ROZDZIAŁ 12

Eddie DeChooch ukrył gdzieś babkę. Prawdopodobnie nie w Burg, bo do tej pory już bym coś wiedziała. Gdzieś w Trenton. Oba połączenia na moją komórkę były lokalne.

Joe obiecał, że nie sporządzi formalnego raportu, ale wiedziałam, że będzie działał po cichu. Popyta, gdzie trzeba, i poprosi kolegów, żeby intensywniej zaczęli rozglądać się za DeChoochem. Connie, Vinnie i Lula też uruchomili swoje kontakty. Nie obiecywałam sobie po tym zbyt wiele. Eddie DeChooch działał w pojedynkę. Mógł czasem odwiedzić ojca Carollego czy wziąć udział w jakiejś stypie, ale tutaj działał sam. Byłam przekonana, że nikt nie zna jego kryjówki. Może prócz Mary Maggie. Z jakiegoś powodu, dwa dni wcześniej, DeChooch przyjechał do niej.

Zabrałam Lulę z biura i podjechałyśmy pod luksusowy budynek Mary Maggie. Był późny ranek, na ulicach ruch niewielki. W górze zbierały się chmury. Po południu spodziewano się deszczu. Nikt w Jersey nie zawracał tym sobie głowy. Był czwartek. Niech leje. W Jersey interesuje nas tylko pogoda w weekendy.

Mój Low Ryder wtoczył się z głuchym pomrukiem do podziemnego garażu, od cementowego sklepienia i podłoża odbijały się wibracje silnika. Nie zauważyłyśmy nigdzie białego cadillaca, ale srebrne porsche MMM stało na swoim zwykłym miejscu. Postawiłam harleya dwa rzędy dalej.

Popatrzyłyśmy po sobie. Nie miałyśmy wielkiej ochoty wchodzić na górę.

– Dziwnie się czuję przed tą rozmową – powiedziałam. – Ta historia z zapasami w błocie nie była dla mnie chwilą wielkiej chwały.

– To jej wina. Ona zaczęła pierwsza.

– Poszłoby mi lepiej, gdyby mnie nie zaskoczyła – tłumaczyłam się.

– Tak – przyznała Lula. – Widać to było po tym, jak wzywałaś pomocy, drąc się wniebogłosy. Mam nadzieję, że nie zechce mnie skarżyć za jakieś kontuzje.

Stanęłyśmy pod drzwiami Mary Maggie, nie odzywając się nawet słowem. Wzięłam głęboki oddech i nacisnęłam dzwonek. Kiedy Mary Maggie nas ujrzała, od razu chciała zatrzasnąć drzwi. Druga zasada łowcy nagród – jeśli drzwi się otwierają, wsuń stopę za próg.

– I co dalej? – spytała, próbując pozbyć się mojego buta.

– Chcę pogadać.

– Już ze mną gadałaś.

– Muszę pogadać jeszcze raz. Eddie DeChooch porwał mi babkę.

Mary Maggie przestała walczyć z moją stopą i popatrzyła na mnie.

– Mówisz poważnie?

– Mam coś, na czym mu zależy. A teraz on ma coś, na czym zależy mnie.

– Nie wiem, co powiedzieć. Przykro mi.

– Miałam nadzieję, że pomożesz mi ją znaleźć.

Mary Maggie otworzyła szerzej drzwi i obie z Lula weszłyśmy do środka. Nie podejrzewałam, że znajdę babkę wepchniętą do szafy, ale mimo wszystko się rozejrzałam. Mieszkanie było ładne, choć niezbyt duże. Salon, jadalnia i kuchnia połączone ze sobą. Jedna sypialnia. Łazienka i ubikacja. Wszystko urządzone za smakiem na sposób klasyczny. Miękkie barwy. Szarości i beże. No i oczywiście wszędzie książki.

– Naprawdę nie wiem, gdzie on jest – powiedziała Mary Maggie. – Poprosił o pożyczenie samochodu. Wcześniej też tak robił. Kiedy właściciel klubu chce coś pożyczyć, trudno odmówić. Nie zapominajcie, że to starszy człowiek. Po waszej wizycie pojechałam do jego bratanka i powiedziałam, że chcę wóz z powrotem. Eddie go przywiózł, kiedy zaczaiłyście się na niego w garażu. Od tej pory się z nim nie widziałam.

Zła wiadomość to ta, że jej wierzyłam. A dobra, że Ronald DeChooch kontaktował się ze swoim stryjem.

– Przepraszam za ten but – zwróciła się Maggie do Luli. – Szukaliśmy go, ale się nie znalazł.

– Hm – mruknęła tylko Lula. Zeszłyśmy w milczeniu do garażu.

– Co o tym myślisz? – spytała Lula.

– Myślę, że trzeba odwiedzić Ronalda DeChoocha.

Odpaliłam maszynę. Lula wspięła się na siodełko, po czym pomknęłyśmy przez garaż niby anioły zemsty i ruszyłyśmy w stronę firmy Ronalda.

– Szczęściary z nas, że mamy dobrą robotę – oświadczyła Lula, kiedy podjechałyśmy pod biuro DeChoocha. – Pomyśl tylko, mogłyśmy wylądować w takim miejscu, wąchać cały dzień smołę i łazić w butach z czarnymi plackami na podeszwach.

Zeszłam z motoru i zdjęłam kask. W powietrzu unosiła się ciężka woń asfaltu, a za zamkniętą bramą stały sczerniałe walce i smolarki, od których biło gorąco. Nigdzie nie dostrzegłam ludzi, nie ulegało jednak wątpliwości, że sprzęt wrócił właśnie z roboty.

– Będziemy działać profesjonalnie, ale stanowczo – uprzedziłam Lulę.

– Chcesz powiedzieć, że nie damy sobie wcisnąć żadnego kitu przez tego połamańca Ronalda.

– Widzę, że znów oglądałaś wrestling – zauważyłam.

– Nagrałam to sobie na wideo, żeby oglądać chłopaków – przyznała Lula.

Zebrałyśmy się w sobie, po czym wkroczyłyśmy dziarskim krokiem do środka, i to bez pukania. Niestraszna nam banda palantów grających w karty. Zamierzałyśmy usłyszeć odpowiedzi na nasze pytania. I wzbudzić szacunek.

Pokonałyśmy szybkim krokiem niewielki hol i, znów bez pukania, weszłyśmy do pomieszczenia w głębi, otwierając na oścież drzwi – i stanęłyśmy twarzą w twarz z Ronaldem DeChoochem, który bawił się właśnie we wsadzanego z personelem biurowym. Prawdę powiedziawszy, trudno było mówić o spotkaniu twarzą w twarz, gdyż DeChooch stał odwrócony do nas plecami. A dokładniej wypinał na nas swój wielki owłosiony tyłek, ponieważ załatwiał biedną kobietę w psim stylu. Spodnie miał spuszczone do kostek, a kobieta pochylała się nad stołem karcianym, trzymając się go z całej siły.

Zapadło straszliwe milczenie, a potem Lula wybuchnęła śmiechem.

– Powinieneś pomyśleć o depilacji tyłka – doradziła. – Masz paskudną dupę.

– Chryste – jęknął DeChooch, podciągając spodnie. – Człowiek nie może się integrować nawet we własnym biurze.

Kobieta podskoczyła i opuściła spódnicę, próbując schować cycki do stanika, w końcu umknęła z majtkami w dłoni, śmiertelnie zakłopotana. Miałam nadzieję, że została odpowiednio wynagrodzona.

– O co chodzi? – spytał wściekle DeChooch. – Macie jakąś konkretną sprawę czy przyszłyście sobie popatrzeć?

– Twój stryj porwał moją babkę.

– Co?

– Uprowadził ją wczoraj wieczorem i chce wymienić za serce.

Zdumienie widoczne w jego oczach wyraźnie się pogłębiło.

– Wiecie o sercu?

Wymieniłam z Lula spojrzenie.

– Ja…hm, mam serce – wyjaśniłam.

– Jezu Chryste. Jak je zdobyłaś?

– A co to ma za znaczenie? – spytała Lula.

– Właśnie – powiedziałam. – Ważne, żeby załatwić wszystko jak należy. Po pierwsze, chcę widzieć babkę w domu. A potem Księżyca i Dougiego.

– Z babką mogę coś poradzić – przyznał Ronald. – Nie wiem, gdzie stryj się ukrywa, ale czasem z nim rozmawiam. Ma komórkę. Dwaj pozostali to inna sprawa. Nic o nich nie wiem. O ile się orientuję, nikt o nich nic nie wie.

– Eddie ma dzwonić do mnie dziś wieczorem o siódmej. Lepiej, żeby wszystko poszło jak należy. Dam mu serce, a on odda mi babkę. Jeśli stanie się jej coś złego albo nie dojdzie do wymiany, to będzie naprawdę niedobrze.

– Rozumiem.

Wyszłyśmy z Lula, zamknęłyśmy za sobą drzwi, wsiadłyśmy na motor i odjechałyśmy. Dwie przecznice dalej musiałam się zatrzymać, bo tak ryczałyśmy ze śmiechu, że omal nie pospadałyśmy z siodełka.

– Ale numer – oświadczyła Lula. – Jeśli chcesz, żeby mężczyzna cię słuchał, przyłap go ze spuszczonymi gaciami.

– Nigdy jeszcze nikogo nie widziałam przy tym – wyznałam. Czułam, jak pod maską śmiechu płonie mi twarz. – Nigdy nawet nie patrzyłam w lustro.

– Nie ma po co – wyjaśniła Lula. – To mężczyźni uwielbiają patrzeć w lustro. Gapią się na siebie i widzą Supermana albo Szalonego Konia. Kobiety gapią się na siebie i dochodzą do wniosku, że trzeba odnowić kartę wstępu do siłowni.

Próbowałam odzyskać panowanie nad sobą, kiedy na moją komórkę zadzwoniła matka.

– Nie rozumiem, co się dzieje – powiedziała. – Gdzie twoja babka? Dlaczego jeszcze nie wróciła do domu?

– Wróci dzisiaj wieczorem.

– To samo mówiłaś wczoraj. Co to za mężczyzna, z którym jest? To mi się nie podoba ani trochę. Co ludzie powiedzą?

– Nie martw się, babcia jest bardzo dyskretna. Ona po prostu musiała to zrobić. – Nie bardzo wiedziałam, co jeszcze powiedzieć, zaczęłam więc naśladować trzaski i szumy. – Oho, coś przerywa, muszę kończyć.

Lula cały czas patrzyła mi przez ramię.

– Słuchaj, z parkingu przy firmie wyjechał właśnie duży czarny samochód – powiedziała. – I z budynku wyszli trzej mężczyźni. Mogłabym przysiąc, że pokazują nas palcem.

Spojrzałam, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nie mogłam z tej odległości dostrzec szczegółów, ale jeden z mężczyzn rzeczywiście pokazywał na nas. Wszyscy wsiedli do wozu i ruszyli w naszą stronę.

– Może Ronald zapomniał nam coś powiedzieć – pocieszała się Lula.

Poczułam dziwny ucisk w piersi.

– Równie dobrze mógł do mnie zadzwonić.

– Wiesz, może nie powinnaś mu mówić, że masz to serce.

Cholera.

Wskoczyłyśmy na motor, ale wóz był tylko przecznicę dalej i zbliżał się coraz szybciej.

– Trzymaj się! – wrzasnęłam.

I wystrzeliłam do przodu. Przyśpieszałam aż do zakrętu i wzięłam go szerokim łukiem. Było to ryzykowne, nie jestem aż taką mistrzynią harleya.

– Hej! – wrzasnęła mi Lula w ucho. – Siedzą ci na tyłku.

Dostrzegłam kątem oka, że z boku pojawia się samochód. Jechaliśmy dwupasmówką, a od Broad dzieliły nas dwa skrzyżowania. Boczne ulice świeciły pustką, ale na Broad o tej porze dnia musiał panować spory ruch. Gdybym zdołała tam dotrzeć, może udałoby mi się ich zgubić. Czarny wóz mnie wyprzedził, oddalił się trochę, a potem stanął w poprzek ulicy, blokując przejazd. Drzwi lincolna otworzyły się, ze środka wyskoczyli czterej mężczyźni, a ja zahamowałam gwałtownie. Poczułam, jak Lula opiera mi rękę na barku, i dostrzegłam kątem oka kształt jej glocka.

Wszystko nagle znieruchomiało.

W końcu jeden z mężczyzn wysunął się do przodu.

– Ronnie powiedział, żebym dał ci jego wizytówkę, na wypadek, gdybyś chciała się z nim skontaktować. Jest tam numer jego komórki.

– Dzięki – wzięłam od niego wizytówkę. – To bardzo mądrze z jego strony, że o tym pomyślał.

– Tak. To bystry gość.

Potem wcisnęli się wszyscy do samochodu i odjechali.

Lula zabezpieczyła pistolet.

– Chyba sfajdałam się w gacie – oświadczyła.

Kiedy wróciłyśmy do biura, był tam już Komandos.

– Dziś o siódmej – poinformowałam go. – W Srebrnym Dolarze. Morelli wie, ale obiecał, że policja się nie włączy.

Komandos przyglądał mi się dłuższą chwilę.

– Mnie też tam potrzebujesz?

– Nie zawadziłoby.

Podniósł się z miejsca.

– Załóż nadajnik. Włącz go o szóstej trzydzieści.

– A ja? – spytała Lula. – Czy ktoś mnie zaprasza?

– Jedziesz jako obstawa – odparłam. – Ktoś musi trzymać pojemnik.

Srebrny Dolar znajduje się w Hamilton Township, blisko Burg, a jeszcze bliżej mojego mieszkania. Jest otwarty całą dobę, a odczytanie jego menu zabrałoby dwanaście godzin. Możesz tam dostać śniadanie o każdej porze dnia i ładny kawałek grillowanego sera o drugiej nad ranem. Lokal jest otoczony zewsząd brzydotą, dzięki której Jersey prezentuje się tak okazale. Sklepiki, oddziały banków, magazyny sklepów spożywczych, wypożyczalnie wideo, centra handlowe i pralnie. Do tego neony i światła uliczne jak okiem sięgnąć.

Dotarłam tam z Lula o szóstej trzydzieści z zamrożonym sercem, które obijało się o pojemnik, i nadajnikiem, który mnie drapał pod flanelową koszulą. Usiadłyśmy w boksie, zamówiłyśmy hamburgery z frytkami i zaczęłyśmy obserwować przez okno ruch uliczny.

Sprawdziłam nadajnik i otrzymałam od Komandosa telefoniczną wiadomość, że wszystko gra. Był gdzieś… tam. Obserwował lokal. Absolutnie niewidoczny. Joe też był na miejscu. Prawdopodobnie porozumiewali się ze sobą. Wiedziałam, że w przeszłości zdarzało im się pracować razem. Istniały zasady, które mężczyźni tacy jak Joe i Komandos wyznawali, by działać po swojemu. Zasady dla mnie niezrozumiałe. Zasady, które pozwalały dwóm osobnikom płci męskiej koegzystować dla powszechnego dobra.

Lokal wciąż był zapełniony ludźmi z drugiej zmiany. Pierwsza zmiana to byli emeryci, którzy przychodzili tu wczesną porą na specjalność dnia. Przed siódmą zaczynało się przerzedzać. To nie był Manhattan, gdzie ludzie zgodnie z modą jadają o późnej porze. Trenton ciężko pracuje i większość jego mieszkańców śpi już przed dziesiątą.

Moja komórka odezwała się o siódmej. Serce zabiło mi żywiej, gdy usłyszałam głos Eddiego DeChoocha.

– Masz serce? – spytał.

– Tak. Jest obok, w lodówce. Jak babka? Chcę z nią pogadać.

Rozległo się jakieś szuranie i mamrotanie, po czym w słuchawce odezwała się babcia.

– Siemanko – rzuciła.

– Nic ci nie jest?

– Czuję się super.

Coś za bardzo była wesoła.

– Piłaś?

– Razem z Eddiem wychyliliśmy dwa koktajle przed obiadem, ale nie martw się… jestem trzeźwa jak świnia.

Lula siedziała naprzeciwko, cały czas się uśmiechając i kiwając głową. Wiedziałam, że Komandos robi to samo.

Słuchawkę przejął Eddie.

– Gotowa na instrukcje?

– Tak.

– Wiesz, jak dojechać do Nottinhgam Way?

– Tak.

– Dobra. Stamtąd dojedziesz do Mułberry Street i skręcisz w Cherry.

– Chwileczkę. Ronald, twój bratanek, mieszka przy Cherry.

– Zgadza się. Zawieziesz mu serce. A on dopilnuje, żeby wróciło do Richmond.

Cholera. Miałam odzyskać babkę, ale nie Eddiego DeChoocha. Miałam nadzieję, że Joe i Komandos zgarną go w miejscu wymiany.

– A co z babką? – spytałam.

– Jak tylko dostanę wiadomość od Ronalda, uwolnię babkę.

Wsunęłam komórkę do kieszeni kurtki i przekazałam szczegóły Luli i Komandosowi.

– Jak na starego dziada, jest całkiem cwany – przyznała Lula. – Niezły plan.

Zdążyłam już zapłacić za jedzenie, więc rzuciłam tylko napiwek na stół, po czym wyszłyśmy z lokalu. Czamo-zielona otoczka wokół moich oczu zaczęła powoli żółknąć, ale i tak skryłam je pod ciemnymi okularami. Lula nie była już ubrana w skórę. Miała na sobie wysokie buty, dżinsy i T-shirt z mnóstwem wymalowanych krów i reklamą lodów. Innymi słowy, byłyśmy parą normalnych kobiet, które wybrały się wieczorem na hamburgera. Nawet lodówka wydawała się niegroźna. Nie było powodu podejrzewać, że skrywa serce, które stanowi okup za moją babkę.

A ci wszyscy ludzie, pochłaniający frytki i sałatkę, a na deser pudding ryżowy? Jakie mieli tajemnice? Kto mógłby przysiąc, że nie są szpiegami, bandytami czy złodziejami kosztowności? Rozejrzałam się wokół. Na dobrą sprawę nie wiadomo było nawet, czy są ludźmi.

Nie śpieszyłam się, jadąc w stronę Cherry Street. Martwiłam się o babkę i denerwowałam się myślą o przekazaniu Ronaldowi świńskiego serca. Prowadziłam więc bardzo ostrożnie. Ewentualna kraksa bardzo by skomplikowała moje wysiłki ratunkowe. Poza tym noc była ładna, w sama raz na jazdę harleyem. Nie padał deszcz, w powietrzu nie fruwały robale, z tyłu siedziała Lula, ściskając mocno lodówkę.

W domu Ronalda paliło się na ganku światło. Przypuszczałam, że facet czeka na mnie. I żywiłam nadzieję, że ma dość miejsca w zamrażarce na jeszcze jeden organ. Zostawiłam Lulę na motorze z glockiem w dłoni, a sama podeszłam z pojemnikiem pod drzwi i nacisnęłam dzwonek.

Ronald otworzył, popatrzył na mnie, potem na Lulę.

– Sypiacie też razem? – spytał.

– Nie – odparłam. – Sypiam z Morellim.

Ronaldowi trochę zrzedła mina, bo Morelli pracuje w kryminalnej, a Ronald nie jest święty.

– Zanim ci to oddam, masz zadzwonić do Eddiego i kazać mu uwolnić babkę – uprzedziłam.

– Pewnie. Wejdź.

– Zostanę tutaj. I chcę usłyszeć od babki, że wszystko jest w porządku.

Ronald wzruszył ramionami.

– Jak sobie życzysz. Pokaż serce.

Odsunęłam wieko i Ronald zajrzał do środka.

– Jezu, jest zamrożone – zauważył.

Ja też zerknęłam do pojemnika i ujrzałam kawał brązowego lodu, zawinięty w plastik.

– Tak, zaczęło wyglądać trochę nieświeżo. Nie można przetrzymywać serca bez końca, rozumiesz. Więc je zamroziłam.

– Widziałaś je, jak jeszcze nie było zamrożone, tak? I wyglądało dobrze?

– Wiesz, nie jestem ekspertem w tej dziedzinie.

Ronald zniknął i po chwili wrócił z komórką.

– Masz – wręczył mi telefon. – To twoja babka.

– Jestem w Quaker Bridge – powiedziała. – Widziałam w domu towarowym żakiet, który mi się podobał, ale muszę zaczekać na emeryturę.

Do rozmowy włączył się Eddie.

– Zostawię ją tutaj, w pizzerii. Możesz ją w każdej chwili odebrać.

Powtórzyłam jego słowa, by Komandos dobrze zrozumiał:

– Okay, zostawisz babkę w pizzerii w centrum handlowym Quaker Bridge.

– Zgadza się – potwierdził Eddie i spytał: – Co jest, masz nadajnik?

– Kto, ja? – zdumiałam się szczerze, po czym zwróciłam Ronaldowi telefon i oddałam mu pojemnik. – Na twoim miejscu schowałabym serce do zamrażarki, a na czas podróży do Richmond umieściła w lodzie.

Skinął głową.

– Zrobię tak. Nie chciałbym oddać Louiemu D. serca pełnego robactwa.

– A tak z ciekawości, to był twój pomysł, żebym przywiozła tu serce? – spytałam.

– Sama powiedziałaś, żebym wszystkiego dopilnował. Kiedy stanęłam przy motorze, wyjęłam komórkę i zadzwoniłam do Komandosa.

– Jestem w drodze – poinformował. – Jakieś dziesięć minut od Quaker Bridge. Zadzwonię, jak tylko będę ją miał.

Skinęłam głową i rozłączyłam się, nie mogąc wydobyć słowa. Bywają chwile, kiedy życie wydaje się naprawdę kurewsko przytłaczające.

Lula zajmuje maleńkie mieszkanko w części murzyńskiego getta, która – jak na getto – jest bardzo miła. Ruszyłam wzdłuż Brunswick Avenue, pokluczyłam trochę, przejechałam przez tory kolejowe i odszukałam rodzinne tereny Luli. Ulice były wąskie, domy bardzo małe. Zbudowano je pewnie dla imigrantów, którzy mieli pracować w fabrykach porcelany i hutach. Lula mieszkała między dwiema przecznicami, na pierwszym piętrze jednego z tych właśnie domów.

Moja komórka zadzwoniła w chwili, gdy zgasiłam silnik.

– Jest ze mną twoja babka, dziecinko – powiedział Komandos. – Zabieram ją do domu. Chcesz jakąś pizzę?

– Pepperoni, dużo sera.

– Dużo sera cię zabije – oświadczył Komandos i rozłączył się.

Lula zeszła z siodełka i popatrzyła na mnie.

– Dasz sobie radę? – spytała.

– Tak. Nic mi nie jest.

Nachyliła się i objęła mnie.

– Jesteś dobrym człowiekiem.

Uśmiechnęłam się, potem zamrugałam i wytarłam nos w rękaw. Lula też była dobrym człowiekiem.

– Oho – zauważyła. – Ty płaczesz?

– Nie. Chyba połknęłam po drodze robala.

Po dziesięciu minutach dotarłam do domu rodziców. Zaparkowałam pod sąsiednim i zgasiłam światła. Wykluczone, żebym weszła tam przed babką. Matka pewnie odchodzi już od zmysłów. Lepiej będzie wyjaśnić, że babka została porwana, kiedy pojawi się nareszcie we własnej osobie. Usiadłam na krawężniku i zadzwoniłam do Morellego.

– Babce nic już nie grozi – powiedziałam mu. – Jest z Komandosem. Odebrał ją z Quaker Bridge i wiezie do domu.

– Wiem. Pilnowałem cię u Ronalda. Zostałem tam, aż Komandos dał mi znać, że ma twoją babkę. Jadę teraz do domu.

Morelli poprosił mnie, żebym spędziła u niego noc, ale odmówiłam. Miałam coś do roboty. Odzyskałam babkę, lecz los Księżyca i Dougiego wciąż był niewiadomy.

Po chwili u wylotu ulicy błysnęły światła jakiegoś samochodu i przed domem rodziców zatrzymał się lśniący czarny mercedes. Komandos pomógł babce wysiąść i uśmiechnął się do mnie.

– Babka zjadła ci pizzę. Jak człowiek jest zakładnikiem, to chyba nabiera apetytu.

– Wejdziesz ze mną? – spytałam.

– Najpierw musiałabyś mnie zabić.

– Chcę z tobą pogadać. To nie potrwa długo. Poczekasz?

Nasze spojrzenia spotkały się i zapadła chwila pełnej napięcia ciszy. Oblizałam w myślach usta i zaczęłam się wachlować. Tak. Poczeka.

Ruszyłam w stronę domu, ale zatrzymał mnie. Jego dłonie wśliznęły się pod moją koszulę. Oddech utknął mi w krtani.

– Nadajnik – wyjaśnił, odrywając taśmę. Poczułam, jak jego gorące palce dotykają mojej skóry i muskają wzgórek piersi powyżej koronki stanika.

Babka stała już w drzwiach, kiedy ją dogoniłam.

– O rany, nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie pójdę do salonu piękności i opowiem wszystkim, co mi się przytrafiło.

Ojciec podniósł wzrok znad gazety, a matka drgnęła odruchowo.

– Kogo wystawili u Stivy? – spytała babka ojca. – Nie miałam w ręku gazety przez kilka dni. Straciłam coś?

Matka zmrużyła oczy.

– Gdzie byłaś?

– Niech mnie szlag, jeśli wiem – odparła babka. – Miałam na głowie torbę, kiedy wchodziłam i wychodziłam.

– Została uprowadzona – wyjaśniłam matce.

– Co to znaczy… uprowadzona?

– Miałam akurat coś, czego potrzebował Eddie DeChooch, porwał więc babkę i przetrzymywał ją dla okupu.

– Dzięki Bogu! – zawołała z ulgą matka. – Myślałam, że zwiała z jakimś facetem.

Ojciec znów zajął się gazetą. Jeszcze jeden dzień z życia rodziny Plumów.

– Wyciągnęłaś coś od Choocha? – spytałam babkę. – Wiesz coś na temat miejsca pobytu Księżyca i Dougiego?

– Eddie nic o nich nie wie. Sam chciałby ich znaleźć. Mówi, że to Dougie wszystko zaczął. Że to on ukradł serce. Nie mogłam się co prawda zorientować, o co chodzi z tym sercem.

– I nie wiesz, gdzie cię trzymał?

– Założył mi torbę na głowę, kiedy mnie tam przywiózł i kiedy mnie stamtąd zabrał. Z początku nie uświadamiałam sobie, że mnie uprowadził. Myślałam, że chodzi mu o jakiś zboczony seks. Ale wiem, iż jeździliśmy po okolicy samochodem i że potem weszliśmy do garażu. Słyszałam, jak drzwi się zamykają i otwierają. A później poszliśmy do domu, do niższej części. Jakby z garażu prowadziło przejście bezpośrednio do piwnicy, tyle że urządzonej. Pokój z telewizorem, dwie sypialnie i mała kuchnia. I jeszcze pomieszczenie z piecem, pralką i suszarką. Nie mogłam wyjrzeć na zewnątrz, bo były tam tylko takie małe piwniczne okienka, przysłonięte z zewnątrz. – Babka ziewnęła. – No, idę do łóżka. Jestem wykończona, a jutro czeka mnie wielki dzień. Będę miała co opowiadać.

– Tylko nie mów nic o sercu – poprosiłam babkę. – Serce to tajemnica.

– Żaden kłopot, bo i tak nic nie wiem.

– Wniesiesz okarżenie?

Babka spojrzała na mnie zdumiona.

– Przeciwko Eddiemu? Skąd. Co by sobie ludzie pomyśleli!

Komandos czekał na mnie, opierając się o wóz. Był ubrany na czarno. Czarne spodnie, drogie na pierwszy rzut oka buty, czarny T-shirt, czarna kurtka z kaszmiru, którą włożył nie dla ochrony przed zimnem, tylko żeby zakryć broń. Nie robiło mi to specjalnej różnicy. I tak była elegancka.

– Ronald zawiezie pewnie jutro serce do Richmond – powiedziałam. – I odkryją, że to nie serce Louiego D, obawiam się.

– I?

– I powiadomią nas o tym, robiąc coś strasznego Księżycowi i Dougiemu.

– I?

– I myślę, że obaj są w Richmond. Przypuszczam, że żona i siostra Louiego D. działają po cichu razem. I podejrzewam, że to one przetrzymują Księżyca i Dougiego.

– I chciałabyś ich uratować?

– Tak.

Komandos uśmiechnął się.

– Może być niezła zabawa.

Komandos ma dziwne poczucie humoru.

– Dostałam adres Louiego D. od Connie. Jego żona siedzi pewnie zamknięta w domu od śmierci męża. Siostra Louiego D., Estelle Colluci, też tam jest. Wyjechała do Richmond w dniu, kiedy zniknął Księżyc. Myślę, że te kobiety zdołały jakoś uprowadzić Księżyca i wywieźć go do Richmond. I założę się, że Dougie również tam jest. Może Estelle i Sophia miały już serdecznie dosyć poronionych wysiłków Ziggy'ego i Benny'ego i wzięły sprawy w swoje ręce.

Niestety, od tego momentu moja teoria zaczynała rozpływać się w mgle domysłów. Między innymi dlatego, że Estelle Colluci nie pasuje do opisu kobiety o obłąkanych oczach. Co więcej, nie pasuje nawet do opisu kobiety w limuzynie.

– Chcesz zajrzeć najpierw do domu? – spytał Komandos. – Czy od razu jechać?

Spojrzałam na motor. Musiałam gdzieś go przechować. Wolałam nie mówić matce, że jadę z Komandosem do Richmond. I nie czułabym się spokojna, zostawiając maszynę na moim parkingu. Emeryci mieszkający po sąsiedzku zwykle najeżdżają wszystko, co jest mniejsze od cadillaca. I za żadne skarby nie chciałam zostawiać harleya u Morellego. Morelli upierałby się, że też pojedzie do Richmond. Był równie kompetentny przy tego typu operacjach jak Komandos. Prawdę mówiąc, mógł się nawet bardziej nadawać, ponieważ nie był tak stuknięty. Problem w tym, że nie była to operacja policyjna, tylko coś w sam raz dla łowców nagród.

– Muszę coś zrobić z motorem – wyjaśniłam Komandosowi. – Nie chcę go tu zostawiać.

– Nie martw się o to. Powiem Czołgowi, żeby się nim zajął do naszego powrotu.

– Będzie potrzebował kluczyków.

Komandos popatrzył na mnie jak na ciemniaczkę.

– Słusznie – przyznałam. – Co też mi przyszło do głowy? Czołg nie potrzebował kluczyków. Czołg należał do wesołej kompanii Komandosa, a chłopcy z wesołej kompanii mieli palce sprawniejsze niż Ziggy.

Wyjechaliśmy z Burg i skierowaliśmy się na południe, zjeżdżając na autostradę w Bordentown. Kilka minut później zaczęło padać, z początku była to tylko drobniutka mżawka, która jednak nasilała się z każdym kilometrem. Mercedes mknął z cichym szumem wstęgą szosy. Otoczyła nas zewsząd noc, ciemność rozpraszały tylko światełka na desce rozdzielczej wozu.

Przytulność w połączeniu z technologią kabiny odrzutowca. Komandos włączył kompakt i wnętrze wozu wypełniły dźwięki muzyki klasycznej. Symfonia. Nic rewelacyjnego, ale przyjemna. Obliczałam, że podróż potrwa z pięć godzin. Komandos nie nadawał się do pogawędki o niczym. Szczegóły swego życia i myśli zachowywał dla siebie. Więc rozłożyłam sobie siedzenie i zamknęłam oczy.

– Jeśli się zmęczysz i zechcesz, żebym poprowadziła, to daj mi znać – powiedziałam.

Ułożyłam się wygodnie i zaczęłam rozmyślać o Komandosie. Kiedy się poznaliśmy, był typowym mięśniakiem z ulicy. Mówił i chodził jak mieszkańcy hiszpańskiego getta, ubrany w wojskową połówkę. A teraz, ni stąd, ni zowąd, miał na sobie kaszmir, słuchał muzyki klasycznej, wyrażał się bardziej jak absolwent prawa z Harvardu niż Coolio.

– Nie masz przypadkiem brata bliźniaka? – spytałam.

– Nie – odparł cicho. – Istnieje tylko jeden ja.

Загрузка...