godnie, choć wcześniej wystarczająco często zdarzało im się we dwie chichotać. Tyle że... Aviendha nie była jeszcze Mądrą, lecz zaledwie uczennicą. Tak czy owak — podobnie jak większość Mądrych — nosiła sporo biżuterii: długie, srebrne naszyjniki kandoryjskie, broszkę z bursztynu w kształcie żółwia oraz szeroką bransoletę z kości słoniowej. Dziedziczka Tronu nigdy za bardzo nie przejmowała się Aviendhą i co jakiś czas miała z nią z tego powodu pewne problemy. Czasami podejrzewała, że Mądre i ją uważają za uczennicę, a przynajmniej adeptkę. Głupia myśl, na pewno głupia, ale czasami...

Kiedy Elayne dotarła do podnóża schodów, Aviendha poprawiła szal.

— Dobrze spałaś? — spytała z pozornym spokojem, choć w jej zielonych oczach Dziedziczka Tronu dostrzegła wyraźną troskę. — Nie posłałaś po wino, żeby łatwiej zasnąć, prawda? Podczas posiłku dzięki moim staraniom stale otrzymywałaś jedynie rozwodnione, widziałam jednak, jakim wzrokiem spoglądałaś na dzban z trunkiem.

— Tak, Matko — powiedziała Elayne ckliwie słodkim głosem. — Nie, Matko. Zastanawiałam się tylko, skąd Aedmun ma tak doskonałe wina, Matko. Wstyd rozwadniać tak dobry napitek. A przed snem piłam jedynie kozie mleko. — Właśnie od niego mogła mieć mdłości! Chociaż już się do niego przyzwyczaiła, może nawet je polubiła.

Aviendha oparła na biodrach zaciśnięte pięści, stając się istną personifikacją oburzenia. Na ten widok Elayne nie mogła nie roześmiać się. Istniały niewygody ciąży, począwszy od nagłych huśtawek nastrojów, przez bolesność piersi po ciągłe uczucie zmęczenia, jednak w pewnym sensie najgorszy był fakt, jak ludzie cackali się z nią i ją rozpieszczali. Wszyscy w Królewskim Pałacu wiedzieli o jej odmiennym stanie, sporo osób wiedziało wręcz przed nią — dzięki widzeniom Min i jej gadatliwości — i Dziedziczka Tronu nie pamiętała, czy w dzieciństwie ktoś jej tak matkował jak teraz. A jednak znosiła wszystkie problemy z największym wdziękiem, na jaki potrafiła się zdobyć. Zazwyczaj. Przecież wokół jedynie usiłowano jej pomóc. Po prostu wolałaby, żeby wszystkie znane jej kobiety przestały uważać, że ciąża zrobiła z niej idiotkę. Bo prawie wszystkie traktowały ją jak głupią. A najgorsze były te, które same nigdy nie rodziły.

Myśląc o dziecku... czasami żałowała, że Min nie może jej powiedzieć, czy urodzi chłopca, czy dziewczynkę, a raczej, że Aviendha albo Birgitte nie potrafią sobie dokładnie przypomnieć, co właściwie powiedziała Min. Min nigdy się nie myliła, jednak tamtej nocy we trzy wypiły zbyt dużo wina i Min opuściła pałac na długo, zanim sama Elayne zdążyła ją o cokolwiek zapytać. Tak czy inaczej, myśląc o rosnącym w niej dziecku, zawsze przywoływała w pamięci Randa. I odwrotnie — myśli o nim wyzwalały myśli o maleństwie. Mężczyzna i dziecko stanowili w jej głowie parę równie nierozłączną jak śmietanka i mleko. Elayne straszliwie tęskniła za Randem, chociaż mogłaby za nim... nie tęsknić. Jakaś jego część, jego istota, zawsze wszak tkwiła w tyle jej głowy, chyba że Elayne zamaskowała więź. Podobnie sprawa się przedstawiała z Birgitte, jej kobietą Strażnikiem. Więź miała jednakże swoje ograniczenia. Rand przebywał gdzieś na zachodzie, na tyle daleko, że niewiele więcej mogła o nim powiedzieć poza tym, że żył. Właściwie nic więcej, chociaż sądziła, że wyczułaby, gdyby został poważnie ranny. Nie była zresztą pewna, czy chce wiedzieć, co się z nim dzieje. Rand znajdował się daleko na południu przez długi czas po opuszczeniu Elayne, a obecnie, akurat dzisiejszego ranka Podróżował i znalazł się gdzieś na zachodzie. Niepokojące było czuć go raz w jednym miejscu, a następnie w zupełnie innym, jeszcze odleglejszym. Może ścigał wrogów, uciekał przed nimi lub robił jedną z tysiąca innych rzeczy. Dziedziczka Tronu miała wielką nadzieję, że powody, które skłoniły go do Podróżowania, były niewinne i dla niego nieszkodliwe. Miała nadzieję, że Randowi nie stanie się nic złego, wiedziała wszak, że mężczyźni umiejący przenosić Moc zawsze z powodu tego talentu umierali, pragnęła jednak z całych sił jak najdłużej utrzymać go przy życiu.

— Rand ma się dobrze — oświadczyła Aviendha, prawie jakby potrafiła czytać jej w myślach. Jako pierwsze siostry umiały się wyczuwać, choć nie łączyła ich tak bliska więź jak więź ze Strażnikiem, która łączyła je obie oraz Min z Randem. — Jeśli da się zabić, odetnę mu uszy.

Elayne zamrugała, potem znów się roześmiała, a Aviendha posłała jej zaskoczone spojrzenie, po czym również zaczęła się śmiać. Zdanie to nie było właściwie zabawne, chyba że dla Aielów — Aviendha miała naprawdę osobliwe poczucie humoru — a jednak Elayne nie mogła powstrzymać śmiechu, podobnie Aviendha. Objęły się mocno i przez długą chwilę po prostu trzęsły ze śmiechu. Życie było bardzo dziwne. Gdyby ktoś powiedział Elayne kilka lat temu, że będzie się dzieliła swoim mężczyzną z inną kobietą — z dwiema innymi kobietami! — wyzwałaby go od szaleńców. Sam pomysł był już nieprzyzwoity. Jednakże kochała Aviendhę równie mocno jak Randa, choć w inny sposób, a Aviendha kochała Randa tak samo mocno jak ona. Zaprzeczanie tej miłości oznaczałoby wyparcie się Aviendhy, a tego Dziedziczka Tronu nie potrafiłaby zrobić. Kobiety Aielów, siostry czy bliskie przyjaciółki, często wychodziły za mąż za tego samego mężczyznę, rzadko zresztą pytając go o zgodę w tej kwestii. Elayne zamierzała poślubić Randa, podobnie postanowiły Aviendha i Min. Takie były zasady, z którymi nikt nie powinien polemizować. Nawet Rand. O ile w ogóle pożyje wystarczająco długo.

Nagle Dziedziczka Tronu przestraszyła się, że własny śmiech za chwilę doprowadzi ją do łez. „Proszę, o Światłości — pomyślała — nie pozwól mi zmienić się w jedną z tych kobiet, które stale podczas ciąży płaczą”. Dostatecznie mocno przeszkadzała jej własna huśtawka nastrojów i niewiedza, czy za moment popadnie w melancholię, czy też we wściekłość. Całe godziny mogła się czuć idealnie normalnie, a później nagle godzinami odnosiła wrażenie, że jest dziecięcą piłką zeskakującą w dół po nieskończonym ciągu schodów. Dziś rano miała wrażenie, że znajduje się właśnie na takich schodach.

— Nic mu nie jest i nic mu nie będzie — szepnęła gniewnie Aviendha, jakby pragnęła zapewnić Randowi przeżycie poprzez zabicie wszystkich jego wrogów.

Elayne starła czubeczkami palców łzę z policzka siostry.

— Nic mu nie jest i nic mu nie będzie — zgodziła się cicho, chociaż wiedziała, że żadna z nich obu nie potrafi zniszczyć saidina i zagrażającej Randowi skazy na męskiej połowie Jedynej Mocy.

Wiszące lampy zamigotały, gdy otworzyły się jedne z wysokich drzwi prowadzących na zewnątrz, wpuszczając podmuch powietrza jeszcze zimniejszego niż to w holu wejściowym. Dwie kobiety szybko odsunęły się nieco od siebie; trzymały się teraz jedynie za ręce. Elayne przywołała na twarz wyraz wyszkolonego spokoju i pogody godnej pełnej Aes Sedai. Nie mogła sobie pozwolić na okazanie komukolwiek, że jawnie szuka pociechy czy przytulenia. Władczyni czy też osobie, która pragnie rządzić, nie wolno nawet w najsubtelniejszy sposób sugerować słabości albo łez, w każdym razie nie publicznie. Wystarczająco dużo pogłosek krążyło o niej, zarówno dobrych, jak i złych. Bywała życzliwa lub okrutna, bezstronna lub bezwzględna, hojna lub chciwa — cechy te zależały od opowieści, której się akurat o Elayne słuchało. Na szczęście opowieści jakoś się równoważyły, jednak na widok Dziedziczki Tronu w ramionach przyjaciółki ludzie mogliby zacząć mówić o jej strachu, a jeśli wrogowie poczują, że Elayne się boi, będą poczynać sobie coraz śmielej. Aż urosną w siłę. Plotka o tchórzostwie jest lepka jak tłuste błoto, którego nigdy nie sposób całkowicie z siebie zmyć. Historia wspominała o kobietach, które straciły z tego powodu szanse do Tronu Lwa. Dobra władczyni powinna mieć duże zdolności i wielką mądrość, tym niemniej kobiety niezdolne i głupie zdobywały czasem tron, a później jakoś sobie radziły, natomiast tchórza mało kto by poparł, a już na pewno żadna z osób, jakie Elayne pragnęła mieć po swojej stronie.

Mężczyzna, który wszedł, obrócił się lekko w progu i pchnął masywne drzwi, po czym je za sobą zamknął. Był jednonogi i wspierał się na kuli. Mimo iż rękaw jego ciężkiego wełnianego płaszcza został podszyty futrem, mocno się już wytarł w miejscu, gdzie dotykał kuli. Ten dawny żołnierz — Fridwyn Ros — miał szerokie ramiona i zarządzał posiadłością Lorda Aedmuna przy pomocy pewnego tłustego urzędnika, który na widok Dziedziczki Tronu zamrugał w konsternacji, rozdziawił gębę, zagapił się na pierścień w kształcie Wielkiego Węża z czymś bliskim trwogi, a następnie szybko wrócił do swoich ksiąg. Wyraźnie mu ulżyło, gdy zrozumiał, że Elayne nie ma do niego żadnej sprawy. Prawdopodobnie bał się sprawdzenia owych ksiąg, w których notował podatki od włości. Z kolei Ros w pierwszej chwili zagapił się z nieukrywanym zdumieniem na jej pierścień, potem jednak uśmiechnął się z zachwytem i wyraził żal, że nie może towarzyszyć Dziedziczce Tronu w jeździe konnej — powiedział to z taką szczerością w głosie, że gdyby był kłamcą, już dawno okradłby Lorda Aedmuna i urzędnika ze wszystkiego, co posiadali. Elayne nie bała się, że ten mężczyzna zacznie szerzyć przedstawiające ją w niekorzystnym świetle opowieści.

Gdy Ros ruszył w górę korytarzem, jego kula rytmicznie stukała, a kiedy dotarł do dwóch kobiet, mimo kalectwa wykonał wiarygodny ukłon, obejmując swą uprzejmością także Aviendhę. Kobieta Aiel początkowo nieco przerażała mężczyznę, jednak zaskakująco szybko się polubili i, choć nie do końca jej ufał, zdecydowanie ją zaakceptował. Chyba nie mogło być lepiej.

— Ludzie przywiązują twoje kufry do grzbietów zwierząt jucznych, moja Królowo, a twoja eskorta jest gotowa. — Należał do osób, które nie zwracały się do niej inaczej niż „moja Królowo” albo „Wasza Wysokość”, jednak gdy wspomniał o eskorcie, coś w jego tonie zasugerowało wątpliwości. Pospiesznie wszakże zakaszlał, by odwrócić jej uwagę, po czym szybko kontynuował. — Mężczyźni, których wysyłamy z tobą, to sami jeźdźcy, głównie młodzi ludzie oraz kilku bardziej doświadczonych, wszyscy jednak potrafią świetnie walczyć i doskonale posługują się halabardą. Żałuję, że rezydencja nie może dać ci więcej żołnierzy, ale jak już wyjaśniałem, kiedy Lord Aedmun usłyszał, iż inne osoby również wysuwają żądania do tronu, który prawnie należy się tobie, postanowił, nie czekając na wiosnę, wezwać swoich zbrojnych i bezzwłocznie wyruszył do Caemlyn. Od tej pory mieliśmy kilka razy paskudne śnieżyce, jednak w chwili obecnej Lord Aedmun znajduje się zapewne w połowie drogi, o ile dopisuje mu szczęście gdzieś w przełęczach. — Patrzył na nią z całym przekonaniem w oczach, tym niemniej wiedział lepiej od Elayne, że jeśli Lord Aedmun i jego zbrojni mieli pecha, mogli w tych przełęczach zginąć.

— Dynastia Matherin zawsze była wierna Trakandom — odrzekła Dziedziczka Tronu. — I żywię nadzieję, że zawsze pozostanie nam wierna. Cenię lojalność Lorda Aedmuna, panie Ros, a także twoją.

Nie zamierzała obrażać ani Matherin, ani tego mężczyzny, składając mu na przykład obietnicę, że zapamięta ich poświęcenie lub w jakiś sposób nagrodzi ich w przyszłości, zaś szeroki uśmiech pana Rosa powiedział jej, iż jej łaska wobec niego jest właśnie nagrodą, jaką pragnął od Elayne otrzymać. Zresztą Matherin zyskają oczywiście odpowiednie gratyfikacje, jeśli jej się przysłużą, chociaż Dziedziczka Tronu wiedziała, że wiele dla niej zrobią w jakimś stopniu bezinteresownie i nie sposób ich było przekupić byle ofertą.

Głucho postukując kulą, pan Ros towarzyszył jej do drzwi, aż wyszli na obszerne, granitowe stopnie, gdzie w nieprzyjemnym zimnie czekali ubrani w ciężkie płaszcze służący, rozgrzewając się grzanym z przyprawami gorącym winem. Ros zaproponował Elayne ciepły trunek, jednak Dziedziczka Tronu cicho odmówiła. Stała szczelnie otulona płaszczem, ciągle nie przyzwyczaiła się bowiem do ostrego powietrza panującego na zewnątrz. Aviendha prawdopodobnie znajdzie sposób namówienia jej do zrzucenia okrycia. Sama wzięła już kubek, choć i tak było jej ciepło. Przed lodowatą temperaturą chroniła się jedynie szalem, który zarzuciła na głowę i ramiona. Aviendha oczywiście potrafiła ignorować zimno. Elayne wszak sama ją tego nauczyła. Dziedziczka ponownie spróbowała odepchnąć od siebie zimno i ku swemu zaskoczeniu rzeczywiście przestała je odczuwać. To znaczy nie całkowicie — nadal nie było jej ciepło — ale w stopniu wystarczającym.

Na bezchmurnym niebie słońce świeciło jaskrawo nad górami, lecz wielkie burzowe chmury w każdej chwili mogły nadpłynąć zza okolicznych szczytów. Najlepiej byłoby dotrzeć do pierwszego celu jeszcze dzisiaj, najszybciej jak to możliwe. Niestety, jej wysoki czarny wałach — Płomienne Serce — zachowywał się dziś zgodnie ze swoim imieniem, toteż stawał dęba i parskał, wydychając kłęby pary, jakby nigdy przedtem nie nosił uzdy, natomiast długonoga siwa klacz Aviendhy — zwierzę o wygiętym w łuk karku — postanowiła tamtego naśladować, toteż tańczyła w głębokim po kolana śniegu i próbowała pobiec w każdym kierunku z wyjątkiem tego, w którym usiłowała ją zaprowadzić stajenna. Klacz była bardziej narowistym stworzeniem, niż Elayne chciałaby dla swojej siostry, jednak sama Aviendha, poznawszy jej imię, upierała się, by na niej jeździć. Imię Siswai oznaczało bowiem w Dawnej Mowie włócznię. Stajenne wydawały się zdolnymi kobietami, ale najwidoczniej sądziły, że muszą uspokoić zwierzęta, zanim je przekażą. Elayne o mało nie wrzasnęła, żeby pozwoliły jej samodzielnie okiełznać Płomienne Serce, z którym zazwyczaj świetnie sobie radziła.

Członkinie jej eskorty siedziały już na koniach, ponieważ zapewne nie chciały dłużej stać w śniegu. Było to dwadzieścia kilka amazonek w czerwonych płaszczach z białymi kołnierzami, jaskrawo błyszczących napierśnikach i hełmach Gwardii Królowej. Wątpliwości mistrza Rosa wiązały się właśnie najprawdopodobniej ze strojami tych kobiet — ich płaszcze były jedwabne, podobnie jak czerwone spodnie z białymi lampasami, zaś kołnierze i mankiety obszyto jasną koronką. Ubrania na pewno wyglądały bardziej odświętnie niż skutecznie. A może chodziło mu o to, że miały ją chronić same przedstawicielki jej płci. Kobiety rzadko pracowały w zawodach wymagających użycia broni, czasem pojawiła się jakaś w grupach chroniących kupców lub w armii podczas wojny, jednak Elayne nigdy nie usłyszała o oddziale złożonym wyłącznie z żeńskich żołnierzy, zanim sama takiego nie stworzyła. Och, oczywiście oprócz Panien Włóczni, tyle że one były kobietami Aiel, a Aielowie stanowili w tym sensie zupełnie odmienny naród. Elayne spodziewała się, że ludzie uznają jej obrończynie za kaprys Dziedziczki Tronu i nie będą się obawiać kobiet ubranych w piękne jedwabie i koronki. Mężczyźni z pewnością nie docenią ich umiejętności posługiwania się bronią, póki nie staną do walki z nimi, a nawet większość kobiet uzna jej pomysł za infantylny i niemądry. Przedstawiciele eskorty zwykle starali się prezentować dziko i zawzięcie, dzięki czemu wiele osób w ogóle nie ośmielało się do nich zbliżyć, Elayne wiedziała wszakże, iż jej wrogowie zawsze znajdą sposób podejścia i ataku, nawet gdyby Dziedziczka Tronu otoczyła się całą Gwardią Królowej. Pragnęła więc utworzyć grupę obrończyń, których jej wrogowie nie baliby się, więc podchodziliby w kilka osób i niemal bez uzbrojenia, po czym żałowaliby, że nie przedsięwzięli lepszej strategii. Postanowiła też zaprojektować dla nich szczególnie wyszukane mundury, które podsycą wśród niechętnych jej osób błędne pojęcie na temat miernego jakoby profesjonalizmu strażniczek, a równocześnie karmiła tymi strojami dumę swoich żołnierek pięknie odznaczających się od reszty. Sama jednak nie żywiła najmniejszych nawet wątpliwości co do ich talentów. Wyselekcjonowała swój oddział starannie, tworząc go z kobiet reprezentujących wcześniej rozmaite jednostki — od straży kupców po Myśliwych Polujących Na Róg — rozważnie dobierając je ze względu na ich umiejętności, doświadczenie i odwagę. Aż w końcu była gotowa złożyć swe życie w ich ręce. I złożyła je.

Szczupła kobieta z dwoma złotymi węzłami porucznika naszytymi na ramionach czerwonego płaszcza zasalutowała Elayne, przykładając rękę do piersi, a dereszowaty wałach strażniczki odrzucił głowę, jakby także pozdrawiał Dziedziczkę Tronu; cicho zadźwięczały srebrne dzwoneczki wplecione w jego grzywę.

— Czekamy w gotowości, moja pani, a teren jest czysty. — Caseille Raskovni należała uprzednio do straży kupców, przemawiała z silnym akcentem niewykształconej Arafelianki, jednak dziarskim głosem i rzeczowym tonem. Zwracała się do Elayne we właściwy sposób, tytułem, który Dziedziczka Tronu będzie nosić aż do czasu koronacji, tym niemniej była gotowa z całych sił walczyć o Różany Wieniec dla Elayne. Bardzo niewiele osób, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, trafiało ostatnio do Gwardii Królowej, chyba że były to osoby już wcześniej przeszkolone. — Ludzie wyznaczeni przez pana Rosa również trwają w gotowości. W maksymalnej gotowości, jak na nich.

Fridwyn Ros odchrząknął, słysząc te słowa, po czym przesunął swoją kulę i zaczął się z uwagą wpatrywać w śnieg wokół swoich butów.

Elayne rozumiała, co miała na myśli Caseille. Pan Ros przydzielił jej z trudem znalezionych w rezydencji jedenastu mężczyzn, których wyposażył w halabardy i krótkie miecze oraz ubrał w resztki zbroi, jakie znaleziono w posiadłości. Dziedziczka Tronu naliczyła dziewięć staroświeckich hełmów bez przyłbic i siedem napierśników z wklęśnięciami, które narażały żołnierzy na zranienie. Wierzchowce mężczyzn przedstawiały się całkiem nieźle, chociaż nosiły grubą, zimową okrywę, jednak Elayne zauważyła, że spośród dosiadających ich jeźdźców — skulonych i opatulonych w płaszcze — ośmiu nie goliło się zapewne od ponad tygodnia. Ludzie, których pan Ros opisał jako doświadczonych, mieli pomarszczone twarze, kościste ręce i widoczne braki w uzębieniu. Podsumowując, Ros dał jej, co mógł. Nie kłamał, gdy mówił, że Lord Aedmun zgromadził wszystkich wojowników z okolicy i zabrał ich z sobą, wyposażywszy w najlepsze zbroje i broń, jakie posiadał. Wszędzie powtarzała się ta sama historia. Najwyraźniej wielka liczba krzepkich i zdrowych mężczyzn z całego Andoru próbowała dotrzeć do niej, do Caemlyn. I nikt z nich prawdopodobnie nie wejdzie do miasta, póki nie zostaną podjęte wszystkie ostateczne decyzje. Elayne mogłaby ich szukać całymi dniami i nie znaleźć żadnego. Miała jednak wrażenie, iż przedstawiciele tej małej grupki mężczyzn ze znawstwem trzymają halabardy. Z drugiej strony spokojne siedzenie w siodle z halabardą opartą o strzemię nie było takie trudne. Elayne sama by tak potrafiła.

— Odwiedziłyśmy dziewiętnaście z tych rezydencji, siostro — powiedziała cicho Aviendha, podchodząc, aż wraz z Dziedziczką Tronu zetknęły się ramionami — i licząc tych nowych, zebrałyśmy dwustu pięciu zbyt młodych do walki chłopców oraz starców, którzy dawno temu powinni odłożyć włócznie. Nie pytałam cię wcześniej, znasz wszak swoich ludzi i wiesz, czego chcesz. Ale... Czy ta wyprawa warta jest czasu, który jej poświęcasz?

— Och tak, siostro. — Elayne mówiła równie cicho, nie chciała bowiem, by mógł ją podsłuchać jednonogi dawny żołnierz albo któryś ze służących. Najlepsi z mężczyzn mogą się zmienić w uparte muły, jeśli uświadomią sobie, że ktoś usiłuje ich skłonić do pewnego rodzaju zachowania. Zwłaszcza jeżeli sobie uświadomią, że pomocnicy, których z takim trudem zebrali i zaoferowali, a których Elayne przyjęła, na niewiele jej się przydadzą. — Do tej pory wszyscy mieszkańcy wsi nad rzeką wiedzą, że tu jestem, podobnie jak ludzie z połowy farm w zasięgu kilku mil. Do południa druga połowa się o tym dowie, a jutro następna wioska. I kolejne farmy. Co prawda, nowiny rozchodzą się wolniej w zimie, szczególnie w tym kraju. Mnóstwo osób wie, że wysunęłam żądania wobec tronu, niemniej jednak, gdybym zasiadła na nim jutro rano albo umarła jutro wieczorem, być może nie dowiedzieliby się o tym fakcie przed środkiem wiosny, a może odkryliby to dopiero latem. Natomiast dzięki moim działaniom tutejsi mieszkańcy dziś już wiedzą, że Elayne Trakand żyje, w jedwabiach i klejnotach odwiedziła rezydencję, po czym wezwała mężczyzn pod swój sztandar. Ludzie w odległości dwudziestu mil stąd mogą poświadczyć, że mnie widzieli i dotknęli mojej ręki. W osobistej rozmowie łatwiej kogoś przekonać do swoich racji, a i rozmówca prędzej cię zapamięta, jeśli nie tylko cię widział, ale także z tobą rozmawiał albo przynajmniej się do niego odezwałaś. W dziewiętnastu różnych punktach Andoru istnieją zatem obecnie mężczyźni i kobiety, którzy mogą zaświadczyć, że widzieli Dziedziczkę Tronu w ubiegłym tygodniu, a z każdym dniem ten obszar powiększa się niczym plama atramentowa. Gdybym miała dość czasu, odwiedziłabym każdą wieś w Andorze. Moja wyprawa może nie ma wielkiego znaczenia dla aktualnych zdarzeń w Caemlyn, nie zdziwi mnie wszakże, jeśli się okaże bardzo ważna, gdy wygram. — Elayne oficjalnie nie brała pod uwagę żadnej innej możliwości poza zwycięstwem. Szczególnie kiedy pomyślała, kto objąłby tron w razie jej klęski. — Widzisz, Aviendho, większość Królowych w naszej historii spędziła pierwsze lata swoich rządów na zbieraniu sojuszników, którzy pozostali im w każdej sytuacji wierni. Może niektóre nie musiały tego robić, jednak obecnie nadchodzą cięższe czasy i po objęciu tronu mogę nie mieć nawet roku na przekonanie do siebie Andoran, a chciałabym otrzymać poparcie ich wszystkich. Nie mogę czekać do koronacji. Jak powiedziałam, nadchodzą cięższe czasy i muszę być gotowa na każdą ewentualność. To znaczy... Andor musi być gotów, a ja muszę swój kraj przygotować — dokończyła stanowczo.

Aviendha uśmiechnęła się, po czym dotknęła policzka Elayne.

— Sądzę, że wiele się od ciebie nauczę o odpowiednim dla Mądrej zachowaniu i postępowaniu.

Ku swemu upokorzeniu zakłopotana Dziedziczka Tronu straszliwie się zarumieniła. Odnosiła wrażenie, że jej policzki płoną! Och, może huśtawka nastrojów była jednak gorsza niż rozpieszczanie przez otoczenie. O Światłości, przed Elayne były jeszcze całe miesiące oczekiwania! Nie po raz pierwszy zawrzała gniewem na myśl o Randzie. Miała prawo być na niego oburzona. Zrobił jej to — no może sama mu w tym pomogła, sama go w gruncie rzeczy do tego namówiła, choć w tej chwili jej pomoc nie miała zbytniego znaczenia — tak czy owak, zrobił jej to, co zrobił, a później odszedł z zadowolonym uśmiechem na twarzy. Wątpiła, czy Rand był naprawdę w tamtym momencie taki ogromnie z siebie zadowolony, ale aż za łatwo potrafiła go sobie wyobrazić z kołtuńskim uśmieszkiem. Ach, gdyby to on przeżywał taką huśtawkę nastrojów, gdyby w jednej godzinie miał zawroty głowy, był roztargniony, a później płakał bez powodu... ciekawe, jak by mu się taki stan spodobał! „Ech, nie mogę się skupić na jednej konkretnej rzeczy” — pomyślała z irytacją. Za swój obecny brak koncentracji również obarczała winą Randa.

Stajenne w końcu uznały Płomienne Serce i Siswai za dostatecznie potulne dla obu lady i Aviendha wspięła się na siodło ze specjalnego, służącego do tego celu kamiennego bloku, okazując przy tym znacznie więcej gracji niż kiedykolwiek wcześniej, poprawiwszy uprzednio szerokie, lecz nieprzecięte spódnice, które w ten sposób skrywały większą część jej nóg w ciemnych pończochach. Aviendha nadal czuła niechęć do jazdy konnej, jednak jeździła już zupełnie przyzwoicie. Chociaż czasem zaskakiwało ją, że koń słucha jej poleceń. Płomienne Serce spróbował się kręcić, gdy Elayne znalazła się na jego grzbiecie, ale zapanowała nad nim elegancko i nieco ostrzej niż zazwyczaj. Teraz miała problem nie tylko ze swoimi zmiennymi nastrojami, ale także z nagłym poczuciem strachu o Randa, któremu nie mogła w tej chwili zapewnić bezpieczeństwa.

Sześć Gwardzistek stępa ruszyło drogą prowadzącą z rezydencji, gdyż szybszą jazdę utrudniał głęboki śnieg, reszta oddziału zaś ruszyła za Elayne i Aviendhą w równiutkich szeregach, przy czym ostatnie amazonki prowadziły na postronkach zwierzęta juczne. Miejscowi mężczyźni wlekli się za nimi w nierównym rzędzie z własnym koniem jucznym, kudłatym stworzeniem obciążonym rondlami, nieforemnymi pakunkami, a nawet pół tuzinem żywych kurcząt. Niewiele osób pozdrawiało ich, gdy przejeżdżali przez wieś, wśród krytych strzechą chat i przez kamienny most przerzucony nad krętym niczym wąż zamarzniętym strumieniem. Czasem ktoś głośno skandował: „Elayne, Złota Lilia!”, „Trakand! Trakand!” albo „Dynastia Matherin!”, choć Dziedziczka Tronu widziała też kobietę łkającą na piersi męża, a i on miał łzy na twarzy, dostrzegła także inną niewiastę, która odwróciła się do jeźdźców plecami i spuściła głowę, nie zamierzając nawet zerknąć przez ramię. Elayne miała nadzieję, że synowie tych matek wrócą dzięki niej do swoich domów. Walki w Caemlyn nie powinny być szczególnie zaciekłe, chyba że Elayne popełni jakiś straszny błąd, na pewno jednak czekały ich bitwy — wtedy, gdy na głowie Dziedziczki Tronu znajdzie się już Różany Wieniec. Na południu leżał Seanchan, na północy zaś gotowały się do Tarmon Gai’don Myrddraale i trolloki. W najbliższej przyszłości Andor zażąda krwi od swoich synów. Bodajby sczezła, nie będzie z tego powodu płakała!

Za mostem droga znów zaczęła się wspinać. Wjeżdżali między sosnami, jodłami i okazami mahoniowca, na szczęście do górskiej łąki, której szukali, pozostało już tylko niewiele ponad milę. Na śniegu połyskującym w porannym słońcu nadal widać było ślady kopyt ciągnących się do miejsca, w którym głęboką bruzdę w śniegu pozostawiła brama. Obecność obcych ludzi w pobliżu otwartej niegdyś bramy zawsze łączyła się z niebezpieczeństwem.

Podczas drogi ku łące Aviendhę otoczyła poświata saidara. Właśnie kobieta Aiel utworzyła bramę, przez którą zjawiły się tutaj wczorajszego popołudnia z poprzedniego miejsca postoju, czyli rezydencji położonej sto mil na północ, więc i Aviendha miała teraz utkać bramę do Caemlyn. Na widok rozświetlonej Jedyną Mocą przyjaciółki Elayne się zadumała. Ktokolwiek wykonał bramę służącą do opuszczenia Caemlyn, zawsze musiał później konstruować inne bramy, aż do powrotu, tym niemniej podczas każdej z ich pięciu podróży Aviendha stale prosiła o pozwolenie wykonania pierwszej bramy. Może po prostu rzeczywiście — tak jak twierdziła — chciała poćwiczyć, chociaż Elayne nie była wcale od niej bardziej doświadczona... Dziedziczce Tronu skojarzyła się wszakże również inna możliwość. Może Aviendha chciała ją uchronić przed przenoszeniem Mocy, przynajmniej w jakimś stopniu. A chciała ją uchronić, ponieważ Elayne była w ciąży! Splotu, który uczynił je siostrami tej samej matki, nie można było użyć, jeśli któraś z sióstr była ciężarna, gdyż nienarodzone dziecko uczestniczyłoby w więzi, czego — jako istota słaba — mogłoby nie przeżyć. Z drugiej strony, gdyby kobieta w stanie błogosławionym powinna unikać przenoszenia Mocy, na pewno jedna z Aes Sedai w pałacu poinformowałaby o tym Elayne. Tyle że... naprawdę niewiele Aes Sedai rodziło dzieci, więc może nie znały wszystkich ograniczeń związanych z ciążą. Dziedziczka Tronu zdawała sobie sprawę z istnienia wielu spraw, o których Aes Sedai nie miały pojęcia, jakkolwiek intensywnie udawały swe obycie przed resztą świata — sama od czasu do czasu korzystała z dobrodziejstw takiego stwarzania pozorów — tym niemniej wydawało jej się bardzo dziwne, iż Aes Sedai mogły być nieświadome kwestii tak ważnej dla większości kobiet. Skoro wiedziały wszystko o przenoszeniu Mocy, powinny też znać związki między tym aktem a stanem ciąży.

Tak czy inaczej, Mądre, które częściej od Aes Sedai zachodziły w ciążę i rodziły dzieci, również nijak nie przestrzegły Elayne przed przenoszeniem...

Nagle coś brutalnie wypchnęło z myśli Dziedziczki Tronu rozważania na temat związku jej dziecka z przenoszeniem Jedynej Mocy oraz pytania o zakres wiedzy Aes Sedai w tej kwestii. Elayne całym swym jestestwem poczuła, że ktoś gdzieś przenosi saidar. Nie Aviendha jednakże ani też żadna osoba na jednej z otaczających gór czy w ich bliskiej odległości. Ten ktoś znajdował się daleko i dysponował ogromną siłą. Dziedziczce Tronu skojarzyła się latarnia morska błyskająca tak silnym światłem, że docierało w nocy na znaczną odległość, choć sama latarnia znajdowała się na jakimś niezwykle odległym klifie. Bardzo, bardzo odległym klifie. Elayne nie potrafiła sobie wyobrazić, jak dużo Jedynej Mocy potrzebuje ten osobnik, skoro mogła wyczuć przenoszenie z takiej odległości. A prawdopodobnie wyczuwała je w tejże chwili każda umiejąca przenosić Moc kobieta na świecie. I każda potrafiła wskazać kierunek, z którego przenoszono. Ta „latarnia morska” znajdowała się gdzieś na zachodzie. Nic nie zmieniło się w więzi z Randem i Elayne nadal nie potrafiła dokładnie określić miejsca jego pobytu, na pewno nie było go w zasięgu stu mil... A jednak wiedziała o jego związku z tamtym miejscem.

— Rand jest w niebezpieczeństwie — oświadczyła. — Musimy do niego iść, Aviendho.

Jej pierwsza siostra potrząsnęła głową, po czym przestała się wpatrywać na zachód i odwróciła głowę. Wciąż otaczała ją poświata saidara, a Elayne wiedziała, że towarzyszka czerpała wcześniej moc ze Źródła najgłębiej, jak tylko potrafiła. Z drugiej strony, gdy Aviendha na nią popatrzyła, Dziedziczka Tronu wyczuła, że ilość dzierżonego przez drugą kobietę saidara zanika.

— Nie, nie wolno nam, Elayne.

Osłupiała Dziedziczka Tronu poruszyła się nerwowo w siodle Płomiennego Serca, po czym nieruchomo zagapiła na Aviendhę.

— Chcesz go opuścić?! Zostawić go tam?!

Nikt nie mógł sobie poradzić z tak wielką ilością saidara, nawet najsilniejszy okrąg, nie bez wsparcia. Przypuszczalnie ktoś wykorzystywał w tym momencie jakiś nowy sa’angreal potężniejszy niż wszystkie, jakie kiedykolwiek wykonano, jeśli jednak Elayne dobrze słyszała, użycie takiego sa’angreala również wymagało wielkich umiejętności. Bo z tego, co wiedziała, żadna kobieta nie mogłaby skorzystać z pomocy tak potężnego sa’angreala i przeżyć, chyba że wsparłaby się ter’angrealem stworzonym specjalnie do tego celu. A podejrzewała, że taki ter’angreal nie istniał. Zresztą, nawet mając do dyspozycji wspaniały ter’angreal, pewnie żadna siostra nie odważyłaby się przenosić tak ogromnej ilości Jedynej Mocy. Taka duża ilość mogłaby bowiem w jednej chwili zrównać góry z poziomem morza! Nie, nie, żadna siostra nie podjęłaby takiej próby... no chyba że przedstawicielka Czarnych Ajah. Albo, co gorsza, ktoś spośród Przeklętych. A może kilkoro z nich! Któż inny potrafiłby sobie z taką Mocą poradzić?! Aviendha zaś chciała po prostu zignorować to niezwykłe zdarzenie?! Musiała przecież wiedzieć, że Rand znajduje się w samym centrum.

Gwardzistki, zupełnie nieświadome tego, co się dzieje, nadal cierpliwie czekały na koniach, trwając na straży przy linii drzew stanowiących granicę łąki. Kobiety były nieco zmartwione przyjęciem ich w rezydencji, a Caseille przyglądała się Elayne i Aviendzie, lekko marszcząc brwi pod hełmem. Wiedziała, że nigdy przedtem nie zwlekały z otwarciem bramy. Mężczyźni z rezydencji zebrali się wokół swego jucznego konia, nerwowo szurając przy tobołkach i wyraźnie się sprzeczając, czy wszystko wzięli. Aviendha podjechała jeszcze bliżej karosza Elayne.

— Niczego nie wiemy, Elayne — odezwała się do niej szeptem. — Może Rand tańczy z włóczniami, a może robi coś zupełnie innego. Jeśli tańczy z włóczniami, a my się wtrącimy, może nas zaatakować, zanim odkryje, kim jesteśmy. Przecież się nas nie spodziewa. A jeżeli go rozproszymy i z tego powodu zwyciężą jego wrogowie? Jeżeli Rand al’Thor umarł, odnajdziemy osoby, które odebrały mu życie i je pozabijamy, teraz jednak nie możemy wyruszyć, bo szukałybyśmy po omacku i prawdopodobnie ściągnęłybyśmy na siebie katastrofę.

— Mogłybyśmy zachować ostrożność — odparła markotnie Dziedziczka Tronu. Własne nadąsanie rozwścieczyło ją, a szczególnie fakt, że nie potrafiła ukryć swoich uczuć, niewiele jednak mogła zrobić poza poddawaniem się tym zmiennym nastrojom i ignorowaniem ich. — Nie musimy Podróżować aż do miejsca pobytu Randa. — Chwyciła woreczek, wymacała w środku małą figurkę z kości słoniowej wyrzeźbioną w kształt siedzącej kobiety, po czym spojrzała ostro na bursztynową broszkę siostry. — Dzięki Światłości, Aviendho, mamy angreala i żadna z nas nie jest całkowicie bezradna. — Niech sczeźnie, teraz we własnym głosie dosłyszała rozdrażnienie. Dobrze wiedziała, że obie wraz z angrealem są niczym komary lecące wbrew sobie w stronę płomienia, jednakże czasem, szczególnie we właściwym momencie, nawet ukąszenie komara może zmienić sytuację. — I nie mów mi, że narażam dziecko. Min zapewniła nas, że urodzi się silne i zdrowe. Sama mnie o tym zapewniałaś. Przepowiednia ta oznacza, że pożyję przynajmniej do narodzin mojej córki. — Dziedziczka Tronu miała szczerą nadzieję, że nosi w łonie córkę.

Płomienne Serce właśnie w tejże chwili zapragnął ugryźć siwą klacz, Siswai odpowiedziała tym samym, więc Elayne musiała zapanować nad wałachem, chronić Aviendhę przed spadnięciem z klaczy i równocześnie opędzać się od pomocy Caseille. Minutę później opuściła ją wszelka posępność. Miała ochotę pacnąć Płomienne Serce prosto między uszy.

Gdy zwierzęta się uspokoiły, Aviendha zachowywała się, jakby zupełnie nic się nie zdarzyło. Zmarszczyła czoło i popatrzyła nieco niepewnie spod okalającego jej twarz szala z ciemnej wełny, jej niepewność wszakże nie miała nic wspólnego z końmi.

— Opowiedziałam ci o pierścieniach w Rhuidean — oznajmiła powoli, a Dziedziczka Tronu niecierpliwie pokiwała głową. Każdą kobietę, która chciała zostać Mądrą, zanim rozpoczęła szkolenie, wysyłano po jakiś ter’angreal. Przypominał on ter’angreal używany do sprawdzania nowicjuszek, które miały zostać Przyjętymi w Białej Wieży, tyle że dana kobieta widziała przy okazji całe swoje życie. To znaczy, w rzeczywistości widziała całe swoje potencjalne życie, gdyż każda decyzja coś w tym życiu zmieniała, tworząc nieskończony wachlarz żywotów opartych na różniących się od siebie, dokonanych wyborach. — Nikt nie może zapamiętać wszystkiego, Elayne, jedynie skrawki i fragmenty. Wiedziałam, że pokocham Randa al’Thora... — Czasami czuła się nieprzyjemnie, gdy musiała wymieniać jego imię przy innych osobach — ...I że znajdę siostry-żony. Przeważnie po tych wizjach pozostają ci jedynie niewyraźne wrażenia i to w najlepszym wypadku. Czasem coś w rodzaju sugestii ostrzeżenia. Myślę, że jeśli teraz udamy się do niego, przydarzy się coś bardzo złego. Może jedna z nas umrze, może nawet obie... mimo obietnicy Min. — Fakt, że bez oporów nazwała Min po imieniu, wiele mówił o jej trosce. Nie znała Min zbyt dobrze i zwykle nazywała ją oficjalnie pełnym nazwiskiem, czyli Min Farshaw. — Być może Rand umrze. Albo stanie się jeszcze coś innego, nie wiem na pewno... może wszyscy zachowamy życie, a później, gdy znajdziemy Randa, my dwie usiądziemy wokół ognia wraz z nim i uprażymy sobie orzechy pecara... Tym niemniej, ostrzegawcze światełko wyraźnie migocze mi w głowie.

Elayne z gniewem otworzyła usta, zamierzając coś powiedzieć, po chwili jednak znów je zamknęła, a gniew opuścił ją niczym woda spływająca przez otwory sita. Zgarbiła ramiona i pochyliła się do przodu. Być może migotliwe światełko Aviendhy było prawdziwe, a może nie, jednak fakt faktem, że kobieta Aiel miała dobre argumenty. Wielkie ryzyko podjęte w niewiedzy mogło się skończyć katastrofą. A osobnik przenoszący straszliwą ilość Mocy nadal ją przenosił. Mówiąc obrazowo, latarnia morska stawała się ciągle jaśniejsza. Rand zaś znajdował się tam, gdzie było owo światło. Więź nie sugerowała tego Elayne, nie przy tak olbrzymiej odległości, ona wszakże wiedziała. I wiedziała, że musi zostawić swego kochanka samemu sobie — do czasu, aż jako królowa przejmie pieczę nad Andorem.

— Nie mogę ci już udzielać żadnych nauk, jak być Mądrą, Aviendho — stwierdziła cicho. — Stałaś się bowiem mądrzejsza ode mnie. A także odważniejsza, rozważniejsza i znacznie bardziej opanowana. Wracamy do Caemlyn.

Słysząc komplementy z ust Dziedziczki Tronu, Aviendha lekko się zarumieniła — czasami bywała bardzo wrażliwa — lecz nie marnowała więcej czasu i natychmiast zabrała się za otwarcie bramy, za którą szybko pojawił się widok dziedzińca przed stajniami Królewskiego Pałacu. Wejście w powietrzu rozszerzyło się do znacznego otworu, a śnieg z łąki spadł w miejscu odległym o niemal trzysta mil na czysto zamiecione kamienie brukowe, gdzie roztopił się bez śladu. Elayne niespodziewanie pomyślała o Birgitte, która przebywała gdzieś w pałacu. Dzięki więzi z nią Dziedziczka Tronu wiedziała, że Birgitte cierpi z powodu migreny i niestrawności. Te dolegliwości nie były ostatnio u kobiety Strażnik niczym niezwykłym, tym niemniej aż za dobrze pasowały do nastroju Elayne.

„Muszę go zostawić samemu sobie” — myślała, przejeżdżając przez bramę. O Światłości, jak często miała wcześniej takie myśli? Nieważne. Rand był miłością jej serca i radością jej życia, jednak jej obowiązkiem był Andor.

Загрузка...