ROZDZIAŁ 7

Wjechałam do garażu i zaczęłam krążyć, rozglądając się za białym cadillakiem. Spenetrowałam każdy zakątek, ale nie miałam szczęścia. I dzięki Bogu, bo nie wiedziałabym, co robić, gdybym znalazła Choocha. Nie czułam się na siłach przydybać go w pojedynkę. A myśl o propozycji Komandosa przyprawiła mnie o natychmiastowy orgazm, po którym jednak nastąpił atak paniki.

Innymi słowy, co by się stało, gdybym spędziła z Komandosem noc? Co potem? Przypuśćmy, że byłby tak niesamowity, że dałabym sobie raz na zawsze spokój z innymi mężczyznami. Przypuśćmy, że okazałby się lepszy w łóżku od Joego. Co nie znaczy, by Joe był kiepski. Chodziło o to, że Joe jest śmiertelnikiem. W przypadku Komandosa nie miałam już takiej pewności.

A moja przyszłość? Czy zamierzałam wyjść za Komandosa? Nie. Komandos nie nadawał się do małżeństwa. Do diabła, Joe nie był pod tym względem wiele lepszy.

Istniała też druga strona całej sprawy. Przypuśćmy, że nie spełniłabym jego oczekiwań. Zacisnęłam odruchowo powieki. Rany! To byłoby okropne. Nie do zniesienia.

A przypuśćmy, że on nie spełniłby moich oczekiwań! Fantazja runęłaby w gruzy. Co wtedy? Pozostałaby mi samotna zabawa pod prysznicem.

Potrząsnęłam głową, żeby rozjaśnić myśli. Nie chciałam rozważać spędzenia nocy z Komandosem. Było to zbyt skomplikowane.

Nadeszła pora kolacji, kiedy wróciłam do rodziców. Valerie wstała już z łóżka i siedziała przy stole w ciemnych okularach. Angie i Księżyc jedli sandwicze z masłem orzechowym, oglądając telewizję. Mary Alice galopowała po domu, waląc kopytami w dywan i rżąc. Babka wystroiła się na wizytę w domu pogrzebowym. Ojciec pochylał głowę nad pieczenia. Matka zaś siedziała u szczytu stołu, osiągnąwszy stan najwyższego podniecenia. Twarz czerwona, włosy przyklejone do czoła, rozbiegane oczka, które rzucały niespokojne spojrzenia po pokoju, prowokując wszystkich do stwierdzenia, że przechodzi właśnie menopauzę.

Babka zignorowała moją matkę i przysunęła mi mus jabłkowy.

– Miałam nadzieję, że się pokażesz na kolacji. Mogłabyś mnie podwieźć.

– Pewnie – powiedziałam. – I tak się tam wybierałam.

Matka obrzuciła mnie bolesnym spojrzeniem.

– O co chodzi? – spytałam.

– O nic.

– O co chodzi?

– O twoje ubranie. Jedziesz na wystawienie zwłok Ricci tak ubrana, a ja przez tydzień będę odbierać telefony od ludzi. Co mam im powiedzieć? Pomyślą, że nie stać cię na porządne rzeczy.

Popatrzyłam na swoje dżinsy i buty. Mnie wydawały się porządne, ale nie zamierzałam spierać się z kobietą w okresie menopauzy.

– Mam coś, co możesz włożyć – oświadczyła Valerie. – Prawdę mówiąc, jadę z wami. Będzie fajnie! Czy Stiva wciąż podaje pierniczki?

W szpitalu zamienili chyba dzieci. Nie mogę mieć siostry, która uważa, że domy pogrzebowe to miejsce rozrywki.

Valerie zerwała się z krzesła i pociągnęła mnie na schody.

– Wiem, co ci będzie doskonale pasowało!

Nie ma nic gorszego niż noszenie czyichś ubrań. No, może plaga głodu albo epidemia tyfusu, ale poza tym pożyczanie ciuchów nigdy nie jest frajdą. Valerie jest ode mnie niższa o dwa centymetry i waży ponad dwa kilo mniej. Rozmiar butów mamy identyczny, a nasze upodobania odzieżowe dzielą lata świetlne. Paradowanie po domu pogrzebowym w ciuchach Valerie to jak Halloween w piekle.

Valerie wyjęła z szafy spódniczkę.

– Tram-ta-dam! – zaśpiewała. – Czyż nie jest wspaniała? Idealna. I mam do niej równie idealną górę. I idealne buty. Wszystko odpowiednio skoordynowane.

Valerie całe życie była skoordynowana. Buty i torebki zawsze do siebie pasowały. Bluzki i spódnice też. Poza tym Valerie może nosić szal, nie wyglądając przy tym jak idiotka.

Pięć minut później ubrała mnie od stóp do głów. Fioletowo-zielona spódniczka miała wzorek w różowe i żółte lilie. Materiał był przezroczysty, wszystko do pół łydki. Spódnica wyglądała pewnie doskonale na mojej siostrze w Los Angeles, ale ja czułam się jak zasłona prysznicowa z lat siedemdziesiątych. Górę stanowiła elastyczna bluzka z białej bawełny, z zapinanymi mankietami i z koronką pod szyją. Do tego różowe sandałki na siedmiocentymetrowym obcasie.

Nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, by włożyć różowe sandałki.

Popatrzyłam na siebie w wysokim lustrze, usiłując się nie skrzywić.

– Spójrz tylko – powiedziała babka, kiedy dotarliśmy do Stivy. – Ale tłok. Trzeba było przyjechać wcześniej. Wszystkie miejsca z przodu są już pewnie zajęte.

Stałyśmy w holu, z trudem przepychając się przez tłum żałobników, którzy przewalali się szeroką strugą przez sale domu pogrzebowego. Była dokładnie siódma i gdybyśmy zjawiły się odrobinę później, musiałybyśmy ustawić się w kolejce na zewnątrz, niczym fani na koncercie rockowym.

– Nie mogę oddychać – odezwała się Valerie. – Zgniotą mnie jak robaka. Moje dziewczynki zostaną, sierotami.

– Musisz deptać ludziom po stopach i kopać ich od tyłu w nogi – doradziła babka. – Wtedy będą się odsuwać.

Benny i Ziggy stali w drzwiach do sali numer jeden. Jeśli w środku był Eddie, to go mieli. Tom Beli, prowadzący śledztwo w sprawie Loretty Ricci, też tu był. Plus połowa mieszkańców Burg.

Poczułam dłoń zaciskającą się na moim pośladku. Odwróciłam się na pięcie i stanęłam oko w oko z Ronaldem DeChoochem, który uśmiechał się lubieżnie.

– Hej, kurczaczku – powiedział. – Podoba mi się ta zwiewna spódniczka. Założę się, że nie masz na sobie majtek.

– Posłuchaj, ty gnojku bez fiuta – warknęłam. – Jeszcze raz złapiesz mnie za tyłek, a każę komuś cię zastrzelić.

– Odważna – powiedział z uznaniem Ronald. – To mi się podoba.

Tymczasem Valerie gdzieś zniknęła, porwana przez napierający tłum, babka zaś posuwała się uparcie w stronę trumny. Sytuacja niebezpieczna, gdyż wieka zamkniętych trumien, jak powszechnie wiadomo, otwierają się tajemniczo w obecności mojej babki. Najlepiej trzymać się blisko niej i obserwować, czy nie wyciąga pilnika do paznokci, by pomajstrować przy zamku.

Constantine Stiva, ulubiony przedsiębiorca pogrzebowy w Burg, dostrzegł babkę i natychmiast ruszył, wyprzedzając ją w wyścigu do trumny.

– Edna! – zawołał, kiwając głową i uśmiechając się swym pełnym zrozumienia uśmiechem przedsiębiorcy pogrzebowego. – Miło cię znów widzieć.

Raz w tygodniu babka powodowała spore zamieszanie w jego salonie, ale Stiva nie zamierzał zrażać przyszłej klientki, która jako osoba doświadczona nie spuszczała oka z luksusowej, ręcznie rzeźbionej mahoniowej skrzyni wiecznego spoczynku.

– Chciałam tylko okazać szacunek – wyjaśniła babka. – Loretta była moją koleżanką.

Stiva wcisnął się między babkę a Lorettę.

– Oczywiście – powiedział. – To miłe z twojej strony.

– Widzę, że to uroczystość z zamkniętą trumną – zauważyła nie bez żalu babka.

– Prośba rodziny – wyjaśnił Stiva głosem gładkim jak lukier, z dobrodusznym wyrazem twarzy.

– Chyba słusznie, zważywszy, że została zastrzelona i wszystko jej wykroili podczas sekcji zwłok.

Stiva wzdrygnął się nerwowo.

– To wstyd, że musieli robić sekcję – ciągnęła babka. – Loretta została postrzelona w pierś i mogła sobie spokojnie leżeć w otwartej trumnie. Choć myślę, że jak robią sekcję, to wyciągają mózg i potem trudno ułożyć nieboszczykowi włosy.

Troje stojących obok ludzi wciągnęło głośno powietrze i oddaliło się czym prędzej w stronę wyjścia.

– Więc jak wyglądała? – indagowała babka Stivę. – Dałbyś radę ją wyszykować, gdyby nie te trudności z mózgiem?

Stiva ujął babkę za łokieć.

– A może wyjdziemy do holu? Nie ma tam tłoku, można też poczęstować się piernikami.

– Dobry pomysł – pochwaliła babka. – Czuję nawet ochotę na coś słodkiego. I tak nie ma tu co oglądać.

Podążyłam za nimi i przystanęłam po drodze, żeby pogadać z Ziggym i Bennym.

– Nie zjawi się tutaj – powiedziałam. – Nie jest aż tak stuknięty.

Ziggy i Benny wzruszyli zgodnie ramionami.

– Tak na wszelki wypadek – tłumaczył się Ziggy.

– Co to była dzisiaj za historia z Księżycem? – spytałam.

– Chciał zobaczyć klub – odparł Ziggy. – Wyszedł z twojego mieszkania zaczerpnąć świeżego powietrza, zaczęliśmy gadać i tak się potoczyło.

– Owszem, nie chcieliśmy porywać tego małego gościa – dorzucił tonem wyjaśnienia Benny. – I nie chcemy, żeby stara pani Morelli przeniknęła nas okiem. Nie wierzymy w te zwariowane zabobony, ale po co ryzykować.

– Słyszeliśmy, że przeniknęła okiem Carmine Scallariego i potem nie mógł… hm, funkcjonować jak trzeba – zauważył Ziggy.

– Powiadają, że próbował nawet tego nowego leku i nic – dodał Benny.

Benny i Ziggy wzdrygnęli się bezwiednie. Nie chcieli znaleźć się w takiej samej sytuacji jak Carmine Scallari.

Zerknęłam ponad ich ramieniem w stronę holu i dostrzegłam Morellego. Stał z boku, pod ścianą, obserwując tłum. Był w dżinsach, czarnych adidasach i czarnym T-shircie pod sportową kurtką. Sprawiał wrażenie szczupłego i niebezpiecznego jak drapieżnik. Podchodzili do niego mężczyźni, żeby zamienić słowo, potem szli dalej. Kobiety obserwowały go z oddalenia, zastanawiając się pewnie, czy jest naprawdę taki niebezpieczny, na jakiego wygląda, czy zasługuje na swą złą reputację.

Uchwycił moje spojrzenie i pokiwał na mnie palcem, wykonując uniwersalny gest przywołania. Otoczył mnie władczo ramieniem, kiedy się do niego zbliżyłam, i pocałował w szyję, tuż przy uchu.

– Gdzie Księżyc? – spytał.

– Ogląda telewizję z dzieciakami Valerie. Masz nadzieję złapać tu Eddiego?

– Nie. Mam nadzieję złapać ciebie. Myślę, że powinnaś zostawić Księżyca na noc u swoich rodziców i pojechać do mnie.

– Kusząca propozycja, ale jestem z babką i Valerie.

– Dopiero przyszedłem – wyjaśnił. – Udało się babce podnieść wieko trumny?

– Stiva jej przeszkodził.

Morelli przesunął palcem po koronkowym wykończeniu mojej bluzki.

– Podoba mi się.

– A spódnica?

– Spódnica wygląda jak zasłona prysznicowa. Ale podniecająca. Kiedy patrzę na nią, to się zastanawiam, czy masz pod spodem bieliznę.

O Boże.

– To samo powiedział mi przed chwilą Ronald DeChooch.

Morelli rozejrzał się wokół.

– Nie widziałem go. Nie miałem pojęcia, że on i Loretta Ricci obracali się w tych samych kręgach.

– Może Ronald jest tu z tego samego powodu, co Ziggy, Benny i Tom Beli.

Podeszła do nas pani Dugan. Cała w uśmiechach.

– Gratulacje – powiedziała. – Słyszałam o ślubie. Tak się cieszę. Macie szczęście z tą salą. Twoja babka musiała szepnąć słówko tu i tam.

Sala? Spojrzałam na Morellego i skrzywiłam się, a on w milczeniu pokręcił głową.

– Przepraszam – zwróciłam się do pani Dugan. – Muszę znaleźć babcię Mazurową.

Spuściłam głowę i ruszyłam przez dum w stronę babki.

– Pani Dugan powiedziała mi, że wynajęliśmy salę na przyjęcie weselne – wyszeptałam scenicznym szeptem. – Czy to prawda?

– Lucilla Stiller zarezerwowała ją na pięćdziesiątą rocznicę ślubu rodziców, ale jej matka zmarła zeszłej nocy. Jak tylko się dowiedzieliśmy, chapnęliśmy tę salę. Taka gratka nie trafia się co dzień!

– Nie chcę przyjęcia w takiej sali.

– Każdy chce mieć tam przyjęcie – oświadczyła babka. – To najlepsze miejsce w całym Burg.

– Nie chcę dużego wesela. Chcę je wyprawić na podwórzu za domem.

Albo w ogóle. Nie jestem nawet pewna, czy wychodzę za mąż!

– A jak będzie padać? Gdzie pomieścimy tych wszystkich ludzi?

– Nie chcę żadnych tłumów.

– Tylko ze strony Joego będzie setka – zauważyła babka.

Joe stał za mną.

– Mam atak paniki – poinformowałam go. – Nie mogę oddychać. Puchnie mi język. Zaraz zacznę się krztusić.

– Może to i lepiej – uspokoił mnie.

Spojrzałam na zegarek. Wystawienie zwłok trwało już półtorej godziny. Wyjdę, a zaraz przywędruje Eddie. Takie już moje szczęście.

– Potrzebuję powietrza – powiedziałam. – Wychodzę na kilka minut.

– Nie z wszystkimi jeszcze rozmawiałam – uprzedziła mnie babka. – Spotkamy się później.

Joe wyszedł ze mną i stanęliśmy na ganku, wciągając w płuca uliczne powietrze, szczęśliwi, że nie czujemy już woni goździków. Spaliny przejeżdżających samochodów sprawiały nam niewysłowioną radość. Paliły się latarnie, na ulicy panował spory ruch. Zza naszych pleców dobiegały wesołe odgłosy domu pogrzebowego. Nie była to co prawda muzyka rockowa, ale przynajmniej ożywione rozmowy i śmiech. Usiedliśmy na schodku i obserwowaliśmy w przyjacielskim milczeniu sznur samochodów. Siedzieliśmy tak sobie, zrelaksowani, gdy nagle minął nas biały cadillac.

– To był Eddie DeChooch? – spytałam Joego.

– Tak mi się wydaje – odparł.

Żadne z nas się nie poruszyło. Niewiele mogliśmy zdziałać. Nasze wozy stały dwie przecznice dalej.

– Powinniśmy coś zrobić, żeby go zatrzymać – powiedziałam.

– Co masz na myśli?

– No, jest już za późno, ale powinieneś strzelić mu w oponę.

– Trzeba będzie o tym pamiętać następnym razem.

Pięć minut później wciąż siedzieliśmy, a DeChooch znów przejechał.

– Jezu – zdziwił się Joe. – Co jest z tym facetem?

– Może szuka miejsca?

Morelli zerwał się na równe nogi.

– Idę po samochód. Wejdź do środka i powiedz Tomowi.

Morelli oddalił się, a ja poszłam po Bella. Na schodach minęłam się z Myronem Bimbaumem. Moment. Myron Bimbaum wychodził. Miał zwolnić miejsce na parkingu, a DeChooch tego właśnie szukał. Znając Myrona Bimbauma, mogłam się założyć, że zaparkował w pobliżu. Musiałam tylko przytrzymać jego miejsce, dopóki nie zjawi się DeChooch. DeChooch zaparkuje, a ja go złapię. Do licha, ale ze mnie spryciara.

Ruszyłam za Bimbaumem i tak jak się spodziewałam, zaparkował na rogu, trzy samochody od domu pogrzebowego, zgrabnie wciśnięty między toyotę, a terenowego forda. Odczekałam, aż odjedzie, a potem wskoczyłam na puste miejsce i zaczęłam odganiać kierowców. Eddie DeChooch ledwie widział poza zderzak swego wozu, nie musiałam więc się martwić, że mnie zauważy z takiej odległości. Zamierzałam pilnować miejsca, a potem schować się za forda, gdy tylko pojawi się biały cadillac.

Rozległ się stukot obcasów na chodniku i gdy się odwróciłam, ujrzałam nadchodzącą Valerie.

– Co się dzieje? – spytała. – Rezerwujesz miejsce dla kogoś? Mam ci pomóc?

Tuż obok zatrzymała się jakaś starsza pani w dziesięcioletnim oldsmobile'u i wrzuciła prawy kierunkowskaz.

– Przykro mi – powiedziałam, machając na nią, by odjechała. – To miejsce jest zajęte.

Starsza pani odpowiedziała gestem, którym nakazywała mi usunąć się z drogi.

Pokręciłam przecząco głową.

– To miejsce jest zajęte.

Valerie stała u mego boku, wymachując ramionami i wskazując parking. Wyglądała jak ci faceci, którzy kierują samoloty na pas startowy. Była ubrana prawie tak samo jak ja, z drobną różnicą w kolorystyce. Jej pantofle były lawendowe.

Starsza pani zatrąbiła na mnie i zaczęła podjeżdżać. Valerie odskoczyła, ale ja wsparłam dłonie na biodrach i stałam nieruchomo z groźnym wzrokiem.

Na miejscu pasażera siedziała druga starsza pani. Opuściła szybę i wystawiła głowę.

– To nasze miejsce – powiedziała z naciskiem.

– To akcja policyjna – odrzekłam. – Musicie zaparkować gdzie indziej.

– Jest pani funkcjonariuszem policji?

– Jestem agentką sądową.

– Zgadza się – potwierdziła Valerie. – To moja siostra. Jest agentką sądową.

– To coś innego niż policja – zauważyła kobieta.

– Policja już jedzie – zapewniłam.

– Myślę, że jest pani wielką kłamczuchą. Trzyma pani to miejsce dla swojego chłopaka. Nikt na służbie nie ubiera się tak jak pani.

Oldsmobile zdołał już zająć jedną trzecią przestrzeni między dwoma wozami, zagradzając tyłem pół ulicy. Uchwyciłam kątem oka błysk bieli i zanim zdążyłam zareagować, DeChooch walnął w oldsmobile'a. Ten skoczył do przodu i walnął w tył forda, omijając mnie o centymetr. Cadillac odbił się od lewego boku oldsmobile'a, a ja dostrzegłam, jak DeChooch próbuje odzyskać kontrolę nad wozem. Odwrócił się i spojrzał wprost na mnie, przez chwilę byliśmy jakby zawieszeni w czasie, a potem zwiał.

Cholera!

Obie panie zdołały jakoś otworzyć drzwi swego samochodu i wygramolić się na zewnątrz.

– Spójrz na mój wóz! To ruina! – krzyknęła ta, która prowadziła, po czym odwróciła się do mnie jak na sprężynie. – To pani wina. Pani to zrobiła. Nienawidzę pani.

I walnęła mnie w ramię torebką.

– Au, to boli – powiedziałam.

Była o kilka centymetrów niższa, ale miała nade mną przewagę paru kilogramów. Włosy obcięte krótko, trwała prosto od fryzjera. Wiek chyba po sześćdziesiątce. Usta wymalowane jasnoczerwoną szminką, brwi pociągnięte brązową kredką, a policzki pokryte plamami różu. Zdecydowanie nie pochodziła z Burg. Prawdopodobnie z Hamilton Township.

– Szkoda, że pani nie rozjechałam – oświadczyła.

Jeszcze raz przyłożyła mi torebką, ale tym razem chwyciłam za rzemyk i wyszarpnęłam ją z jej dłoni.

Usłyszałam za plecami, jak Valerie wydaje cichy okrzyk zdumienia.

– Moja torebka! – darła się kobieta. – Złodziejka! Na pomoc! Zabrała mi torebkę!

Wokół nas zaczął się zbierać tłum. Kierowcy i żałobnicy. Starsza pani złapała jednego z bliżej stojących mężczyzn.

– Ona kradnie mi torebkę. Spowodowała wypadek, a teraz kradnie mi torebkę. Wezwij policję.

Z tłumu wyskoczyła babka.

– Co się dzieje? Dopiero przyszłam. O co ta awantura?

– Ukradła mi torebkę – wyjaśniła kobieta.

– Nie ukradłam – odparłam.

– Tak.

– Nie!

– Owszem, ukradła – powtórzyła z uporem kobieta i pchnęła mnie w ramię.

– Łapy z daleka od mojej wnuczki – ostrzegła babka.

– Tak. I mojej siostry – dorzuciła Valerie.

– Pilnujcie własnego interesu! – wrzasnęła kobieta na babkę i Valerie, po czym pchnęła babkę, babka zrewanżowała jej się tym samym i już po chwili obie tłukły się w najlepsze, Valerie zaś stała z boku, drąc się wniebogłosy.

Chciałam je powstrzymać i w tym chaosie młócących niczym cepy rąk i wrzaskliwych gróźb dostałam od kogoś w nos. Przed oczami zamigotały mi gwiazdy i osunęłam się na kolana. Babka i starsza pani zaprzestały walki, po czym zaoferowały mi chusteczki i dobre rady, jak zatamować krew, która kapała mi z nosa.

– Niech ktoś wezwie pogotowie! – darła się Valerie. – Zadzwońcie pod 911. Sprowadźcie lekarza. Sprowadźcie przedsiębiorcę pogrzebowego.

Zjawił się Morelli i pomógł mi wstać.

– Myślę, że możemy skreślić boks z listy profesji alternatywnych.

– Ta pani zaczęła.

– Sądząc po wyglądzie twojego nosa, powiedziałbym, że również skończyła.

– Przypadkowy cios.

– DeChooch minął mnie, jadąc w przeciwnym kierunku. Grzał chyba setką – wyjaśnił Morelli. – Nie zdążyłem wykręcić.

– Czyli w moim życiu wszystko po staremu.

Kiedy przestałam krwawić z nosa, Morelli zapakował babkę, Valerie i mnie do hondy i ruszył za nami do moich rodziców. Gdy tylko dojechaliśmy, pomachał nam na pożegnanie i dał nogę. Nie chciał być w pobliżu, kiedy zobaczy nas matka. Zakrwawiłam spódnicę i bluzkę od Valerie. Spódnica była w jednym miejscu rozdarta. Miałam podrapane i rozkrwawione kolano. I zaczęła mi się robić śliwa pod okiem. Babka znajdowała się w podobnym stanie, tyle że nie miała podbitego oka i rozdartej spódnicy. Zrobiło jej się coś z włosami, które stały jak u Dona Kinga.

Ponieważ wieści rozchodzą się w Burg z prędkością światła, matka zdążyła do naszego powrotu odebrać sześć telefonów informujących o zajściu i znała każdy szczegół rozróby. Przeżegnała się, kiedy weszłyśmy do domu, i natychmiast pobiegła po lód na moje oko.

– To tylko tak groźnie wygląda – uspokajała matkę Valerie. – Policja wszystko wyjaśniła. A ci z pogotowia powiedzieli, że Stephanie nie ma chyba złamanego nosa. Zresztą i tak niewiele można poradzić na złamany nos, prawda? Najwyżej założyć opatrunek. – Wzięła od matki worek z lodem i przyłożyła go do własnej głowy. – Jest w tym domu jakiś alkohol?

Przyczłapał Księżyc, odrywając się na chwilę od telewizji.

– Co jest, facetka? – spytał.

– Mała sprzeczka o miejsce na parkingu.

Skinął głową ze zrozumieniem.

– Rzecz w tym, żeby czekać na swoją kolej, no nie? – zauważył i wrócił do oglądania telewizji.

– Nie zostawisz go tutaj, prawda? – dopytywała się z niepokojem matka. – Nie zamieszka ze mną pod jednym dachem, co?

– Myślisz, że to możliwe? – spytałam pełna nadziei.

– Nie!

– To go chyba nie zostawię.

Angie odwróciła się od telewizora.

– To prawda, że pobiła cię starsza kobieta?

– To był wypadek – wyjaśniłam.

– Kiedy człowiek zostaje uderzony w głowę, cios doprowadza do obrzmienia mózgu. Zabija to komórki, które nie mogą się zregenerować.

– Nie za późno na telewizję?

– Nie muszę iść do łóżka, bo nie mam jutro szkoły – odparła Angie. – Nie zostałyśmy jeszcze zarejestrowane w tutejszym systemie edukacyjnym. Zresztą zawsze chodzimy późno spać. Mój ojciec miewał często kolacje w interesach. Wolno nam było na niego czekać.

– Tyle że teraz odszedł – dodała tonem wyjaśnienia Mary Alice. – Zostawił nas, żeby sypiać z naszą opiekunką. Widziałam raz, jak się całowali, i tata miał w kieszeni widelec, i ten widelec sterczał przez spodnie.

– Z widelcami tak czasem bywa – zauważyła babka.

Pozbierałam rzeczy swoje i Księżyca i ruszyłam do domu. Gdybym była w lepszej formie, podjechałabym do Jaskini Węża, ale musiałam z tym poczekać do następnego dnia.

– Więc powiedz mi jeszcze raz, dlaczego wszyscy szukają Eddiego DeChoocha? – spytał Księżyc.

– Szukam go, bo nie stawił się w sądzie. A policja go szuka, bo może być zamieszany w morderstwo.

– I myśli, że mam coś, co jest jego.

– Tak.

Obserwowałam go ukradkiem, prowadząc samochód, i zastanawiałam się, czy coś popuściło w jego głowie, czy wypłynie na powierzchnię jakaś ważna informacja.

– No więc jak myślisz? – spytał w końcu. – Czy Samantha z Czarownic potrafi robić te wszystkie sztuczki, jak nie rusza nosem?

– Nie – odrzekłam. – Sądzę, że musi ruszać nosem.

Księżyc zastanawiał się przez chwilę głęboko.

– Ja też tak sądzę.

Był poniedziałkowy ranek, a ja czułam się tak, jakby przejechała mnie ciężarówka. Na kolanie zrobił się strup, bolał mnie nos. Zwlokłam się z łóżka i pokuśtykałam do łazienki. Jezu! Miałam podbite oczy. Jedno bardziej od drugiego. Wlazłam pod prysznic i stałam pod nim może ze dwie godziny. Kiedy wygramoliłam się z kabiny, z nosem było lepiej, ale oko wyglądało gorzej. Spóźniona myśl. Dwie godziny pod prysznicem to nie najlepszy pomysł, kiedy człowiek ma świeżo podbite oko.

Wysuszyłam włosy i związałam je w koński ogon. Włożyłam tradycyjny strój – dżinsy i elastyczny T-shirt i udałam się do kuchni w poszukiwaniu śniadania. Od kiedy zjawiła się Valerie, matka była zbyt rozkojarzona, by odsyłać mnie do domu z nieśmiertelną torbą jedzenia, nie znalazłam więc w lodówce ciasta ananasowego. Nalałam sobie szklankę soku pomarańczowego i wrzuciłam do tostera kromkę chleba. W mieszkaniu panowała cisza. Było spokojnie. Miło. Zbyt miło. Zbyt spokojnie. Wyszłam z kuchni i rozejrzałam się. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Wszystko z wyjątkiem zmiętoszonej kołdry i poduszki na kanapie.

Cholera! Nie było Księżyca. Do diabła, do diabła, do diabła.

Pobiegłam do drzwi. Były zamknięte. Łańcuch wisiał luźno. Otworzyłam je i wyjrzałam. Żywej duszy na korytarzu. Zerknęłam przez okno w salonie i spenetrowałam parking. Ani śladu Księżyca. Ani śladu podejrzanych typów czy samochodów. Zadzwoniłam pod domowy numer Księżyca. Nikt nie podniósł słuchawki. Nabazgrałam na kartce, że niedługo wrócę i żeby na mnie poczekał. Może czekać na korytarzu albo włamać się do mieszkania. I tak wszyscy się do mnie włamują. Przykleiłam kartkę do drzwi wejściowych i ruszyłam w drogę.

Pierwszym przystankiem na trasie był dom Księżyca. W środku dwaj współlokatorzy. Księżyc nieobecny. Drugi przystanek, dom Dougiego. Tu też nic. Przejechałam obok klubu, domu Ziggy'ego i Benny'ego. Wróciłam do siebie. Ani śladu Księżyca. Zadzwoniłam do Morellego.

– Zniknął – powiedziałam. – Nie było go już, kiedy wstałam.

– Sprawa poważna?

– Owszem, poważna.

– Będę trzymał rękę na pulsie.

– Nie było żadnych, hm…

– Ciał wyrzuconych przez morze? Zwłok w kontenerach? Obciętych członków w skrzynce pocztowej? Nie. Nic się nie działo. Nic z tych rzeczy.

Odłożyłam słuchawkę i zadzwoniłam do Komandosa.

– Pomocy – zaczęłam bez zbędnych wstępów.

– Słyszałem, że oberwałaś wczoraj wieczorem od jakiejś starszej damy – powiedział Komandos. – Trzeba udzielić ci kilku lekcji samoobrony, dziecinko. Wizerunek człowieka cierpi, jak się dostaje od staruszki.

– Mam większe zmartwienia. Niańczyłam Księżyca, a on zniknął.

– Może zwyczajnie sobie poszedł.

– Może nie.

– Jeździ samochodem?

– Jego wóz stoi na moim parkingu.

Komandos milczał przez chwilę.

– Rozpytam się i dam ci znać. Zadzwoniłam do matki.

– Widziałaś przypadkiem Księżyca? – spytałam.

– Co? – wrzasnęła. – Co powiedziałaś?

Słyszałam w tle, jak Angie i Mary Alice biegają po domu. Darły się na siebie i chyba waliły w garnki.

– Co się tam dzieje? – krzyknęłam w słuchawkę.

– Twoja siostra poszła na spotkanie w sprawie pracy, a dziewczynki urządziły sobie paradę.

– Przypomina to bardziej trzecią wojnę światową. Pojawił się rano Księżyc?

– Nie widziałam go od zeszłego wieczoru. Jest trochę dziwny, nie sądzisz? Na pewno nie zażywa narkotyków?

Zostawiłam na drzwiach kartkę dla Księżyca i pojechałam do biura. Lula siedziała z Connie na jej biurku, obie obserwowały drzwi prowadzące do prywatnej jaskini Vinniego.

Connie skinęła na mnie, żebym była cicho.

– Joyce tam jest – wyjaśniła szeptem. – Siedzą już tak dziesięć minut.

– Szkoda, że nie byłaś od samego początku, kiedy Vinnie wydawał odgłosy jak krowa. Joyce chyba go doiła – poinformowała Lula.

Zza drzwi dobiegły ciche jęki i postękiwania. Nagle wszystko ucichło, a Lula i Connie nachyliły się wyczekująco.

– To mój ulubiony moment – wyznała Lula. – Teraz zaczynają się klapsy, a Joyce szczeka jak pies.

Nachyliłam się razem z nimi, nasłuchując klapsów i nie mogąc się doczekać, kiedy Joyce zacznie szczekać jak pies. Czułam się nieco zakłopotana, ale jakaś siła trzymała mnie w miejscu.

Ktoś pociągnął mnie za koński ogon. Komandos. Podszedł od tyłu i chwycił za włosy.

– Cieszę się, że tak intensywnie szukasz Księżyca.

– Cicho sza. Chcę usłyszeć, jak Joyce szczeka. Przyciągnął mnie do siebie, a ja poczułam, jak przenika mnie powoli ciepło jego ciała.

– Nie wiem, czy warto na to czekać, dziecinko.

Rozległy się klapsy, potem pisk, wreszcie zapadła cisza.

– No, była niezła zabawa – oświadczyła Lula. – Ale za przyjemność trzeba zapłacić. Joyce wchodzi tam tylko wtedy, kiedy czegoś chce. A jest w tej chwili tylko jedna sprawa do wzięcia.

Spojrzałam na Connie.

– Eddie DeChooch? Vinnie chyba nie przekazałby Eddiego Joyce, co?

– Zwykle upada tak nisko, kiedy odchodzi zabawa w konie – zapewniła.

– Racja, koński seks to coś ekstra – dodała Lula.

Drzwi od gabinetu otworzyły się gwałtownie i ze środka wypadła Joyce.

– Potrzebuję dokumentów w sprawie DeChoocha – oświadczyła bez ogródek.

Ruszyłam na nią, ale Komandos wciąż trzymał mnie za włosy, więc nie zdołałam się do niej zbytnio zbliżyć.

– Vinnie! – wrzasnęłam. – Chodź tutaj.

Drzwi prowadzące do wewnętrznego pokoju za gabinetem zatrzasnęły się z hukiem i rozległ się zgrzyt zamka.

Lula i Connie popatrzyły ze złością na Joyce.

– Zebranie dokumentów trochę potrwa – uprzedziła Connie. – Może nawet kilka dni.

– Nie ma sprawy, jeszcze tu wrócę – zapewniła Joyce i spojrzała na mnie. – Ładne oko. Bardzo atrakcyjne.

Zamierzałam odstawić następny numer z Bobem na jej trawniku. Może nawet zdołałabym przekraść się do środka domu i zapaskudzić łóżko.

Komandos puścił moje włosy, ale wciąż trzymał mi dłoń na szyi. Starałam się zachować spokój, ale ten cielesny kontakt odczuwałam nawet między palcami u stóp.

– Żaden z moich informatorów nie widział nikogo odpowiadającego rysopisowi Księżyca – powiedział Komandos. – Myślę, że warto by przedyskutować sprawę z Dave'em Vincentem.

Lula i Connie popatrzyły na mnie.

– Co się stało z Księżycem?

– Zniknął – odparłam. – Jak Dougie.

Загрузка...