26 W So Habor

Podczas gdy Perrin obserwował lecącego Seanchanina, Neald, który musiał pozostać w miejscu Podróżowania i utrzymać otwartą bramę do czasu, aż przejadą przez nią Kireyin i Ghealdanie, oznaczył wreszcie otwór w powietrzu, po czym wraz z Kireyinem ruszyli galopem, dopędzając Perrina na wzgórzu. Tu ściągnęli wodze i zapatrzyli się na leżące przed nimi miasto So Habor, od którego dzieliła ich tylko wąska rzeka przecięta parą łukowatych drewnianych mostów. Aybara nie był wprawdzie żołnierzem, lecz bezzwłocznie zrozumiał, dlaczego Masema opuścił to miejsce. Być może z racji bliskości rzeki, miasto otoczono dwoma pasami muru z solidnego kamienia, na których znajdowały się regularnie rozmieszczone wieże; wewnętrzny krąg był wyższy niż zewnętrzny. Wprawdzie do długiego, biegnącego od mostu do mostu wzdłuż zewnętrznego muru, nabrzeża przywiązano kilka barek, tym niemniej wielkie okute żelazem i zamknięte na głucho bramy na mostach wydawały się stanowić jedyne wejścia do miasta na tym obszarze surowego, szarego kamienia zwieńczonego licznymi blankami, które ciągnęły się przez całą długość murów. So Habor, zbudowane w celu powstrzymania chciwych okolicznych panów wielkich rodów, chyba nieszczególnie obawiałoby się motłochu Proroka, nawet gdyby przybyły tu tysiące jego zwolenników. Każdy, kto chciałby wtargnąć do miasta, potrzebowałby machin oblężniczych i mnóstwa cierpliwości, Masema zaś wolał terroryzować wioski oraz pozbawione murów i obrońców miasta.

— No cóż, cieszy mnie widok ludzi tam, na murach — oznajmił Neald. — Już zacząłem podejrzewać, że wszyscy w tym kraju wymarli, a ich ciała ktoś pogrzebał.

Parsknął, tylko w połowie wesoło, jego szeroki uśmiech zaś wyglądał na wymuszony.

— Dla nas ważne, żeby sprzedali nam ziarno — mruknął Kireyin nosowym, znudzonym głosem. Odpiął srebrzysty hełm z białym pióropuszem, zdjął go i umieścił na wysokim łęku siodła. Nie popatrzył na Perrina, przesunął spojrzeniem obok niego, na krótko zatrzymał wzrok na Berelain, po czym się obrócił i zwrócił do Aes Sedai, przemawiając tym samym zmęczonym tonem: — Będziemy tu tkwić czy zjedziemy?

Berelain zmarszczyła brwi i obrzuciła go groźnym spojrzeniem, które powinien zrozumieć każdy człowiek z odrobiną oleju w głowie. Kireyin jednakże go nie zrozumiał.

Aybarze nadal jeżyły się włoski na karku, tym mocniej, odkąd patrzył na miasto. Być może po prostu wilcza część jego osobowości nie lubiła murów. Chociaż chyba nie tylko o to chodziło. Mężczyźni na murach jawnie na nich wskazywali, a niektórzy przyglądali im się przez lunety. Ci ostatni przynajmniej powinni wyraźnie dojrzeć sztandary. Wszyscy zaś na pewno mogli zobaczyć żołnierzy i ich lance z wstążkami unoszącymi się na porannym wietrze. A także rząd wozów, które sunęły drogą w dół, gdzie znikały im z pola widzenia. Czyżby wszyscy mieszkańcy farm przenieśli się nagle do miasta?

— Nie przyszliśmy tutaj siedzieć — odparował.

Berelain i Annoura spierały się w kwestii najlepszego sposobu dotarcia do So Habor. Miejscowy lord (albo lady) pewnie słyszał o rabunkach, których Shaido Aiel dokonywali niedaleko stąd — zaledwie w odległości kilku mil na północ od miasta; może słyszał też o obecności Proroka w Altarze. Każda z takich wiadomości wystarczy dla wzbudzenia ostrożności, obie zaś łatwo mogą skłonić ludzi do wypuszczenia strzał z łuków; dopiero później będą pytać, kogo trafili. W każdym razie najprawdopodobniej w chwili obecnej nie powitają z zadowoleniem cudzoziemskich żołnierzy przy bramach. Lansjerzy pozostali zatem rozstawieni wzdłuż wzgórza. Była to z ich strony demonstracja siły wobec tutejszych mieszkańców — pokazywali, że mają broń, nie sugerowali jednak zamiaru jej użycia. W So Habor na nikim zapewne nie robiła chyba wrażenia setka mężczyzn, chociaż wypolerowana zbroja Ghealdan i czerwona zbroja żołnierzy Skrzydlatej Gwardii potwierdzała, że gościom daleko do wędrownych oszustów. Z kolei ludzie z Dwu Rzek nie mogą nikomu zaimponować, póki nie użyją swoich łuków, więc wszyscy pozostali z tyłu, wśród wozów, gdzie podtrzymywali na duchu woźniców. W tych wszystkich decyzjach Perrin niewiele widział sensu, więcej zaś nadęcia i pozoranctwa, ale niezależnie od tego, ile osób nazywało go lordem, był wszak tylko wiejskim kowalem. Pierwsza z Mayene i Aes Sedai bez wątpienia lepiej od niego znały się na tych sprawach.

Gallenne powoli zjechał ku rzece. Wyprostował grzbiet, jasnoczerwony hełm ułożył na siodle. Aybara i Berelain ruszyli nieco za nim. Rozdzielała ich Seonid, po lewej i po prawej stronie zaś towarzyszyły im Masuri i Annoura. Wszystkie Aes Sedai odrzuciły kaptury, ażeby osoby na murach mogły dostrzec i skojarzyć ich wiecznie młode twarze. Siostry przyjmowano dobrze w większości miejsc, nawet tam, gdzie ludzie tak naprawdę woleliby się z nimi nie stykać. Z tyłu jechali wszyscy czterej chorążowie, przemieszani ze Strażnikami, błyskającymi rażącymi oko wielobarwnymi płaszczami. Kireyin zaś, ułożywszy lśniący hełm na udzie, krzywił się z powodu przydzielonego mu miejsca, nie miał bowiem ochoty na taką bliskość ze Strażnikami, a co jakiś czas posyłał lodowate spojrzenia Balwerowi, który wlókł się na samym końcu wraz z dwojgiem towarzyszy. Nikt nie powiedział sekretarzowi, że może z nimi wyruszyć, nikt też wszakże mu tego nie zabronił. Ilekroć Kireyin na niego zerknął, Balwer kłaniał się w siodle, po czym wracał do studiowania ciągnących się przed nimi murów miejskich.

Byli coraz bliżej, lecz Perrin nie mógł się otrząsnąć z uczucia niepokoju. Wkrótce końskie kopyta zastukotały głucho na południowym moście, szerokiej konstrukcji wzniesionej tak wysoko nad rwącą rzeką, że z łatwością przepływały tędy barki podobne do tych przywiązanych do nabrzeża; nawet przy wywołanych wiatrem falach. Żadna z cumujących tu dużych, pełnodziobych barek nie została wyposażona w maszt. Jedna z nich osiadła głęboko w wodzie, pochylona ukośnie na napiętych linach, wszystkie natomiast wyglądały na opuszczone. Aybara potarł nos, gdyż poczuł w powietrzu nieprzyjemny, kwaśny zapach. Nikt inny nie wydawał się tego smrodu zauważać.

Gdy znajdowali się blisko zjazdu z mostu, Gallenne się zatrzymał. Dostępu do miasta i tak broniły tu zamknięte bramy zbudowane z okutych sztabami z czarnego żelaza grubych na stopę pali.

— Słyszeliśmy o kłopotach nękających tę ziemię — ryknął do ludzi ustawionych na murach. Mimo iż krzyczał, udało mu się zachować ton uprzejmy i oficjalny równocześnie. — My wszakże jedynie tędy przejeżdżamy i nie zamierzamy sprawiać wam problemów, a zajechaliśmy do was wyłącznie w celach handlowych. Nie chcemy z wami walczyć, tylko kupić od was ziarno i inne potrzebne nam produkty. Mam honor obwieścić, że Berelain sur Paendrag Paeron, Pierwsza z Mayene, Błogosławiona przez Światłość Obrończyni Muru Garena, Głowa Dynastii Paeron, przybyła, ażeby porozmawiać z lordem lub lady tej ziemi. Mam honor obwieścić też przybycie Perrina t’Bashere Aybary...

Nazwał Perrina Lordem Dwu Rzek, dodał mu również parę innych tytułów, do których Aybara nigdy nie miał najmniejszego prawa i o których nigdy nawet nie słyszał, po czym przedstawił wszystkie Aes Sedai, określając Ajah każdej z nich i o każdej mówiąc z szacunkiem. Całość zabrzmiała naprawdę imponująco.

Gdy Lord Kapitan umilkł, zapanowała kompletna cisza.

Na blankach powyżej mężczyźni o brudnych twarzach wymienili ponure spojrzenia i dzikie szepty, nerwowo przesuwając kusze i halabardy. Zaledwie nieliczni nosili hełmy lub jakąś część zbroi. Większość miała na sobie złachmanione kaftany, choć Perrinowi zdało się, że u jednego człowieka widzi pod warstwą brudu błysk jedwabiu. Ze względu na ów brud nie był wszakże swego spostrzeżenia pewien. Mimo doskonałego słuchu nie potrafił też zrozumieć, o czym mieszkańcy So Habor w tej chwili szepczą.

— Skąd mamy wiedzieć, że jesteście żywi? — wrzasnął w końcu ktoś ochrypłym głosem.

Berelain zamrugała zaskoczona, nikt się jednak nie roześmiał. Pytanie było niby niemądre i nonsensowne, lecz Aybarze włoski na karku stanęły naprawdę na sztorc. Coś mu tutaj nie pasowało. Odnosił wrażenie, że Aes Sedai również wyczuwają niezwykłość sytuacji, choć z drugiej strony, siostry pod gładkimi maskami chłodnego spokoju zawsze potrafiły ukryć wszelkie emocje. Annoura potrząsnęła głową i paciorki w jej cienkich warkoczykach lekko zaklekotały. Masuri przesuwała zimne spojrzenie po stojących na murach ludziach.

— Jeżeli będę musiała udowodnić, że żyję, wszyscy tego pożałujecie — oświadczyła Seonid głośno z szorstkim cairhieniańskim akcentem. Jej głos był niewiele cieplejszy niż rysy twarzy. — A jeśli nadal będziecie celować we mnie z kusz, pożałujecie tego jeszcze bardziej.

Wiele osób pospiesznie podniosło kusze, celując teraz w niebo. Jednak nie wszyscy.

Z murów dały się słyszeć kolejne szepty, ostatecznie wszakże ktoś chyba wreszcie rozpoznał Aes Sedai i w końcu bramy zaczęły się otwierać. Masywne, lecz wyraźnie zardzewiałe zawiasy głośno skrzypiały. Przez otwarte bramy buchał z miasta duszący odór, ten sam, który wyczuł wcześniej Perrin, tylko silniejszy. Śmierdziało starym brudem i wielodniowym potem, rozkładającymi się odpadkami i zbyt długo nie mytymi naczyniami. Skrzypienie drażniło czułe uszy Aybary. Gallenne na wpół uniósł czerwony hełm, jakby zamierzał włożyć go na głowę, jednak zrezygnował i popędził swego bułanka ku wejściu. Perrin uderzył Stayera obcasami i ruszył za Lordem Kapitanem, równocześnie wyciągając z pętli przy pasie topór.

Tuż za bramą jakiś brudny mężczyzna w podartym płaszczu wyciągnął rękę z widocznym zamiarem uszczypnięcia Perrina w nogę, odskoczył wszakże, gdy Stayer na niego parsknął. Człowiek ten był kiedyś prawdopodobnie tęgi, gdyż teraz nadmiar skóry wisiał na jego ciele w pomarszczonych fałdach, a płaszcz zdawał się być na niego o wiele za duży.

— Po prostu chciałem się upewnić — szepnął, drapiąc się bezwiednie drugą ręką po boku. — Mój panie — dodał, o sekundę za późno.

Jego oczy po raz pierwszy chyba skoncentrowały się na twarzy Aybary, a wycofujące się palce zastygły. Złotożółte oczy nie wydawały się jednak skupione.

— Widzieliście wielu zmarłych przejeżdżających? — spytał go Perrin z lekką drwiną, usiłując nadać pytaniu żartobliwy ton.

Jednocześnie poklepał gniadosza po szyi. Dobrze wyćwiczony bojowy rumak powinien otrzymać nagrodę za obronę swego jeźdźca.

Mężczyzna cofnął się, jakby koń znów obnażył na niego zęby, przez jego twarz na moment przemknął jednakże dziwaczny grymas uśmiechu. Przesuwał się przez chwilę w bok, aż boleśnie wpadł na klacz Berelain. Stojący tuż za nią Gallenne wciąż wyraźnie zamierzał nałożyć na głowę hełm, wydawał się też pragnąć patrzeć w sześć kierunków jednocześnie.

— Gdzie mogę znaleźć waszego lorda lub lady? — spytała niecierpliwie Berelain. Mayene było małym narodem, lecz jego Pierwsza nigdy nie przyzwyczaiła się do ignorowania jej osoby. — Wszyscy pozostali wyglądają na niemowy, słyszałam jednak, że ty wypowiedziałeś kilka słów. Więc jak, człowieku? Odpowiesz mi czy nie?!

Mężczyzna podniósł na nią wzrok i skoncentrował spojrzenie na jej twarzy, oblizując przy tym wargi.

— Lord Cowlin... Lord Cowlin jest... daleko. Moja pani. — Zerknął teraz na Perrina, po czym się wzdrygnął. — Sprzedawcy ziarna... To ich bardziej potrzebujecie. Można ich zawsze znaleźć w Złotej Barce. W tamtym kierunku.

Machnął ręką, wskazując nią na jakiś nieokreślony punkt w głębi miasta, potem nagle uciekł, oglądając się na nich przez ramię. Może obawiał się z ich strony pościgu.

— Sądzę, że powinniśmy poszukać gdzie indziej — ocenił Aybara.

Zdziwiły go nie tylko żółte oczy mężczyzny. Ogólnie rzecz biorąc, czuł się w tym mieście jakoś osobliwie i nieswojo.

— Skoro już tu przybyliśmy, tu poszukamy. A poza tym nie ma w pobliżu żadnej innej osady — odparowała bardzo rzeczowym tonem Berelain. Z powodu wszechobecnego smrodu Perrin nie potrafił wyłapać zapachu Pierwszej z Mayene. Musiał się kierować jedynie słuchem i wzrokiem, tyle że jej twarz pozostawała tak spokojna jak u Aes Sedai. — Byłam w miastach, w których gorzej pachniało, Perrinie. A jeżeli ten ich Lord Cowlin rzeczywiście zniknął, nie po raz pierwszy trzeba będzie prowadzić negocjacje z kupcami. Tak naprawdę chyba nie wierzysz, że widzieli w pobliżu poruszające się trupy, co?

Cóż na takie pytania ma odpowiedzieć mężczyzna, który nie chce wyjść na tchórza i wariata?

Pozostali już w każdym razie przeszli przez bramy, chociaż bynajmniej nie w równym szeregu. Wynter i Alharra deptali po piętach Seonid niczym dwa bardzo różniące się od siebie psy stróżujące — jeden jasny, drugi ciemny; obaj gotowi byli w mgnieniu oka rozpruć komuś gardło. Na pewno docierał do nich obrzydliwy zapach So Habor. Jadący obok Masuri jej Strażnik, Kirklin, popatrywał niechętnie na boki. On również trwał w gotowości z dłonią na rękojeści miecza. Kireyin przyłożył dłoń do nosa, a piorunujące spojrzenie jego oczu jawnie mówiło, że ktoś mu zapłaci za ten drażniący go smród. Sądząc po wyglądzie Medore i Latiana, ci dwoje także nie czuli się najlepiej, Balwer natomiast ledwie się rozejrzał na boki, przekrzywiając głowę, po czym zaciągnął parę faworytów w wąską boczną uliczkę wiodącą na północ. Jak powiedziała Berelain, skoro już tu przybyli, tu poszukają.

Kolorowe sztandary wyglądały w So Habor zdecydowanie nie na miejscu. Tak pomyślał Perrin, jadąc ciasnymi, krętymi miejskimi uliczkami. Niektóre z nich były właściwie całkiem szerokie jak na osadę wielkości So Habor, tym niemniej wydawały się dziwnie węższe, a kamienne budynki po obu stronach osobliwie górowały nad jadącymi, jakby zaprzeczając swoim dwóm czy trzem kondygnacjom i sprawiając wrażenie, że za moment runą im wszystkim na głowy. W dodatku jeźdźców zwodziła wyobraźnia i ulice zdawały im się niesamowicie przyćmione, choć niebo nad ich głowami nie było aż tak szare. Po brudnych ulicach o kamiennych nawierzchniach kręcili się ludzie, lecz wcale nie tak liczni, jak można by się spodziewać po prawdopodobnie wszystkich opuszczonych w tej okolicy farmach. Przechodnie zresztą pędzili szybko, ze spuszczonymi głowami. Raczej nie spieszyli się ku czemuś, po prostu umykali, na nikogo nie patrząc. Dziwne, że byli tacy brudni. Mimo iż rzeka płynęła praktycznie u ich stóp, najwyraźniej od wielu dni zapominali się umyć. Perrin nie widział ani jednej nieoblepionej warstwą brudu twarzy, ani jednej części garderoby, która nie wyglądałaby na noszoną przez tydzień i używaną do pracy w gnoju. Im głębiej do miasta wjeżdżała cała grupka, tym smród był gorszy. Aybara przypuszczał, że do wszystkiego można się w końcu przyzwyczaić. Najgorsza była jednakże cisza. Wsie bywają czasem milczące, mimo iż nie tak ciche jak las, lecz w miastach zawsze wszak panuje choćby niegłośny gwar, jakieś szemranie, odgłosy handlowych negocjacji sklepikarzy i inne charakterystyczne dla żyjących swoim życiem ludzi. W So Habor nie było słychać nawet niczyich szeptów. Nawet oddechów.

Uzyskanie wskazówek związanych z usytuowaniem lokalu okazało się trudne, ponieważ większość osób uciekała, jeśli się do nich odezwali, w końcu jednak dotarli na miejsce i zsiedli z koni pod całkiem nieźle wyglądającą gospodą: trzypiętrowym budynkiem ze starannie otynkowanego szarego kamienia pod łupkowym dachem, z zawieszonym nad drzwiami napisem „Złota Barka”. Do wykonania liter użyto nawet złotej farby, podobnie jak do wymalowania znaku przedstawiającego barkę, a na niej niczym nieprzykrytą stertę ziarna wyraźnie gotowego do wywozu. Ponieważ z pobliskiej stajni nie wyszli żadni stajenni, ich rolę musieli przejąć chorążowie. Zadanie to jawnie ich nie uszczęśliwiło. Tod tak bardzo się skupił na strumieniu przemykających obok brudnych ludzi i pieszczocie rękojeści własnego krótkiego miecza, że gdy chwycił cugle Stayera, o mało nie wysunęły mu się z palców. Mayenianin i Ghealdanin najwyraźniej żałowali, że niosą sztandary, nie zaś lance. Flann błyskał tylko wokół dzikimi spojrzeniami. Mimo porannego słońca światło wydawało się zacienione. A wejście do środka nikomu nie poprawiło nastrojów.

Na pierwszy rzut oka główna sala potwierdziła zewnętrzne bogactwo gospody, szczególnie wypolerowane, okrągłe stoliki, prawdziwe krzesła zamiast ławek, wysoki sufit z solidnych belek. Ściany pomieszczenia pokryto wizerunkami dojrzewających pod intensywnym słońcem pól jęczmienia, owsa i prosa, a na rzeźbionym obramowaniu nad wielkim kominkiem z białego kamienia stał malowany, kolorowy zegar. W kominku się wszakże nie paliło, powietrze w sali było zaś niemal równie lodowate jak na ulicy. Zegar nie chodził i wyglądał na zakurzony. Kurz zresztą pokrywał wszystkie możliwe powierzchnie. W całym pomieszczeniu znajdowało się tylko sześciu mężczyzn i pięć kobiet zgromadzonych nad swoimi napitkami wokół ustawionego pośrodku sali owalnego stołu, większego niż pozostałe.

Na widok Perrina i reszty przybyłych jeden z mężczyzn zerwał się na równe nogi, wykrzyczał głośne przekleństwo, a twarz pod warstwą brudu wyraźnie mu pobladła. Pulchna kobieta o rzadkich, tłustych włosach podniosła do ust cynowy puchar i próbowała wypić pozostałe w nim wino tak szybko, że aż jej pociekło po brodzie. Być może przerażały ich wszystkich jego oczy.

— Co się zdarzyło w tym mieście? — spytała twardo Annoura, zrzuciwszy płaszcz, jakby w palenisku płonął ogień. Zupełnie opanowane spojrzenie, jakim przesunęła po uczestnikach biesiady, zmroziło całą jedenastkę. Nagle Aybara uświadomił sobie, że ani Masuri, ani Seonid nie weszły za nim do środka. Bardzo wątpił, czy czekają na ulicy z końmi. Nie potrafił zgadnąć, co w tej chwili robiły one same albo ich Strażnicy.

Mężczyzna, który wcześniej zerwał się z miejsca, szarpał teraz nerwowo w palcach kołnierz kaftana. Kaftan uszyto kiedyś z pięknej niebieskiej wełny i przyozdobiono rzędem pozłacanych guzików aż do szyi, sądząc jednak po plamach, jego właściciel miał najwyraźniej zwyczaj ochlapywania stroju podczas jedzenia. On także wychudł ostatnio, o czym świadczyły wymowne, zwisające na jego ciele fałdy skóry.

— Co... co się zdarzyło, Aes Sedai? — zająknął się.

— Cicho bądź, Mycalu! — przerwała mu szybko jakaś wymizerowana kobieta. Wysoki kołnierz jej ciemnej sukni i rękawy były bogato haftowane, z powodu brudu ubioru kolory wydawały się wszakże niewyraźne. Zapadnięte oczy kobiety wyglądały jak czarne doły. — Dlaczego sądzisz, Aes Sedai, że coś się zdarzyło? — spytała.

Annoura zamierzała jej odpowiedzieć, jednak gdy otworzyła usta, wtrąciła się Berelain.

— Szukamy sprzedawców ziarna — oświadczyła.

Mina Annoury ani trochę się nie zmieniła, choć kobieta zamknęła usta z wyraźnie słyszalnym mlaśnięciem.

Przez minutę ludzie siedzący wokół stołu wymieniali długie milczące spojrzenia. Potem wymizerowana dobrą chwilę studiowała Annourę, w końcu przeniosła wzrok na Berelain, oceniając jej jedwabie i łzy ognia. A także diadem. Wreszcie wstała, chwyciła spódnice i dygnęła.

— Jesteśmy przedstawicielami cechu kupców So Habor, moja pani. Tego, co z niego pozostało... — dodała, po czym chyba ugryzła się w język, następnie zaś wzięła głęboki, drżący wdech. — Jestem Rahema Arnon, moja pani. W jaki sposób możemy ci służyć?

Kupcy wyraźnie się odprężali, słysząc, że ich goście przybyli jedynie po ziarno i inne produkty, które mogli im dostarczyć: takie jak oliwa do lamp i gotowania, fasola, igły, podkowy dla koni, materiał, świece i tuzin innych, potrzebnych w obozie rzeczy. W każdym razie ich przerażenie nieco osłabło. Niewielu typowych kupców słuchających listy produktów, które wymieniała Berelain, nie skrywałoby chciwego uśmiechu, jednakże ta grupka...

Pani Arnon głośno poleciła właścicielce gospody przyniesienie wina („najlepsze wino, szybko, jak najszybciej”), lecz kiedy jakaś kobieta o długim nosie z wahaniem wsunęła głowę do głównej sali gospody, Arnon musiała do niej podbiec, złapać jej brudny rękaw i wciągnąć ją do pomieszczenia, gdyż właścicielka wyraźnie zamierzała natychmiast się wycofać. Mężczyzna w poplamionym jedzeniem kaftanie wołał kogoś imieniem Speral, każąc mu przynieść puchary, a kiedy nikt nie odpowiedział na jego trzykrotne wołanie, nerwowo się zaśmiał i sam się rzucił do tylnej sali. Wyłonił się moment później, niosąc w dłoniach trzy duże, cylindryczne, drewniane naczynia, które postawił na stole, nie przestając wydawać nerwowych chichotów. Pozostali również się uśmiechali, kłaniali i dygali Berelain, robiąc jej miejsce z przodu owalnego stołu. Mężczyźni i kobiety o tłustych twarzach bezwiednie i bezmyślnie drapali się w różnych miejscach, najwyraźniej nie panując nad tym odruchem. Perrin wcisnął rękawice za pas, stanął przy malowanej ścianie i obserwował.

Zgodzili się pozostawić handlowe negocjacje Berelain. Pierwsza z Mayene przyznawała niechętnie, że Aybara wie więcej o koniach niż ona, jednakże to ona wszak niegdyś negocjowała traktaty w sprawie sprzedaży rocznego połowu olejowych ryb. Annoura uśmiechnęła się nieznacznie na sugestię, że pyszałkowaty wiejski chłopak potrafi dawać dobre rady. Nigdy go wprawdzie nie nazwała takim określeniem — słowa „mój panie” przychodziły jej równie łatwo jak Masuri i Seonid — tym niemniej jasne było, że uważa go za tępego i do wielu rzeczy niezdolnego. Po chwili jej uśmiech zbladł i Annoura stanęła za Berelain, z uwagą studiując kupców, jakby pragnęła na zawsze zapamiętać ich twarze.

Właścicielka gospody przyniosła wino w cynowych pucharach, które ostatnio widziały szmatkę do polerowania dobre kilka tygodni, jeśli nie miesięcy, temu, więc Perrin tylko zajrzał do środka i zawirował naczyniem, mieszając trunek. Właścicielka gospody nazywała się Vadere, miała brud pod paznokciami i w zmarszczkach kłykci, gdzie wydawał się stanowić nieusuwalną część jej skóry. Aybara zauważył, że Gallenne, który — z jedną dłonią na rękojeści miecza — stał oparty plecami o przeciwległą ścianę, także jedynie trzymał puchar w drugiej dłoni. Berelain również nie tknęła swojego wina. Kireyin przez moment nieufnie obwąchiwał napitek, po czym wziął wielki łyk i zamówił u pani Vadere cały dzban.

— Cienkusz z tego twojego najlepszego — oświadczył kobiecie przez nos, ponownie oceniając wprawnym okiem wygląd wina — ale może zmyje otaczający nas smród.

Właścicielka zagapiła się na niego ponuro, potem poszła po wysoki, cynowy dzban, który bez słowa przyniosła i postawiła na stole. Kireyin widocznie uznał jej milczenie za oznakę szacunku.

Pan Crossin, mężczyzna w kaftanie poplamionym jedzeniem, odśrubował tymczasem pokrywki drewnianych pojemników i wysypał próbki łuskanego ziarna, które kupcy mieli do zaoferowania. Utworzył na stole trzy stosiki: żółtego prosa, brązowego owsa i nieco bardziej brunatnego jęczmienia. Ziarno było suche, najwyraźniej przed żniwami nie padało.

— Jak widzicie, jest najprzedniejszej jakości — oznajmił.

— Tak, naprawdę najprzedniejszej. — Usta pani Arnon wykrzywiły się w uśmiechu, nad którym szybko zapanowała. — Sprzedajemy tylko najlepsze ziarno.

Jak na ludzi reklamujących swój „najprzedniejszy” produkt, nieszczególnie zawzięcie się targowali. Gdy kiedyś, jeszcze w rodzinnej miejscowości Perrin przyglądał się mężczyznom i kobietom sprzedającym kupcom z Baerlon bele wełny i tytoń, zauważył, że handlarze zawsze podważali oferty kupujących, czasami wręcz się skarżąc, że tamci próbują ich puścić z torbami, chociaż zaczynali od kwoty dwukrotnie wyższej niż przed rokiem; sugerowali nawet, że wolą poczekać ze sprzedażą do przyszłego roku, niż oddać produkty poniżej kosztów. Aybara pamiętał, że transakcje te wydawały mu się wówczas niezrozumiałe i skomplikowane niczym tańce w dni świąteczne.

— Przypuszczam, że przy tak dużej ilości moglibyśmy obniżyć cenę jeszcze bardziej — powiedział Berelain łysiejący osobnik, drapiąc się po porośniętej siwym zarostem brodzie. Jego bródka była tak krótka i tak tłusta, że całkowicie przylegała mu do podbródka.

Patrząc na tego mężczyznę, Perrin sam miał ochotę podrapać się po brodzie.

— Ubiegła zima była ciężka — mruknęła kobieta o okrągłej twarzy.

Tylko dwoje innych kupców podniosło wzrok i popatrzyło na nią z marsową miną.

Aybara odstawił puchar z winem na pobliską ławę i podszedł do osób zgromadzonych przy głównym stole. Annoura posłała mu jedno szybkie, ostrzegawcze spojrzenie, natomiast kilku kupców popatrzyło na niego z zaciekawieniem, chociaż ostrożnie. Gallenne wprawdzie przedstawił swoich towarzyszy, lecz kupcy najprawdopodobniej nie mieli pewności, gdzie dokładnie leży Mayene i jak potężnym jest krajem, a Dwie Rzeki oznaczały dla nich zapewne jedynie dobry tytoń. Tytoń z Dwu Rzek był bowiem znany wszędzie. Gdyby nie obecność Aes Sedai, Perrin samym spojrzeniem mógłby ich wszystkich skłonić do ucieczki. Wszyscy umilkli, gdy zaczerpnął garść prosa i zagapił się na wypełniające mu dłoń małe gładkie i intensywnie żółte kuleczki. To ziarno było pierwszą czystą rzeczą, jaką widział w So Habor. Zacisnął rękę w pięść, po czym otworzył ją nad stołem, wysypując ziarno, po czym podniósł wieko jednego z pojemników. Gwint w drewnie był ostry i niewytarty. Wieko pasowało idealnie. Pani Arnon uciekła spojrzeniem przed jego wzrokiem i oblizała usta.

— Chcę zobaczyć ziarno w magazynach — oświadczył Perrin.

Połowa osób przy stole wyraźnie się skrzywiła.

Pani Arnon hałaśliwie przysunęła krzesło do stołu.

— Nie sprzedajemy tego, czego nie mamy. Możecie się przyglądać, jak nasi robotnicy będą ładować kolejne worki na wasze wozy. O ile chcecie spędzić na zimnie całe godziny.

— Właśnie miałam zaproponować wizytę w magazynie — przerwała jej Berelain. Wstała, wyjęła zza paska czerwone rękawiczki i zaczęła je nakładać. — Nigdy nie kupiłabym ziarna, nie obejrzawszy uprzednio spichlerza.

Pani Arnon pobladła, jakby miała za chwilę zemdleć. Łysy mężczyzna położył głowę na stole. Nikt jednak nic nie powiedział.

Zniechęceni kupcy nawet nie wzięli płaszczy, jedynie bez słowa wyprowadzili gości na ulicę. Wiatr nabrał siły i był zimny, tnąc do żywego, jak potrafi tylko późnozimowy wicher — wtedy gdy ludzie już myślą o wiośnie. Kupcy zupełnie nie zwracali uwagi na chłód, a ich zgarbione ramiona nie miały nic wspólnego z pogodą.

— Możemy już iść, Lordzie Perrin? — spytał Flann z niepokojem, kiedy Aybara i pozostali do niego podeszli. — Stojąc tutaj, nie mogę przestać myśleć o wypełnionej wodą wannie.

Annoura spojrzała na niego w przelocie, gniewnie marszcząc czoło, a Flann wzdrygnął się pod wpływem tego spojrzenia niczym któryś z przedstawicieli tutejszych kupców. Starał się popatrzeć na nią z dobrotliwym uśmiechem, jednakże jego wysiłki poszły na marne, gdyż siostra zdążyła się już do niego odwrócić plecami.

— Natychmiast, gdy załatwię tę sprawę — odparł Perrin.

Kupcy już pędzili ulicą — z pochylonymi głowami i na nikogo się nie oglądając. Berelain i Annoura podążały za nimi bez pośpiechu. Obie sunęły posuwistymi krokami, jedna równie opanowana jak druga i wyglądały razem jak dwie piękne panie, które wyszły na przechadzkę. Nie przeszkadzało im ani błoto pod stopami, ani smród w powietrzu, ani brudni ludzie, wzdrygający się na ich widok, a czasem umykający przed nimi, ile sił w nogach. Gallenne założył w końcu hełm i otwarcie trzymał obie dłonie na rękojeści miecza, gotów go w każdej chwili użyć. Kireyin niósł swój hełm przy biodrze, drugą ręką zaś obejmował puchar z winem. Pogardliwie przypatrywał się brudnym twarzom mijających go pospiesznie mieszkańców i co chwilę usiłował zabić odór So Habor, podnosząc puchar i wdychając zapach wina niczym zapachowe kulki.

Magazyny postawiono między dwoma kręgami miejskich murów, na wyłożonej kamieniem ulicy zaledwie szerszej niż wóz. Ze względu na bliskość rzeki pachniało tu lepiej, jednak smagana wiatrem ulica była pusta, wyjąwszy Perrina i jego towarzyszy. Nigdzie nie kręciły się nawet bezpańskie psy. Zwierzęta zapewne wybito, gdy w mieście zapanował głód, tyle że... Dlaczego w So Habor panował głód, skoro mieli tu dość ziarna, aby je sprzedawać? Aybara wskazał na dwupiętrowy spichlerz, który wybrał na chybił trafił i który w żaden sposób nie różnił się od pozostałych. Był to pozbawiony okien budynek z parą wielkich drewnianych drzwi zamkniętych drewnianą sztabą, przypominającą jedną z belek sufitowych w Złotej Barce.

Kupcy przypomnieli sobie nagle, że zapomnieli przyprowadzić z sobą osiłków, którzy zdejmą sztaby i zaoferowali, że wrócą po nich. Zanim robotnicy się zjawią, Lady Berelain i Annoura Sedai mogłyby odpocząć przy ogniu w Złotej Barce. Byli pewni, że pani Vadere napali dla nich w kominku. Mówili i mówili, tymczasem Perrin położył rękę pod grubą sztabę i podważył ją z drewnianych podpórek. Belka była ciężka, tym niemniej zdołał wycofać się wraz z nią, a następnie się obrócił i rzucił ją na ulicę. Upadła z łoskotem, a kupcy bezmyślnie się na nią zagapili. Być może po raz pierwszy widzieli mężczyznę w jedwabnym kaftanie podczas czynności, którą można uznać za pracę. Kireyin potoczył oczyma i wypił kolejny łyk wina.

— Latarnie — szepnęła słabo pani Arnon. — Będziemy potrzebowali latarni albo pochodni. Chyba że...

Nad wzniesioną ręką Annoury pojawiła się świetlista kula, która wystarczająco rozjaśniła szary poranek, na chodniku i kamiennych ścianach zaś pojawiły się cienie rzucane przez wszystkie osoby. Niektórzy spośród kupców podnieśli ręce, zamierzając chronić oczy przed blaskiem. Po chwili pan Crossin szarpnął jedne drzwi za żelazne kółko i je otworzył.

Z wnętrza uniósł się znajomy ostry aromat jęczmienia, niemal tak silny, że przytłaczał zarówno smród miasta, jak i wszystkie inne zapachy. W cień uciekły małe, ledwie widoczne kształty, umykając przed światłem Aes Sedai. Aybara lepiej widziałby bez niego, wolałby się po prostu zagłębić w ciemność. Rozjarzona kula rzucała duży krąg światła, za którym mrok wydawał się tylko intensywniejszy. Perrin wyczuł zapach kota, raczej zdziczałego niż udomowionego. Wyczuł także szczury. Nagły pisk w czarnych głębinach magazynu, sekundę później urwany, sugerował, że szczur natknął się na kota. W spichlerzach i stodołach z ziarnem zawsze grasowały szczury, zawsze też zjawiały się polujące na nie koty. Było to i normalne, i pocieszające. Prawie wystarczyło dla złagodzenia jego niepokoju. Prawie! Mężczyzna wyczuł bowiem coś jeszcze — jakąś woń, którą powinien znać. Po chwili dzikie wycie gdzieś w głębi magazynu zmieniło się w coraz głośniejsze krzyki bólu, które nagle umilkły. Widocznie szczury So Habor również potrafiły się odgryźć. Aybarze znów uniosły się włoski na karku, chociaż prawdopodobnie jego grupie nie groziło tu żadne niebezpieczeństwo. Czarny nie miał powodów do szpiegowania akurat w tym miejscu, toteż większość szczurów była na pewno zwyczajnymi gryzoniami.

Nie istniał powód, ażeby wchodzić głębiej. Ciemność wypełniały jutowe worki ułożone w wysokich, pochyłych stosach na niskich, drewnianych podwyższeniach, dzięki czemu nie dotykały kamiennej podłogi. Kolejne rzędy stosów sięgały niemal sufitu, prawdopodobnie tak samo było piętro wyżej. Ziarno zajmujące ten magazyn wyżywiłoby zatem sporo osób przez dobre kilka tygodni. Perrin podszedł do najbliższego stosu, wyjął nóż zza pasa, przyłożył ostry czubek do jasnobrązowego worka i przebił się przez twardą jutę. Z worka wysypał się strumień jęczmienia. W łunie olśniewającego światła Annoury pojawiły się też ruchliwe, czarne plamki. Wołków zbożowych było niemal tak samo dużo jak ziaren. Teraz zapach robaków był ostrzejszy niż aromat jęczmienia. Wołki zbożowe! Aybara pożałował, że włoski na jego karku przestały się podnosić. Zimno powinno wystarczyć do zabicia robactwa.

Ten jeden worek stanowił dostateczny dowód, a nos Perrina znał woń wołków, tym niemniej mężczyzna podszedł do kolejnego stosu i rozciął następny worek, a potem jeszcze kilka. Z każdego sypała się dwubarwna kaskada jasnobrązowego jęczmienia i czarnych robaków.

Kupcy stali stłoczeni w wejściu, zasłaniając ciałami światło dzienne, jednak kula Annoury dokładnie ukazywała rysy ich twarzy. Na tych obliczach widniał niepokój. Mężczyźni i kobiety byli zaniepokojeni i zatroskani.

— Bylibyśmy najszczęśliwsi, gdybyśmy mogli przesiewać każdy sprzedawany worek — oświadczyła niepewnie pani Arnon. — Za lekki dodatek...

— Za pół ostatniej ceny, którą zaoferowałam — wtrąciła ostro Berelain. Marszcząc nos ze wstrętem, przegoniła wołki spomiędzy ziarna na podłodze. — Nigdy ich wszystkich nie wyłapiecie.

— A prosa w ogóle nie bierzemy — dodał ponuro Perrin. Jego ludzie naprawdę potrzebowali jedzenia, podobnie żołnierze, jednakże ziarna prosa były niewiele większe od wołków zbożowych. Przesiewanie ich nie miało zatem najmniejszego sensu. — Weźmiemy zamiast niego więcej fasoli. Którą także przesiejecie.

Nagle na ulicy ktoś wrzasnął. Na pewno nie kot czy szczur, lecz przerażony człowiek. Aybara nie zdawał sobie sprawy, że wyciągnął topór, aż odkrył w dłoni jego rękojeść. Z bronią w ręku przepchał się między przesłaniającymi wejście kupcami, którzy stłoczyli się tam, nerwowo oblizując usta. Nawet nie próbowali sprawdzić, kto wrzasnął.

Kireyin opierał się o ścianę magazynu po drugiej stronie ulicy. Jego lśniący hełm z białym pióropuszem leżał na chodniku obok pucharu. Miecz mężczyzny znieruchomiał w połowie wysuwania z pochwy, sam Kireyin natomiast wyglądał na zmrożonego i bezmyślnie się wpatrywał szeroko otwartymi oczyma w ścianę budynku, z którego Perrin właśnie wyszedł. Aybara dotknął ręki Ghealdanina, a ten aż podskoczył.

— To był człowiek — powiedział, choć niezdecydowanym tonem. — Był dokładnie tam. Przyjrzał mi się i... — Mężczyzna przetarł ręką twarz. Mimo zimnego poranka na jego czole błyszczał pot. — Przeszedł przez ścianę. Naprawdę! Musisz mi uwierzyć.

Ktoś jęknął, a Perrin pomyślał, że chyba jeden z kupców.

— Ja również widziałam tego człowieka — powiedziała stojąca za Aybarą Seonid i teraz Perrin się wzdrygnął.

Jego nos okazywał się w mieście kompletnie bezużyteczny!

Aes Sedai po raz ostatni rzuciła okiem na ścianę, którą wskazał Kireyin, po czym odeszła z jawną niechęcią. Jej Strażnicy byli wysokimi mężczyznami, górującymi nad nią, stali blisko siebie — na tyle jednak daleko, ażeby każdy z nich bez problemów mógł wyciągnąć z pochwy miecz.

Tyle że... Jeżeli Seonid mówiła poważnie, Perrin nie potrafił sobie wyobrazić istoty, z którą mieliby walczyć ci Strażnicy o surowych spojrzeniach.

— Tak niestety wygląda prawda, Lordzie Perrin — oświadczyła Seonid szorstko, gdy Aybara wyraził wątpliwość. Jej ton szybko stał się równie poważny jak jej twarz, a oczy tak intensywnie wwiercały się w Perrina, że ten aż zaczął się czuć nieswojo. — Umarli chodzą po So Habor. Lord Cowlin uciekł z miasta, przerażony przez ducha swojej żony. Podobno przyczyny jej śmierci pozostają do dziś niejasne. Niewielu jest w So Habor mężczyzn czy kobiet, którzy nie widzieli przynajmniej jednego umarłego, a sporo z nich spotkało więcej niż jednego. Niektórzy twierdzą, że po dotknięciu przez umarłego również się umiera. Nie potrafię tego zweryfikować, ale przecież można umrzeć ze strachu, więc zapewne niektórzy doświadczyli ataku serca. Nikt w tym mieście nie wychodzi z domu po zmroku ani nie wkracza niezapowiedziany do żadnego pomieszczenia. W byle cień czy dziwny kształt ludzie rzucają pierwszym przedmiotem, który znajdą pod ręką i czasami po takim wybuchu paniki odkrywają u swoich stóp zabitego męża, żonę czy sąsiada. Nie mamy tu, lordzie, do czynienia ani ze zbiorową histerią, ani z opowieściami, którymi straszy się dzieci. Nigdy nie słyszałam o podobnym przypadku, lecz ten tutaj to rzeczywistość! Musisz zostawić w mieście jedną z nas, może coś poradzimy.

Aybara powoli potrząsnął głową. Jeśli chciał uwolnić Faile, nie mógł sobie pozwolić na utratę nawet jednej Aes Sedai. Widząc jego reakcję, pani Arnon zaczęła płakać, choć nie zdążył się jeszcze odezwać.

— So Habor będzie musiało samo stawić czoło swoim zmarłym — powiedział.

Jednak lęk przed umarłymi nie wszystko wyjaśniał. Czyżby tutejszych ludzi tak bardzo przerażali chodzący ulicami umarli, że wszyscy zapominali o praniu? Wydawało się też nieprawdopodobne, że strach w identyczny sposób zawładnął wszystkimi mieszkańcami. W każdym razie przedstawiciele So Habor wyraźnie do niczego nie przywiązywali już wagi. A jak wytłumaczyć istnienie wołków zbożowych, żyjących tu mimo zimy, mimo lodowatego, zimowego chłodu? Oprócz chodzących ulicami duchów w tym mieście działo się coś jeszcze. I to znacznie gorszego! Instynkt i intuicja kazały Perrinowi zarządzić natychmiastowy odwrót. Powinni stąd uciekać — galopem i nie oglądając się za siebie. Bardzo żałował, że nie może wydać takiego rozkazu.

Загрузка...