Jedne rzeczy ludzkość wymyśla z bogactwa, inne z głodu. Kiedy Kacper Pawlak usłyszał od posługującej we dworze Marcysi od Szałajów, co to miała być narzeczoną jego syna Jaśka, że dziedzic Dubieniecki kąpie się najpierw w szampanie, a potem każe go wlewać z wanny do butelek i podaje wieczorem na przyjęciu swoim gościom, zaśmiewając się z tego, że piją jego brudy – wzniósł tylko oczy do nieba i powiedział z bezmierną goryczą: „Panie Boże, a ty spokojnie patrzysz, jak ktoś z żyru zbiesił sia”? Te dziwactwa dziedzica przypomniały się Pawlakowi już w drugi dzień pobytu w nowym miejscu i wpłynęły na podjęcie przez niego ważkiej decyzji. A wszystko zaczęło się od tego, że Kaźmierz myślał już o przyszłości potomka, który lada dzień, lada godzina mógł się objawić na świat. Ruszył przez wieś w poszukiwaniu kołyski. Zajrzał do kilku opuszczonych domów, które były już przeczesane przez szabrowników. Omijał obejścia, gdzie snuły się czarno ubrane stare Niemki. Wyrósł przed nim żółty budynek szkoły. „Już za kilka dni zacznie się rok szkolny” – pomyślał – „a tu ani śladu nauczyciela, ani śladu życia”. Zajrzał do jednej sali, do drugiej, przekroczył leżący na podłodze portret Hitlera za potłuczonym szkłem i nagle znalazł się w ogromnym gabinecie oko w oko z przerażającą galerią: na półkach stały szkielety szczurów, kun, ptaków, obok wielkie słoje, a w nich moczyły się w spirytusie eksponaty przyrodnicze. Naklejone na słoje nalepki podawały łacińskie nazwy jaszczurki, ropuchy, żmii. W pięćdziesięciolitrowym naczyniu tkwiło cielę o pięciu nogach. Wzdrygnął się Pawlak na ten widok, ale nagle tknięty przeczuciem, przemógł obrzydzenie, uniósł szklaną przykrywkę i pociągnął nosem. Tak, nie mylił się: w jego nozdrza uderzył luby zapach. Może gdyby nie słyszał o fanaberiach dziedzica Dubienieckiego, nie przyszłoby mu do głowy przelać spirytusu do znalezionej konewki i zostawić eksponaty na dnie opróżnionych słojów. Działał w przekonaniu, że spirytus bardziej się przyda ludziom niż nauce. W tym czasie spirytus był głównym środkiem płatniczym, a jemu właśnie zaczynał się kończyć zabrany z Krużewników zapas samogonu. Jeśli dziedzic mógł poić swoich gości szampanem, nabranym do butelek z jego wanny – to ostatecznie Kaźmierz mógł rozlać do flaszek spirytus, który konserwował eksponaty i służył rozwojowi nauki. Tak to sobie powiedział, niosąc konewkę przez wieś. Na wszelki wypadek powtórzył półgłosem w nowej wersji zasłyszane z ust ojca westchnienie: „Daruj, Panie Boże, ale czego to człowiek z głodu nie wymyśli. Dziedzic Dubieniecki te fanaberie z żyru robił, a ja biedą przymuszony”. Kiedy przekładał pełną dziwnie żółtego spirytusu konewkę z ręki do ręki, zerkał naokoło jak złodziej. Wciąż miał przed oczyma te eksponaty, które zostały na dnie słoików: skręconą jak lina żmiję, wypukłooką ropuchę, którą w Krużewnikach nazywali „czerepacha”. Przelewając zawartość konewki do pustych flaszek, postanowił je odpowiednio ukryć, żeby samemu nie wziąć przez pomyłkę ich zawartości do ust. Ale jeszcze tego samego dnia, w którym dla Pawlaków i Karguli słońce dwa razy wzeszło, miał skorzystać z pozyskanych zapasów. Stało się to w wyniku jego bratania się z Kargulem, które zaczęło się od drabiny. Kaźmierz, skończywszy w stodole napełnianie flaszek, wlazł na sieczkarnię, żeby ukryć je wysoko w sianie. Wspinał się na palce, chcąc sięgnąć na wysokość desek, na których leżały zapasy siana. Kargul z daleka zobaczył te jego wysiłki.
– Masz, Kaźmierz, drabinę – buczał, wnosząc do stodoły swoją drabinę.
– Za konusowaty jesteś, żeb' tam wysoko sięgnąć. Tym razem Kaźmierz nawet nie poczuł się dotknięty tym określeniem swego wzrostu. Zaniepokoił się tylko, że Kargul bez drabiny zostanie.
– Ty nie martwij sia – uspokoił go sąsiad.
– U mnie są dwie.
– Taż jak mnie ją brać? A jak ten niemiecki gospodarz wróci? – Aj, Kaźmierz, ryby tobą karmić – Kargul zbył wątpliwości Pawlaka lekceważącym machnięciem ręki.
– My tu nie z własnej woli przykołdybali sia. My tam zasiali zboże, a tu nam przyjdzie zebrać.
– Ot, przykrość serdeczna – westchnął szczerze Pawlak.
– Żeb' nareszcie nastał taki czas, że ten zbierze, co sam zasiał.
– Aniś ty Hitlera do nas nie zapraszał, ani ja Stalina – podsumował Kargul, opierając drabinę o deski stryszku stodoły Pawlaka.
– Najważniejsze, że ta wojna między nami raz na zawsze zakończyła sia.
– Znaczy, że my oba wygrane – radośnie stwierdził Kaźmierz, klepiąc Kargula po ramieniu. Tocząc tę polityczno-gospodarską dysputę, Kaźmierz cały czas baczył, by zasłonić przed wzrokiem Kargula zakorkowane zwiniętymi gałgankami flaszki. Ale Kargulowi wystarczył nos, by poczuć w powietrzu ożywczy zapach.
– Coś silnie brymuchą zajeżdża – wykonał głęboki wdech, a chrapy mu się rozdęły jak ogierowi na widok klaczy. Odsunął Pawlaka i idąc za węchem, pochylił się nad konewką. To stamtąd biły te ożywcze wonie. Potrząsnął konewką, a gdy zachlupotało na dnie – rozjaśnił się cały w uśmiechu.
– Tak i przyszła pora nasze święto uczcić – zapowiedział uroczyście.
– Ty rozlej, Kaźmierz, na tri palcziki, jak to ruscy mówią, a ja zaraz po kiełbasę do chaty pokołdybam sia… Chłop pije, gdy mu się coś rodzi, gdy ktoś umiera i w każdej innej sytuacji, która jest dla niego świętem. A czyż ich cudowne odnalezienie się nie było dla nich świętem? Zamknęli się w stodole, żeby słońce nie przypominało im o mijającym czasie. Kargul przyniósł pęto kiełbasy z ostatniego krużewnickiego kabana. Pawlak, nalewając do kubków dziwnie złocisty spirytus, starał się zapomnieć, co się w nim jeszcze godzinę temu moczyło. Kiedy Kargul wzniósł pierwszy toast – „Za to, że my raz na zawsze te hańdry-mańdry skończyli” – Pawlak zastygł z kubkiem przy wargach. Kargul wypił, chuchnął i popatrzył, na Kaźmierza zdziwiony.
– A cóż jemu oczy dęba stanęli jak u czerepachy? Też nie miał do czego porównać Pawlaka jak do ropuchy! Przez chwilę Kaźmierz ujrzał wypukłe oczy tej ropuchy, która została na dnie słoja, i poczuł, jak gardło mu ściska jakaś obręcz.
– To jak, za naszą zgodę nie wypijesz, Kaźmierz? Cóż było robić? Zamknął oczy i dla potwierdzenia ich wiecznej zgody wlał sobie Pawlak zawartość kubka w gardło. Zatrzęsło nim, jakby włożył palec do kontaktu, ale już po drugim toaście, który Kargul odmierzył swoim wielkim kciukiem, na „tri palcziki Kaźmierz zapomniał o pochodzeniu spirytusu i nie wytrzeszczał więcej oczu jak ta czerepacha.
– A skąd ty ten spirt zdobył, Kaźmierz? – zainteresował się Kargul, chwaląc jego moc.
– Aj, Bożeńciu, czego to człowiek z głodu nie wymyśli – jego współbiesiadnik udzielił wymijającej odpowiedzi. Spirytus rozgrzał im gardła, rozmiękczył serca, ściskać się zaczęli serdecznie i zwierzać z tą bezmierną szczerością, na jaką zdobyć się mogą tylko ludzie, poddani wspólnym doświadczeniom.
– Ja z języka świdra nie robię – zaczął Kaźmierz, siedząc na pieńku z kubkiem w ręku.
– I powiem ci z bezlitosną szczerością, że widać po to Pan Bóg zesłał na nas te wędrówke ludów, żeb' my pół świata objechawszy zrozumieli, że wspólny los nam sądzony.
– Można jeździć i w siwki, i w kare – Kargul gorliwie potakiwał głową, aż kłapciasty kapelusz zjechał mu na kark.
– Ale sąsiada dobrego ty zawsze trzymaj sia, człowiecze. Kargul, objąwszy Kaźmierza, zwalił się na niego jak wór zboża i przekonywał go, bucząc mu swoim basem prosto w ucho, że on Bogiem a prawdą to nigdy takiej prawdziwej złości na Pawlaków nie miał. Zdaje sobie wszak sprawę, że Jaśko, co go kosą po żebrach przejechał, młody był i ojcowskiej woli posłuszny. Ale czas nie stoi w miejscu, teraz Kacper – ojciec Kaźmierza i Jaśka – na krużewnickim cmentarzu został, oni przeszli istny potop i wędrówkę ludów, żeby wreszcie zmądrzeć i skończyć te hańdry-mańdry…
– Żeb' gęby darmo nie studzić, to powiem ja tobie, Kaźmierz, że oba my podurnieli z tej biedy. Zgrzeszył ja, miedzę waszą podorawszy, Jaśko też przeciw prawu bożemu wystąpił, z kosą na mnie porwawszy sia, nu, ale teraz z tym koniec!
– Koniec – Kaźmierz plasnął otwartą dłonią w nastawioną dłoń Kargula.
– Miedzy nie ma!
– Nie ma – ryknął Kargul, jakby chciał całemu światu ogłosić nadejście nowej epoki.
– Tu wokoło wszystko twoje – Kaźmierz zatoczył ręką krąg z takim zamachem, że aż zsunął się z pieńka i walnął głową o sieczkarnię. – Bierz, ile chcesz – buczał Kargul, podając sąsiadowi pomocną dłoń.
– Nikt tu tobie łyżką ziemi mierzyć nie będzie. Kiedy poczuł na policzku stempel pocałunku, jaki złożył w przypływie szczerości Kaźmierz, sam go objął i przytulił do szerokiej piersi, przywalając na klepisku swoim ciężarem.
– Kaźmierz, twoja niedługo rozsypie sia. Krowy wy nie macie, ale od mojej „Mućki” dam mleka, ile zechcesz…
– Władek, ty bez konia gospodarzysz, a u mnie się kobyła uchowała. Póki się nie dorobisz – pomogę. Choć czas żniw już przeszedł i zboże przestawszy sia na zmarnowanie pójdzie, toż trzeba po bożemu ziemię zaorać.
– Tak ono i jest – potwierdził skwapliwie Kargul.
– Jeden bez drugiego mąki z tego nie wytrzepie. Ja mam krowę, ty masz konia i przez to my razem nie damy sia… Mówiąc to, Kargul sam nie chciał za bardzo wierzyć, by Pawlak naprawdę gotów był użyczyć swojej kobyły, która się bardziej dla niego liczyła niż żona. Może tylko uległ chwilowej euforii? Żeby uzyskać jaśniejszy obraz sytuacji, nalał Kargul znowu na „tri palcziki” i stuknął swoim kubkiem o kubek Pawlaka.
– Dla zdrowotności, Kaźmierz – a kiedy już przepompował zawartość przez gardło, spojrzał w oczy Pawlakowi: – Czy ty aby swojego konia dasz?
– U mnie słowo droższe pieniędzy – zarzekał się Pawlak, łomocąc kułakiem w kraciastą kamizelę, aż mu się na głowie maciejówka przekrzywiła.
– Nie mogę ja uwierzyć…
– A cóż jego ukąsiło, a?
– Taż ty by prędzej swojej Maryni użyczył, jak kobyły…
– Aj, bresze jak sobaka – skrzywił się Pawlak, bo nie w smak mu było to wypominanie. Wiedział dobrze, do czego Kargul pije: nie ożeniłby się Kaźmierz z Marynią, gdyby jej ojciec nie obiecał w wianie dać konia. Inną by wziął, tę, do której go serce ciągnęło. Ale serce Kaźmierz przydepnął, bo ważniejsze dla niego było mieć konia w stajni niż kochaną dziewczynę w łóżku. Dlatego wziął Marynię Dzięgielównę, a nie Kasię zza Żelaznej Góry. I to mu teraz Kargul przypomniał.
– Taż ty się właściwie z kobyłą ożenił, a nie z Marynią – basował Kargul, klepiąc Pawlaka po ramieniu.
– Tylko jakby tu wyszło stawać z kobyłą przed ołtarzem?
– A czyja tobie wypominki robię, że ty za Niemca jako bezlitosny bluźnierca Pana Boga na obrońcę swojego kabana brał?
– Nie Pana Boga, tylko Świętą Panienkę – bronił się Kargul, pragnąc obniżyć rangę swego bluźnierstwa. A było to tak: żeby ocalić jedyną świnię od kolczykowania, Kargul postanowił zabić ją przed przyjściem komisji. Naszykował narzędzia, ale Tadzio, postawiony na czatach przy mostku na strumieniu, przybiegł krzycząc z daleka, że „idą Mniemce, idzie żołnierz z nimi I Kargul wzniósł nad świniakiem siekierę do góry, ale zanim ją opuścił, kazał całej rodzinie śpiewać głośnym chórem jedyną pieśń, jaką wszyscy znali. I tak zabrzmiały słowa: „Nie opuszczaj nas, nie opuszczaj nas, nasza Panienko, nie zapomnij nas, Tyś obiecała, że na ziemi nie zostawisz nas samych…” Niosły się głosy Anieli, Jadźki, Hani i Tadzia, które miały zagłuszyć śmiertelny kwik świni. Przejęty Kargul nie potrafił zadać śmiertelnego ciosu. Świnia wyrwała mu się i z wbitą w kark siekierą pognała z rozpaczliwym kwikiem na podwórze. A wtedy pieśń wzniosła się z jeszcze większą mocą: „Płakać będziemy nad grzechami, serce obmyjemy łzami”. Przy tej frazie Kargul dopadł wreszcie swej ofiary i zadał jej ostateczny cios. Kwik ustał i równocześnie ustała pieśń… Tej scenie przyglądał się wówczas przez płot Kaźmierz Pawlak. Wystarczyłoby jedno jego słowo, by Kargul jako przestępca trafił do aresztu w Trembowli. Pawlak tylko jednej osobie powiedział o bluźnierstwie Kargula: zwrócił się do proboszcza, by ten kazał się nauczyć Kargulom jakichś świeckich pieśni, którymi w razie potrzeby mogliby zagłuszać nielegalny ubój.
– Ot tobie na – obruszył się teraz Kargul na to wypominane mu bluźnierstwo.
– Taż ja w tu poru patriotyczny czyn spełniał, bom kabana przed Niemcami ratował.
– A ja żem ciebie wtedy przed lagrem uratował – przypomniał mu Kaźmierz swoją rolę.
– Bo jak żandarm spytał, czyj to parsiuk tak kwiczał, tom powiedział, że mój. I przez to mi go zakolczykowali. Takim miał pożytek z twojego patriotyzmu!
– Za to teraz razem kiełbasę jemy z tego kabana, co ja jego ruskim na pożarcie nie zostawił.
– Wychodzi na to, że ty chytrzejszy był i od Hitlera, i od Stalina – przekornie szydził Pawlak z Kargulowego samochwalstwa.
– Tylko jak ty tak umiał politycznie myśleć, to dlaczego my musieli nasze ziemie rzucić, choć niby my wojnę wygrali?
– Nie wiesz, Kaźmierz? Żeb' my pokój zawarli… Amen – wyrzucił z siebie Pawlak, a łzy zakręciły mu się pod powiekami. I znów się objęli, jak rozbitkowie, co się odnajdują na bezludnej wyspie. Pili i mówili o wszystkim, o czym dotąd nie było im dane porozmawiać. Pierwszy raz miał Kargul okazję pokazać Pawlakowi bliznę po Jaśkowej kosie, a ten przeprosić go, że okazał się tak bezwzględny i zakazał użycia ufundowanej przez Jaśka trąby podczas pogrzebu Władkowego ojca.
– Dał Bóg, to i bez waszej trąby trafił tatulo do królestwa niebieskiego – westchnął Kargul.
– Może być, że spotkał się z Kacprem i oni pierwsi pokój tam zawarli? – zastanawiał się głośno nad życiem pozagrobowym Kaźmierz. I tak toczyła się ta rozmowa – od kobyły do życia wiecznego, od zabijania świni do politycznych skutków drugiej wojny światowej, od Hitlera i Stalina do „Mućki” i kobyły… A kiedy im już spirytus dobrze się zagotował w brzuchu, objęci ramionami zaczęli śpiewać piosenki „o Kaśce, „co to miała zeza i dobrze nie wiedziała, z kim się całowała, albo o „Marysi spod lasa, co długi warkocz miała i chętnie dawała to, na czym siedziała”… Słońce dawno już zaszło, a oni nie opuszczali klepiska stodoły. Kiedy wysuszyli dno konewki, Pawlak sięgnął do flaszek, których zawartość jeszcze rano wypełniała słoje z eksponatami.
– A skąd u ciebie takie zapasy? – dziwił się Kargul, licząc zatkane zwitkami z gałganka szyjki flaszek.
– Czego to człowiek z głodu nie wymyśli – filozoficzną uwagą chciał Pawlak zbyć ciekawość sąsiada. Dopiero kiedy ten uniósł flaszkę pod światło i dostrzegł w spirytusie pływający pazur – Kaźmierz zdobył się na szczerość.
– Może być, że to jaszczurczy.
– A skąd on wziął jaszczurkę w spirytusie?
– Ja wziął tylko spirytus, a jaszczurkę zostawił. Jeśli już sobie dziś mieli mówić samą prawdę, nadszedł czas, by Kargul dowiedział się, skąd pochodzi trunek, którym raczyli się cały dzień. Nie dokończył Kaźmierz nawet opisu gabinetu szkolnego, gdy Kargul rzucił flaszkę i przechylił się przez ogrodzenie zapola. Słysząc jego charczenie, wpadły do stodoły Marynia z Anielką. Zobaczyły wypięty zad Kargula, wstrząsany drgawkami.
– Władyś, taż ty padniesz od tego spirytusa – zajęczała Aniela, ciągnąc męża za sprzączkę od kamizelki.
– Na spirytusu on zahartowany – bronił go Kaźmierz.
– Tylko widać żmijówka dla niego nie w guście.
– Jaka żmijówka? – dopytywała się Marynia.
– Bo to był spirytus na żmii – wyjaśnił bełkotliwie żonie, potrząsając blaszanką z żółtym płynem.
– Gorzej, że na cielęciu z pięcioma nogami – wycharczał Kargul i znów się chwycił za brzuch. Żeby ratować organizm, kołyszącym się krokiem poszedł do chaty i przyniósł bańkę bimbru, co go jeszcze na krużewnickich burakach wypędził.
– Jak „swojuchą” przepijemy, to nam żadna żaba nie zaszkodzi – zawyrokował rozlewając bimber.
– Ale jak ty mógł mnie takim świństwem ugaszczać?
– Dziedzic Dubieniecki lał szampana z wanny gościom – bronił się Kaźmierz. -A czy my teraz gorsze od dziedziców? Demokracja jest, każdy może pić, co mu smakuje.
– Dla zdrowotności na dwa palcziki – mruczał Kargul, lejąc „swojuchę” do kubków. I znów zaśpiewali, najpierw o białym rozmarynie, który się rozwija, a potem, że nie rzucą ziemi, skąd ich ród. Dopiero w nocy cisza zapadła w stodole i wówczas Marynia z Anielą wkroczyły tam z lampą naftową. Na słomie leżeli spleceni uściskiem ich mężowie, a serca ich niewątpliwie biły jednym rytmem.
– Widzi Marynia? – upewniała się szeptem Aniela, jakby nie dowierzając własnym oczom.
– Tylko ich do kołyski położyć…
– Ostatni raz tak Kaźmierz ćmagą upiwszy sia na konsolacji, jak nam ojca jego przyszło chować.
– A dziś to konsolacja po naszej niezgodzie – Kargulowa przepełniona była dobrocią, jak jej Władek spirytusem.
– Tylko kiedy oni do trzeźwości dojdą, bo czas już do pola wyjść… Odpowiedzią było straszliwe chrapanie obu biesiadników, od którego zdawał się unosić dach stodoły.