ROZDZIAŁ 6

Postawiłam samochód na parkingu i powlokłam się do swojego mieszkania, zostawiając za sobą kałuże wody. Benny i Ziggy czekali na mnie w holu.

– Przynieśliśmy ci dżem truskawkowy – poinformował Benny. – I to dobry.

Wzięłam dżem i otworzyłam drzwi.

– O co chodzi?

– Słyszeliśmy, że przyłapałaś Choocha, jak chlał z ojcem Carollim.

Uśmiechali się, wyraźnie zadowoleni.

– Numer z tego Choocha – odezwał się Ziggy. – Naprawdę postrzelił Jezusa?

Uśmiechnęłam się tak jak oni. Chooch to rzeczywiście był numer.

– Wieści rozchodzą się szybko – zauważyłam.

– Jesteśmy zainteresowani sprawą – wyjaśnił Ziggy. – Tak czy owak, chcemy mieć informacje z pierwszej ręki. Jak Chooch wyglądał? Był w porządku? Nie robił wrażenia, no wiesz, stukniętego?

– Strzelił kilka razy do Księżyca, ale chybił. Carolli powiedział, że Chooch zrobił się porywczy po tym wylewie.

– Ze słuchem też u niego kiepsko – dorzucił Benny.

Wymienili przy tej uwadze spojrzenia. Bez uśmiechów.

Z moich dżinsów spływała woda, tworząc kałużę na kuchennej podłodze. Ziggy i Benny stali w bezpiecznej odległości.

– A gdzie ten mały popapraniec? – zainteresował się Benny. – Nie kręci się już koło ciebie?

– Miał coś do roboty.

Ściągnęłam z siebie ubranie, gdy tylko Benny i Ziggy wyszli. Rex biegał w swoim diabelskim młynie, zatrzymując się od czasu do czasu, by na mnie popatrzeć. Wyraźnie nie pojmował zjawiska deszczu. Czasem siedział pod swoim dozownikiem, a woda kapała mu na głowę, ale generalnie jego doświadczenia związane z pogodą były dość ograniczone.

Wsunęłam się w czysty T-shirt i dżinsy, a potem osuszyłam włosy. Kiedy skończyłam, miałam na sobie mnóstwo ciała, ale ani śladu figury, więc dla zmylenia postronnego obserwatora podmalowałam na niebiesko oczy.

Właśnie wciągałam buty, kiedy zadzwonił telefon.

– Jedzie do ciebie twoja siostra – poinformowała mnie matka. – Musi z kimś pogadać.

Valerie rzeczywiście musiała być zdesperowana, jeśli zdecydowała się rozmawiać akurat ze mną. Zbyt wiele zasadniczych różnic osobowościowych. A gdy przeprowadziła się do Kalifornii, dystans między nami jeszcze się powiększył.

Zabawne, jak w życiu się układa. Wszyscy myśleliśmy, że małżeństwo Valerie jest idealne.

Telefon zadzwonił ponownie. Był to Morelli.

– On sobie nuci – powiedział. – Kiedy po niego przyjedziesz?

– Nuci?

– Bob i ja próbujemy oglądać mecz, ale ten cholerny śpiewak nie ma zamiaru przestać.

– Może jest zdenerwowany.

– Akurat. Powinien być zdenerwowany, a za cholerę nie jest. Jeśli nie przestanie nucić, uduszę go.

– Spróbuj go nakarmić – poradziłam i odłożyłam słuchawkę. – Chciałabym wiedzieć, czego oni wszyscy szukają – zwróciłam się do Reksa. – Jestem pewna, że ma to związek ze zniknięciem Dougiego.

Rozległo się pukanie i do środka wpadła moja siostra, prezentując ożywienie w stylu Doris Day i Meg Ryan. Pasuje to pewnie do Kalifornii, ale my w Jersey nie mamy zwyczaju się ożywiać.

– Jesteś wyjątkowo poruszona – zauważyłam. – Nie przypominam sobie, żebyś się tak zachowywała.

– Nie jestem poruszona… jestem radosna. Już w ogóle nie płaczę, nigdy nie będę płakać. Nikt nie lubi beksy. Zamierzam żyć dalej i być szczęśliwa. Tak cholernie szczęśliwa, że nawet Jim Carrey będzie wyglądał przy mnie jak ostatni smutas.

Rany.

– I wiesz, dlaczego potrafię być szczęśliwa? Potrafię być szczęśliwa, bo się łatwo adaptuję.

Chwała Bogu, że Valerie wróciła do Jersey. Zajmiemy się tym.

– A więc to jest twoje mieszkanie – powiedziała, rozglądając się wokół. – Nigdy tu nie byłam.

Ja też się rozejrzałam i nie byłam specjalnie zachwycona tym, co zobaczyłam. Mam mnóstwo pomysłów co do wystroju wnętrza, ale jakoś nigdy nie mogę się zdecydować na szklane świeczniki czy mosiężną misę na owoce. Moje okna mają zwykłe rolety i zasłony. Meble są stosunkowo nowe, ale nic poza tym. Mieszkam w sztampie, w niedrogim mieszkaniu z lat siedemdziesiątych, który wygląda dokładnie jak sztampa albo niedrogie mieszkanie z lat siedemdziesiątych. Osoba o wyrobionym smaku zemdlałaby na widok mojego lokum.

– Jezu, naprawdę mi przykro z powodu Steve'a – wyznałam. – Nie wiedziałam, że mieliście problemy.

Valerie opadła na kanapę.

– Ja też nie wiedziałam. Zaskoczył mnie. Wróciłam pewnego dnia z siłowni i stwierdziłam, że zniknęły jego ubrania. Potem znalazłam kartkę na szafce kuchennej. Pisał, że czuje się jak w więzieniu i że musi odejść. A nazajutrz dostałam z banku zawiadomienie o zajęciu domu.

– O rany.

– Myślę, że może dobrze się stało. No wiesz, otwierają się przede mną nowe możliwości, szansę na nowe doświadczenia. Muszę na przykład załatwić sobie pracę.

– Masz już jakiś pomysł?

– Chcę być łowczynią nagród.

Zatkało mnie. Valerie. Łowczyni nagród.

– Mówiłaś mamie?

– Nie. Uważasz, że powinnam?

– Wykluczone!

– Najważniejsze w tym zawodzie jest to, że człowiek sam sobie ustala godziny pracy, prawda? Mogłabym siedzieć w domu, kiedy dziewczynki wracałyby ze szkoły. No i łowcy nagród są twardzi, a ja chcę, żeby nowa Valerie taka właśnie była… pełna radości, ale twarda.

Valerie miała na sobie czerwony sweterek od Talbota, szyte na miarę dżinsy, które wyprasowała, i pantofle ze skóry węża.

Lekka przesada z tą twardością.

– No, nie wiem, czy jesteś typem łowczym nagród – powiedziałam z wahaniem.

– Oczywiście, że jestem – zapewniła entuzjastycznie. – Muszę tylko nabrać odpowiedniego nastawienia.

Wyprostowała się na kanapie i zaczęła nucić beztrosko. Dobrze, że moja broń była w kuchni, bo miałam ochotę ją zastrzelić. Trudno było znieść tę pełnię radości.

– Babcia mówiła, że pracujesz nad poważną sprawą, więc pomyślałam, że mogłabym pomóc – wyznała Valerie.

– No, nie wiem… ten facet to zabójca.

– Ale jest stary, prawda?

– Tak. To stary zabójca.

– Wydaje mi się, że to coś w sam raz dla mnie – oświadczyła, zeskakując z kanapy. – Chodźmy go dorwać.

– Nie bardzo wiem, gdzie go szukać – wyznałam.

– Karmi pewnie kaczki nad jeziorem. To właśnie robią starzy ludzie. W nocy oglądają telewizję, a za dnia karmią kaczki.

– Pada. Wątpię, czy karmi kaczki w czasie deszczu.

Valerie zerknęła przez okno.

– Słuszna uwaga.

Rozległo się natarczywe pukanie do drzwi, a po chwili ktoś szarpnął za klamkę, jakby chcąc sprawdzić, czy są zamknięte.

Morelli, pomyślałam. Przywiózł Księżyca.

Otworzyłam drzwi i do przedpokoju wkroczył Eddie DeChooch. Trzymał w ręku broń i wyglądał poważnie.

– Gdzie on jest? – spytał. – Wiem, że mieszka z tobą. Gdzie ten szczur?

– Mówisz o Księżycu?

– Mówię o tym nędznym gnojku, który próbuje mnie wykantować. Ma coś, co należy do mnie, a ja chcę to dostać z powrotem.

– Skąd wiesz, że Księżyc to ma?

DeChooch ominął mnie i zajrzał do sypialni, a potem do łazienki.

– Jego kumpel tego nie ma. Ja też tego nie mam. Pozostaje tylko ten baran. – DeChooch otworzył szafę i z hukiem zamknął. – Gdzie on jest? Wiem, że gdzieś go schowałaś.

Wzruszyłam ramionami.

– Powiedział, że ma coś do załatwienia, i tyle go widziałam.

Przystawił Valerie spluwę do głowy.

– Co to za piękność?

– Moja siostra Valerie.

– Może powinienem ją zastrzelić.

Valerie spojrzała kątem oka na broń.

– Jest prawdziwa?

DeChooch przesunął spluwę o kilka centymetrów w prawo i oddał strzał. Kula minęła o milimetr mój telewizor i utkwiła w ścianie.

Valerie zrobiła się blada jak trup i wydała pisk.

– Jezu, zupełnie jak mysz – skomentował DeChooch.

– Co mam zrobić ze ścianą? – spytałam go. – Zrobiłeś wielką dziurę.

– Możesz ją pokazać swojemu przyjacielowi i powiedzieć mu, że tak będzie wyglądała jego głowa, jeśli się nie poprawi.

– Może pomogłabym ci odzyskać tę rzecz, gdybyś mi powiedział, co to jest.

DeChooch wycofał się w stronę drzwi, trzymając nas na muszce.

– Nie idźcie za mną – uprzedził. – Bo was zastrzelę.

Pod Valerie ugięły się kolana i usiadła ciężko na podłodze.

Odczekałam kilka chwil, zanim ruszyłam do drzwi i wyjrzałam na korytarz. Byłam pewna, że nie żartował z tym strzelaniem. Sprawdziłam na korytarzu, ale nigdzie nie było go widać. Zamknęłam drzwi na zamek i pobiegłam do okna. Moje mieszkanie znajduje się na tyłach budynku, a okna wychodzą na parking. Rozciąga się z nich niezbyt porywający widok, ale z drugiej strony można w razie czego dostrzec zwariowanego starucha, który właśnie ucieka.

Patrzyłam, jak DeChooch wychodzi z budynku i odjeżdża białym cadillakiem. Szukała go policja, ja go szukałam, a on jeździł sobie po mieście białym cadillakiem. Nie przypominał przestępcy, który ucieka przed sprawiedliwością. Więc dlaczego nie potrafiliśmy go złapać? W moim przypadku odpowiedź nasuwała się sama. Byłam niekompetentna.

Valerie wciąż siedziała na podłodze i wciąż wyglądała jak trup.

– Może zechcesz przemyśleć wybór zawodu – podsunęłam jej. Pewnie i ja powinnam to przemyśleć.

Valerie wróciła do rodziców, żeby zażyć valium, a ja zadzwoniłam do Komandosa.

– Chcę zrezygnować ze sprawy – oświadczyłam. – I chcę ją ci oddać.

– Zwykle tego nie robisz – zauważył Komandos. – W czym problem?

– DeChooch robi ze mnie idiotkę.

– I?

– Zaginął Dougie Kruper i sądzę, że ma to jakiś związek z DeChoochem. Martwię się, że narażam Dougiego, ponieważ bezustannie chrzanię sprawę z DeChoochem.

– Dougie Kruper został prawdopodobnie porwany przez kosmitów.

– No więc bierzesz tę sprawę?

– Nie chcę jej.

– Doskonale. Do diabła z tobą.

Odłożyłam słuchawkę i wywaliłam na telefon język. Chwyciłam torebkę, kurtkę nieprzemakalną, po czym wyszłam z mieszkania i zbiegłam ze schodów.

W holu była pani DeGuzman. Pani DeGuzman pochodzi z Filipin i nie zna słowa po angielsku.

– To poniżające – zwróciłam się do niej.

Pani DeGuzman uśmiechnęła się i przekrzywiła głowę jak jeden z tych psów, które ludzie stawiają na tylnej półce samochodu.

Wsiadłam do hondy i rozmyślałam przez chwilę… Gotuj się na śmierć, DeChooch, koniec tych żartów, to wojna. Ale potem doszłam do wniosku, że nie mam pojęcia, jak znaleźć DeChoocha, wybrałam się więc do centrum handlowego.

Dochodziła piąta, kiedy wróciłam do domu. Otworzyłam drzwi i stłumiłam krzyk strachu. W salonie był jakiś mężczyzna. Przyjrzałam się dokładniej i uświadomiłam sobie, że to Komandos. Siedział zrelaksowany w fotelu i przyglądał mi się z rozmysłem.

– Rzuciłaś słuchawkę – powiedział. – Nigdy więcej nie rzucaj słuchawki.

Głos miał spokojny, ale jak zwykle wyczuwało się w nim rozkazujący ton. Miał na sobie czarne spodnie, cienki czarny sweter z długimi rękawami, które podciągnął do łokci, i drogie czarne mokasyny. Włosy były krótko obcięte. Zwykle widziałam go w stroju antyterrorystów i z długimi włosami, dlatego nie od razu go rozpoznałam. W tym właśnie rzecz.

– Występujesz w przebraniu? – spytałam.

Patrzył na mnie przez chwilę w milczeniu.

– Co masz w tej torbie? – zainteresował się.

– Buty.

Uśmiechnął się.

– Kobieta nigdy nie ma za wiele butów – zauważył.

– Co tu robisz?

– Pomyślałem sobie, że moglibyśmy ubić interes. Jak bardzo chcesz dorwać DeChoocha?

O rany.

– A co masz na myśli?

– Znajdujesz DeChoocha. Jeśli będzie ci potrzebna pomoc, dzwonisz po mnie. Jeśli uda mi się go przydybać, spędzasz ze mną noc.

Serce we mnie zamarło. Prowadziliśmy już oboje od jakiegoś czasu tę grę, ale nigdy dotąd sprawa nie została postawiona tak jasno.

– Jestem jakby zaręczona z Morellim – zauważyłam.

Komandos nie przestawał się uśmiechać.

Cholera.

Dobiegł nas odgłos klucza wsuwanego do zamka i po chwili drzwi otworzyły się na oścież. Do środka wkroczył Morelli i obaj z Komandosem skinęli sobie głowami.

– Mecz się skończył? – spytałam.

Morelli posłał mi spojrzenie, w którym czaiła się śmierć.

– Mecz się skończył i niańczenie też. Nie chcę więcej widzieć tego faceta.

– A gdzie on jest?

Morelli odwrócił się i rozejrzał. Ani śladu Księżyca.

– Chryste – rzucił i skoczył z powrotem na korytarz, po czym przywlókł Księżyca do mieszkania za kołnierz kurtki… niczym kocica swą pomyloną latorośl.

– Super – oświadczył Księżyc.

Komandos wstał i wręczył mi kartkę z nazwiskiem i adresem.

– Właściciel białego cadillaca – wyjaśnił.

Potem włożył czarną skórzaną kurtkę i wyszedł. Pan Towarzyski, jednym słowem.

Morelli posadził Księżyca na fotelu przed telewizorem, wycelował w niego palec i zakazał mu się ruszać.

Uniosłam zdziwiona brwi.

– Skutkuje w przypadku Boba – wyjaśnił. Potem włączył telewizor i skierował mnie do sypialni. – Musimy pogadać.

Był czas, kiedy perspektywa przebywania z Morellim w sypialni przerażała mnie jak diabli. Teraz doprowadza zazwyczaj moje sutki do stanu obrzmienia.

– O co chodzi? – spytałam, zamykając drzwi.

– Księżyc mówi, że wybrałaś dzisiaj suknię ślubną.

Zamknęłam oczy i rzuciłam się na łóżko.

– Tak! Pozwoliłam się w to wciągnąć – jęknęłam. – Nagle zjawiła się matka z babką, a już po chwili przymierzałam suknie u Tiny.

– Powiedziałabyś mi, gdyby miało dojść do ślubu, prawda? Innymi słowy, nie pojawiłabyś się pewnego dnia na moim progu w sukni z informacją, że za godzinę mamy być w kościele?

Usiadłam i spojrzałam na niego spod zmrużonych powiek.

– Nie ma powodu się unosić.

– Mężczyźni się nie unoszą – sprostował. – Mężczyźni się wkurzają. To kobiety się unoszą.

Zerwałam się z łóżka.

– To typowe dla ciebie… takie seksistowskie uwagi!

– Rozchmurz się – poradził Morelli. – Jestem Włochem. Mam we krwi seksistowskie uwagi.

– Nie akceptuję tego.

– Cukiereczku, lepiej to zaakceptuj, zanim twoja matka dostanie rachunek za tę suknię.

– Co chcesz zrobić? Naprawdę zamierzasz wziąć ślub?

– Pewnie. Pobierzmy się od razu. – Sięgnął za siebie i zamknął na klucz drzwi od sypialni. – Zdejmij ubranie.

– Co?

Morelli pchnął mnie i pochylił się nade mną.

– Poczekaj chwilę! – powstrzymałam go. – Nie mogę tego robić, kiedy Księżyc siedzi w pokoju obok!

– Księżyc ogląda telewizję.

Jego dłoń objęła moją kość łonową, po chwili Morelli zrobił jakąś sztuczkę palcem wskazującym, a mnie z miejsca oczy zaszły mgłą i z kącika ust popłynęła strużka śliny.

– Drzwi zamknięte, prawda?

– Zgadza się – potwierdził Morelli, który zdążył już ściągnąć mi majtki do kolan.

– Może powinieneś sprawdzić?

– Co sprawdzić?

– Księżyca. Czy nie podsłuchuje pod drzwiami.

– Nie obchodzi mnie, czy podsłuchuje.

– A mnie obchodzi.

Morelli westchnął i stoczył się ze mnie.

– Szkoda, że nie zakochałem się w Joyce Barnhardt. Ta zaprosiłaby Księżyca do sypialni, żeby patrzył.

Uchylił odrobinę drzwi i zajrzał do pokoju. Potem uchylił je jeszcze bardziej.

– O cholera! – zawołał.

Zerwałam się na równe nogi, podciągając przy tym majtki.

– O co chodzi? Co jest?

Morelli wyszedł już z sypialni i chodził po mieszkaniu, otwierając i zamykając po kolei drzwi.

– Księżyc zniknął.

– Jakim cudem?

Morelli zatrzymał się i spojrzał mi w oczy.

– A obchodzi nas to?

– Tak!

– Byliśmy w sypialni tylko kilka minut – westchnął. – Nie mógł daleko odejść. Poszukam go.

Podeszłam do okna i wyjrzałam na parking. Odjeżdżał akurat jakiś samochód. Trudno było zobaczyć cokolwiek w tym deszczu, ale miałam wrażenie, że to Ziggy i Benny. Ciemny wóz, amerykańskiej produkcji i średniej wielkości. Wypadłam na korytarz, zbiegłam po schodach i dogoniłam Morellego przy drzwiach. Wyszliśmy na parking i rozejrzeliśmy się wokół. Ani śladu Księżyca. I ciemnego sedana.

– Możliwe, że odjechał z Ziggym i Bennym – powiedziałam. – Chyba powinniśmy zajrzeć do ich klubu.

Nie potrafiłam sobie wyobrazić, dokąd mogliby go zabrać. Nie sądziłam, by chcieli wieźć go do siebie do domu.

– Ziggy, Benny i DeChooch są w Domino przy Mulberry Street – wyjaśnił Morelli, skręcając w Hamilton. – Dlaczego uważasz, że Księżyc jest akurat z nimi?

– Widziałam chyba, jak ich wóz wyjeżdża z parkingu. Podejrzewam też, że Dougie, DeChooch, Benny i Ziggy są zamieszani w coś, co zaczęło się od tego interesu z papierosami.

Podążyliśmy przez Burg do Mułberry i oczywiście przed klubem stał ciemnoniebieski sedan. Wysiadłam i dotknęłam maski. Ciepła.

– Jak chcesz to rozegrać? – spytał Morelli. – Mam czekać w swoim wozie? Czy wolisz, żebym cię wprowadził?

– To, że jestem kobietą wyzwoloną, nie oznacza, że jestem głupia. Wprowadź mnie.

Morelli zapukał do drzwi i po chwili otworzył je jakiś starszy człowiek, który jednak nie zdjął łańcucha.

– Chciałbym pomówić z Bennym – wyjaśnił Morelli.

– Benny jest zajęty.

– Powiedz mu, że jestem Joe Morelli.

– Wciąż będzie zajęty.

– Powiedz mu, że jak zaraz nie podejdzie do drzwi, to podpalę mu samochód.

Stary gość zniknął i wrócił po niespełna minucie.

– Benny mówi, że jak podpalisz mu wóz, to będzie musiał cię zabić. I napuści na ciebie twoją własną babkę.

– Powiedz Benny'emu, żeby lepiej nie trzymał tam Waltera Dunphy'ego, bo Walter jest pod specjalną opieką mojej babki. Niech tylko coś mu się stanie, a moja babka przeniknie Benny'ego okiem.

Dwie minuty później drzwi otworzyły się po raz trzeci i na zewnątrz został wypchnięty Księżyc.

– W dechę – zwróciłam się do Morellego. – Jestem pod wrażeniem.

– Super – powiedział Morelli.

Wsadziliśmy Księżyca do półciężarówki i odwieźliśmy z powrotem do mnie. W połowie drogi dostał ataku śmiechu. Wiedzieliśmy, jakiej przynęty użył Benny.

– Ale szczęście – oświadczył Księżyc, uśmiechnięty i jednocześnie zdumiony. – Wyszedłem na minutkę, żeby poszukać jakiegoś towaru, a na parkingu już czekali na mnie ci dwaj goście. I teraz mnie lubią.

Jak daleko sięgam pamięcią, matka i babka chodziły w niedzielę rano do kościoła. W drodze powrotnej wstępowały do piekarni i kupowały pączki z dżemem dla mojego ojca, grzesznika. Gdybyśmy razem z Księżycem zgrali to odpowiednio w czasie, to zjawilibyśmy się jakąś minutę po pączkach. Matka będzie szczęśliwa, bo ją odwiedzę. Księżyc będzie szczęśliwy, bo dostanie pączka. A ja będę szczęśliwa, bo babka przekaże najświeższe plotki dotyczące wszystkiego i wszystkich, w tym i Eddiego DeChoocha.

– Wielkie nowiny – powitała mnie babka, kiedy tylko stanęłam w drzwiach. – Wczoraj Stiva zabrał się do Loretty Ricci i wystawi ją po raz pierwszy dziś o siódmej wieczorem. Trumna będzie co prawda zamknięta, ale i tak jest to warte zachodu. Może zjawi się nawet Eddie. Włożę nową czerwoną sukienkę. Będzie dziś tłok. Wszyscy przyjdą.

Angie i Mary siedziały w salonie przed telewizorem, który grał tak głośno, że brzęczały szyby w oknach. Ojciec też był w salonie, usadowiony w swym ulubionym fotelu. Czytał gazetę, a kostki u dłoni miał zbielałe z wysiłku.

– Twoja siostra leży w łóżku z migreną – wyjaśniła babka. – Przypuszczam, że to radosne nastawienie kosztowało ją odrobinę za dużo. A twoja matka robi gołąbki. W kuchni są pączki, ale jeśli ci to nie odpowiada, to mam na górze butelkę. Tutaj to istny koszmar.

Księżyc wziął sobie pączka i podryfował do salonu oglądać w towarzystwie dzieci telewizję. Ja poczęstowałam się kawą i usiadłam przy stole z pączkiem w ręce. Babka zajęła miejsce naprzeciwko.

– No i jak tam dzisiaj?

– Mam trop w sprawie Eddiego. Jeździ po mieście białym cadillakiem i właśnie zdobyłam nazwisko właściciela. Mary Maggie Mason. – Wyjęłam z kieszeni kartkę i popatrzyłam na nią. – Dlaczego brzmi tak znajomo?

– Wszyscy znają Mary Maggie Mason – powiedziała babka. – To gwiazda.

– Nigdy o niej nie słyszałam – wyznała matka.

– Bo nigdzie nie chodzisz – zauważyła z wyrzutem babka. – Mary Maggie to jedna z tych zapaśniczek, które tarzają się w błocie w Jaskini Węża. Jest najlepsza.

Matka podniosła wzrok znad garnka z pieczenia, ryżu i pomidorów.

– Skąd to wszystko wiesz?

– Chodzimy tam czasem z Elaine Barkolowski po bingo. We czwartki walczą mężczyźni, mają tylko małe woreczki na genitaliach. Nie są tak dobrzy jak Superman, ale też nieźle wyglądają.

– To wstrętne – oświadczyła matka.

– Owszem – przyznała babka. – Biorą pięć dolarów za wejście, ale warto tyle dać.

– Muszę wracać do pracy – wyjaśniłam matce. – Nie pogniewasz się, jeśli zostawię tu na chwilę Księżyca?

– Nie bierze już narkotyków?

– Nie. Jest czysty. – Od całych dwunastu godzin. – Może jednak schowasz klej i syrop na kaszel… tak na wszelki wypadek.

Na kartce, którą dostałam od Komandosa, widniał adres luksusowego budynku mieszkalnego z widokiem na rzekę. Przejechałam się po podziemnym parkingu, sprawdzając samochody. Nie było białego cadillaca, za to dostrzegłam srebrne porsche z rejestracją MMM-YUM.

Zaparkowałam na miejscu dla gości i wjechałam windą na siódme piętro. Miałam na sobie dżinsy, wysokie buty i czarną skórzaną kurtkę, zarzuconą na czarną koszulę z dzianiny, i nie czułam się odpowiednio ubrana jak na ten budynek. Tu wszystko prosiło się o popielaty jedwab, wysokie obcasy i opaloną, wylaserowaną do perfekcji skórę.

Mary Maggie Mason otworzyła po drugim pukaniu. Była w dresie, a kasztanowe włosy miała związane w koński ogon.

– Tak? – spytała, spoglądając na mnie zza okularów w plastikowej oprawce, z książką Nory Roberts w dłoni. Mary Maggie, zapaśniczka błotna, czytała romanse. Prawdę mówiąc, z tego, co zobaczyłam za jej plecami. Mary Maggie czytała wszystko. Książki były dosłownie wszędzie.

Wręczyłam jej wizytówkę i przedstawiłam się.

– Szukam Eddiego DeChoocha – powiedziałam. – Zwróciło moją uwagę, że jeździ po mieście pani wozem.

– Białym cadillakiem? Tak. Eddie potrzebował samochodu, a ja nigdy nie jeżdżę cadillakiem. Odziedziczyłam go po wujku Tedzie. Powinnam pewnie sprzedać ten wóz, ale żal mi go.

– Jak dobrze zna pani Eddiego?

– To jeden z właścicieli Jaskini Węża. Eddie, Pinwheel Soba i Dave Vincent. Dlaczego szuka pani Eddiego? Chyba nie chce go pani aresztować? To taki miły staruszek.

– Nie stawił się w sądzie i trzeba wyznaczyć nową datę rozprawy. Wie pani, gdzie mogę go znaleźć?

– Przykro mi. Wpadł tutaj w zeszłym tygodniu. Nie pamiętam, co to był za dzień. Jego wóz to prawdziwy gruchot. Więc często pożyczam mu cadillaca. Lubi nim jeździć, bo jest duży i biały. Łatwo znaleźć go w nocy na parkingu. Eddie kiepsko widzi.

Nie mój interes, ale ja nie pożyczałabym samochodu ślepemu facetowi.

– Widzę, że dużo pani czyta.

– Uwielbiam książki. Kiedy wycofam się z zapasów, otworzę sklep z kryminałami.

– Można się utrzymać ze sprzedaży kryminałów?

– Nie. Nie można. To przykrywka dla lewego totalizatora.

Stałyśmy w przedpokoju, rozglądałam się więc w miarę możności, szukając dowodów na obecność DeChoocha u Mary Maggie.

– Wspaniały budynek – zauważyłam. – Nie miałam pojęcia, że na zapasach można tyle zarobić.

– Nic nie można zarobić. Utrzymuję się z reklam. I mam dwóch poważnych sponsorów. – Spojrzała na zegarek. – Rany, ale późno. Muszę lecieć. Za pół godziny mam być na siłowni.

Wyjechałam z podziemnego parkingu i zatrzymałam się w bocznej uliczce, żeby wykonać kilka telefonów. Najpierw na komórkę Komandosa.

– Hej – usłyszałam.

– Wiesz, że DeChooch ma jedną trzecią udziałów w Jaskini Węża?

– Owszem, wygrał je dwa lata temu w kości. Myślałem, że wiesz.

– Nie wiedziałam!

Cisza.

– Co jeszcze wiesz, czego ja nie wiem? – spytałam.

– A ile mamy czasu?

Przerwałam połączenie i zadzwoniłam do babki.

– Chcę, żebyś sprawdziła dwa nazwiska w książce telefonicznej – powiedziałam. – Muszę wiedzieć, gdzie mieszkają Pinwheel Soba i Dave Vincent.

Słuchałam przez chwilę, jak szeleści kartkami, w końcu wzięła słuchawkę do ręki.

– Nie ma ich w książce.

Cholera. Morelli mógłby zdobyć dla mnie adresy, ale na pewno by nie chciał, żebym zadawała się z właścicielami Jaskini Węża. Morelli udzieliłby mi lekcji na temat ostrożności, co skończyłoby się pyskówką, a potem musiałabym zjeść mnóstwo ciasta, żeby się uspokoić.

Wzięłam głęboki oddech i znów wykręciłam numer Komandosa.

– Potrzebuję adresów – powiedziałam.

– Niech zgadnę. Chodzi o Pinwheela Sobę i Dave'a Vincenta. Pinwheel jest w Miami. Przeprowadził się w zeszłym roku. Otworzył klub w South Beach. Vincent mieszka w Princeton. Jak wieść niesie, nie lubią się z DeChoochem.

Dał mi adres Vincenta i rozłączył się. Dostrzegłam kątem oka srebrny błysk i zobaczyłam, jak Mary Maggie znika za zakrętem w swoim porsche. Ruszyłam za nią. Właściwie jej nie śledziłam, po prostu starałam się mieć ją w polu widzenia. Obie jechałyśmy w tym samym kierunku. Na północ. Trzymałam się cały czas za nią i przyszło mi w pewnym momencie do głowy, że ma dość daleko do siłowni. Minęłam zjazd w stronę mojego domu i podążyłam za nią przez centrum w stronę północnego Trenton. Gdyby była bardziej czujna, dostrzegłaby mnie. Trudno jednemu kierowcy prowadzić dyskretną obserwację. Na szczęście Mary Maggie nie spodziewała się ogona.

Zostałam w tyle, kiedy skręciła w Cherry Street. Zaparkowałam przy pierwszej przecznicy za domem Ronalda, a potem patrzyłam, jak Mary Maggie wysiada z wozu, podchodzi do drzwi i naciska dzwonek. Drzwi się otworzyły i Mary Maggie weszła do środka. Dziesięć minut później drzwi znów się otworzyły i Mary Maggie Mason wyszła z domu. Stała jeszcze przez minutę czy dwie na schodach i rozmawiała z Ronaldem. Potem wsiadła do samochodu i odjechała. Tym razem do siłowni. Patrzyłam, jak parkuje i wchodzi do budynku, a po chwili ruszyłam przed siebie.

Skierowałam się do Princeton, wyjęłam mapę i zlokalizowałam dom Vincenta. Princeton nie jest właściwie częścią New Jersey. To niewielka wysepka zamożności i intelektualnego wyrafinowania, dryfująca po morzu Megalopolis. To miasto prawości, wyrzucone przez fale na ląd pełen centrów handlowych. Włosy są tu krótsze, obcasy niższe, zachowanie poważniejsze.

Vincent był właścicielem dużego żółto-białego domu w stylu kolonialnym, zajmującego pół akrową działkę na obrzeżach miasta. Obok stał garaż na dwa wozy. Na podjeździe nie dostrzegłam samochodów. Ani flagi na maszcie, świadczącej o obecności Eddiego DeChoocha w tej rezydencji. Zaparkowałam po drugiej stronie ulicy, jeden dom dalej, i zaczęłam obserwację. Nuda. Nic się nie działo. Nie przejeżdżały w pobliżu żadne samochody. Na chodniku nie bawiły się dzieci. Z okna na piętrze nie dobiegało wycie metalu. Prawdziwy bastion powagi i kindersztuby. I odrobinę onieśmielający. Fakt, że został zakupiony z zysków Jaskini Węża, nie mógł stłumić aury snobizmu, jaki towarzyszy bogactwu. Podejrzewałam, że Dave Vincent nie będzie zadowolony, gdy niedzielny spokój naruszy mu łowczyni nagród poszukująca Eddiego DeChoocha. Mogłam się mylić, ale podejrzewałam też, że pani Vincent nie chciałaby narażać na szwank swej pozycji towarzyskiej, zadając się z osobnikiem pokroju DeChoocha.

Po godzinie mojej bezskutecznej obserwacji nadjechał powoli radiowóz policyjny i zatrzymał się za mną. Wspaniale. Zamierzali mnie wykopać z tej okolicy. Gdyby ktoś przyłapał mnie przed swoim domem w Burg, wysłałby psa, żeby mi naszczał na koło. Jedyną reakcją byłaby wiązanka wulgarnych nieuprzejmości i wrzask, bym wynosiła się do diabła. W Princeton za to przysyłają nieskazitelnego i grzecznego stróża prawa, by wywiedział się, co i jak. Potęga klasowości.

Podejrzewałam, że nic nie zyskam, wywierając presję na funkcjonariuszu doskonałym, wysiadłam więc z wozu i zbliżyłam się do niego, kiedy sprawdzał moją tablicę rejestracyjną. Dałam mu wizytówkę i dokumenty uprawniające mnie do zatrzymania Eddiego DeChoocha. Wyjaśniłam też standardowo, dlaczego prowadzę obserwację.

Z kolei on wyjaśnił, że przyzwoici ludzie w tej okolicy nie przywykli do tego, by ich obserwować, i że będzie lepiej, jeśli wykażę więcej dyskrecji. Pewnie, powiedziałam. I odjechałam. Jeśli policjant jest twoim przyjacielem, to jest to najlepszy przyjaciel, jakiego kiedykolwiek miałeś. Z drugiej strony, jeśli nie jesteś z policjantem w dobrych stosunkach, to najrozsądniej go nie denerwować.

Obserwacja domu Vincenta i tak by mi nic nie dała. Jeśli chciałam z nim pogadać, to najlepiej dorwać go w pracy. Poza tym nie zawadzi rzucić okiem na Jaskinię Węża. I po raz drugi spróbować szczęścia z Mary Maggie Mason. Wydawała się dość miłą osobą, ale rzecz bez wątpienia nie ograniczała się tylko do tego.

Ruszyłam trasą numer jeden na południe, ale nagle postanowiłam jeszcze raz zajrzeć do podziemnego garażu Mary Maggie.

Загрузка...