ROZDZIAŁ 15

Babka wybiera się zazwyczaj do domu pogrzebowego odpicowana. Lubi na tę okazję wkładać czarne błyszczące pantofle i zwiewne spódnice, na wypadek gdyby pokazał się jakiś przystojny mięśniak. Z powodu harleya musiała tego wieczoru pójść na ustępstwa i ubrać się w spodnie i tenisówki.

– Potrzebuję motocyklowych ciuchów – oświadczyła. – Dostałam dziś emeryturę i jutro z samego rana idę na zakupy.

Usiadłam na motorze, a ojciec pomógł babce usadowić się z tyłu. Przekręciłam kluczyk, przygazowałam i przez rurę wydechową przebiegły wibracje.

– Gotowa? – krzyknęłam do babki.

– Gotowa! – odkrzyknęła.

Ruszyłam wzdłuż Roosevelt Street w stronę Hamilton Avenue i po niedługim czasie byłyśmy już pod domem pogrzebowym Stivy.

Pomogłam babce zejść z siodełka i zdjąć kask. Odsunęła się od motoru i poprawiła ubranie.

– Już rozumiem, dlaczego ludzie lubią te maszyny – oświadczyła. – Potrafią człowieka pobudzić od dołu, jeśli wiesz, o co mi chodzi.

Rusty Kuharchek leżał w sali numer trzy, co dowodziło, że rodzina poskąpiła na trumnę. W sali numer jeden spoczywały ofiary wyjątkowo przerażających zgonów i nabywcy luksusowych, ręcznie rzeźbionych w mahoniu łodzi wiecznego spoczynku.

Zostawiłam babkę w towarzystwie Rusty'ego i powiedziałam jej, że wrócę za godzinę i że spotkamy się przy stoliku z wypiekami.

Noc była ładna, więc postanowiłam się przejść. Ruszyłam wzdłuż Hamilton i po chwili znalazłam się w Burg. Nie było jeszcze całkiem ciemno. Ale za miesiąc, o tej samej porze, ludzie siedzieliby już na gankach. Mówiłam sobie, że to przechadzka dla relaksu, może przemyślenia pewnych spraw. Niedługo jednak znalazłam się przed domem Eddiego DeChoocha i wcale nie czułam się zrelaksowana. Raczej wkurzona, że nie udało mi się – jak dotąd – wykonać roboty.

Połówka bliźniaka należąca do DeChoocha wyglądała na całkowicie opuszczoną. Od strony części należącej do pani Marguchi dobiegały ogłuszające dźwięki teleturnieju. Podeszłam do jej drzwi i zapukałam.

– Co za miła niespodzianka! – zawołała na mój widok. – Właśnie się zastanawiałam, jak ci idzie z DeChoochem.

– Wciąż jest na wolności – wyjaśniłam.

Angela cmoknęła głośno.

– Kawał spryciarza z niego.

– Widziała go pani? Słyszała coś przez ścianę?

– Jakby zniknął z powierzchni ziemi. Nawet telefon nie dzwonił.

– Może się trochę rozejrzę.

Obeszłam posesję, zaglądając do garażu i szopy. Miałam przy sobie klucz od domu Choocha, więc otworzyłam drzwi. Nie dostrzegłam jakiegokolwiek śladu świadczącego o tym, że był tu ostatnio. Na szafce kuchennej leżał stos zaległej korespondencji.

Znów zapukałam do drzwi Angeli.

– Odbiera pani pocztę DeChoocha?

– Tak. Zanoszę ją do niego codziennie, przy okazji sprawdzam, czy wszystko tam w porządku. Nie wiem, co więcej mogłabym zrobić. Myślałam, że może Ronald przyjedzie odebrać listy, ale się nie pokazał.

Kiedy wróciłam do Stivy, babka stała przy stole ze słodyczami i rozmawiała z Księżycem i Dougiem.

– Super – przywitał mnie Księżyc.

– Przyszliście, żeby się z kimś spotkać? – spytałam.

– Pudło. Przyszliśmy, żeby spróbować wypieków.

– Godzina tak szybko zleciała – zauważyła z żalem babka. – Jest mnóstwo ludzi, z którymi nie zdążyłam jeszcze pogadać. Śpieszysz się do domu?

– My możemy panią odwieźć – zaproponował Dougie. – Nigdy nie wychodzimy przed dziewiątą, bo właśnie wtedy Sriva wykłada pierniki z nadzieniem czekoladowym.

Miałam trudny orzech do zgryzienia. Nie chciałam zostać, ale nie wiedziałam, czy mogę powierzyć babkę Dougiemu i Księżycowi.

Wzięłam Dougiego na stronę.

– Nie chcę, by ktokolwiek palił trawkę.

– Żadnej trawki – obiecał Dougie.

– I nie chcę, żeby babka wylądowała w jakimś barze ze striptizem.

– Żadnego striptizu.

– I żeby nie wplątała się w jakieś porwanie.

– Hej, jestem człowiekiem odrodzonym – uspokoił mnie Dougie.

– Dobra – zgodziłam się. – Liczę na ciebie.

O dziesiątej zadzwoniła matka.

– Gdzie się podziewa twoja babka? – spytała. – I dlaczego z nią nie jesteś?

– Miała wrócić z przyjaciółmi.

– Z jakimi przyjaciółmi? Znów ją zgubiłaś?

Cholera.

– Oddzwonię – powiedziałam do matki. Ledwie odłożyłam słuchawkę, kiedy telefon znów się odezwał. To była babka.

– Mam go! – zawołała.

– Kogo?

– Eddiego DeChoocha. Jak siedziałam u Stivy, doznałam olśnienia. Wiem, gdzie dziś wieczorem można go znaleźć.

– Gdzie?

– W domu. Wszyscy w Burg dostają emeryturę tego samego dnia i dziś właśnie jest ten dzień. Pomyślałam więc sobie, że na pewno zaczeka do zmroku i wtedy podjedzie do domu, żeby zgarnąć czek. I oczywiście tak zrobił.

– Gdzie jest teraz?

– Sprawa się trochę skomplikowała. Wszedł do siebie i kiedy próbowaliśmy go aresztować, wyciągnął broń. Dostaliśmy pietra i daliśmy nogę. Tylko Księżyc nie dość szybko wiał i Eddie ma go teraz.

Schyliłam głowę i uderzyłam czołem o szafkę kuchenną. Pomyślałam, że to pomoże. Łup, łup, łup – tłukłam czaszką o drzwiczki.

– Zadzwoniliście na policję? – spytałam.

– Nie wiedzieliśmy, czy to dobry pomysł, bo Księżyc mógł mieć przy sobie jakiś towar. Dougie mówił coś o paczce w jego bucie.

Wspaniale.

– Zaraz tam będę – powiedziałam. – Niczego nie róbcie, dopóki nie przyjadę.

Chwyciłam torebkę, wypadłam na korytarz, zbiegłam po schodach, wyskoczyłam z budynku i dosiadłam harleya. Po chwili hamowałam z poślizgiem na podjeździe domu Angeli Marguchi, rozglądając się za babką. Zobaczyłam ją razem z Dougiem, kryli się za samochodem po. drugiej stronie ulicy. Mieli na sobie superuniformy, a wokół szyi zawiązane ręczniki kąpielowe, niczym peleryny.

– Niezły pomysł z tymi ręcznikami – zauważyłam.

– Jesteśmy pogromcami przestępców – oświadczyła babka.

– Wciąż tam są? – spytałam.

– Tak. Rozmawiałam z Choochem przez komórkę Dougiego – wyjaśniła babka. – Powiedział, że wypuści Księżyca, jeśli załatwimy mu helikopter, a potem samolot z Newark do Ameryki Południowej. Jest chyba pijany.

Wystukałam jego numer na swojej komórce.

– Chcę z tobą pogadać – oświadczyłam.

– Nic z tego. Dopiero jak dostanę helikopter.

– Nie dostaniesz helikoptera, mając takiego zakładnika jak Księżyc. Nikogo nie obchodzi, czy go zastrzelisz. Jeśli go puścisz, przyjdę i zajmę jego miejsce. Z takim zakładnikiem jak ja prędzej dostaniesz helikopter.

– Może być – zgodził się DeChooch. – Brzmi sensownie.

Jakby cokolwiek w tej sprawie brzmiało sensownie. Pojawił się Księżyc w superuniformie i pelerynie z ręcznika. DeChooch trzymał przy jego głowie pistolet, dopóki nie wkroczyłam na ganek.

– To wkurzające – powiedział Księżyc. – Jak to wygląda, żeby superbohatera, pogromcę przestępców, zdybał taki stary facet. – Popatrzył na DeChoocha. – Nie bierz tego do siebie osobiście, człowieku.

– Zawieź babkę do domu – zwróciłam się do niego. – Matka się o nią martwi.

– To znaczy teraz?

– Tak. Teraz.

Babka wciąż stała po drugiej stronie ulicy, a ja nie chciałam krzyczeć, więc zadzwoniłam do niej na komórkę.

– Sama załatwię to z Eddiem – wyjaśniłam. – Ty z Księżycem i Dougiem wracaj do domu.

– Nie podoba mi się ten pomysł – powiedziała. – Myślę, że powinnam zostać.

– Dzięki, ale będzie łatwiej, jak zrobię to sama.

– Mam zadzwonić na policję?

Spojrzałam na DeChoocha. Nie wyglądał na stukniętego czy rozgniewanego. Raczej na zmęczonego. Gdyby pojawiła się policja, mógłby poczuć się zagrożony i zrobić coś głupiego, na przykład zastrzelić mnie. Gdyby udało mi się pogadać z nim przez chwilę, może zdołałabym go przekonać, żeby dał sobie spokój.

– Wykluczone – poinformowałam babkę. Rozłączyłam się, a potem pozostaliśmy na ganku, dopóki babka. Księżyc i Dougie nie odjechali.

– Wezwie policję? – spytał DeChooch.

– Nie.

– Myślisz, że sama dasz radę mnie zatrzymać?

– Nie chcę, by ktokolwiek oberwał. Nie wyłączając mnie. – Weszłam za nim do domu. – Nie wierzysz w ten helikopter, co?

Machnął lekceważąco ręką i poczłapał do kuchni.

– Powiedziałem to, żeby zrobić wrażenie na Ednie. Musiałem coś powiedzieć. Myśli, że ze mnie wielki uciekinier. – Otworzył lodówkę. – Nic do jedzenia. Jak moja żona żyła, zawsze było w domu coś do żarcia.

Napełniłam ekspres wodą i nasypałam do filtra kawy. Pogrzebałam w szafkach i znalazłam pudełko ciastek. Wyłożyłam kilka na talerz i usiadłam przy stole kuchennym z Eddiem DeChoochem.

– Wyglądasz na zmęczonego – zauważyłam.

Skinął głową.

– Nie miałem gdzie spać zeszłej nocy. Chciałem właśnie zabrać z domu czek z emeryturą i wynająć sobie pokój w hotelu, ale zjawiła się Edna z tymi dwoma klaunami. Nic mi nigdy nie wychodzi. – Wziął ciastko z talerza. – Nie umiem się nawet zabić. Pieprzona prostata. Wjechałem cadillakiem na tory. Siedzę tam i czekam na śmierć, i co się dzieje? Muszę się odlać. Więc wysiadam z wozu i idę w krzaki, żeby się wysikać, a wtedy nadjeżdża pociąg. Jakie jest prawdopodobieństwo takiego przypadku? A potem nie wiedziałem już, co robić, i prysnąłem. Zwiałem jak pieprzony tchórz.

– To była straszna kraksa.

– Wiem, widziałem. Jezu, ten pociąg musiał pchać cadillaca chyba z pół kilometra.

– Skąd wziąłeś nowy samochód?

– Podprowadziłem.

– Jednak coś potrafisz.

– Tylko palce mam jeszcze sprawne. Nie widzę. Nie słyszę. Nie mogę sikać.

– Da się to wyleczyć.

Zaczął się bawić ciastkiem.

– Nie wszystko.

– Babka mi mówiła.

Spojrzał na mnie zdumiony.

– Mówiła ci? Rany Boga. Chryste. Wierz mi, baby to cholerne plotkary.

Nalałam dwie filiżanki kawy i jedną podałam Eddiemu.

– Byłeś z tym u lekarza?

– Nie mam zamiaru gadać z żadnym lekarzem. Nim się człowiek zorientuje, proponują mu jeden z tych implantów. Nie chcę żadnego cholernego implantu. – Pokręcił głową. – Nie mogę uwierzyć, że gadam z tobą o takich rzeczach. Dlaczego to robię?

Uśmiechnęłam się do niego.

– Bo dobrze się ze mną rozmawia. – Nie mówiąc już o tym, że jego oddech zajeżdżał promilami. DeChooch zdrowo popijał. – Jak już tak sobie siedzimy, to może byś opowiedział mi o Loretcie Ricci?

– Rany, ta była napalona. Przyszła z darmowym obiadem i zaczęła się do mnie dostawiać. Mówiłem jej, że do niczego się już nie nadaję, ale nie chciała słuchać. Powiedziała, że potrafi każdego doprowadzić do… no wiesz, żeby mu wyszło. Więc pomyślałem sobie, niech tam, co mam w końcu do stracenia, no nie? A ona z miejsca rzuca się na mnie i osiąga nawet niezłe rezultaty. I gdy już jestem pewien, że nam wyjdzie, wali się jak kłoda i umiera. Chyba dostała ataku serca od tej roboty. Próbowałem ją ratować, ale była martwa jak głaz. Tak się wkurzyłem, że strzeliłem do niej.

– Mogłeś wyładować gniew inaczej. Są różne techniki – zauważyłam.

– Tak, ludzie mi to mówią.

– Nigdzie nie było krwi. Ani dziur po kulach.

– A czy wyglądam jak amator? – Skrzywił twarz, po policzku spłynęła mu łza. – Mam naprawdę depresję.

– Powiem ci coś, co cię rozbawi.

Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.

– Wiesz o sercu? – spytałam.

– Tak.

– Nie było jego.

– Nabijasz się ze mnie?

– Przysięgam na Boga.

– To czyje było?

– Świni. Kupiłam je u rzeźnika.

DeChooch uśmiechnął się.

– Wsadzili Louiemu D. świńskie serce i pochowali go?

Skinęłam głową. Eddie zaczął chichotać.

– Więc gdzie jest prawdziwe serce? – spytał.

– Pies je zżarł.

DeChooch wybuchnął śmiechem. Śmiał się tak długo, że dostał w końcu ataku kaszlu. Kiedy się uspokoił, spojrzał w dół.

– Jezu, mam erekcję.

Mężczyźni doznają erekcji w najdziwniejszych momentach.

– Spójrz na to – powiedział. – Spójrz na to! Ale okaz. Twardy jak skała.

Spojrzałam. Całkiem przyzwoita erekcja.

– Kto by pomyślał. – Pokiwałam głową. – Coś takiego.

DeChooch promieniał.

– Nie jestem chyba jeszcze taki stary.

Szedł do więzienia. Niedowidział. Niedosłyszał. Nie umiał się wysiusiać w czasie krótszym niż piętnaście minut. Ale miał erekcję i wszystkie pozostałe problemy przestały się liczyć. W następnym wcieleniu będę mężczyzną. Wiadomo, co jest najważniejsze, a życie wydaje się takie proste. Mój wzrok przyciągnęła lodówka DeChoocha.

– Czy to nie ty przypadkiem zabrałeś wołowinę z zamrażarki Dougiego?

– Tak. Z początku myślałem, że to serce. Mięso było zawinięte w celofan, a w kuchni nie paliło się światło. Ale potem przyszło mi do głowy, iż jest za duże, i jak się przyjrzałem, to zobaczyłem, że to wołowina. Wykombinowałem sobie, że i tak nie będą się przejmowali i że dobrze byłoby ją zjeść. Tyle że nigdy nie zdążyłem jej upiec.

– Naprawdę przykro mi poruszyć ten temat, ale muszę cię zabrać na policję – oświadczyłam mu z żalem.

– Nie da rady. – Pokręcił głową. – Pomyśl, jak by to wyglądało… Eddie DeChooch złapany przez dziewczynę.

– Zdarza się.

– Nie w moim zawodzie. Spaliłbym się ze wstydu. Byłbym okryty hańbą. Jestem mężczyzną. Muszę być aresztowany przez kogoś twardego. Jak Komandos na przykład.

– Nie, Komandos odpada. Jest w tej chwili nieuchwytny. Kłopoty ze zdrowiem.

– Ale chcę jego. Chcę Komandosa. Nie idę, jeśli nie przyjdzie po mnie Komandos.

– Wolałam cię przed erekcją.

DeChooch uśmiechnął się.

– Tak, znów jestem w siodle, mała.

– A może sam się zgłosisz?

– Faceci tacy jak ja nie zgłaszają się sami. Może młodzi to robią. Ale moje pokolenie ma swoje zasady. Mamy kodeks. – Przed nim, na stole, leżała jego broń. Wziął ją do ręki i wprowadził nabój do komory. – Chcesz ponosić winę za moje samobójstwo?

O Chryste.

W salonie paliła się tylko lampa stojąca, światło było też zapalone w kuchni. Reszta domu tonęła w mroku. DeChooch siedział plecami do ciemnej jadalni. Niczym duch z przerażających snów, z cichym szelestem sukni, w drzwiach ukazała się Sophia. Stała przez moment bez ruchu, kołysząc się lekko. Przez chwilę myślałam, że to naprawdę zjawa, produkt mojej wybujałej wyobraźni. Na wysokości bioder trzymała broń. Spojrzała wprost na mnie, wycelowała i strzeliła, zanim zdążyłam w jakikolwiek sposób zareagować. Trach!

Pistolet wyleciał Eddiemu z dłoni, a z jego głowy trysnęła krew. Zwalił się bezwładnie na podłogę.

Ktoś krzyknął. Chyba ja.

Sophia zaśmiała się cicho, jej źrenice skurczyły się do rozmiarów kropek.

– Zaskoczyłam was, co? Patrzyłam przez okno. Ty i Chooch przy stole, nad ciastkami.

Milczałam. Bałam się, że jak otworzę usta, to zacznę się jąkać, ślinić albo wydawać z siebie jakieś niezrozumiałe dźwięki.

– Chowają dziś Louiego – powiedziała Sophia. – Nie mogłam przez ciebie stanąć nad jego grobem. Zniszczyłaś wszystko. Ty i Chooch. On to wszystko zaczął i on za to zapłaci. Nie mogłam się nim zająć, dopóki nie odzyskałam serca, ale teraz jego czas nadszedł. Oko za oko. – Roześmiała się cicho. – A ty mi pomożesz. Jak dobrze się spiszesz, to może cię puszczę. Chciałabyś?

Wydaje mi się, że skinęłam głową, ale nie jestem pewna. Nigdy nie pozwoliłaby mi odejść. Obie o tym wiedziałyśmy.

– Oko za oko – powtórzyła. – Tak powiedział Bóg.

Poczułam mdłości. Sophia uśmiechnęła się.

– Widzę po twojej twarzy, że już wiesz, co należy zrobić. Bezwzględnie. Jeśli tego nie uczynimy, będziemy na wieki przeklęte, na wieki okryte hańbą.

– Potrzebujesz lekarza – wyszeptałam. – Przeżywasz stres. Nie jesteś w stanie rozumować prawidłowo.

– Co ty o tym wiesz? Rozmawiasz z Bogiem? Kierujesz się jego słowami?

Gapiłam się na nią i czułam łomotanie pulsu w szyi i skroniach.

– Rozmawiam z Bogiem – ciągnęła. – Robię to, co mi nakazuje. Jestem jego narzędziem.

– No, zgoda, ale Bóg to porządny gość – próbowałam tłumaczyć. – Nie chce, byś robiła złe rzeczy.

– Robię to, co słuszne – zapewniła mnie Sophia. -Wypleniam zło u jego źródła. Mam duszę anioła zemsty.

– Skąd wiesz?

– Bóg mi powiedział.

Nagle do głowy przyszła mi straszliwa myśl.

– Louie wiedział, że rozmawiasz z Bogiem? Że jesteś jego narzędziem?

Sophia zastygła.

– To pomieszczenie w piwnicy… cementowa cela, gdzie trzymałaś Księżyca i Dougiego. Czy Louie cię tam zamykał?

Broń drżała jej w dłoni, oczy płonęły blaskiem.

– Niełatwo być wiernym. Niełatwo być męczennikiem. I świętym. Próbujesz mnie zagadać, ale to na nic. Wiem, co należy zrobić. I ty mi w tym pomożesz. Klęknij i rozepnij mu koszulę.

– Nigdy!

– Zrobisz to. Zrobisz to zaraz albo cię postrzelę. Najpierw w jedną stopę, a potem w drugą. A potem w kolano. Będę strzelać tak długo, aż zrobisz to, co ci każę. Albo cię zabiję.

Wycelowała do mnie, a ja wiedziałam, że mówi prawdę. Pociągnęłaby za spust bez wahania. I strzelałaby, dopóki nie wykończyłaby mnie na dobre. Stałam, opierając się o stół. Po chwili podeszłam na drewnianych nogach do leżącego DeChoocha i uklękłam przy nim.

– No dalej – ponaglała. – Rozepnij mu koszulę.

Położyłam mu dłoń na piersi i poczułam ciepło ciała i płytki oddech.

– On jeszcze żyje! – zawołałam.

– To nawet lepiej – oświadczyła spokojnie Sophia.

Wzdrygnęłam się odruchowo i zaczęłam rozpinać mu koszulę. Guzik za guzikiem. Powoli. Starałam się zyskać na czasie. Palce miałam jak z drewna, pozbawione czucia. Nie byłam do tego zdolna.

Kiedy w końcu rozpięłam koszulę, Sophia sięgnęła za siebie i wyciągnęła z drewnianego stojaka na szafce kuchennej nóż do mięsa. Potem rzuciła go na podłogę obok DeChoocha.

– Rozetnij mu podkoszulek.

Wzięłam nóż do ręki, czując jego ciężar. Gdyby to wszystko działo się w telewizji, jednym błyskawicznym ruchem zatopiłabym ostrze w ciele Sophii. Ale to była rzeczywistość, a ja nie miałam pojęcia, jak rzucać nożem albo poruszać się dostatecznie szybko, by uniknąć kuli.

Przyłożyłam nóż do białego materiału. W moim umyśle panował chaos. Drżały mi dłonie, na skórze głowy i pod pachami czułam ukłucia potu. Przebiłam w jednym miejscu podkoszulek i pociągnęłam ostrze do dołu, odsłaniając guzowatą pierś DeChoocha. We własnej piersi czułam gorąco i bolesny ucisk.

– A teraz wytnij mu serce – nakazała Sophia głosem spokojnym i opanowanym.

Popatrzyłam na nią. Twarz miała błogą… z wyjątkiem przerażających oczu. Była absolutnie przekonana, że postępuje słusznie. Nawet teraz, kiedy klęczałam nad DeChoochem, słyszała pewnie w swej głowie głosy dodające jej odwagi.

Coś skapnęło na odsłoniętą pierś DeChoocha. Albo się śliniłam, albo leciało mi z nosa. Byłam zbyt przerażona, by się zorientować.

– Nie wiem, jak to zrobić – powiedziałam. – Nie wiem, jak mam dostać się do serca.

– Dasz radę.

– Nie mogę.

– Zrobisz to!

Pokręciłam głową przecząco.

– Chcesz się pomodlić, zanim umrzesz? – spytała.

– Ta cela w piwnicy… często cię tam zamykał? Modliłaś się wtedy?

Spokój nagle ją opuścił.

– Mówił, że to ja jestem obłąkana, ale to on był obłąkany. Nie miał wiary. Nie przemawiał do niego Bóg.

– Nie powinien zamykać cię w tym pomieszczeniu -zauważyłam, czując przypływ gniewu na człowieka, który zmuszał swoją chorą na schizofrenię żonę do przebywania w cementowej celi, zamiast posłać ją do lekarza.

– Już czas – oświadczyła Sophia, kierując broń w moją stronę.

Zerknęłam na DeChoocha, zastanawiając się, czy byłabym w stanie go zabić, by ocalić samą siebie. Jak silny był mój instynkt przetrwania? Popatrzyłam na drzwi od piwnicy.

– Mam pomysł – powiedziałam szybko. – DeChooch trzyma w piwnicy różne narzędzia. Może udałoby mi się przebić żebra, gdybym miała piłę mechaniczną.

– Bzdura.

Zerwałam się z kolan.

– Nie. Tego właśnie potrzebuję. Widziałam to w telewizji. W programie medycznym. Zaraz wracam.

– Zaczekaj!

Byłam już przy drzwiach do piwnicy.

– To potrwa tylko minutę! – zawołałam, zapalając światło na schodach i stawiając nogę na pierwszym stopniu.

Podążała kilka kroków za mną z bronią gotową do Strzału.

– Nie tak szybko – uprzedziła. – Schodzę razem z tobą. Ruszyłyśmy ostrożnie, by się nie potknąć. Podeszłam do warsztatu i wzięłam przenośną piłę mechaniczną. Kobiety pragną dzieci. Mężczyźni pragną narzędzi.

– Z powrotem na górę – rzuciła. Czuła się niepewnie w piwnicy i widać było, że chce jak najszybciej opuścić to miejsce.

Wchodziłam po schodach powoli, stawiając z rozmysłem stopy. Wiedziałam, jak nerwowo za mną podąża. Czułam lufę broni na plecach. Sophia była zbyt blisko. Ryzykowała, gdyż pragnęła wydostać się z piwnicy. Dotarłam na samą górę i obróciłam się błyskawicznie, waląc ją piłą w pierś.

Wydała cichy krzyk, strzelając przy tym na ślepo, po czym runęła schodami w dół. Nie czekałam, co będzie dalej, tylko wskoczyłam do kuchni, zatrzasnęłam drzwi i zamknęłam je na klucz, a potem wybiegłam z domu. Przez drzwi wejściowe, które zapomniałam zamknąć, kiedy weszłam za DeChoochem do domu.

Po chwili dobijałam się do Angeli Marguchi, wrzeszcząc, by otwierała. Kiedy stanęła na progu, omal jej nie przewróciłam.

– Niech pani zablokuje drzwi! – zawołałam. – Niech pani pozamyka wszystkie drzwi i przyniesie mi strzelbę matki.

Potem pobiegłam do telefonu i wykręciłam 911.

Policja nadjechała, zanim zdołałam się na tyle opanować, by wrócić do domu DeChoocha. Nie było sensu tam iść, skoro tak mi się trzęsły ręce, że nie mogłam utrzymać broni.

Dwaj mundurowi wkroczyli do mieszkania Eddiego i po kilku minutach dali znak sanitariuszom, że można wejść. Sophia wciąż leżała w piwnicy. Złamała sobie biodro i miała pewnie pęknięte żebra. Dostrzegłam w tym przerażającą ironię.

Ruszyłam w ślad za personelem karetki i stanęłam w progu kuchni jak wryta. DeChooch zniknął z podłogi.

Billy Kwiatkowski był pierwszym policjantem, który wszedł do domu.

– Gdzie jest DeChooch? – spytałam go. – Zostawiłam go na podłodze obok stołu.

– W kuchni nikogo nie było, jak tu wszedłem – odparł.

Oboje popatrzyliśmy na krwawy ślad, który ciągnął się aż do tylnych drzwi. Kwiatkowski zapalił latarkę i wyszedł na podwórze. Po chwili wrócił.

– Jest ciemno i nie widać śladu w trawie, ale jest trochę krwi w alejce za garażem. Wygląda mi na to, że miał tam samochód i odjechał.

Niewiarygodne. Kurewsko niewiarygodne. Ten człowiek był jak karaluch… wystarczyło tylko zapalić światło, a od razu znikał.

Złożyłam zeznanie i wymknęłam się. Nie dawała mi spokoju myśl o babce. Chciałam się upewnić, czy siedzi bezpiecznie w domu. I ja chciałam posiedzieć u matki w kuchni. Ale nade wszystko miałam ochotę na babeczkę.

Kiedy podjechałam pod dom rodziców, w środku paliły się światła. Wszyscy siedzieli w pokoju frontowym, oglądając wiadomości. I jeśli dobrze znałam swoją rodzinę, to czekali na powrót Valerie.

Babka zerwała się z kanapy, kiedy weszłam do pokoju.

– Złapałaś go? Złapałaś DeChoocha?

Pokręciłam głową.

– Zwiał.

Nie miałam ochoty na drobiazgowe wyjaśnienia.

– To cwaniak – skomentowała babka, siadając z powrotem na kanapie.

Poszłam do kuchni wziąć sobie babeczkę. Usłyszałam, jak otwierają się drzwi wejściowe, i po chwili do kuchni wkroczyła zmordowana Valerie i zwaliła się na krzesłoprzy stole. Miała włosy zaczesane za uszy i odrobinę sterczące na czubku głowy. Coś jakby połączenie lesbijskiej mistyfikatorki i Elvisa.

Postawiłam przed nią talerz z babeczkami i usiadłam.

– No i co? Jak tam twoja randka?

– To była klęska. Nie jest w moim typie.

– A jaki jest twój typ?

– Najwidoczniej nie jest to kobieta. – Zdjęła papierek z czekoladowej babeczki. – Janeane pocałowała mnie i nic się nie stało. Potem jeszcze raz i była przy tym… namiętna.

– Jak namiętna?

Valerie oblała się czerwienią.

– Kochała się ze mną po francusku!

– I?

– Dziwne. To było naprawdę dziwne.

– Więc nie jesteś lesbijką?

– Tak przypuszczam.

– No cóż, musiałaś spróbować. Jak nie zaryzykujesz, to nie pojedziesz – pocieszałam ją.

– Myślałam, że to sprawa nabyta. Wiesz, jak ze szparagami, kiedy byłyśmy małe. Nienawidziłam ich wtedy, a teraz uwielbiam.

– Może powinnaś próbować trochę dłużej. Szparagi polubiłaś po dwudziestu latach.

Valerie zastanawiała się nad tym, skubiąc ciastko.

Do kuchni weszła babka.

– Co słychać? Straciłam coś ciekawego?

– Jemy babeczki – wyjaśniłam.

Babka wzięła sobie jedną i usiadła z nami.

– Jechałaś już motorem Stephanie? – zwróciła się do Valerie. – Ja jechałam dziś wieczorem i doznałam mrowienia w narządach płciowych.

Valerie o mało się nie udławiła.

– Może zechcesz dać sobie spokój ze skłonnościami lesbijskimi i kupisz harleya – podsunęłam siostrze.

Do kuchni weszła matka. Spojrzała na talerz z babeczkami i westchnęła.

– Miały być dla dziewczynek.

– My jesteśmy dziewczynki – powiedziała babka.

Matka usiadła przy stole i wzięła sobie babeczkę. Wybrała waniliową z kolorową posypką. Patrzyłyśmy w osłupieniu. Moja matka nigdy nie zjadła doskonałej babeczki z posypką. Moja matka zjadała zawsze nadgryzione połówki i sztuki z nieudaną polewą lukrową. Zjadała połamane pierniki i naleśniki przypalone na krawędziach.

– O rany, zjadłaś nienaruszoną babeczkę – zauważyłam.

– Zasługuję na to – odparła matka.

– Założę się, że znów oglądałaś program Oprah Winfrey – wtrąciła babka. – Zawsze wiem, kiedy go oglądasz.

Matka bawiła się papierkiem od babeczki.

– Jest coś jeszcze…

Przestałyśmy jeść i wlepiłyśmy w nią wzrok.

– Wracam do szkoły – wyjaśniła. – Złożyłam podanie do Trenton i właśnie dostałam odpowiedź, że mnie przyjęli. Będę się uczyć na kursach wieczorowych.

Wyrwało mi się westchnienie ulgi. Już się bałam, że chce sobie przekłuć język albo zrobić tatuaż. Albo że zamierza uciec z domu i wstąpić do wędrownego cyrku.

– To wspaniale! – zawołałam. – Jaki program wybrałaś?

– Na razie ogólny – powiedziała. – Ale któregoś dnia chcę zostać pielęgniarką. Zawsze uważałam, że byłabym dobrą pielęgniarką.

Była prawie dwunasta w nocy, kiedy dotarłam do mieszkania. Adrenalina już opadła, pojawiło się wyczerpanie. Napchana babeczkami i opita mlekiem, chciałam jak najszybciej wskoczyć do łóżka i spać przez tydzień. Wsiadłam do windy i gdy postawiłam nogę na swoim piętrze, zamarłam jak kamienny posąg, nie wierząc własnym oczom. Na korytarzu, pod moimi drzwiami, siedział Eddie DeChooch. Na głowie miał ręcznik przewiązany paskiem od spodni, klamra była zapięta fantazyjnie na skroni. Spojrzał, kiedy ruszyłam w jego stronę, ale nie podniósł się, nie uśmiechnął ani nie przywitał. Siedział tylko i patrzył na mnie.

– Musi cię chyba porządnie boleć głowa – zauważyłam.

– Przydałaby mi się aspiryna.

– Dlaczego nie wszedłeś po prostu do środka? Wszyscy tak robią.

– Brak narzędzi. Potrzeba sprzętu, żeby otworzyć odrzwi.

Dźwignęłam go na nogi i pomogłam mu wejść do mieszkania. Potem posadziłam go na fotelu i wyciągnęłam opróżnioną do połowy butelkę whisky, którą babka zostawiła schowaną w szafie, kiedy nocowała u mnie.

DeChooch łyknął trzy naparstki i nabrał trochę kolorów.

– Chryste, już myślałem, że mnie wypatroszysz jak gęś na niedzielny obiad – wyznał.

– Niewiele brakowało. Kiedy się ocknąłeś?

– Kiedy zaczęłaś gadać o żebrach. Jezu. Jak sobie to przypomnę, to jaja mi się kurczą ze strachu. – Znów łyknął z butelki. – Zwiałem, jak tylko zeszłyście po schodach do piwnicy.

Nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu. Przemknęłam przez kuchnię tak szybko, że nie zauważyłam nawet nieobecności Eddiego.

– I co teraz? Opadł na fotel.

– Jeździłem jakiś czas w kółko. Chciałem zwiać, ale bolała mnie głowa. Baba odstrzeliła mi pół ucha. I jestem zmordowany. Jezu, jeszcze jak. Ale wiesz co? Nie czuję już depresji. Więc pomyślałem sobie, do cholery, zobaczę, co może dla mnie zrobić mój adwokat.

– Chcesz, żebym cię zabrała na policję.

DeChooch otworzył oczy.

– Skąd! Chcę, żeby zrobił to Komandos. Nie wiem i tylko, jak się z nim skontaktować.

– Po tym wszystkim, co przeszłam, należy mi się chyba satysfakcja z twojego aresztowania.

– A co ja przeszedłem? Spójrz na mnie, mam tylko pół ucha!

Westchnęłam głośno i zadzwoniłam do Komandosa.

– Potrzebuję pomocy – oświadczyłam na wstępie. – Ale to trochę dziwne.

– Jak zwykle.

– Jestem tu z Eddiem DeChoochem, a on nie chce być zatrzymany przez dziewczynę.

Usłyszałam, jak Komandos śmieje się cicho.

– To nic zabawnego – zauważyłam.

– Wręcz przeciwnie.

– Pomożesz mi czy nie?

– Gdzie jesteś?

– U siebie.

Nie była to pomoc, jakiej wcześniej oczekiwałam, i wydawało mi się, że nie spełnia warunków naszej umowy. Z drugiej jednak strony, z Komandosem nigdy nie wiadomo. Jeśli o to chodzi, nie byłam w ogóle pewna, czy mówił poważnie o swojej cenie za usługę.

Dwadzieścia minut później stał w moich drzwiach. Był ubrany w czarny kombinezon i miał założony pas ze sprzętem. Bóg jeden wie, od jakiej roboty go odciągnęłam. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się szeroko.

– Blondynka?

– Chwilowy impuls. Wiesz, jak to jest.

– Inne niespodzianki?

– Nic, o czym chciałabym ci mówić w tej chwili. Wszedł do mieszkania i spojrzał na Eddiego, unosząc brwi.

– Ja tego nie zrobiłam – powiedziałam.

– Coś poważnego?

– Przeżyję – odparł DeChooch. – Tylko boli jak cholera.

– Sophia się pojawiła i odstrzeliła mu ucho – wyjaśniłam.

– A gdzie jest teraz?

– W areszcie.

Komandos chwycił DeChoocha pod pachy i podniósł go z fotela.

– Na dole czeka Czołg w terenówce. Zawieziemy DeChoocha na pogotowie, zatrzymają go na noc. Będzie mu lepiej niż w więzieniu. Potrafią go tam przypilnować.

DeChooch wiedział, dlaczego chce być zatrzymany przez Komandosa. Komandos umiał załatwiać rzeczy niemożliwe.

Zamknęłam za nimi drzwi i zabezpieczyłam je starannie. Włączyłam telewizję i zaczęłam skakać po kanałach. Nie natrafiłam na zapasy ani hokeja. Ani na ciekawy film. Pięćdziesiąt osiem programów, a nie ma co oglądać.

Przychodziło mi do głowy mnóstwo rzeczy, ale nie chciałam myśleć o żadnej z nich. Krążyłam po mieszkaniu, poirytowana i jednocześnie zadowolona, że Morelli się nie odezwał.

Nie pozostało mi już nic do roboty. Znalazłam wszystkich. Nie czekały na mnie żadne sprawy. W poniedziałek miałam zgłosić się do Vinniego po honorarium za DeChoocha, które mogłam przeznaczyć na opłaty za kolejny miesiąc. Moja honda stała w warsztacie. Nie dostałam jeszcze rachunku. Przy odrobinie szczęścia ubezpieczenie pokryłoby szkodę.

Wzięłam długi prysznic, a potem zastanawiałam się, kim jest ta blondynka w lustrze. To nie ja, pomyślałam. Pójdę pewnie w przyszłym tygodniu do centrum handlowego i przefarbuję włosy na dawny kolor. Jedna blondynka w rodzinie wystarczy.

Powietrze wpadające przez okno w sypialni pachniało latem, więc postanowiłam włożyć do łóżka majteczki i T-shirt. Żadnych koszul nocnych aż do listopada. Wciągnęłam przez głowę białą koszulkę i wsunęłam się pod kołdrę. Zgasiłam światło i leżałam długi czas w ciemności, odczuwając samotność.

W moim życiu byli dwaj mężczyźni i nie wiedziałam, co mam o nich myśleć. Dziwne, jak układają się sprawy. Morelli pojawiał się i znikał od czasu, gdy ukończyłam sześć lat. Jest jak kometa, która raz na dekadę wkracza w obszar mojej grawitacji, okrąża mnie wściekle, a potem wystrzela z powrotem w przestrzeń. Nasze potrzeby, jak się zdaje, nigdy ze sobą nie współgrały.

Komandos to w moim życiu ktoś nowy. Jest wielką niewiadomą, zaczynał jako opiekun i zmieniał się z wolna… w kogo? Trudno ocenić, czego dokładnie ode mnie chce. Albo czego ja chcę od niego. Satysfakcji seksualnej. Poza tym nie jestem pewna. Drgnęłam bezwiednie na myśl o seksualnym spotkaniu z Komandosem. Wiedziałam o nim tak mało, że byłoby to jak akt miłosny z opaską na oczach… czyste doznanie i fizyczna eksploracja. I zaufanie. Komandos miał w sobie coś, co nie pozwalało w nie wątpić.

Niebieskie cyferki na moim elektronicznym zegarze migotały w ciemności pokoju. Była pierwsza. Nie mogłam spać. W wyobraźni ujrzałam postać Sophii. Zamknęłam oczy i zmusiłam ją do odejścia. Minęło kilka następnych bezsennych minut. Niebieskie cyferki pokazały pierwszą trzydzieści.

I wtedy usłyszałam w ciszy mieszkania odległy klik mojego zamka. I cichy szmer zerwanego łańcucha, który ocierał się o drewno drzwi. Serce stanęło mi w piersi. Kiedy ruszyło na nowo, zaczęło z taką siłą uderzać o moje żebra, że rozmazał mi się wzrok. Ktoś był w moim mieszkaniu.

Lekkie kroki. Ten ktoś nie był specjalnie ostrożny. Nie zatrzymywał się co chwila, by nasłuchiwać albo rozglądać się w ciemnościach. Próbowałam zapanować nad oddechem, uspokoić serce. Podejrzewałam, że tożsamość intruza jest mi znana, ale niewiele to pomogło. Byłam przerażona.

Stanął w drzwiach sypialni i zapukał cicho we framugę.

– Nie śpisz?

– Teraz już nie śpię. O mało nie umarłam ze strachu.

To był Komandos.

– Chcę cię widzieć – powiedział. – Masz lampkę nocną?

– W łazience.

Przyniósł lampkę z łazienki i włączył do kontaktu w sypialni. Nie dawała zbyt dużo światła, ale dość, bym mogła widzieć go dokładnie.

– A więc – zaczęłam, wyłamując sobie w myślach palce. – Co słychać? Z DeChoochem wszystko w porządku?

Komandos rozpiął pas i rzucił go na podłogę.

– Z DeChoochem w porządku, ale my mamy rachunki do wyrównania.

Загрузка...