ROZDZIAŁ 5

Przesiadywanie w kawiarni i popijanie brazylijskiej kawy nie było przewidziane w moim porannym rozkładzie dnia, wybrałam więc McDonalda, który oferował kawę brazylijską o smaku waniliowym i, co istotne, naleśniki. Nie miały może rozmiarów placków, jakie smażyła babka, ale nie były źle, a ich zdobycie nie nastręczało szczególnych trudności.

Niebo zaciągnęło się chmurami, zapowiadając deszcz. Żadna niespodzianka. Deszcz to w Jersey rzecz obowiązkowa. Uporczywa szara mżawka, która sprawia, że mamy najgorsze w kraju fryzury i mentalność leniuchów wysiadujących godzinami przed telewizorem. W szkole uczyli nas, że jak w kwietniu burze – to w maju piękne róże. Ulewy powodują także gigantyczne karambole na trasie wyjazdowej z miasta i spuchnięte, zasmarkane zatoki nosowe. Skutkiem tego mamy często powód, by kupować nowe wozy, i jesteśmy, jak Ameryka długa i szeroka, znani z charakterystycznej, nosowej odmiany angielskiego.

– Jak twoja głowa? – spytałam Księżyca w drodze powrotnej.

– Pełna dobrej kawy. Moja głowa jest błoga, facetka.

– Nie, nie, chodziło mi o twoje szwy.

Księżyc pomacał się po opatrunku.

– W porządku.

Siedział przez chwilę z lekko rozchylonymi ustami i wzrokiem wbitym w najgłębsze zakamarki swego umysłu, aż wreszcie błysnęło mu jakieś światełko.

– Ach tak – przypomniał sobie. – Postrzeliła mnie jakaś okropna starsza pani.

To właśnie dobra strona zażywania przez całe życie trawki… nie ma problemów z pamięcią. Coś strasznego cię spotyka, a w dziesięć minut później nie możesz sobie za cholerę nic przypomnieć.

Jest też oczywiście i zła strona, bo kiedy spada na człowieka nieszczęście, na przykład gubi się gdzieś jego przyjaciel, to zachodzi prawdopodobieństwo, że istotne wydarzenia i informacje zaginą we mgle spowijającej umysł. I że twarz w oknie była owocem halucynacji, podczas gdy tak naprawdę strzał oddano z przejeżdżającego samochodu.

W przypadku Księżyca prawdopodobieństwo oznaczało niemal pewność.

Przejechałam obok domu Dougiego, by się upewnić, że nie strawił go ogień, kiedy spaliśmy u mnie.

– Wszystko wygląda okay – zauważyłam.

– Wygląda pusto – skomentował Księżyc.

Kiedy wróciliśmy do mnie, w kuchni siedzieli Ziggy i Benny. Obaj raczyli się kawą i tostami.

– Mamy nadzieję, że się nie gniewasz – powiedział Ziggy. – Byliśmy ciekawi, jak spisuje się twój nowy toster.

Benny pokazał swoją kromkę.

– Doskonały tost. Zobacz tylko, jak się równo przypiekł. Ani śladu spalenizny na krawędziach. I jaki chrupki.

– Powinnaś kupić trochę galaretki – zauważył Ziggy. – Galaretka truskawkowa byłaby do tego tosta w sam raz.

– Znów się włamaliście do mojego mieszkania! Nie znoszę, jak to robicie.

– Nie było cię w domu – wyjaśnił Ziggy. – Nie chcieliśmy, żeby wyglądało, jakby pod twoimi drzwiami kręcili się faceci w wiadomym celu.

– Tak, nie chcieliśmy psuć ci dobrej opinii – dorzucił Benny. – Nigdy nie uważaliśmy, że należysz do takich dziewczyn. Choć krążyły przez lata plotki o tobie i Joem Morellim. Powinnaś na niego uważać. Ma bardzo złą reputację.

– Hej, popatrz tylko! – zawołał zdziwiony Ziggy. – Ten mały pedzio. Gdzie się podział twój uniform, dzieciaku?

– No właśnie, i skąd ten opatrunek? Potknąłeś się na wysokich obcasach? – spytał Benny.

Ziggy i Benny trącili się łokciami i wybuchnęli śmiechem… jakby chodziło o jakiś im tylko znany dowcip.

Nagle wpadło mi coś do głowy.

– Słuchajcie, chłopaki, nie wiecie przypadkiem, skąd ta rana na jego głowie?

– Ja nie wiem – zastrzegł się Benny. – Wiesz coś o tym, Ziggy?

– Nic nie wiem – zapewnił Ziggy.

Oparłam się o blat szafki i skrzyżowałam ramiona.

– To co tu robicie?

– Pomyśleliśmy, że warto zajrzeć – odparł Ziggy. – Minęło już trochę czasu, jak ostatnio rozmawialiśmy, więc ciekawiło nas, czy urodziło się coś nowego.

– Upłynęła niecała doba – zauważyłam.

– No tak, właśnie mówię… trochę czasu.

– Nic się nie urodziło.

– Rany, to niedobrze – westchnął Benny. – Wszyscy cię chwalą. Wiązaliśmy z tobą duże nadzieje.

Ziggy dopił kawę, opłukał kubek w zlewie i postawił go na suszarce.

– Musimy już lecieć.

– Świnie – powiedział Księżyc.

Ziggy i Benny zatrzymali się przy drzwiach.

– Nieładnie tak mówić – zauważył Ziggy. – Machniemy na to ręką, bo jesteś przyjacielem panny Plum.

Popatrzył na kumpla, jakby szukał u niego wsparcia.

– Racja – przyznał Benny. – Machniemy na to ręką, ale powinieneś zwracać uwagę na maniery. To nieładnie tak mówić do starszych dżentelmenów.

– Nazwaliście mnie pedziem! – wrzasnął Księżyc.

Ziggy i Benny spojrzeli na siebie zdumieni.

– Tak? – zdziwił się Ziggy. – I co z tego?

– Następnym razem nie krępujcie się i zaczekajcie na korytarzu – uprzedziłam. Zamknęłam za nimi drzwi i zwróciłam się do Księżyca: – Chcę, żebyś się dobrze zastanowił. Przychodzi ci do głowy jakikolwiek powód, dla którego ktoś miałby do ciebie strzelać? Jesteś pewien, że widziałeś twarz kobiety w oknie?

– Nie wiem, człowieku. Mam kłopoty z myśleniem. Mój umysł jest jakby zajęty.

– Były jakieś dziwne telefony?

– Jeden, ale nie taki znów dziwny. Zadzwoniła kobieta, kiedy byłem u Dougiego. Powiedziała, że mam coś, co nie jest moje. Byłem trochę przymulony.

– Mówiła coś jeszcze?

– Nie. Spytałem, czy chce toster albo superkieckę, ale odłożyła słuchawkę.

– Tylko to zostało z całego towaru? A co się stało z papierosami?

– Pozbyłem się fajek. Znam jednego nałogowca…

Odnosiło się wrażenie, że Księżyc utknął w jakiejś pętli czasowej. Pamiętałam go z czasów szkolnych, wyglądał dokładnie tak samo. Długie kasztanowe włosy, rozdzielone pośrodku głowy i związane z tyłu w kucyk. Blada skóra, szczupła sylwetka, średni wzrost. Księżyc miał na sobie hawajską koszulę i dżinsy, dostarczone pewnie do domu Dougiego pod osłoną nocy. Prześlizgnął się przez szkołę w mgiełce miłej nieświadomości, wywołanej trawką, gadając jak najęty i chichocząc w stołówce, a potem odsypiając na lekcjach angielskiego. A teraz… znów prześlizgiwał się przez życie. Żadnej pracy, żadnej odpowiedzialności. Kiedy się nad tym zastanawiałam, nie wydawało się to takie złe.

Connie pracowała zwykle w sobotnie ranki. Zadzwoniłam do biura i czekałam, aż skończy rozmawiać z drugiego aparatu.

– To była moja ciotka Flo – wyjaśniła. – Pamiętasz, jak ci mówiłam, że w Richmond pojawiły się jakieś kłopoty, kiedy był tam DeChooch? Ona uważa, że ma to związek z kupnem farmy przez Louiego D.

– Louie D. to biznesmen, zgadza się?

– I to na dużą skalę. Albo przynajmniej był. Zmarł na atak serca, kiedy DeChooch odbierał towar.

– Może to jakaś kula spowodowała ten atak?

– Nie sądzę. Gdyby Louiego D. stuknęli, słyszelibyśmy o tym. Takie wiadomości szybko się rozchodzą. Zwłaszcza że jego siostra tu mieszka.

– Kto jest jego siostrą? Znam ją?

– To Estelle Colucci. Żona Benny'ego.

Jasny gwint.

– Świat jest mały.

Odłożyłam słuchawkę i w tym momencie zadzwoniła matka.

– Musimy wybrać ci suknię ślubną – oświadczyła.

– Nie chcę sukni ślubnej.

– Powinnaś chociaż obejrzeć.

– Dobrze, obejrzę.

Nie.

– Kiedy? – spytała matka.

– Nie wiem. Jestem w tej chwili zajęta. Pracuję.

– Dziś sobota – zauważyła matka. – Kto pracuje w sobotę? Potrzebujesz więcej relaksu. Zaraz przyjedziemy do ciebie z babką.

– Nie! – krzyknęłam.

Za późno. Wyłączyła się.

– Musimy się wynosić – powiedziałam Księżycowi. – Sytuacja alarmowa. Wychodzimy.

– Alarmowa? Co, znów będą do mnie strzelać?

Posprzątałam z szafki brudne naczynia i wsadziłam je do zmywarki. Potem chwyciłam kołdrę i poduszkę Księżyca i pobiegłam do sypialni. Matka mieszkała ze mną jakiś czas i byłam pewna, że wciąż ma klucz do mojego mieszkania. Niech ręka boska broni, żeby weszła i zastała pobojowisko. Łóżko było niepościelone, ale nie chciałam tracić czasu. Pozbierałam rozrzucone rzeczy i ręczniki i wszystko wrzuciłam do kosza na brudną bieliznę. Przemknęłam przez salon, z powrotem do kuchni, złapałam torbę i kurtkę, na koniec wrzasnęłam na Księżyca, żeby ruszył tyłek.

Spotkaliśmy matkę z babką na dole w holu.

Cholera!

– Nie musiałaś czekać na nas w holu – powiedziała matka. – Weszłybyśmy na górę.

– Nie czekam na was – wyjaśniłam. – Wychodzę. Przepraszam, ale mam robotę.

– Jaką? – chciała koniecznie wiedzieć babka. – Ścigasz jakiegoś obłąkanego zabójcę?

– Szukam Eddiego DeChoocha.

– Niewiele się pomyliłam – oświadczyła babka.

– Możesz znaleźć Eddiego kiedy indziej – zdecydowała matka. – Umówiłam ci wizytę w sklepie Tiny z sukniami ślubnymi.

– Tak, i lepiej żebyś się zdecydowała szybko – dodała babka. – Jest tylko jedna suknia, w ostatniej chwili ktoś odwołał ślub. Poza tym potrzebna nam była wymówka, żeby wyjść z domu. Nie mogłyśmy już znieść galopowania i rżenia.

– Nie chcę sukni ślubnej – oznajmiłam zdecydowanie. – Chcę skromnego wesela.

Albo żadnego.

– Owszem, ale nie zawadzi obejrzeć sukni – upierała się matka,

– Sklep Tiny to super rzecz – odezwał się Księżyc.

Matka zwróciła się w jego stronę.

– Czy to nie Walter Dunphy? Mój Boże, nie widziałam cię od wieków.

– Super! – przywitał się z matką. A potem wymienił z babką Mazurową skomplikowany uścisk dłoni, którego elementów nigdy nie udałoby mi się spamiętać.

– Lepiej się pośpieszmy – ponagliła babka. – Nie możemy się spóźnić.

– Nie chcę sukni ślubnej!

– Tylko obejrzymy – uspokajała mnie matka. – To zajmie pół godzinki, a potem będziesz mogła zająć się swoimi sprawami.

– Świetnie! Pół godziny. Ani minuty dłużej. I tylko oglądamy.

Sklep Tiny znajduje się w samym sercu Burg, w bliźniaku z czerwonej cegły. Tina zajmuje małe mieszkanie na piętrze, a interes prowadzi w dolnej części domu. Druga połówka bliźniaka to nieruchomość na wynajem, też stanowiąca własność Tiny. Tina jest powszechnie znana jako wyjątkowo wredna właścicielka domu i najemcy prawie zawsze wyprowadzają się wraz z wygaśnięciem umowy. Ale ponieważ nieruchomości na wynajem są w Burg równie rzadkie jak kości dinozaurów, Tina nigdy nie ma problemu ze znalezieniem pechowych ofiar.

– Pasuje idealnie – oświadczyła Tina, cofając się o krok i mierząc mnie fachowym okiem. – Jest doskonała. Olśniewająca.

Byłam spowita w atłasową suknię do samej ziemi. Górę dopasowano za pomocą szpilek, dekolt odsłaniał odrobinę piersi, a kloszowa spódnica miała metrowej długości tren.

– Jest cudowna – zawyrokowała matka.

– Jak będę następnym razem wychodziła za mąż, to sprawię sobie taką właśnie suknię – wyznała babka. – Albo pojadę do Vegas i wezmę ślub w jednej z tych kaplic Elvisa.

– Facetka, zrób to – doradził Księżyc.

Obróciłam się nieznacznie, by lepiej widzieć swoje odbicie w potrójnym lustrze.

– Nie sądzicie, że jest zbyt… biała?

– Ależ skąd – uspokoiła mnie Tina. – Jest kremowa. To inny kolor niż biel.

Naprawdę dobrze wyglądałam w tej sukni. Jak Scariett O'Hara przygotowująca się do wielkiego przyjęcia weselnego w Tarze. Poruszyłam się nieznacznie, jakbym chciała zatańczyć.

– Podskocz, zobaczymy, czy dasz radę odstawić włoski taniec – zaproponowała babka.

– Jest ładna, ale nie chcę sukni – powiedziałam.

– Mogę taką zamówić bez żadnych zobowiązań – oświadczyła Tina.

– Bez zobowiązań – ucieszyła się babka. – Nie możesz odmówić.

– Skoro bez zobowiązań… – dodała matka.

Potrzebowałam czekolady. Mnóstwa czekolady.

– Jezu – spojrzałam na zegarek. – Jak późno. Muszę lecieć.

– Super – ucieszył się Księżyc. – Zaczniemy teraz zwalczać przestępców?

Pomyślałem sobie, że przydałby mi się pas wielozadaniowy do mojego kostiumu. Mógłbym umieścić przy nim cały mój sprzęt.

– O jakim sprzęcie mówisz?

– Nie wiem jeszcze dokładnie, ale na przykład skarpety antygrawitacyjne, żebym mógł chodzić po ścianach budynków. I sprej, który uczyniłby mnie niewidzialnym.

– Jesteś pewien, że wszystko z tobą w porządku? Nie boli cię? Nie masz zawrotów głowy?

– Nie, czuję się świetnie. Może jestem trochę głodny.

Padał lekki deszczyk, kiedy wyszliśmy ze sklepu Tiny.

– Totalne przeżycie – zawyrokował Księżyc. – Czułem się jak pan młody.

Co do mnie, nie byłam pewna swych uczuć. Wcieliłam się na chwilę w pannę młodą i stwierdziłam, że prezentuję się całkiem nieźle. Nie chciało mi się wierzyć, że dałam się matce namówić na te przymiarkę. Co sobie myślałam? Stuknęłam się w czoło dłonią i jęknęłam.

– Super – skomentował Księżyc.

Mniejsza z tym. Przekręciłam kluczyk w stacyjce i wsunęłam kompakt do odtwarzacza. Nie chciałam myśleć o weselnym fiasku, a nie ma to jak dobry metal, by oczyścić umysł z wszelkiej głębszej myśli. Skierowałam wóz w stronę domu Księżyca i nim dotarliśmy do Roebling, oboje kiwaliśmy w najlepsze głowami.

Byliśmy tak zajęci muzyczną gestykulacją i niszczeniem naszych fryzur, że prawie przegapiłam białego cadillaca. Stał przed domem ojca Carollego, obok kościoła. Ojciec Carolli jest stary jak świat i mieszka w Burg, odkąd pamiętam. Nie było więc nic dziwnego w tym, że się przyjaźnili i że deChooch przyjechał do niego po poradę.

Pomodliłam się krótko, by DeChooch był teraz w tym domu. Mogłabym go przydybać. Kościół to co innego. Sanktuarium. Gdyby matka się dowiedziała, że naruszyłam jego spokój, miałabym przechlapane.

Podeszłam do drzwi Carollego i zapukałam. Żadnej odpowiedzi.

Księżyc przedarł się przez zarośla i zajrzał w okno.

– Nikogo nie widać, facetka.

Oboje skupiliśmy uwagę na kościele. Niech to szlag. DeChooch pewnie się spowiadał. Wybacz mi, ojcze, bo załatwiłem Lorettę Ricci.

– Dobra, spróbujmy w kościele – powiedziałam.

– Może powinienem wrócić do domu i włożyć super-kostium.

– Nie wiem, czy jest odpowiedni do kościoła.

– Nie dość elegancki?

Otworzyłam drzwi i zajrzałam do ciemnego wnętrza. W słoneczne dni kościół jarzył się światłem wpadającym przez witraże. W niepogodę wydawał się ponury i pozbawiony życia. W tej chwili ogrzewał go jedynie blask kilku świec wotywnych, które płonęły przy ołtarzu Maryi Dziewicy.

Kościół sprawiał wrażenie pustego. Z konfesjonałów nie dobiegało mamrotanie. Nikt nie modlił się w ławkach. Płonęły tylko świece i czuć było woń kadzidła.

Już miałam skierować się do wyjścia, gdy usłyszałam czyjś chichot. Dobiegał z okolic ołtarza.

– Halo! – zawołałam. – Jest tu kto?

– Tylko my, kurczaczki.

Jakby głos DeChoocha.

Ruszyliśmy ostrożnie główną nawą i zajrzeliśmy za ołtarz. DeChooch i ojciec Carolli siedzieli na podłodze, tyłem do ołtarza, racząc się butelką czerwonego wina. Druga butelka, opróżniona, leżała obok.

Księżyc obdarzył ich znakiem pokoju.

– Super.

Ojciec Carolli zrewanżował się tym samym gestem i powtórzył mantrę:

– Super.

– Czego chcecie? – spytał DeChooch. – Nie widzicie, że jestem w kościele?

– Pijesz!

– To w celach leczniczych. Mam depresję,

– Musisz udać się ze mną do sądu, żeby znów wyznaczyli kaucję – oświadczyłam.

DeChooch pociągnął zdrowo z butelki i otarł usta wierzchem dłoni.

– Jestem w kościele. Nie możesz mnie aresztować w kościele. Bóg się wkurzy. A ty spłoniesz w piekle.

– To prawda – dodał Carolli.

Księżyc uśmiechnął się.

– Ci goście są zalani w trupa,

Pogrzebałam w torebce i wyciągnęłam kajdanki.

– Rany, bransoletki – zauważył DeChooch. – Ale się boję.

Skułam mu lewą dłoń i chciałam chwycić prawą. DeChooch wyjął z kieszeni płaszcza dziewiątkę, nakazał Carollemu złapać za wolne kółko i wypalił w łańcuszek. Obaj i mężczyźni wrzasnęli, kiedy kula rozerwała łańcuch, a siła uderzenia wstrząsnęła ich chudymi ramionami.

– Hej, te kajdanki kosztowały sześćdziesiąt dolarów – powiedziałam.

DeChooch zmrużył oczy i wlepił wzrok w Księżyca.

– Znam cię?

– Jestem Księżyc, facet. Widziałeś mnie u Dougiego. – Księżyc uniósł dłoń i złączył dwa palce. – To ja i Dougie. Stanowimy jeden zespół.

– Wiedziałem, że to ty! – zawołał DeChooch. – Nienawidzę ciebie i tego twojego kumpla złodzieja. Mogłem się i domyślić, że Kruper nie odstawił tego numeru sam.

– Super – powiedział tylko Księżyc.

DeChooch zniżył broń i wycelował w Księżyca.

– Myślisz, że jesteś cwany, co? Myślisz, że możesz wykołować starego człowieka? Wyciągnąć więcej forsy… to ci chodzi po łepetynie?

Księżyc postukał się po głowie kłykciami.

– Nie ma tu złych zamiarów.

– Chcę tego, i to już – powiedział DeChooch.

– Z radością ubiję z tobą interes – oświadczył Księżyc. – A o co chodzi? O testery czy superkostium?

– Dupek – skomentował DeChooch. I oddał strzał, który był wymierzony w kolano Księżyca, ale chybił o jakieś piętnaście centymetrów. Kula wbiła się z wizgiem w posadzkę.

– Jezu! – zawołał Carolli, zakrywając sobie uszy. – Ogłuchnę od tego. Schowaj broń.

– Schowam, jak zmuszę go do gadania – oświadczył zdecydowanym tonem DeChooch. Znów opuścił spluwę, a Księżyc zaczął uciekać truchtem wzdłuż nawy.

W myślach zdobyłam się na czyn bohaterski, wytrącając broń z dłoni DeChoocha. W rzeczywistości stałam jak sparaliżowana. Niech tylko ktoś zamacha mi przed nosem spluwą, a moje ciało zamienia się w watę.

DeChooch oddał jeszcze jeden strzał, na szczęście chybiony. Pocisk wyrwał kawał gruzu z chrzcielnicy.

Carolli trzepnął DeChoocha po głowie.

– Skończ z tym!

DeChooch zatoczył się do przodu, broń wypaliła i wyrwała dziurę w obrazie przedstawiającym Ukrzyżowanie.

Otworzyliśmy z wrażenia usta. I przeżegnaliśmy się jak na zawołanie.

– Niech cię szlag – zaklął Carolli. – Postrzeliłeś Jezusa. To cię będzie kosztowało mnóstwo zdrowasiek.

– To był wypadek – tłumaczył się DeChooch. Spojrzał spod zmrużonych powiek na malowidło. – Gdzie go trafiłem?

– W kolano.

– Dzięki Bogu – odetchnął z ulgą DeChooch. – Przynajmniej nie oberwał śmiertelnie.

– Wracając do twojej wizyty w sądzie – przypomniałam – uczyniłbyś mi wielką łaskę, gdybyś zechciał udać się ze mną na policję i załatwić sprawę.

– Rany, ale jesteś upierdliwa – oświadczył DeChooch. – Ile razy mam ci powtarzać… zapomnij o tym. Cierpię na depresję. Nie zamierzam siedzieć w więzieniu. Byłaś kiedyś w więzieniu?

– Niezupełnie.

– No to uwierz mi na słowo, to nie jest miejsce dla człowieka w depresji. Mam poza tym coś do załatwienia.

Przeglądałam zawartość torebki. Powinien w niej gdzieś być rozpylacz pieprzu. I prawdopodobnie paralizator,

– Nie mówiąc już o tym, że szukają mnie pewni ludzie, którzy są znacznie groźniejsi od ciebie – dodał DeChooch. – Łatwo by mnie w więzieniu znaleźli.

– Jestem groźna!

– Panienko, jesteś amatorką – orzekł lekceważąco DeChooch.

Wyciągnęłam z torby lakier do włosów w spreju, ale nie mogłam znaleźć pojemnika z pieprzem. Brak właściwej organizacji. Powinnam pewnie schować rozpylacz i paralizator do wewnętrznej kieszonki, ale wówczas musiałabym znaleźć inne miejsce na gumę do żucia i pastylki miętowe.

– Idę – oświadczył zdecydowanie DeChooch. – Nie życzę sobie, żebyś lazła za mną, bo cię zastrzelę.

– Tylko jedno pytanie. Czego chciałeś od Księżyca?

– To sprawa między nami.

DeChooch wyszedł bocznymi drzwiami, a ja i Carolli patrzyliśmy w ślad za nim.

– Pozwoliłeś właśnie odejść mordercy – zwróciłam się do Carollego. – Siedziałeś tu i piłeś z mordercą.

– Skąd. DeChooch to żaden morderca. Znamy się od lat. Ma dobre serce.

– Próbował zastrzelić Księżyca.

– Poniosło go. Taki jest, od kiedy miał wylew.

– Miał wylew?

– Nieduży. Właściwie nic specjalnego. Ja miałem gorsze.

Jezu Chryste.

Dogoniłam Księżyca tuż przed jego domem. Podążał żwawo przed siebie, idąc i biegnąc na przemian, zerkał przy tym przez ramię. Przypominał księżycową wersję królika wiejącego przed ogarami. Nim zdążyłam zaparkować, wszedł do domu, zlokalizował niedopałek skręta i zaczął przypalać.

– Ludzie do ciebie strzelają – powiedziałam. – Nie powinieneś palić marihuany. Robisz się przez to głupi, a musisz być mądry.

– Fakt – zauważył, wypuszczając kłąb dymu.

Wyciągnęłam go z domu i zaprowadziłam do Dougiego. A więc pojawiło się coś nowego. DeChooch szukał czegoś i sądził, że Dougie to ma. A teraz w dodatku uważał, że ma to Księżyc.

– O czym mówił DeChooch? – spytałam Księżyca. – Czego szuka?

– Nie wiem, człowieku, ale to nie toster.

Staliśmy w salonie Dougiego. Dougie nie jest najschludniejszym człowiekiem na świecie, w pokoju jednak panował nieopisany bałagan. Poduszki na kanapie były porozwalane, a drzwi od szafy otwarte na oścież. Wsunęłam głowę do kuchni i zobaczyłam taki sam rozgardiasz. Pootwierane szafki, wysunięte szuflady. Drzwi do piwnicy i małej spiżami też były otwarte. Nie przypominałam sobie, by tak to wyglądało zeszłej nocy.

Postawiłam torbę na blacie szafki i przerzuciłam jej zawartość, znajdując wreszcie rozpylacz z pieprzem i paralizator.

– Ktoś tu był – powiedziałam.

– Tak, to się często zdarza – wyjaśnił Księżyc.

Spojrzałam na niego.

– Często?

– Trzeci raz w tym tygodniu. Tak sobie myślę, że ktoś szuka naszego towaru. No i ten stary gość. Co się z nim dzieje? Gadał z Dougiem po przyjacielsku, przyszedł do domu drugi raz i w ogóle. A teraz wrzeszczy na mnie. To wkurzające, facetka.

Stałam w kuchni z rozdziawionymi ustami i wybałuszonymi oczami przez kilka dobrych chwil.

– Zaraz, zaraz, chcesz powiedzieć, że DeChooch przyszedł jeszcze raz po tej dostawie fajek?

– Tak. Tyle że nie wiedziałem wtedy, że to DeChooch. Nie miałem pojęcia, jak się nazywa. Mówiliśmy na niego z Dougiem “stary gość". Byłem tu, jak podrzucił fajki. Dougie mnie zawołał, żebym pomógł przy rozładunku ciężarówki. A dwa dni później znów przyszedł. Ten drugi raz go nie widziałem. Wiem, że był, bo Dougie mi powiedział. – Księżyc zaciągnął się po raz ostatni. – Rany, ale zbieg okoliczności. Kto by pomyślał, że szukasz akurat tego starego gościa.

Coś mi przyszło nagle do głowy.

– Sprawdzę resztę domu. Ty tu zostań. Jak usłyszysz, że wrzeszczę, wezwij policję.

Odstawiałam bohaterkę czy co? Prawdę mówiąc, byłam pewna, że w domu nie ma nikogo. Padało od ponad godziny, może nawet dłużej, a na podłodze nie było mokrych śladów po butach. Już bardziej prawdopodobne, że dom przeszukano zeszłej nocy, po naszym wyjściu.

Zapaliłam światło na piwnicznych schodach i zaczęłam schodzić na dół. Dom był niewielki, piwnica też, nie musiałam się do niej zapuszczać, by stwierdzić, że została dokładnie przeszukana i że nikogo w niej nie ma. Potem sprawdziłam na piętrze, z tym samym skutkiem. Pudła w piwnicy i sypialni na górze porozrywano, a zawartość wysypano na podłogę.

Najwyraźniej Księżyc nie miał pojęcia, czego szukał DeChooch. Nie był na tyle sprytny, by coś kręcić.

– Brakuje czegoś? – spytałam. – Czy Dougie po tych rewizjach zauważył, że coś zniknęło?

– Wołowina.

– Słucham?

– Klnę się na Boga. W zamrażarce było mięso i ktoś je zabrał. Mały kawałek. Trochę ponad kilo. Reszta wołowiny, którą Dougie przypadkiem znalazł. No wiesz… spadła z jakiejś ciężarówki. Tylko tyle z niej zostało. Schowaliśmy ją na specjalną okazję, jakby przyszła nam ochota coś usmażyć.

Wróciłam do kuchni i zajrzałam do zamrażarki i lodówki. W pierwszej lody i pizza. W drugiej cola i niedojedzona pizza.

– Prawdziwa kaszana – wyznał Księżyc. – Bez Dougiego w domu jest kiepsko.

Nie chciałam tego przyznać, ale potrzebowałam pomocy w sprawie DeChoocha. Podejrzewałam, że to on ma klucz do zagadki Dougiego, a cały czas mi się wymykał.

Connie szykowała się do zamknięcia biura, kiedy zjawiliśmy się z Księżycem.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała. – Mam dla ciebie delikwentkę. Roseanne Kreiner. Bizneswoman kurewskiego interesu. Ma biuro na rogu Stark i Dwunastej. Oskarżona o skopanie jednego ze swych klientów. Nie chciał zapłacić za świadczone usługi. Nietrudno ją będzie chyba znaleźć. Wolała pracować zamiast iść do sądu.

Wzięłam od Connie dokumenty i wsadziłam do torby.

– Miałaś jakieś sygnały od Komandosa?

– Dostarczył dziś rano swojego człowieka.

Hura. Komandos wrócił. Mogłabym namówić go do pomocy. Zadzwoniłam na jego numer domowy, ale nie było odpowiedzi. Zostawiłam wiadomość i spróbowałam szczęścia z pagerem. W chwilę później odezwała się moja komórka, a w żołądku poczułam falę gorąca. Komandos.

– Cześć – powiedział.

– Potrzebuję pomocy. Chodzi o jednego zbiega.

– Jaki problem?

– Jest stary, a ja wyjdę na frajerkę, jeśli go zastrzelę.

Usłyszałam w słuchawce jego śmiech.

– Co nawywijał?

– Wszystko. To Eddie DeChooch.

– Chcesz, żebym z nim pogadał?

– Nie. Chcę, żebyś podsunął mi jakiś pomysł, jak go sprowadzić, nie zabijając jednocześnie. Obawiam się, że jak potraktuję faceta paralizatorem, to wyciągnie kopyta.

– Załatw go z Lula. Weźcie go w kleszcze i zaobrączkujcie.

– Już próbowałam.

– Zwiał tobie i Luli? Dziecinko, on ma chyba osiemdziesiątkę. Nie widzi. Nie słyszy. Potrzebuje półtorej godziny, żeby opróżnić pęcherz.

– Sytuacja była skomplikowana.

– Następnym razem spróbuj strzelić mu w stopę – poradził Komandos. – To zwykle skutkuje.

Po czym się rozłączył.

Wspaniale.

W drugiej kolejności zadzwoniłam do Morellego.

– Mam dla ciebie informacje – powiedział. – Wpadłem na Costanzę, kiedy wyszedłem po gazetę. Powiedział, że dostali raport z sekcji zwłok Loretty Ricci. Zmarła na atak serca.

– A potem została postrzelona?

– Owszem, cukiereczku.

Dziwne.

– Wiem, że masz wolne, ale tak się zastanawiałam, czy nie wyświadczyłbyś mi przysługi – powiedziałam.

– O rany.

– Miałam nadzieję, że popilnujesz Księżyca. Tkwi po uszy w sprawie DeChoocha i nie wiem, czy bezpiecznie zostawiać go samego w moim mieszkaniu.

– Szykujemy się z Bobem do oglądania meczu. Planujemy to od tygodnia.

– Księżyc może obejrzeć mecz z wami. Podrzucę go.

Jestem pojętną uczennicą. Zanim Morelli zdążył zaprotestować, przerwałam połączenie.

Roseanne Kreiner stała na rogu w strugach deszczu, przemoczona do suchej nitki i wkurzona. Gdybym była facetem, nie pozwoliłabym jej się zbliżyć do mojego wacka bliżej niż na dziesięć metrów. Miała na nogach buty na wysokim obcasie, a na sobie czarny plastikowy worek, jakim wykłada się kosz na śmieci. Trudno powiedzieć, czy było coś jeszcze pod workiem. Może nic. Spacerowała po chodniku, machając na przejeżdżające samochody, a kiedy się nie zatrzymywały, pokazywała kierowcom wyprostowany palec. Według dokumentów, miała pięćdziesiąt dwa lata.

Podjechałam do krawężnika i spuściłam szybę.

– Obsługujesz kobiety?

– Kotku, obsługuję świnie, krowy, kaczki i kobiety. Twoja forsa, mój czas. Dwadzieścia za palcówkę. Wchodzisz na nadgodziny, jak chcesz cały dzień.

Pokazałam jej dwudziestaka, a ona wsiadła do wozu. Zablokowałam drzwi od środka i ruszyłam w stronę posterunku.

– Wystarczy skręcić w pierwszą przecznicę – powiedziała.

– Mam papier na ciebie.

– O cholera. Jesteś gliną? Powiedz, że nie jesteś.

– Nie jestem gliną. Jestem agentką sądową. Nie stawiłaś się na rozprawie i trzeba wyznaczyć nową datę.

– Mogę zatrzymać dwudziestkę?

– Tak, możesz.

– Masz ochotę na numerek?

– Nie!

– Jezu, nie musisz tak krzyczeć. Nie chciałam tylko, żebyś czuła się pokrzywdzona. Daję ludziom to, za co płacą.

– Co z facetem, któremu dołożyłaś?

– Próbował mnie wyrolować. Myślisz, że stoję na tym rogu dla zdrowia? Muszę płacić czynsz za matkę. Zarwę jeden miesiąc i zwali mi się na głowę.

– Byłoby tak źle?

– Wolałabym pieprzyć się z nosorożcem.

Stanęłam na parkingu policyjnym i sięgnęłam po kajdanki, żeby ją zakuć. Zaczęła machać rękami.

– Nie skujesz mnie – powiedziała twardo. – Nie ma mowy.

I nagle jakoś tak się stało, że podczas tej gestykulacji i szarpaninie odblokowały się drzwi i Roseanne wyskoczyła z wozu, po czym ruszyła biegiem ulicą. Miała nade mną przewagę, ale była w szpilkach, a ja w adidasach. Dogoniłam ją przy drugiej przecznicy. Żadna z nas nie miała kondycji. Dyszała ze świstem, ja natomiast czułam się tak, jakbym wciągała w płuca ogień. Zatrzasnęłam kajdanki na jej rękach, a wtedy usiadła na ziemi.

– Żadnego siedzenia – uprzedziłam.

– Guzik mnie to obchodzi. Nigdzie nie idę.

Zostawiłam torbę w wozie, który wydawał się teraz bardzo daleko. Gdybym tam pobiegła po komórkę, nie zastałabym Roseanne po powrocie. Siedziała naburmuszona, ja stałam wkurzona.

Bywają dni, kiedy nie opłaca się wstawać z łóżka. Miałam wielką ochotę dać jej porządnego kopa w nerkę, ale pewnie zostałby siniak, a wtedy mogłaby skarżyć Vinniego o brutalne traktowanie. Vinnie bardzo tego nie lubił.

Padało coraz mocniej, obie byłyśmy przemoczone do suchej nitki. Włosy przykleiły mi się do twarzy, dżinsy przesiąkły wodą. Obie zdecydowałyśmy się na impas. Impas skończył się, gdy podjechał Eddie Gazarra w drodze na lunch. Eddie to gliniarz z Trenton, ożeniony z moją kuzynką, Shirley Jęczybułą.

Eddie spuścił szybę, pokiwał głową i cmoknął kilka razy.

– Trudna sytuacja z aresztantem – wyjaśniłam.

Eddie uśmiechnął się szeroko.

– Bez dwóch zdań.

– Nie pomógłbyś mi wsadzić jej do swojego wozu?

– Pada! Zmoknę.

Zmrużyłam oczy.

– To będzie cię kosztowało – powiedział.

– Nie będę pilnować twoich dzieciaków – uprzedziłam. Były fajne, ale ostatnim razem zasnęłam, a one skróciły mi włosy o pięć centymetrów.

Znowu cmoknął.

– Hej, Roseanne – zawołał. – Chcesz się przejechać?

Roseanne wstała i popatrzyła na niego. Widać było, że się zastanawia.

– Jeśli wsiądziesz do wozu, Stephanie da ci dziesięć dolców.

– Nie, nie dam! – krzyknęłam. – Dałam jej już dwadzieścia.

– A dostałaś za to numerek? – spytał Gazarra.

– Nie!

Znowu cmoknął.

– No dobra, i co będzie? – spytała Roseanne.

Odgarnęłam włosy z twarzy.

– Będzie kop w nery, jeśli nie posadzisz swojego tyłka w tym wozie.

W razie kłopotów… ucieknij się do czczej groźby.

Загрузка...