ROZDZIAŁ 4

– Fuj, paskudztwo!

Chwyciłam kwiaty i próbowałam je wyrzucić, ale nie mogłam się do tego zmusić. Wywalenie nawet zdechłych kwiatów sprawia mi trudność, a co dopiero świeżych, pełnych nadziei i ładnych. Cisnęłam kartkę na podłogę i zaczęłam po niej skakać. Wreszcie podarłam ją na strzępy i wyrzuciłam do śmieci. Kwiaty wciąż stały na szafce, radosne i kolorowe, ale przyprawiały mnie o dreszcz. Podniosłam wazon i umieściłam go ostrożnie w korytarzu, potem wskoczyłam z powrotem do mieszkania i zamknęłam drzwi. Stałam tam przez kilka uderzeń serca, by zorientować się w swoim nastroju.

– Dobra, mogę z tym żyć – powiedziałam do Boba.

Bob, jak się zdaje, nie miał na ten temat zdania. Ściągnęłam z wieszaka kurtkę, po czym wraz z Bobem minęliśmy pędem kwiaty i zbiegliśmy po schodach do wozu.

Po półgodzinie jazdy doszłam do wniosku, że szukanie cadillaca to zwariowany pomysł. Zaparkowałam przy Roebling i zadzwoniłam z komórki do Connie.

– Masz jakiekolwiek wiadomości o czymkolwiek? – spytałam. Connie była spokrewniona z połową przestępców w Jersey.

– Dodie Carmine dostała robotę striptizerki.

Niezła informacja, ale nie o to mi chodziło.

– Coś jeszcze?

– Nie ty jedna szukasz DeChoocha. Miałam telefon od wujka Bingo, pytał, czy czegoś się dowiedzieliśmy. Potem rozmawiałam z ciotką Flo, a ona powiedziała, że coś poszło nie tak jak trzeba w Richmond, kiedy DeChooch pojechał tam po fajki. Nie wiedziała nic więcej.

– W protokole aresztowania jest napisane, że był sam, kiedy go zgarnęli. Trudno uwierzyć, że nie miał wspólnika.

– Z tego, co wiem, działał na własną rękę. Załatwił interes, wynajął ciężarówkę i pojechał do Richmond.

– Stary, ślepy facet jedzie do Richmond, żeby przemycić trochę fajek?

– Dziwne, fakt.

W radiu wył zespół Metallica. Bob siedział obok jako obstawa, rozkoszując się solo na perkusji. Burg załatwiał ciemne interesy za zamkniętymi drzwiami. A mnie naszła nagle niepokojąca myśl.

– DeChoocha aresztowali w drodze stąd do Nowego Jorku?

– Tak, na postoju w Edison.

– Myślisz, że mógł zostawić trochę papierosów w Burg?

Chwila ciszy.

– Chodzi ci o Dougiego Krupera – domyśliła się Connie.

Rozłączyłam się, wrzuciłam bieg i pognałam do domu Dougiego. Nie zawracałam sobie głowy pukaniem. Wkroczyliśmy z Bobem do środka.

– Hej! – zawołał Księżyc, wychodząc niespiesznie z kuchni. W jednej ręce trzymał łyżeczkę, w drugiej puszkę. – Właśnie jem lunch. Chcesz trochę? Mam więcej. W sklepie sprzedawali dwie w cenie jednej. Bez etykiety.

Byłam już w połowie schodów.

– Nie, dzięki. Chcę jeszcze raz rzucić okiem na towar Dougiego. Ma u siebie coś prócz tej jednej dostawy?

– Tak, jakiś starszy gość zostawił kilka pudeł parę dni temu. Nic specjalnego. Zwykłe kartony.

– Wiesz, co w nich jest?

– Pierwszorzędne fajki. Chcesz trochę?

Przejrzałam towar w trzeciej sypialni i znalazłam kartony z papierosami. Cholera.

– To nic dobrego – powiedziałam do Księżyca.

– Wiem. Zabijają. Lepsza jest marycha.

– Superbohaterowie nie zażywają marychy.

– Akurat!

– To prawda. Nie możesz być Superbohaterem, jeśli bierzesz narkotyki.

– Zaraz powiesz, że nie piją nawet piwa.

Załatwił mnie.

– O piwie to nie wiem.

– Rany.

Próbowałam wyobrazić sobie Księżyca, kiedy nie jest na haju, ale nie byłam w stanie. Zacząłby nagle nosić garnitur z kamizelką? Został republikaninem?

– Musisz się pozbyć tego towaru – nakazałam.

– To znaczy sprzedać go?

– Nie. Pozbyć się. Jeśli zjawi się tu policja, oskarżą cię o posiadanie skradzionego towaru.

– Policja przesiaduje tu cały czas, facetka. To najlepsi klienci Dougiego.

– Chodzi mi o to, że jak przyjdą służbowo. Na przykład w związku ze zniknięciem Dougiego.

– Oooo – skapował Księżyc.

Bob wpatrywał się z uwagą w puszkę, którą facet wciąż trzymał. Jej zawartość bardzo przypominała psie żarcie. Oczywiście, jak się ma psa Boba, to wszystko podchodzi pod psie żarcie. Wypchnęłam go za drzwi i wszyscy zeszliśmy na dół.

– Muszę wykonać kilka telefonów – poinformowałam Księżyca. – Dam ci znać, jak coś się wyklaruje.

– Dobra, a co ze mną? – spytał. – Co mam robić? Wypadałoby, żebym… pomógł.

– Pozbądź się towaru z trzeciej sypialni.

Kwiaty wciąż stały na korytarzu, kiedy wyszliśmy z Bobem z windy. Bob je powąchał i zżarł różę. Zaciągnęłam go do mieszkania i od razu sprawdziłam wiadomości na sekretarce. Obie były od Ronalda. “Mam nadzieję, że spodobały ci się kwiaty – to była ta pierwsza – kosztowały mnie dwa dolce". Druga sprowadzała się do sugestii, że powinniśmy się spotkać, gdyż wydaje mu się, że coś między nami jest.

Potem cisza.

Zrobiłam sobie jeszcze jedną grzankę z masłem orzechowym, żeby zapomnieć o Ronaldzie. Potem drugą dla Boba. Zaniosłam telefon do jadami i obdzwoniłam wszystkich Kruperów z kartki znalezionej u Dougiego. Mówiłam za każdym razem, że jestem jego przyjaciółką i że go szukam. Kiedy mi podawali jego adres w Burg, wyrażałam zdziwienie, że wrócił do Jersey. Nie było potrzeby niepokoić jego krewnych.

– Zyskaliśmy wielkie zero z tymi telefonami – poinformowałam Boba. – Co teraz?

Mogłam wziąć zdjęcie Dougiego i popytać w okolicy, ale szansa, że ktoś go pamięta, była raczej minimalna. Nawet stojąc przed nim, z trudem go sobie przypominałam. Zadzwoniłam do informacji bankowej i dowiedziałam się, że Dougie posiada kartę Master. Tak wyglądała jego przeszłość kredytowa. No dobra, powiedziałam sobie, wkraczam na nieznany teren. Wyeliminowałam przyjaciół, krewnych, konta bankowe. Czyli to, co stanowi mój główny arsenał. Co gorsza, robiło mi się nieprzyjemnie w żołądku. Złe przeczucie. Naprawdę nie chciałam, by Dougie był martwy, ale nie dysponowałam żadnym dowodem na to, że jeszcze żyje.

To głupie, przekonywałam się w duchu. Dougie jest narwany. Bóg jeden wie, czym się w tej chwili zajmuje. Może wybrał się w na pielgrzymkę do Graceland. Albo gra w blackjacka w Atlantic City. Albo traci dziewictwo z kasjerką z nocnej zmiany w supermarkecie.

A może to nieprzyjemne uczucie w żołądku to po prostu głód. Jasne! Dobrze, że kupiłam u Giovichinniego pierniki. Wyjęłam je i dałam Bobowi takiego z kokosem, sama zjadłam resztę.

– No i jak? – spytałam go. – Lepiej się czujesz?

Ja czułam się znacznie lepiej. Słodycze zawsze poprawiają mi nastrój. Prawdę mówiąc, czułam się tak dobrze, że postanowiłam znów poszukać Eddiego. Tym razem gdzie indziej. Tym razem zamierzałam obejść okolice Ronalda. Dodatkową zachętę stanowił fakt, że Ronalda nie było w domu.

Ruszyłam z Bobem przez miasto w stronę Cherry Street. To część willowego zakątka na północno-zachodnim krańcu Trenton. Okolica bliźniaczych domków na małych działkach, trochę przypominająca Burg. Było późne popołudnie. Lekcje w szkole dobiegły końca. W salonach i kuchniach grały telewizory. Bulgotało w garnkach.

Przekradłam się obok domu Ronalda, szukając białego cadillaca i Eddiego. Lokum Ronalda stanowił pojedynczy dom o fasadzie z czerwonej cegły. Nie tak pretensjonalny jak kolumnada Joyce, ale i pozbawiony szczególnego gustu. Drzwi do garażu były zamknięte. Na podjeździe stał minivan. Małe podwórze od frontu było starannie utrzymane, centralny punkt stanowiła wysoka na metr, niebiesko-biała figurka Matki Boskiej. Wyglądała na skupioną i spokojną w swojej gipsowej kapliczce. Czego nie mogłam powiedzieć o sobie, siedzącej w hondzie z włókna szklanego.

Krążyliśmy z Bobem po uliczce, obserwując podjazdy i wypatrując ciemnych sylwetek, które poruszały się za firankami. Dwa razy objechaliśmy Cherry Street, a potem zaczęliśmy systematycznie penetrować resztę okolicy. Widzieliśmy mnóstwo dużych starych samochodów, ale ani jednego dużego starego cadillaca. Nie dostrzegliśmy też nigdzie Eddiego DeChoocha.

– Należy wszystko sprawdzić – tłumaczyłam Bobowi, starając się usprawiedliwić tę fatygę.

Bob posłał mi spojrzenie, które mówiło… nieważne co. Wystawił łeb za okno, wypatrując miniaturowych pudliczek.

Skręciłam w Olden Avenue i skierowałam się w stronę domu. Miałam właśnie przejechać Greenwood, kiedy przemknął obok mnie Eddie DeChooch w białym cadillacu, zmierzając w przeciwnym kierunku,

Zrobiłam nawrót na środku skrzyżowania. Zbliżała się godzina szczytu i na ulicy było sporo samochodów. Z tuzin kierowców wcisnęło klaksony i pokazało mi coś na migi. Zdołałam włączyć się w strumień wozów i próbowałam nie tracić Eddiego z pola widzenia. Zobaczyłam, jak skręca w State Street, kierując się ku centrum. Nim zdążyłam pójść w jego ślady, zniknął.

Wróciłam do domu dziesięć minut przed Joem.

– Co to za kwiaty na korytarzu? – spytał.

– Ronald DeChooch mi je przysłał. I nie mam ochoty o tym rozmawiać.

Morelli przyglądał mi się przez chwilę.

– Mam go zastrzelić?

– Prześladuje go myśl, że przyciągamy się nawzajem.

– Wielu z nas prześladuje to złudzenie.

Bob przygalopował do Morellego i zaczął się o niego ocierać, by zwrócić na siebie uwagę. Morelli uściskał go i potarmosił. Szczęśliwy pies.

– Widziałam dzisiaj Eddiego DeChoocha – oznajmiłam.

– I?

– I znów go zgubiłam.

Morelli uśmiechnął się.

– Słynna łowczyni nagród gubi starego gościa… dwukrotnie. – Zredukował dzielącą nas przestrzeń i otoczył mnie ramionami. – Potrzebujesz pociechy?

– Co masz na myśli?

– A ile mamy czasu?

Westchnęłam.

– Za mało.

Niech ręka boska broni, żebyśmy mieli się spóźnić na kolację choć o pięć minut. Spaghetti by się rozgotowało. Pieczeń byłaby za sucha. I to wszystko byłaby oczywiście moja wina. Zmarnowałabym ucztę. Znowu. Co gorsza, moja doskonała siostra Valerie nigdy nie zmarnowała uczty. Moja siostra Valerie miała dość rozumu, by zamieszkać tysiące kilometrów dalej. Na tym polegała jej doskonałość.

Matka otworzyła nam drzwi i Bob wtargnął do środka, trzepocząc uszami i błyskając ślepiami.

– Czyż nie jest uroczy? – zachwyciła się babka. – Czyż nie jest cudowny?

– Postaw ciasto na lodówce – doradziła matka. – Gdzie jest pieczeń? Nie dopuszczajcie go do mięsa.

Ojciec siedział już przy stole, nie spuszczając wołowiny z oka i rezerwując sobie smakowity kawałek z samego końca.

– No i jak przygotowania do wesela? – spytała babka, kiedy wszyscy zajęliśmy miejsca i zaczęliśmy dźgać mięso widelcami. – Byłam właśnie w salonie piękności i dziewczyny chciały koniecznie dowiedzieć się o datę. I czy wynajęliśmy salę. Marilyn Biaggi starała się o remizę na wesele dla swojej córki. Musiała czekać do końca roku.

Matka zerknęła na mój palec. Ani śladu pierścionka. Jak wczoraj. Zacisnęła wargi i zaczęła krajać mięso na drobne kawałki.

– Zastanawiamy się nad datą – oznajmiłam. – Ale niczego jeszcze nie ustaliliśmy.

Kłamczucha, kłamczucha. Nigdy nie rozmawialiśmy o dacie. Unikaliśmy rozmów o dacie jak zarazy.

Morelli otoczył mnie ramieniem.

– Steph zaproponowała, żebyśmy dali sobie spokój z weselem i zaczęli żyć razem, ale nie wiem, czy to dobry pomysł.

Morelli też potrafi łgać, a czasem ma paskudne poczucie humoru.

Matka wciągnęła z sykiem powietrze i tak mocno dźgnęła kawałek mięsa, że jej widelec zazgrzytał o talerz.

– Słyszę zewsząd, że to nowoczesne podejście – zauważyła baka. – Osobiście nie widzę w tym nic złego. Gdybym chciała żyć na kocią łapę z jakimś mężczyzną, to bym to po prostu zrobiła. Jakie w końcu znaczenie ma świstek papieru? Szczerze mówiąc, poszłabym na ten układ z Eddiem DeChoochem, ale jego penis nie funkcjonuje.

– Jezu Chryste – mruknął ojciec.

– Co nie znaczy, że w mężczyźnie interesuje mnie wyłącznie jego penis – dodała babka. – Chodzi o to, że Eddie i ja pociągaliśmy się tylko fizycznie. Kiedy dochodziło do rozmowy, niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia.

Matka zaczęła wykonywać ruchy, jakby chciała przebić sobie nożem pierś.

– Zabijcie mnie – oświadczyła. – Tak będzie prościej.

– To menopauza – szepnęła babka do mnie i Joego.

– To nie menopauza! – wrzasnęła matka. – To ty! To ty doprowadzasz mnie do szału! – Wycelowała palec w ojca. – I ty też mnie doprowadzasz do szału! I ty też – oświadczyła, spoglądając na mnie złym wzrokiem. – Doprowadzasz mnie do szału. Choć raz chciałabym zjeść kolację, nie słuchając o genitaliach, kosmitach i strzelaniu. I chcę widzieć przy tym stole wnuki. Chcę widzieć je w przyszłym roku, i to z prawego łoża. Myślisz, że jestem wieczna? Niedługo umrę i wtedy będzie ci bardzo przykro.

Wszyscy siedzieli jak sparaliżowani, w dodatku z opuszczonymi szczękami. Nikt się nie odezwał słowem przez następne sześćdziesiąt sekund.

– Pobieramy się w sierpniu – wypaliłam. – W trzecim tygodniu sierpnia. Chcieliśmy zrobić wam niespodziankę.

Twarz matki pojaśniała.

– Naprawdę? Trzeci tydzień sierpnia?

Nie. Było to absolutne zmyślenie. Nie wiem, skąd się wzięło. Po prostu samo wyskoczyło mi z ust. Prawda wygląda tak, że zaręczyliśmy się jakby przypadkiem. Stało się to w chwili, gdy nie bardzo wiedzieliśmy, czy chcemy spędzić razem życie, czy też zapewnić sobie regularny seks. A ponieważ popęd Morellego przekracza wielokrotnie moje potrzeby w tym względzie, to on znacznie częściej wypowiada się pozytywnie o małżeństwie. Najbliższe

prawdy, jak przypuszczam, jest to, że zaręczyliśmy się właśnie dlatego, by się zaręczyć. Tak jest wygodnie, bo pozwala nam to unikać poważnej dyskusji na temat związku. Poważne dyskusje zawsze prowadzą do wrzasków i trzaskania drzwiami.

– Oglądałaś już suknie ślubne? – spytała babka z ożywieniem. – Do sierpnia pozostało niewiele czasu. Potrzebujesz sukni. Nie mówiąc już o kwiatach i weselu. Musisz też zarezerwować sobie termin w kościele. Dowiadywałaś się o kościół? – Babka zerwała się z miejsca. – Muszę zadzwonić do Betty Szajack i Majone Swit i przekazać im nowiny.

– Nie, zaczekaj! – powstrzymałam ją. – To jeszcze nieoficjalne.

– Co to znaczy… nieoficjalne? – zaniepokoiła się matka.

– Niewielu ludzi jeszcze wie.

Jak na przykład Joe.

– A co z babcią Joego? – zainteresowała się babka. -Wie? Nie chciałabym wchodzić jej w paradę. Potrafi rzucić urok.

– Nikt nie potrafi rzucać uroku – zauważyła matka. – Nie ma czegoś takiego jak urok.

Zauważyłam, że powstrzymała się w ostatniej chwili, by nie uczynić znaku krzyża.

– Nie chcę dużego wesela z suknią i wszystkimi bajerami – dodałam. – Chcę tylko urządzić skromne przyjęcie z grillem.

Nie mogłam uwierzyć własnym słowom. Nie dość że ogłosiłam datę ślubu, to jeszcze wszystko miałam zaplanowane. Grill! Jezu! Odnosiłam wrażenie, że nie panuję nad własnymi ustami. Spojrzałam na Joego i poprosiłam bezgłośnie: Pomocy!

Joe otoczył mnie ramieniem i uśmiechnął się. Jego milczące przesłanie brzmiało: Kotku, poradź sobie sama.

– No cóż, bardzo bym się cieszyła, widząc cię w szczęśliwym związku – wyznała matka. – Obie moje dziewczynki… szczęśliwe małżonki.

– A propos – wtrąciła babka. – Valerie dzwoniła wczoraj wieczorem, jak byłaś w sklepie. Mówiła coś o podróży, ale nie mogłam zrozumieć, o co jej chodzi, bo w tle słychać było jakieś wrzaski.

– Kto wrzeszczał?

– To był chyba telewizor. Valerie i Steven nigdy nie wrzeszczą. A dziewczynki to takie grzeczne panienki.

O mało się nie udławiłam.

– Chciała, żebym oddzwoniła? – spytała matka.

– Nie powiedziała. Coś nam przerwało.

Babka wyprostowała się na swoim krześle. Miała dobry widok na ulicę i coś przykuło jej uwagę.

– Przed domem zatrzymała się taksówka – oświadczyła.

Wszyscy jak jeden mąż wykręcili szyje. Taksówka zajeżdżająca pod dom to w Burg wielka atrakcja.

– O Boże! – zawołała babka. – Mogłabym przysiąc, że to Valerie wysiada z wozu.

Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc i pobiegliśmy do drzwi, a moja siostra i jej dzieci wpadły do domu.

Valerie jest o dwa lata ode mnie starsza i o dwa centymetry niższa. Obie mamy kręcone kasztanowe włosy, ale Valerie ufarbowała je na blond i obcięła krótko, zupełnie jak Meg Ryan. Przypuszczam, że tak właśnie robi się z włosami w Kalifornii.

Za naszych dziecinnych lat Valerie to był budyń waniliowy, dobre stopnie i nieskazitelnie białe tenisówki. A ja – ciasto z zakalcem, praca domowa, którą zeżarł pies, i podrapane kolana.

Valerie wyszła za mąż bezpośrednio po ukończeniu college'u i od razu zaszła w ciążę. Prawdę mówiąc, zazdroszczę jej. Ja wyszłam za mąż i od razu się rozwiodłam. Oczywiście, trzeba pamiętać, że poślubiłam bawidamka idiotę, a ona całkiem miłego faceta. Valerie nie mogła wyjść za kogoś innego niż mężczyzna idealny.

Moje siostrzenice wyglądają jak Valerie przed transformacją w Meg Ryan. Kręcone kasztanowe włosy, duże piwne oczy, karnacja o nieco bardziej włoskim odcieniu niż moja. Niewiele węgierskości przedostało się do genotypu mojej siostry. A jeszcze mniej udzieliło się jej córkom, Angie i Mary Alice. Angie ma dziewięć lat i zbliża się do czterdziestki. Mary Alice zaś uważa, że jest koniem.

Moja matka, zarumieniona, ze łzami w oczach, hormonalnie pobudzona, obejmowała dzieci i całowała Valerie.

– Nie wierzę – powtarzała. – Nie wierzę! Taka niespodzianka. Nie miałam pojęcia, że przyjeżdżacie.

– Dzwoniłam – powiedziała zdziwiona Valerie. – Babcia ci nie powtórzyła?

– Nie słyszałam dokładnie, co mówiłaś – tłumaczyła babka. – Był u ciebie straszny hałas, a potem nas rozłączyło.

– No cóż, tak czy owak, jestem – oświadczyła Valerie.

– Akurat na kolację – ucieszyła się matka. – Mam ładny kawałek pieczeni i ciasto na deser.

Przez chwilę byliśmy zajęci dostawianiem krzeseł, talerzy i szklanek. Potem wszyscy usiedliśmy i zaczęliśmy sobie podawać mięso, ziemniaki i zieloną fasolkę. Kolacja natychmiast osiągnęła status przyjęcia, a dom wypełniła atmosfera święta.

– Jak długo zostaniecie? – spytała matka.

– Dopóki nie zaoszczędzę dość pieniędzy, żeby kupić dom – odparła Valerie.

Twarz ojca pokryła się trupią bladością.

Matka nie kryła rozradowania.

– Przeprowadzacie się z powrotem do New Jersey?

Valerie wybrała z namysłem chudy kawałek pieczeni.

– Uznaliśmy, że tak będzie najrozsądniej.

– Steve będzie mógł się przenieść? – spytała matka.

– Steve nie przyjeżdża – wyjaśniła Valerie, usuwając z chirurgiczną precyzją skrawek tłuszczu ze swego mięsa. – Rzucił mnie.

Święto, święto i po święcie.

Morelli jedyny przy stole nie wypuścił widelca z dłoni. Zerknęłam na niego i doszłam do wniosku, że z trudem panuje nad uśmiechem.

– A to ci numer – skomentowała babka.

– Rzucił cię – powtórzyła matka. – Co to znaczy, rzucił cię? Ty i Steve jesteście idealną parą.

– Też tak myślałam. Nie wiem, co poszło nie tak. Wydawało mi się, że wszystko układa się między nami doskonale, i nagle puf! Zniknął.

– Puf? – upewniła się babka.

– Tak po prostu – odparła Valerie. – Puf.

Zagryzła dolną wargę, żeby ukryć jej drżenie. Matkę, ojca, babkę i mnie ogarnęła na ten widok panika. Nie zdarzało nam się tak jawnie okazywać uczuć. Ulegaliśmy złości i sarkazmowi. Wszystko poza złością i sarkazmem stanowiło dla nas dziewiczy ląd. A już na pewno nie wiedzieliśmy, jak mamy rozumieć zachowanie Valerie. Valerie to królowa lodu. Nie wspominając o tym, że życie Valerie zawsze było doskonałe. Taka rzecz po prostu nie mogła jej się przytrafić.

W zaczerwienionych oczach mojej siostry błysnęły łzy.

– Możesz podać mi sos? – zwróciła się do babki.

Matka zerwała się z krzesła.

– Przyniosę ci ciepły z kuchni.

Drzwi zamknęły się za matką. Rozległ się wrzask i odgłos talerza uderzającego w ścianę. Odruchowo poszukałam wzrokiem Boba, ale Bob spał sobie pod stołem. Drzwi kuchni otworzyły się na oścież i do pokoju weszła spokojnym krokiem matka z sosjerką w dłoni.

– Jestem przekonana, że to chwilowe – oświadczyła. – Steve na pewno odzyska rozum.

– Myślałam, ze jesteśmy dobrym małżeństwem. Smacznie gotowałam. W domu było zawsze czysto. Ćwiczyłam na siłowni, żeby ładnie wyglądać. Obcięłam nawet włosy a la Meg Ryan. Nie rozumiem, co się stało.

Valerie zawsze była elokwentnym członkiem rodziny. Nieodmiennie opanowana. Przyjaciele nazywali ją świętą Valerie, ponieważ wyglądała tak niewinnie i łagodnie… jak figurka Matki Boskiej Ronalda DeChoocha. I oto nagle świat zaczął się wokół niej walić i Valerie nie była już taka łagodna, ale i nie oszalała z gniewu. Robiła wrażenie smutnej i zagubionej.

Wydawało mi się to trochę dziwne, bo kiedy moje małżeństwo się rozpadało, słychać było w promieniu pięciu kilometrów, jak wrzeszczę. A kiedy poszliśmy z Dickiem do sądu, to mi potem opowiadano, że w pewnym momencie moja głowa zaczęła obracać się na karku jak u tej dziewczynki z Egzorcysty. Dickie i ja nie mieliśmy specjalnie udanego małżeństwa, ale odbiliśmy to sobie na rozwodzie.

Uległam czarowi chwili i posłałam Morellemu wymowne spojrzenie – mężczyźni to dranie. Oczy mu pociemniały, a w kąciku ust błąkał się prawie niedostrzegalny uśmiech. Musnął mnie końcem palca po karku, a ja poczułam, jak fala gorąca spływa mi z żołądka wprost do… hm, jak by to określić?

– Jezu – jęknęłam.

Joe uśmiechnął się szerzej.

– Przynajmniej finansowo wyjdziesz na swoje – zwróciłam się do siostry. – Zgodnie z prawem kalifornijskim dostaje się chyba połowę wszystkiego, prawda?

– Połowa niczego to nic – odparła Valerie. – Hipoteka domu przekracza jego wartość. A konto jest puste, bo Steve przelewał nasze pieniądze na Kajmany. To taki dobry biznesmen. Wszyscy tak mówią. To właśnie mnie w nim pociągało.

Westchnęła głęboko i pokroiła mięso na talerzu Angie. Potem pokroiła mięso Mary Alice.

– A dzieci? – spytałam. – Co z alimentami?

– Wydaje mi się, że powinien pomagać dziewczynkom, przynajmniej teoretycznie, ale Steve zniknął. Jest chyba na Kajmanach z naszymi pieniędzmi.

– To okropne!

– Prawdę mówiąc, uciekł z naszą opiekunką do dzieci.

Wszyscy sapnęliśmy z wrażenia.

– W zeszłym miesiącu skończyła osiemnaście lat – wyjaśniła Valerie. – Dałam jej na urodziny przytulankę.

Mary Alice zarżała.

– Chcę siana. Konie nie jedzą mięsa. Konie muszą jeść siano.

– Jakie to urocze – zachwyciła się babka. – Mary Alice wciąż uważa, że jest koniem.

– Jestem koniem mężczyzną – sprecyzowała Mary Alice.

– Nie bądź koniem mężczyzną, kochanie – wtrąciła Valerie. – Mężczyźni to hołota.

– Niektórzy są w porządku – zauważyła babka.

– Wszyscy mężczyźni to hołota – upierała się Valerie. – Z wyjątkiem dziadka, oczywiście.

Joego z hołoty nie wykluczono.

– Konie mężczyźni potrafią galopować szybciej niż konie kobiety – oświadczyła Mary Alice i cisnęła w siostrę łyżkę tłuczonych ziemniaków. Pocisk przeleciał obok Angie i wylądował na podłodze. Bob wyczołgał się spod stołu i zżarł ziemniaki.

Valerie zmarszczyła brwi.

– To niegrzeczne rzucać ziemniakami.

– Owszem – potwierdziła babka. – Małe damy nie rzucają ziemniakami w swoje siostry.

– Nie jestem małą damą. De razy mam ci powtarzać? Jestem koniem! – oznajmiła ze złością Mary Alice i cisnęła w babkę garścią puree.

Babka zmrużyła oczy i zaatakowała zieloną fasolką, która odbiła się od głowy Mary Alice.

– Babcia uderzyła mnie fasolką! – wrzasnęła Mary Alice. – Uderzyła mnie fasolką! Powiedzcie jej, żeby nie rzucała we mnie fasolką!

I tyle na temat idealnych panienek.

Bob natychmiast pożarł fasolkę.

– Przestańcie karmić psa – nakazał ojciec.

– Nie gniewacie się chyba, że tak niespodziewanie przyjechałam – powiedziała Valerie. – Wyprowadzę się zaraz, gdy znajdę sobie jakąś pracę.

– Mamy tylko jedną łazienkę – uprzedził ojciec. – Rano idę od razu do łazienki. Siódma to moja pora.

– Wspaniale, że zostaniesz u nas z dziewczynkami – wyznała matka. – Możesz pomóc przy ślubie Stephanie. Ustalili właśnie z Joem datę.

Valerie zakrztusiła się.

– Gratulacje.

– Ceremonia ślubna szczepu Tuzi trwa siedem dni i kończy się rytualnym przebiciem błony dziewiczej – odezwała się Angie. – Potem panna młoda przenosi się do rodziny męża.

– Widziałam w telewizji program o kosmitach – wtrąciła babka. – Okazało się, że nie mają błon dziewiczych. Nie mają w ogóle niczego poniżej pasa.

– Czy konie mają błony dziewicze? – chciała wiedzieć Mary Alice.

– Nie konie mężczyźni – wyjaśniła babka.

– To naprawdę miłe, że zamierzacie się pobrać – powiedziała Valerie. A potem wybuchnęła płaczem. Nie było to łkanie. Valerie ryczała na całego, zachłystując się powietrzem i wyrzucając z siebie rozpacz.

Dwie małe damy też zaczęły płakać, rozdziawiając się przy tym szeroko, jak potrafią tylko dzieci. Po chwili płakała też moja matka, smarkając w chusteczkę. A Bob zaczął wyć. Auuuu! Auuuu!

– Nigdy więcej nie wyjdę za mąż – oświadczyła wstrząsana płaczem Valerie. – Małżeństwo to robota diabła. Mężczyźni to antychryści. Zostanę lesbijką.

– Jak to się robi? – spytała babka. – Zawsze chciałam wiedzieć. Trzeba zakładać sobie sztuczny penis? Widziałam raz program w telewizji, gdzie kobiety nosiły coś takiego, to było zrobione z czarnej skóry i miało kształt wielkiego…

– Zabijcie mnie – powiedziała matka. – Po prostu mnie zabijcie. Chcę umrzeć.

Moja siostra i Bob zaczęli ryczeć i wyć od nowa. Mary Alice rżała z całych sił. Angie zakryła sobie uszy, żeby nie słyszeć, i zaczęła śpiewać: la, la, la, la.

Ojciec opróżnił do czysta swój talerz i rozejrzał się. Gdzie moja kawa? Gdzie moje ciasto?

– Jesteś mi winna za to duży rewanż – usłyszałam szept Morellego. – To noc szalonego seksu.

– Zaczyna mnie łapać migrena – oświadczyła babka. – Nie mogę znieść tego rejwachu. Niech ktoś coś zrobi. Włączcie telewizor. Podajcie whisky. Zróbcie coś!

Wstałam z krzesła, poszłam do kuchni i przyniosłam ciasto. Z chwilą gdy znalazło się na stole, ustał wszelki płacz. Jeśli do czegokolwiek przywiązujemy w tej rodzinie wagę… to jest to deser.

Wracaliśmy do domu w milczeniu – ja, Morelli i Bob. Nikt nie wiedział, co powiedzieć. Morelli zajechał na parking, zgasił silnik i odwrócił się do mnie.

– Sierpień? – spytał. Jego głos przybrał wyższą niż zwykle nutę, jakby wyrażając niedowierzanie. – Chcesz, żebyśmy się pobrali w sierpniu?

– Wyrwało mi się! To przez matkę i jej umieranie.

– Przy twojej rodzinie moja wygląda jak stado naiwnych owieczek.

– Żartujesz? Twoja babka jest obłąkana. Przenika ludzi wzrokiem.

– To włoska sztuczka.

– To obłęd.

Jakiś samochód skręcił na parking, zatrzymał się gwałtownie, drzwi się otworzyły i na chodnik wypadł Księżyc. Wysiedliśmy w tym samym momencie. Kiedy do niego podeszliśmy, dźwignął się do pozycji siedzącej. Trzymał się za głowę, spomiędzy palców kapała mu krew.

– Hej, facetka! – zawołał. – Chyba mnie postrzelili. Oglądałem telewizję i usłyszałem jakiś hałas, więc się odwróciłem i zobaczyłem tę niesamowitą twarz za oknem. To była okropna stara kobieta, miała okropne oczy. Było ciemno, ale widziałem ją przez szybę. Zaraz potem wyciągnęła spluwę i strzeliła do mnie. Rozwaliła okno Dougiego i wszystko. Prawo powinno tego zabraniać, facetka.

Księżyc mieszkał dwie przecznice od szpitala, ale minął go i przyjechał do mnie. Dlaczego ja? – zadawałam sobie pytanie. A potem zorientowałam się, że gadam jak moja matka, więc trzepnęłam się w myślach po głowie.

Wpakowaliśmy Księżyca z powrotem do jego wozu. Joe zawiózł go do szpitala, ja jechałam za nimi półciężarówką Joego. Dwie godziny później medyczne i policyjne formalności były załatwione, a Księżyc miał na czole wielki bandaż. Kula drasnęła go nad okiem i odbiła się rykoszetem od ściany w pokoju.

Staliśmy w mieszkaniu Dougiego i badaliśmy dziurę w szybie.

– Powinienem był włożyć superkostium – oświadczył Księżyc. – To by ich zaskoczyło, facetka.

Popatrzyliśmy na siebie z Joem. Zaskoczyło. Tak, pewnie.

– Myślisz, że będzie tu bezpieczny? – spytałam.

– Trudno powiedzieć, co jest dla niego bezpieczne – odparł Joe.

– Amen – spuentował Księżyc. – Bezpieczeństwo unosi się na skrzydłach motyla.

– Nie wiem, do cholery, co to znaczy – przyznał Joe.

– To znaczy, że bezpieczeństwo jest ulotne, facet – wyjaśnił Księżyc.

Joe odciągnął mnie na bok.

– Może powinniśmy posłać go na odwyk.

– Słyszałem to, facet. Kiepski pomysł. Ci ludzie na odwyku są walnięci. Istny dołek. Wszystko ćpuny.

– Jezu, nie chcielibyśmy zamykać cię z bandą ćpunów – przyznał Joe.

Księżyc przytaknął.

– Absolutnie, człowieku.

– Mógłby chyba zostać u mnie kilka dni – powiedziałam i w tej samej chwili tego pożałowałam. Nie miałam pojęcia, co się ze mną tego dnia dzieje. Jakby usta nie miały połączenia z mózgiem.

– Rany, zrobisz to dla Księżyca? To jest coś – przyznał Księżyc i objął mnie serdecznie. – Nie będziesz żałować. Ekstrasublokator ze mnie.

Joe nie wyglądał na równie szczęśliwego jak Księżyc. Miał plany na ten wieczór. Ta uwaga przy stole, że jestem mu winna superseks! Niewykluczone, że się ze mną tylko drażnił. Ale może i nie. Z mężczyznami nigdy nie wiadomo. Może najlepiej było przyjąć pod swój dach Księżyca. Spojrzałam na Joego i wzruszyłam ramionami, co miało oznaczać: Hej, co dziewczyna ma zrobić?

– Dobra – zgodził się Joe. – Zamykamy dom i zjeżdżamy. Ty bierzesz Księżyca, ja Boba.

Stanęliśmy na korytarzu przed moimi drzwiami. Księżyc trzymał niewielką torbę, podejrzewałam, że ma tam ubranie na zmianę i zapas różnorodnych narkotyków.

– W porządku, wyjaśnijmy sobie jedną rzecz – uprzedziłam. – Jesteś u mnie mile widziany, ale nie ma mowy o narkotykach.

– Super – powiedział.

– Masz jakieś prochy w torbie?

– Hej, a niby jak wyglądam?

– Jak facet od marihuany.

– No tak, ale to dlatego, że mnie znasz.

– Wysyp wszystko z torby na podłogę.

Księżyc opróżnił torbę. Schowałam do niej z powrotem jego ubranie, a resztę skonfiskowałam. Fifki, bibułkę i cały asortyment zakazanych środków. Potem weszliśmy do mieszkania. Zawartość plastikowych torebek wylądowała w klozecie, sprzęt w koszu na śmieci.

– Żadnych narkotyków, dopóki tu mieszkasz – oznajmiłam.

– Hej, to ekstra – powiedział Księżyc. – Księżyc tak naprawdę nie potrzebuje prochów. Księżyc to użytkownik rekreacyjny.

Aha.

Dałam mu poduszkę i kołdrę, a sama poszłam do łóżka. O czwartej rano zbudził mnie telewizor grający w salonie. Poczłapałam tam w T-shircie i flanelowych bokserkach i popatrzyłam zmrużonymi oczami na Księżyca.

– Co się dzieje? Nie możesz spać?

– Zwykle śpię jak kamień. Ale nie znam otoczenia. Chyba za dużo tutaj wszystkiego. Czuję się kiepsko. Wiesz, o czym mówię? Niespokojny tu jestem.

– Tak. Coś mi się widzi, że potrzebujesz skręta.

– W celach zdrowotnych. W Kalifornii można dostać trawkę na receptę.

– Zapomnij o tym.

Wróciłam do sypialni, zamknęłam drzwi na klucz i przykryłam głowę poduszką.

Kiedy wstałam, była siódma, a Księżyc spał na podłodze. W telewizji leciały sobotnie kreskówki. Włączyłam ekspres do kawy, dałam Reksowi świeżej wody i trochę karmy, a potem wsadziłam do mojego nowego testera kronikę chleba. Kawowy aromat postawił Księżyca na nogi.

– Cześć – powiedział. – Co na śniadanie?

– Tost i kawa.

– Twoja babka zrobiłaby mi naleśniki.

– Mojej babki tu nie ma.

– Próbujesz uprzykrzyć mi życie, człowieku. Sama pewnie wzięłaś pączki, a dla mnie zostały tosty. Mówię o swoich prawach. – Nie wydzierał się co prawda, ale nie mówił też cicho. – Jestem istotą ludzką i mam swoje prawa.

– O jakich prawach mówisz? O prawie do naleśników? O prawie do pączków?

– Nie pamiętam.

Jezu.

Opadł na kanapę.

– To mieszkanie jest przygnębiające. Działa mi na nerwy. Jak ty tu możesz wytrzymać?

– Chcesz kawy czy czegoś innego?

– Tak! Chcę kawy, i to zaraz. – Jego głos wzniósł się o oktawę. Księżyc zdecydowanie wrzeszczał. – Nie będę czekał bez końca na kawę!

Postawiłam z hukiem kubek na szafce, nalałam kawy i przysunęłam mu. Potem zadzwoniłam do Morellego.

– Potrzebuję prochów – oznajmiłam. – Musisz mi dostarczyć prochów.

– Chodzi o antybiotyki?

– Nie. Chodzi o marihuanę. Wywaliłam wczoraj wszystkie jego prochy do ubikacji i teraz go nienawidzę. Kompletnie mu odbiło.

– Myślałem, że mamy go otrzeźwić.

– Nie warto. Wolę go, jak jest na haju.

– Nie ruszaj się stamtąd – powiedział tylko Morelli i odłożył słuchawkę.

– To lipna kawa, facetka – oświadczył Księżyc. – Potrzebuję brazylijskiej.

– Świetnie! Chodźmy po brazylijską.

Chwyciłam torbę i klucze i wypchnęłam Księżyca za drzwi.

– Hej, człowieku, muszę włożyć buty.

Przewróciłam oczami i westchnęłam głośno, podczas gdy Księżyc wskoczył z powrotem do mieszkania po buty. Wspaniale. Nie byłam na głodzie, a też mi odbiło. Jak przed okresem.

Загрузка...