Artur Baniewicz
Afrykanka

Czerwone słońce płonęło nad jej głową. Zamazywało szczegóły i kradło kolory, pozostawiając czarne kontury postaci, samotny refleks światła odbity od hełmu eskortującego ją żołnierza i coś, co sprawiło, że moje sklejone snem powieki umknęły jedna od drugiej, pozwalając oczom chłonąć widok, a umysłowi zapamiętywać.

Aureolę. Rozedrganą, złotoróżową poświatę, która otaczała zarys kobiecej głowy aż po smukłą, pochyloną ze zmęczenia szyję.

Czułem, że jest wyczerpana; wyczytałem to z rytmu, w jakim kołysała się na grzbiecie osiołka, z układu widocznej pod brzuchem zwierzęcia bosej stopy, o której wiedziałem, że jest obolała od marszu po skalistych bezdrożach. Wyczuwałem wiele rzeczy, których moje oczy nie potrafiły dostrzec. Jej siłę, tak różną od siły wbitego w pancerz żołnierza, który prowadził osła za uzdę. I jej urodę. Też inną, odmienną od urody młodych kobiet mojego świata. I smutek.

Nie musiałem zaglądać w jej oczy, na pewno wielkie, bardzo ciemne i bardzo błyszczące, by wiedzieć, jak mało jest w nich radości. Nie chciałem w nie zaglądać, choć mogłem: koniec mojej pryczy prawie dotykał ściany z zakratowanym oknem. Wystarczyło odepchnąć się od glinianego muru, by dopaść prętów i ogarnąć wzrokiem większy, prawdziwszy kawałek świata. Może nawet – gdybym okazał się szybszy – wyciągając z całych sił ramię, zdołałbym musnąć koniuszkami palców podrapaną stopę ciemnookiej. Ale nie zrobiłem tego.

Był grudzień, z nieba lał się żar, od którego drżało powietrze, a ona jechała na osiołku. Zawsze wyobrażałem to sobie właśnie tak i choć nigdy nie wierzyłem, by u źródeł tej wizji było coś więcej niż piękny mit, siedziałem w bezruchu nawet wtedy, gdy po kobiecie i jej kłapouchu pozostała tylko chmurka wirującego w słońcu kurzu.

Uśmiechnąłem się do osadzonych w glinie krat mojej celi. Był grudzień, z nieba lał się żar, a Betlejem leżało raptem sto dni marszu stąd.


*

Coś zabrzęczało wysoko w górze. Podnosiłem głowę, kiedy półlitrowa puszka rąbnęła mnie w potylicę.

– Jesteście dupa, nie oficer, Koziej. Mówiłem: tą, którą trzymacie w lewej ręce. Pustą, Koziej. Jak na ten przykład wasza głowa.

Bez pośpiechu przewróciłem się na plecy.

– Po pierwsze: nie pusta, tylko w czapce – stwierdził z godnością podporucznik Koziej, kucając przy oknie i opierając kolano o kratę. – Po drugie: w lewej miałem akurat pełną, co prowadzi do wniosku, że to wy, Koliszewski, jesteście… O, obudził się.

Usiadłem po turecku i posłałem w stronę okna smętny uśmiech.

– Czołem, panowie – mruknąłem, masując się po czaszce. – Co to miało być: wstęp do przesłuchania?

– Wpadliśmy sprawdzić, czy ktoś tu jeszcze gnije – wyjaśnił podporucznik Koliszewski. Tak jak Koziej był w szortach, ale brakowało mu wojskowego akcentu w postaci błękitnej czapeczki z emblematem ONZ.

– Mumifikuję się – poprawiłem. – A cóż miałbym robić?

– Koziej wysunął śmiałą hipotezę, że pana wypuścili. – Usiadł przed oknem i pociągnął z puszki. – I że z tej radości pogna pan do miasta uchlać się w porządnej knajpie.

Schyliłem się i podniosłem puszkę z glinianego klepiska. Żywiec, w dodatku schłodzony. Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy niebieska czapeczka Kozieja nie zmieniła barwy na czerwoną, a jemu samemu nie sypnął się bujny siwy zarost. Był grudzień, miesiąc cudów i Świętego Mikołaja.

– To dla mnie? – zapytałem niepewnie.

– Alkohol niszczy mózg – poinformował mnie Koliszewski.

– Wie coś o tym – zapewnił Koziej. – Jest pijakiem.

– Obaj jesteśmy – ciągnął niezrażony Koliszewski. – Ludźmi do szpiku kości zepsutymi, egoistami i świniami.

– Wiem coś o tym. – Otworzyłem puszkę. – Jestem waszym sąsiadem.

Byłem nim dostatecznie długo, by poprzedzić pierwszy łyk kilkoma pociągnięciami nosa i badaniem końcem języka. Na trzeźwo płatali małpie figle tylko jeden drugiemu. Ale teraz trzeźwi nie byli.

– Zero mydła – powiedział ze smutkiem Koziej. – Zero pieprzu i środków na przeczyszczenie. Może doktor śmiało pić naszą krwawicę.

– Przyszliście po zwolnienie – zgadłem. – Ktoś chce posłać was gdzieś, gdzie strzelają, a nie ma piwa i lodówek.

– Nasze stalowe rumaki czekają – Koliszewski próbował je wskazać patetycznym gestem, ale areszt przesłaniał widok na park maszynowy, gdzie na naczepach ciągników siodłowych grzały się cielska czołgów.

– Tak sobie pomyślałem, że warto spełnić dobry uczynek – wyjaśnił Koziej. – Pomóc bliźniemu, ot tak, bezinteresownie, jak w bajce…

– Ty?! – oburzył się Koliszewski. – Ty pomyślałeś?!

– …a gdyby uniósł się honorem i chciał się odwdzięczyć, to nic z tego, żadne trzy życzenia. Jedno symboliczne życzonko, góra.

Piłem, nie spiesząc się, a mimo to obaj milczeli grzecznie, śląc mi zza krat przyjazne uśmiechy dobrych ludzi.

– No – odetchnąłem, odstawiając puszkę pod pryczę, obok butów. – Do rzeczy. Co to ma być?

Popatrzyli po sobie, szukając otuchy jeden u drugiego. Koliszewski znalazł jej odrobinę więcej.

– To, co pan w domu po powrocie zastanie, a czego się nie spodziewa – wyrecytował. I ciszej, wyraźnie niepewnie, dodał: – Chyba.

– Bawicie się w wiedźminów? – zapytałem zdziwiony.

– Geralt Koliszewski – powiedział ze smakiem Koziej. – Ładnie.

– A przy okazji… Moglibyście oddać mojego Sapkowskiego.

– Nie oddałeś doktorowi książek?! – zapałał świętym oburzeniem Koliszewski. – Przynosisz hańbę korpusowi…

– Czas skazańca jest cenny – wszedłem mu w słowo. – Czego chcecie?

Jeszcze raz wymienili się spojrzeniami. Padło na Koliszewskiego.

– Ja człek prosty, to i gadał będę prosto. Baby chcemy.

Przyglądałem im się dłuższą chwilę, przepuszczając przez palce cenny czas skazańca. Próbowałem zrozumieć, na czym polega dowcip.

– I po to przyszliście do mnie? Tutaj?

– Faktycznie paskudne miejsce – zgodził się Koziej. – Ale gnany żądzą samiec gotów jest…

– Ja miałem mówić – przerwał mu Koliszewski. – Baby chcemy, sąsiedzie. Ona tam schnie, sąsiad tu schnie… Całkiem bez sensu.

– Poczucie humoru już mi wyschło – oznajmiłem ponuro. – Nie wiem, w którym momencie się śmiać.

Dali mi chwilę do namysłu. Albo sobie – do zejścia na ziemię.

– Chodzi o tę laskę przed pana namiotem – powiedział zupełnie normalnym głosem Koziej. – Pomyśleliśmy, że skoro pana zapuszkowali… Oczywiście rozumiemy, że jej przemycenie kosztowało. Dorzucimy się.

– Nie wiem, o czym mówicie – wyznałem.

– Pan straci forsę – zaczął wyliczać na palcach. – Ona czas, czyli też forsę. A któryś z nas okazję.

– Tylko jeden?

– Mamy resztki przyzwoitości – pochwalił się Koliszewski.

Pomyślałem, że w tej ulepionej z surowej gliny norze naprawdę powoli ulegam procesowi mumifikacji. Ze zdolnością dedukcji było u mnie nie najlepiej. Wieki temu powinienem zgadnąć, o kim mówią.

– W porządku. – Uśmiech, który im posłałem, nie był mimo wszystko stuprocentowo szczery. – Jeśli powie: „Tak”, jest wasza.

Zanim poprawiłem poduszkę, już ich nie było.


*

Po przemianowanej na areszt lepiance sala konferencyjna wydała mi się oazą luksusu. Stół długości pasa startowego, wyściełane krzesła, wentylatory. Efekt potęgował barwny wystrój, uzyskany dzięki imponującej kolekcji zdobiących ściany map, wykresów i schematów organizacyjnych, na których widok każdy szpieg umarłby z zachwytu, a które mówiły wszystko o środkach, planach i metodach działań UNIFE.

Żadna z zasiadających przy stole osób nie dorabiała raczej szpiegostwem: brak entuzjazmu aż kłuł w oczy. Inna sprawa, że o świcie nawet wśród rasowych agentów trudno o zapał.

– Dziękuję, sierżancie – odsalutował hinduskiemu podoficerowi blondyn w nowiutkim mundurze. – Dzień dobry, panie kapitanie. Porucznik Jaskólski, oficer dyżurny bazy. Proszę, niech pan siada.

Wybrałem krzesło naprzeciwko szpakowatego czterdziestolatka w oliwkowym kombinezonie pilota.

– O Jezu! To Szczebielewicz ma być tym lekarzem? – Podobnie jak Jaskólski, posługiwał się angielskim. – Czemu nikt mnie nie uprzedził, że kompletujecie następną parszywą dwunastkę?

Uśmiechnąłem się do niego. Powitanie z jego sąsiadem ograniczyłem do zdawkowego skinienia głową. W przeciwieństwie do majora pilota Morawskiego, major kapelan Lesik nie cieszył się moją sympatią. Do siedzącej jeszcze dalej Joli dotarł siłą rzeczy nieco drętwy uśmiech, ale nie przejęła się tym. Ktoś, kto wygląda jak zaspana Barbie, raczej nie popadnie w kompleksy z takiego powodu.

– Dzień dobry, panie doktorze – powiedziała cicho, rzucając mi powłóczyste spojrzenie spod uczernionych rzęs. Przez chwilę próbowałem wyobrazić ją sobie wyczekującą cierpliwie przed mym namiotem. Ją – bo któż inny wchodził w rachubę? Znałem parę pań ze stołecznego szpitala UNIFE, ale żadnej, z powodu której moi sąsiedzi przerywaliby libację i wizytowali areszt. Młoda, ładna, wolna i – kwestia fundamentalna – skłonna do składania mi wizyt mogła być co najwyżej siostra Jolanta.

Chociaż, prawdę powiedziawszy, teraz, mając trzeźwy, nie rozłażący się od upału i senności umysł, nie bardzo w to wierzyłem. Gładka buzia, duże niebieskie oczy, złote loki do łopatek. Obiektywnie biorąc – co najmniej ładna dziewczyna. Faceci pewnie notorycznie oglądali się za nią na ulicy. Czegoś mi w jej twarzy brakowało, ale właśnie dlatego nie miała powodu odwiedzać mnie popołudniami. Na pewno znalazłaby kogoś, kogo właśnie Barbie rajcuje.

– Major Wołynow z Kazachstanu. – Jaskólski wskazał krępego blondyna w wieku Morawskiego. – Kapitan Zanetti, Włochy. – Ten dla odmiany był młodszy i ciemny, jak na południowca przystało. – Siostrę, jak rozumiem, pan zna. Polecicie razem.

– Polecimy?

– Czekamy tylko na drugiego pilota. Sprawa wynikła dość nagle i trzeba było pożyczyć kogoś od rolników. Zaraz powinien być.

Podszedł do największej, przedstawiającej całą Etiopię mapy i długopisem wskazał jakiś punkt w pobliżu somalijskiej granicy.

– Wczoraj w okolicy osady Kasali niezidentyfikowane śmigłowce ostrzelały… eee… fabrykę.

– A nie kosmodrom? – Morawski nie zadał sobie trudu tłumaczenia na angielski. – Fabryka w Ogadenie? Tam nawet dróg nie ma. Cała gospodarka to paru facetów na wielbłądach i trochę bydła.

– A wie pan, jak jest po angielsku garbarnia? – rzucił mu ponure spojrzenie porucznik. – No właśnie. Przepraszam, panowie – wrócił do urzędowego języka UNIFE. – Kontynuujmy. A więc ostrzelano wieś. Przypadkiem był tam patrol błękitnych hełmów. Szósta Brygada z Ferfer. Odpowiedzieli ogniem i jedna maszyna spadła. Dowódca próbował odszukać wrak, ale pojawił się inny śmigłowiec, szturmowy. Ostrzelał naszych i ranił jednego żołnierza.

– Co znaczy: szturmowy? – Morawski nadal ział sceptycyzmem. – Somalia nie ma ani jednego…

– O co chodzi z tym lataniem? – upomniałem się. Jaskólski posłał mi cieplejsze spojrzenie.

– Kasali leży dziewięćset kilometrów stąd i o czterysta od najbliższego porządnego szpitala. W pobliżu nie ma bezpiecznego lądowiska, więc samolot nie wchodzi w grę. Pozostaje śmigłowiec.

– Dziewięćset kilometrów – powtórzył Morawski. – No cóż.

– Oczywiście po drodze uzupełnicie paliwo. W Dire Dawa.

– Dire Dawa jest ostrzeliwana – wtrącił Zanetti. – Nie byłoby lepiej wybrać trasy wzdłuż doliny Shebele? Mamy tam…

– Ja tylko przekazuję rozkazy – rozłożył ręce Jaskólski.

– Jedno pytanie – obiecał Morawski. – My, to znaczy wszyscy tutaj oprócz pana, tak? I co jeszcze? Chodzi mi o ciężar ładunku.

– No… zabierzecie trochę leków…

– Trochę to znaczy ile? Sto kilogramów? Tonę?

– Doktorze? – posłał mi pytające spojrzenie. Odesłałem mu swoje: mocno zdziwione i nieco urażone.

– Co „doktorze”? Przyprowadzili mnie tu prosto z… – szukałem przez chwilę angielskiego zamiennika słowa „pudło”, ale oczywiście nie znalazłem – z więzienia. Nawet nie wiem, po co.

Cudzoziemcy popatrzyli na mnie z zaciekawieniem. Jola jakby z zaniepokojeniem. Lesik – bez żadnych emocji.

– Nie? Myślałem, że… no, nieważne. Leki już są. Macie je tylko zawieźć. Niewiele tego – mówił coraz wolniej, najwyraźniej dochodząc do jakiegoś nieprzyjemnego miejsca. – I jeszcze coś.

– No? – ponaglił go Morawski.

– Z lekami poleci ktoś z etiopskiego ministerstwa rolnictwa. Jedna osoba. Z… no, powiedzmy… bagażem.

– Co znaczy: „Powiedzmy bagaż”?

– Może po prostu pokażę panu rozkazy – uśmiechnął się blado Jaskólski. – A pan, doktorze, niech skoczy do siebie po rzeczy. Za pół godziny startujecie.


*

Dochodząc do namiotu Kozieja i Koliszewskiego, nie spieszyłem się. Mój spoczywający pod łóżkiem plecak, zgodnie z obowiązującymi w kontyngencie zasadami, zawierał wszystko, czego potrzeba, by w sposób stosunkowo cywilizowany przeżyć w buszu. Doszedłem do wniosku, że mam mnóstwo czasu. Błąd polegał na tym, że pominąłem czynnik sąsiadów.

Najpierw, tuż za rogiem ich namiotu, nadziałem się na stolik zasypany czasopismami typu „Playboy dla dorosłych” i puszkami po piwie. Był to niewinny wstęp do kolejnej niespodzianki, którą mnie uraczyli. Przed wejściem do mojego namiotu, połączony z nim końcem uzdy, drzemał na stojąco spory osioł.

Gapiłem się na niego całe wieki, a potem równie długo rozglądałem się po okolicy, szukając jakiegoś logicznego wyjaśnienia. Nie znalazłem. Mój namiot stał na skraju rzędu bliźniaczych namiotów, rozdzielonych kępami krzewów i ocienionych paroma rachitycznymi drzewkami. Z przodu ciągnęła się długa ściana tartacznej hali, ale tartak nie pracował od lat, leżał w obrębie obozu i nie był miejscem, po którym włóczyli się tubylcy ze swoimi osłami. Po prawej, za zasiekami, znajdowało się podmiejskie śmietnisko, pamiętające dawne, dobre czasy, gdy ze stolicy wywożono śmieci. Było to naprawdę dawno – cały teren zdążył zarosnąć suchymi badylami. Zdesperowany zamachowiec mógł przy dużym szczęściu zakraść się od tej strony – zwykłe szczęście nie wystarczyłoby przeciw strzegącej nas elektronice – ale nie potrafiłem wyobrazić sobie, jak i po co przerzucałby przez płot to bydlę.

Ze wszystkich pozostałych stron rozłożył się wojskowy obóz, pełen ludzi, broni i pojazdów, ale na pewno nie osłów.

Pomijając te dwunożne.

– Koziej i Koliszewski! – wrzasnąłem. – Zbiórka przed namiotem!

Zbliżała się oficjalna pobudka, nie zdziwiłem się więc, kiedy wyszli, zaspani i ziewający, ale już częściowo ubrani, zaledwie po kilkunastu sekundach.

– O! – zdziwił się Koliszewski. – Doktor nawiał z celi śmierci.

– To ta krata – wysunął hipotezę Koziej. – Jak się oparłem, mało nie wypadła; przytrzymywać musiałem… Dzień dobry, sąsiedzie.

– Co to jest? – warknąłem, wskazując palcem.

– Jakbym był dobry z biologii, też bym poszedł na medycynę i opędzał się teraz od panienek – westchnął Koliszewski. – Ale po mojemu to może być osioł. Jak myślisz, Koziej?

– Jestem kawalerzysta, ale pancerny. Skąd mam wiedzieć?

– Skąd go wytrzasnęliście? – Nadal byłem twardy.

– My? To sąsiad sobie zamówił luksusową, mobilną dziewuchę.

Koziej rechocąc zwalił się na stolik. Próbowałem się nie śmiać, ale przykład okazał się zbyt zaraźliwy.

– No dobrze – powiedziałem, gdy trochę mi przeszło. – Co jest grane? Jaka dziewucha? Nie otrzeźwieliście po wczorajszym?

– Czarna i zimna jak głaz – westchnął ponownie Koliszewski. – Nie wiedziałem, że Afrykanki potrafią być takie. Wszystkiego próbowaliśmy: piwa, wódki, czekolady, inteligentnej rozmowy… Koziej przekartkował wszystkie nasze świerszczyki; emerytce by zwilgotniało… I nic.

– Wpędziła nas w kompleksy – Koziej uniósł głowę znad stołu. – Jestem kłębkiem nerwów, mój Boże… Taki wstyd.

– Nawet kocem wzgardziła – dodał Koliszewski. – Wolała tę szmatę.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę na burą płachtę, leżącą w nieładzie przy wejściu do mojego namiotu.

– Chcecie powiedzieć…?

Nie dokończyłem. Późno, bo późno, ale obrazek zazębił mi się w końcu z czymś, co wczoraj zobaczyłem.

– Oho, a oto i Panna Lodówka – mruknął Koziej.

Odwróciłem się powoli.

W różowym świetle poranka okazała się zwykłą dziewczyną z krwi i kości. Trochę zaspaną, trochę potarganą, o ile można użyć tego słowa w odniesieniu do rodowitej mieszkanki Czarnego Lądu. Inna sprawa, że trudno byłoby uznać ją za typową Amharkę: czarne, zebrane nad lewym uchem włosy lśniły i wiły się, zamiast wściekle skręcać, długi nos rozszerzał się nieznacznie tylko przy nozdrzach, a skóra miała barwę bliższą miedzi niż mlecznej czekoladzie. Była wysoka, odrobinę tylko niższa ode mnie, szczupła i długonoga. Susza i wojny wstrząsające krajem sprawiły, że trzy czwarte Etiopczyków przypominały obciągnięte skórą szkielety, ale ona była po prostu szczupła.

– Mój Boże – pokręcił głową Koziej. – Taka maszyna…

Nie musiałem pytać, co ma na myśli. Dziewczyna miała na sobie spięty na lewym ramieniu kawałek zielonej, lekkiej tkaniny, fakt, że spory i okrywający ciało aż po kolana – ale praktycznie nic więcej. Pasiasta różowo-złota chusta, zarzucona na ramiona, nie liczyła się jako ubranie: można by przez nią czytać. W sumie strój osłaniał bardzo wiele, nie był jednak w stanie przesłonić podstawowego faktu: że tam, pod spodem, znajduje się doskonale uformowane, nagie, kobiece ciało.

Bose stopy, tak jak przypuszczałem, były podrapane. I tak, jak przypuszczałem, nie przeszkadzało to ciemnoskórej poruszać się z lekkością i wdziękiem, o którym niejedna baletnica może tylko marzyć.

– Dzień dobry, czarnulko – wyszczerzył zęby Koliszewski. – Nie masz pojęcia, ile straciłaś tej nocy. Z taką jak ty mógłbym przerobić cały taki świerszczyk – trącił leżące na stole magazyny. – Miałabyś ślicznego, zdolnego dzidziusia i takie wspomnienia, że ho, ho.

Kąciki pełnych, ale tylko pełnych, nie odpychających nadmiarem ust uniosły się, tworząc uprzejmy, zdawkowy uśmiech. Niedoszła szczęśliwa matka zatrzymała się przed nami i rzuciła mi trochę niepewne, a trochę zaciekawione spojrzenie.

– Twój romantyzm wpędzi cię do grobu – stwierdził Koziej. – Dzidziuś? Popatrz tylko na nią. Czy tak wygląda uczciwa etiopska dziewczyna? Kochać się z taką na wariata to jak grać w ruską ruletkę. Dobrze mówię, doktorku?

Skinąłem głową. Trudno wypierać się własnych słów, szczególnie wobec kogoś, kto zmieniał moje obowiązkowe dla obu stron pogadanki o higienie w autentyczny kabaret.

– Próbowaliście z nią mówić po angielsku? – zapytałem, patrząc w oczy dziewczyny. Były duże, ale nie tak ciemne, jak sobie wyobrażałem.

– Też na to wpadliśmy – pochwalił się Koliszewski. – Dobra, droga dziwka powinna choć trochę znać angielski. A tu ani be, ani me. Właśnie to mi się w niej podoba: nie jest zepsuta.

– Jemu się podoba, że pewnie nie jest droga – zdemaskował kolegę Koziej. – Jak dla mnie to musi być dziewczyna z głębokiej prowincji. Mieszkała gdzieś, gdzie można być tak biednym i dzikim, by chodzić boso, a zarazem nie umrzeć z głodu. Znudziło jej się biegać z dzidą po buszu, więc zapakowała dobytek na osła i przyjechała robić karierę w stolicy. A swoją drogą… jak pan ją wyhaczył?

– Nie mam pojęcia, kto to jest – westchnąłem z rezygnacją.

– Już wiem! – ucieszył się Koliszewski. – Pamiętacie Jekylla i Hyde’a? Widocznie to u was skaza zawodowa. Jak sobie medyk da w szyję, to biega po burdelach, zamawia panienki, a potem trzeźwieje, robi wielkie zdziwione oczy, że niby kto? Ja? A w życiu!

Dziewczyna zarzuciła nagle chustę na głowę, pochylając się przy tym. Spod odsłoniętej pachy błysnęło diamencikami osadzonych na włosach kropelek wody. Krótko, bo połączyła ten ruch z obrotem na pięcie.

Patrzyłem na jej plecy, kiedy schylała się nad leżącymi obok osła jukami, i próbowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, cóż takiego niezwykłego kryje się w zarysie kobiecego karku. Wzajemny układ słońca i zarzuconej na głowę chusty był inny i dziewczyny nie otaczała już poświata. Prawdopodobnie nigdy więcej nie dane jej będzie ukazać się żadnemu mężczyźnie w drżącym blasku aureoli – musiałby być zaspany, patrzeć z dołu, praktycznie z poziomu ziemi, przez ciasne okienko, które sprawi, że widać ją będzie albo w jednej linii ze słońcem, albo wcale. Musiałaby jechać bokiem na osiołku, w upale, musiałby kończyć się grudzień, a mężczyzna musiałby urodzić się gdzieś, gdzie koniec grudnia jest czasem szczególnym.

Zbyt wiele było tych zastrzeżeń.

Bose stopy dziewczyny były rudoszare od kurzu etiopskich dróg. Nie próbowała ich myć, choć wilgotne obrzeża dekoltu sugerowały, że właśnie skorzystała z jakiegoś kranu. Taki sam rudoszary nalot pokrywał te miejsca jej sukni, w które wsiąkał pot. Nawet żółto-różowa chusta, płonąca wczoraj żywym ogniem czystego światła, stała się jedynie kawałkiem przybrudzonego perkalu.

Dla każdego, z nią samą włącznie. Ale nie dla mnie. Nie mogłem wymazać z pamięci tych kilku sekund zawieszenia między jawą a snem; chyba nawet chciałem, ale już wtedy czułem, że nic z tego nie będzie.

Odwróciła się i podeszła na tyle blisko, że poczułem ulotny zapach jej ciała. Nie potrafiłbym go nazwać; wszystko, co dało się stwierdzić, to to, że się pojawił.

– Patrzcie państwo – usłyszałem głos Kozieja. – Faktura. Co to się porobiło… Ciekawe, czy płatny seks można odliczyć od podatku?

Brązowa dłoń o paznokciach koloru orzechów zawisła przed mą piersią. Kartka, format A4, złożona, zaskakująco czysta.

Ostrożnie ująłem papier. Nie dotknęliśmy się.

– Od podatku może – zgodził się Koliszewski. – Ale stawkę ubezpieczenia to doktorkowi podniosą jak nic. One tu w Afryce wszystkie albo już złapały Adasia, albo są na dobrej drodze.

– Cholera – wymamrotałem.

– Porażenie ceną – wysunął hipotezę Koziej.

– „Kapitan Szczebielewicz – odczytałem. – Proszę zapewnić daleko idącą opiekę przedstawicielce Ministerstwa Rolnictwa Rep. Etiopii pannie G. Asmare w zakresie zakwaterowania, konsultacji medycznej i transportu do m. Kasali, a także przekazać w miarę możliwości leki i środki opatrunkowe według załączonego spisu”.

– Podpisano: „Gen. bryg. Adam Zaręba” – dokończył Koliszewski, nie patrząc na opatrzony oenzetowskim logo arkusz, za to uśmiechając się łajdacko. Posłałem mordercze spojrzenie najpierw jemu, potem Koziejowi. Uczciwi ludzie padliby może nie martwi, ale przynajmniej w drgawkach.

– Jak wrócę, to was zabiję – obiecałem.

– Idziem w bój – oznajmił dumnie Koliszewski. – Między przemytniki, muzułmany, szakale i insze plugastwo. Kresów bronić. Cóż nam, straceńcom, pogróżki waszmości.

– Moment, sąsiedzie – uniósł palce Koziej. – Jedno zastrzeżenie: pokazała nam ten kwit dopiero na dobranoc, jak wystrzelaliśmy całą amunicję. Pewnie myślała, że z zemsty każemy ją wywalić.

– Już nie żyjecie – rzuciłem twardo.

Dziewczyna uśmiechała się przyjaźnie do całej naszej trójki. Miała bałagan w genach, ale niezależnie od tego, ilu jej przodków przywędrowało zza mórz i pustyń, uśmiech odziedziczyła po najczarniejszych z protoplastów. Był szeroki, śnieżnobiały i po dziecięcemu radosny.

– Miss Asmare – powiedziałem powoli, by dłużej mieć pretekst do zaglądania jej w twarz. – Do you speak English?

Dorzuciła garść kpiny do swego uśmiechu, a ja przeżyłem lekki wstrząs, bo nawet bez przeczącego ruchu głowy widać było, że kpi z własnej ignorancji.

– Mówiłem, że nie mówi – przypomniał Koliszewski. – W tym cały dramat, nawiasem mówiąc. Gdyby była w stanie docenić naszą elokwencję, siłą nie wygonilibyśmy dziewczyny z namiotu. A swoją drogą kiepsko tu z kadrami, skoro panienka z ministerstwa nie zna języków.

– Mieli tu makaroniarzy – popisał się wiedzą historyczną Koziej.

– No dobra, niech ci będzie. Ale buty to kto jak kto, ale Włosi znali, nawet za Benita. Czy Etiopia leży już tak bardzo, że gości z ministerstwa nie stać na buty i majtki?

– Wie pan chyba więcej od nas – mruknąłem, zerkając w stronę bioder panny G. Asmare. – No nic, panowie. Na mnie czas. Muszę się przebrać.


*

Mój pistolet leżał w depozycie, więc wyprawę na wschodnie kresy Etiopii rozpocząć musiałem od ponownej wizyty w kompleksie sztabowych blaszaków. Było to o tyle niezręczne, że odtrąbiono już pobudkę i przez całą drogę czułem na sobie dziesiątki, jeśli nie setki ciekawskich spojrzeń. Oficer z plecakiem, ale bez pasa, w towarzystwie czarnoskórej wieśniaczki i osła musiał budzić sensację.

Przed wejściem powstrzymałem dziewczynę ruchem dłoni, zdjąłem tornister i wygrzebałem zeszycik z opracowanym na potrzeby żołnierzy kontyngentu słowniczkiem polsko-angielsko-amharskim. Odszukałem słowo „czekać” i wskazałem palcem.

– Mam nadzieję, że chociaż czytać umiesz – uśmiechnąłem się i prawie natychmiast straciłem dobry humor, bo panna Asmare podsunęła mi z kolei przed nos następny arkusz A4, tym razem z listą medykamentów. – Cholera, jeszcze i to… Słuchaj: zaraz lecimy – pokazałem niebo i zacząłem zataczać szybkie kręgi dłonią. – Helikopter, wrrr… Rozumiesz? Tam – wskazałem wschodnią część świata. – Kasali. Zaraz. – Tym razem pokazałem na zegarku. – Nie ma czasu. Nie zatrzymam maszyny dla paru…

Szarpnęła gniewnie brzegi kartki.

– No dobrze. Czekaj tu. Pilnuj plecaka. I daj ten papier.

Pewnie nic nie zrozumiała, ale pozwoliła mi wejść do budynku razem ze specyfikacją. Jaskólskiego nie było. Mojego wista też. W zamian za podpis brazylijski pomocnik oficera wręczył mi inny, nowy pistolet.

– Mogę zadzwonić? Dzięki.

Wybrałem numer izby chorych, przedyktowałem pielęgniarce krótki spis i zażądałem dostarczenia całości na lądowisko. Wyszedłem, wziąłem tornister, skinąłem na dziewczynę i pilnując tym razem, byśmy szli ramię w ramię, zacząłem budować za pomocą słownika zdanie mające brzmieć: „Jak zamierza pani załatwić problem osła?” Oprócz widoku wyszczerzonych radośnie zębów wiele nie zyskałem.

W sąsiedztwo pomalowanego na biało sokoła dotarliśmy równocześnie z landroverem, który wypluł czerwonego z pasji cywila z wielką torbą podróżną. Przybysz miał trzydzieści lat, urodę hollywoodzkiego gwiazdora, długie jasne włosy spięte w kucyk, dżinsy, białą koszulkę i okulary przeciwsłoneczne. Miał też pretensje do majora Morawskiego.

– To zwykłe draństwo! Różne cuda widziałem, ale to już przegięcie! Macie cztery własne załogi! I co, wszyscy nagle boleści dostali?!

– Mnie pytasz? – zapytał ponurym głosem Morawski.

– Twój wiatrak, nie? – blondas kopnął mściwie koło śmigłowca. – To kogo mam pytać? Nikt nie chce słuchać, że też miałem plany! Lecisz, koniec, kropka. Bo wojsko ma sraczkę. Ciekawe, że jak trzeba lecieć nad jakieś jezioro, to się kolejka…

– Pan jest drugim pilotem? – zapytał mało przyjaznym tonem kapelan. – No, w końcu.

Landrover odjechał i choć nie chowaliśmy się za nim, właśnie teraz spojrzenia obecnych skupiły się na naszej grupce. Bo grupkę, czy mi się to podobało, czy nie, tworzyliśmy.

– Ile można dostać w Etiopii za zastrzelenie rządowego osła?, – zapytał Morawski po chwili znaczącego milczenia.

– Lepiej: oślicy. – Uśmiech siostry Joli był zadziwiająco zimny jak na kogoś o urodzie lalki. – Sam tu nie przylazł.

Zatrzymałem niepewne spojrzenie na Jaskólskim.

– Zajmie się nim pan? – skinąłem głową w stronę kłapoucha.

– Osłem? – zdziwił się. – To pan nie wie? Leci z wami.

– Bardzo śmieszne. – Nikt się jakoś nie śmiał. Nagle przejrzałem na oczy. – Jezu, chyba żartujecie… Osioł?! Do Ogadenu?!

Morawski dźwignął się bez zapału.

– Kończ waść, wstydu oszczędź… Dobra, ładujemy bydlaka. Ona – wskazał Etiopkę – zna jakieś języki?

– Swój – mruknąłem.

– Fajnie. Kolego Olszan, bierzecie forsę od ich Ministerstwa Rolnictwa. Pomóżcie koleżance wprowadzić na pokład firmowy pojazd.

– Odwal się – warknął blondyn. – Nie jestem woźnicą. I w życiu nie widziałem, żeby ktoś śmigłowcem osły woził. Tylko jakiś durny trep mógł wpaść na taki pomysł. Co to ma być? Kawaleria powietrzna?

– Zaraz. – Powoli dochodziłem do siebie. – O co tu chodzi?

– Dostałem podpisany przez Zarębę rozkaz – wzruszył ramionami Jaskólski. – Jego sekretarka dzwoniła i pytała, czy pilot nie robi problemów z powodu osła.

– Robi – zapewnił Morawski. – Ale mus to mus. Przyprowadzicie żyrafę, to też polecę. Ostatecznie ja tylko kieruję tą arką.

Powiedział, co miał do powiedzenia, odwrócił się i dołączył do Wołynowa. Dopiero teraz zauważyłem, że przedstawiciel Kazachstanu krząta się po kabinie, mocując pasy do zaczepów. Wszystkie cztery sokoły polskiego kontyngentu były maszynami wielozadaniowymi, czyli, mówiąc inaczej, zaopatrzono je w mnóstwo punktów mocowania, mogących przytrzymać tuzin siedzeń, palety, dwie pary noszy czy zbiorniki. Oczywiście nie równocześnie, ale wnętrze było funkcjonalne i w grę wchodziły różne kombinacje ludzi oraz ładunków.

Zajrzałem do środka. Nosze wisiały pod sufitem, medykamenty trafiły do bagażnika. Sam bagażnik przesłonięty był blokiem trzech wygodnych foteli samochodowego typu. Reszta pasażerów, nie licząc osła, musiała zadowolić się zamocowaną wzdłuż lewej ścianki ławką. Przy prawej ściance ustawiono dodatkowy zbiornik. Osioł też miał tam trafić. Pasy pod pierś i brzuch już czekały. Pozostawało go tylko wprowadzić.

– Ma ktoś marchewkę? – zapytałem ponuro, oceniając różnicę poziomów między ziemią a progiem kabiny.

– Może poszukam tłumacza – zaproponował niepewnie Jaskólski.

– Zna ośli? – zapytałem cierpko.

– No nie, ale ta czarna… Trzeba by jej wyjaśnić, o co chodzi. Może jakoś wprowadzi tego…

– …śmierdziela – dokończyła Jola. Starała się trzymać możliwie daleko zarówno od osła, jak i od jego właścicielki.

– Coś z tym trzeba zrobić – wyraził swoją opinię Lesik. – Przecież nie będziemy podróżować razem z osłem. To śmieszne.

– Obawiam się, że będziemy – mruknąłem.

– Jestem oficerem i kapłanem – przypomniał zimno.

– Dawno temu pewna dziewczyna przyjechała do Betlejem na osiołku – wzruszyłem ramionami. – Ale fakt: ani gwiazdek, ani święceń nie miała. Tylko ciężki brzuch i obolałe nogi.

Dość długo panowało milczenie tak intensywne, że można by je kroić nożem i sprzedawać pechowcom mieszkającym wokół Okęcia. Nawet panna G. Asmare przyglądała mi się badawczo, małpując wszystkich obecnych.

– Do roboty – przerwał ciszę Morawski.

Panna Asmare złapała kłapoucha krótko przy pysku, podprowadziła do drzwi sokoła. Pomrukując pieszczotliwie i ostrzegawczo zarazem, uniosła nogę i postawiła ją na stopniu.

– To nie będzie takie proste – stwierdził Morawski, ale kiedy złapałem za siodło, chwycił z drugiej strony. – Co ona chce…?

Udzieliła mu odpowiedzi, jednym płynnym i dość ryzykownym ruchem pokonując metrową różnicę poziomów i ciągnąc na siebie trzymany oburącz pysk. Zaparłem się z całych sił, oczekując gwałtownego szarpnięcia w tył. Major, najwyraźniej też nie mający ochoty oglądać wylatującej jak z procy dziewczyny, wziął ze mnie przykład. Obaj wylądowaliśmy na kolanach: wredne bydlę lekko i bez żadnej niechęci wystrzeliło nagle w górę. Zdążyłem dostrzec odskakującą na bok Etiopkę, po czym grzmotnąłem barkiem o burtę maszyny.

Morawski podniósł się, klnąc pod nosem, otrzepał spodnie, sprawdził, czy nikt nie został stratowany, i poszedł w ślady Olszana, zajmując miejsce w fotelu pilota. W chwilę później przed śmigłowcem zatrzymała się sanitarka. Kiedy odbierałem karton z lekami, zajęczała turbina.

– To też dla pana – Jaskólski wręczył mi kopertę. – Rozkazy.

– Aż tak formalnie?

– To daleki lot! – Robiło się głośno, stopniowo musieliśmy przechodzić do krzyku. – No i kwestia dowództwa!

– Nie rozumiem!

– Pan nimi dowodzi! – wskazał wyjącą maszynę. – Lepiej mieć papier, jak się jest kapitanem, a trzeba komenderować majorami! No nic, powodzenia! Przywieźcie chłopaka żywego!


*

Instrukcja mieściła się na jednej kartce. Morawski zapoznał się z nią, nim przekroczyliśmy dość płynną granicę Addis Abeby, kiwnął głową i zajął się lawirowaniem między górskimi szczytami. Złożyłem papier i wróciłem do przedziału pasażerskiego. Uchyliłem się przed ciosem oślego ogona i rozejrzałem się za wolnym miejscem.

Wielkiego wyboru nie było: miejsca pierwszej klasy, te z tyłu, zostały błyskawicznie zajęte przez Jolę, Lesika i Zanettiego, któremu, sądząc z kierunku spojrzeń, bardziej chodziło o blondynę w kusych szortach niż miękki fotel pod zadkiem. Wołynow, wyraźnie senny, kiwał się na tylnym końcu obciągniętej dermą ławki. Ośli pysk, obwąchujący jego nogę, wyraźnie go nie wzruszał.

Przedstawicielka etiopskiego rządu przysiadła skromnie na przeciwległym końcu ławki. Najdalej jak się dało od ludzi, którzy mieli jasną skórę, okrywali ją prawdziwymi ubraniami i nosili buty. Inna sprawa, że co druga rdzenna Polka, wepchnięta przez los do pełnego nieznajomych wnętrza, usiadłaby tak samo. Mogłem zająć miejsce technika pokładowego w przejściu między przedziałami albo to obok niej. Różnica sprowadzała się do widoków. Malowniczy krajobraz albo profil ponurego osła, który w każdej chwili mógł stracić cierpliwość. Afryka z lotu ptaka jest piękna. Nikt rozsądny nie mógłby mieć pretensji, że…

Usiadłem obok dziewczyny o imieniu zaczynającym się na „G”.

Przez dłuższy czas panowało milczenie. Łoskot wirnika uniemożliwiał sensowną rozmowę. Na szczęście mieliśmy na pokładzie chociaż jednego pilota, który przywykł do myśli, że z tyłu ma pasażerów, a nie desant, i że ci pasażerowie mogą oczekiwać od lotu czegoś więcej niż wysadzenia w miejscu, gdzie nie strzelają zbyt gęsto.

– Niech pan założy słuchawki! – zaproponował przechodzący od siedzenia do siedzenia Olszan. – Puszczę wam muzykę!

Powtórzył to jeszcze trzy razy, kucając dokładnie naprzeciw środkowego z trzech foteli i przytrzymując się gołych kolan Joli. W zasadzie wybrał optymalny wariant, ale ujrzałem w nieco innym świetle jego bezinteresowną uprzejmość.

Słuchawki, wyposażone też w mikrofony, wisiały przy pulpitach rozmównic. Mój znajdował się nad lewym ramieniem Etiopki. Odpiąłem pas, wstałem i właśnie wtedy maszyna wpadła w jakiś powietrzny wybój.

Nie planowałem tego: ręka sama złapała się odsłoniętego barku dziewczyny. Albo raczej: młodej kobiety. Kiedy odwróciła nieznacznie głowę, chroniąc nasze nosy przed zderzeniem, a może tylko, jak większość ludzi, unikając widoku obcych oczu tuż przed twarzą, zauważyłem delikatną siateczkę rys w miejscach, gdzie zbiegają się powieki. Jej skóra była świeża, ale już nie świeżością nastolatki; panna Asmare urodziła się najmniej ćwierć wieku temu i jak na afrykańskie standardy była już panną lekko podstarzałą.

Cofnąłem dłoń. Za szybko. Odwróciła głowę o dalsze kilkanaście stopni i przez chwilę jej regularny profil zlewał mi się w oczach z mglistym profilem jakiejś filmowej bohaterki, pięknej, szlachetnej i spoliczkowanej przez męża brutala. Oczywisty idiotyzm – nic się nie zgadzało. Mimo to moja prawa ręka, nie pytając o zgodę, zerwała z uchwytu nie jeden, a dwa komplety słuchawek. Może gdyby trzeba było je podłączyć, wykonać jeszcze jeden ruch, zdążyłbym się wycofać. Ale końcówki tkwiły w gniazdkach. Opadłem na ławkę i po sekundzie wahania położyłem na kolanach dziewczyny jeden z zestawów. Nie widziałem, jak go zakładała. Patrzyłem uparcie na wyraźnie zdziwioną Jolę i dopiero po dłuższej chwili wyczułem ostrożny ruch po swej lewej stronie.

– Bez przesady, panie doktorze. – Odezwali się równocześnie: Elvis i siostra Jolanta. – I tak jest szczęśliwa, że leci.

– Słucham? – Byłem trochę rozkojarzony, mój organizm dziwnie reagował na sąsiedztwo nagiej miedzianoskórej dziewczyny mającej na sobie tylko zielone prześcieradło. Albo raczej: reagował niepokojąco naturalnie.

– Samym lotem do końca życia będzie szpanować u siebie na wsi.

Teraz zrozumiałem. W gruncie rzeczy myśleliśmy o tym samym.

– Żałuje jej pani? – zdobyłem się na uśmiech.

– Po prostu naoglądałam się zbyt wielu etiopskich wszy, świerzbu… Ktoś przecież założy po niej te słuchawki.

– Pani Jolu – powiedziałem łagodnie – ona pracuje w ministerstwie.

– Pan w to wierzy? – roześmiała się. – Wystarczy spojrzeć…

– Może jakiś jej krewny pracuje – odezwał się Lesik. Mówił do niej; na mnie od początku starał się w ogóle nie patrzeć. Z wzajemnością zresztą. – W Afryce władza jest po to, by z niej czerpać garściami. Są jak dzieci: żadnych zahamowań. Ich wojny mają w sobie coś z porachunków między bandami wyrostków. Dlatego są takie okrutne. Dziś bez zbrojnej eskorty nawet misjonarz nie bardzo może wyjść z hotelu.

– Nadal zjadają? – Nie mogłem się powstrzymać. Jola zachichotała, dość szybko jednak zapanowała nad sobą.

– Bardzo zabawne – rzucił zimno Lesik. – Szkoda, że zapomniał pan dodać, kto tak naprawdę morduje w Etiopii księży.

– Wszyscy – wzruszyłem ramionami.

– Pana ulubieńcy. Komuniści Mojlego.

– To ten gruby w białym mundurze? – zapytała Jola.

– Gruby to generał Degawi – sprostowałem po sekundzie wahania. Nie byłem pewien, czy faktycznie nie wie. Teoretycznie mogła po prostu lać oliwę na wzburzone wody. – Mojle jest chudy i nosi okulary. Ale komunistą raczej trudno go nazwać: przymierza się ponoć do restytucji cesarstwa. Nawiasem mówiąc, to on wygrał wybory.

– Zdaniem Hawany i Pekinu – stwierdził z satysfakcją Lesik.

– I Sztokholmu.

– Nie znam się na tym – wyznała Jola. – Nie interesuję się polityką. To znaczy owszem, na wybory chodzę – zastrzegła się. – Ale tutaj… Jaka to różnica, czy rządzi Sambo czy Bambo?

– Mała – przyznał Lesik. – To, czy bawią się akurat w komunizm, nacjonalizm czy nawet chrześcijaństwo, nie zmienia faktu, że to wszystko jest przygnębiająco powierzchowne. Mojle dziś przeprowadza reformę rolną, jutro ogłosi się cesarzem i zacznie bronić plantatorów przed chłopstwem, a pojutrze, kto wie?, może przejdzie na islam. To czerwony aparatczyk, szkolony w Moskwie. Chorągiewka, dokładnie jak ci nasi. Tyle że panowie z SLD są trochę sprytniejsi.

– Podobno Murzyni mają niższą inteligencję – pochwaliła się erudycją. – W „Wyborczej” pisali, że w Stanach robili takie testy. Za to są lepsi w sporcie, w bieganiu…

– Mają bodajże inną budowę stóp – wyjaśnił Lesik. – Rasa to nie tylko kwestia ilości pigmentu. Ale główny problem to różnice kulturowe. Czy się to komuś podoba, czy nie – rzucił mi wymowne spojrzenie – współczesna cywilizacja wyrosła z chrześcijaństwa. Do kolorowych prawda dotarła późno, niekiedy wcale…

– Gwoli ścisłości. – Nie mogłem powstrzymać się ani przed polemiką, ani przed rzutem oka na zbudowane inaczej stopy, spoczywające obok moich wojskowych kamaszy. – Etiopia jest chrześcijańska o połowę dłużej niż Polska.

Nie wiem, jak gapiąc się na nogi dziewczyny, wyczułem, że się uśmiechnęła. Ale tak właśnie było. Kiedy uniosłem wzrok, wciąż miała ten uśmiech na twarzy. Troszkę za późno zorientowała się, na co patrzę. Odruchowo odwróciła głowę, ale prawie równie szybko zdała sobie sprawę, do jakiego stopnia spóźniła się z unikiem. Dużo wolniej obróciła twarz jeszcze raz, układając jej mięśnie w lekko rozbawionym uśmiechu, mówiącym: „No i przyłapałeś mnie”. Nie wyglądała na kogoś odczuwającego wielki respekt do takiego białego ważniaka jak ja.

Pomyślałem, że znalazła w moim nie dość ukradkowym spojrzeniu coś, co dodaje kobietom pewności siebie, niezależnie od koloru skóry i ilości pieniędzy zainwestowanych w garderobę. Kiedy, nie przestając patrzeć mi w twarz, założyła nogę na nogę i jej lewa stopa zawisła tuż przy mojej łydce, zyskałem dowód tak wyraźny, że aż kłujący w oczy.

– Nie do wiary. – Śmiech Joli do złudzenia przypominał prychnięcie. – Ona pana najwyraźniej…

I w jakikolwiek sposób zamierzała dokończyć, miała rację.

– Swoją drogą ciekawe, kto to taki – mruknął Lesik. – Na urzędniczkę nie wygląda.

– Urzędniczka! – Tym razem Jola otwarcie prychnęła, nie siląc się na śmiech. – W Addis Abebie pod każdą latarnią… Chociaż nie: tamte się lepiej ubierają. I nie cuchną osłem.

– Jest pani doskonale zorientowana – stwierdziłem z uznaniem.

– Pan to zawsze żartuje… A ja chciałam tylko powiedzieć, że dla takiej nie jest problemem załatwić sobie przelot rządowym śmigłowcem. Sam pan mówił, że tu biorą wszyscy. Niekoniecznie w gotówce.

Pomyślałem, że pewnie ma rację. Zwyczaj zakładania nogi na nogę nie kojarzy się z Afryką – oprócz kobiet odczuwających potrzebę ładnego siedzenia, niezbędne są do tego jeszcze krzesła. Oczywiście zachodnia cywilizacja zapuściła tu korzenie, wciąż jednak najbardziej europejskie w sferze obyczajów były kobiety, które z Europejczyków żyły. W większości przypadków oznaczało to prostytutki. Nie była chuda, była ładna, śmiała… Cholera.

– Nie czepiajmy się dziewczyny – zaproponowałem. – Nie przepuszcza forsy na ciuchy, wiezie rodzinie leki, dba o zwierzęta, no i wraca z zepsutego miasta na zdrową moralnie wieś. O niewielu współczesnych kobietach można powiedzieć tyle dobrego.

– Prawdziwa święta – burknęła Jola. – Zobaczymy, co pan powie, jak wpakuje panu te brudne nogi na kolana.

Na tym zamknęliśmy temat.


*

Nie wiem, co mnie obudziło. Raczej nie żaden gwałtowny manewr: w obawie przed buntem osła Morawski wyjątkowo ostrożnie sterował maszyną. Wiem natomiast, co błyskawicznie wymiotło ze mnie resztki senności – uświadomiłem sobie po prostu, że w charakterze poduszki używam prawego ramienia panny Asmare.

Podczas snu moje biodra zjechały na samą krawędź ławki; gdyby nie pas, z pewnością wylądowałbym tyłkiem na podłodze. Na pół leżąc, z nogami pod oślim brzuchem, musiałem przechylić się w którymś momencie i mój policzek trafił już poniżej twardego kostnego węzła ramienia, gdzie były tylko mięśnie i gdzie było miękko.

Zanim się poderwałem – o wiele za szybko – zdążyłem odnotować, że stopy dziewczyny rozstawione są wyraźnie szerzej, a dłoń przytrzymuje się uda. Nie jest łatwo być stabilnym oparciem dla kogoś, kto waży przeszło siedemdziesiąt kilo i całymi godzinami próbuje cię zepchnąć z pozbawionej poręczy ławki. Pomyślałem, że musiałem dać jej się we znaki, ale i tak pierwsze spojrzenie posłałem w stronę tylnych siedzeń.

W spojrzeniu Joli ewidentnie brakowało ciepła.

Nie miałem odwagi właśnie teraz, czując na sobie jej wzrok, choćby zdawkowym uśmiechem podziękować innej dziewczynie. Wyraźnie czułem całe mnóstwo obolałych od bezruchu mięśni, co znaczyło, że jej dostało się jeszcze gorzej. Mogła mieć brązową skórę i inną budowę stóp, ale to nie zmieniało faktu, że jest takim samym jak ja człowiekiem. Byłem jej winien ten uśmiech. I pozostałem z długiem, tchórzliwie wykorzystując fakt, że Wołynow pochyla się w moją stronę.

– Chyba jesteśmy! – zawołał po rosyjsku.

Miał rację. Sokół, lecący dotąd w tempie dwustu kilometrów na godzinę jednym i tym samym kursem, przechylił się nagle, zwolnił. Tuż za oknem przemknął czubek blaszanego komina, dziwnie swojskiego na tle prymitywnych lepianek, akacji, palm i poszarzałej od wszechobecnego kurzu ni to sawanny, ni to pustyni.

Morawski wylądował z pierwszego podejścia i od razu wyłączył silniki. Przez rozsunięte drzwi zajrzała do wnętrza wąsata, przykryta błękitnym beretem głowa białego mężczyzny w mundurze.

– Witamy w Kasali – powiedział po polsku. – Sierżant sztabowy Ciołkosz, niańka tej bandy. Jak tam lot? O, do licha… A cóż to?

Był zdziwiony, ale nie porażony widokiem osła. W tych stronach nie brakowało ani osłów, ani ciężarówek przewożących każdy ładunek, jaki dało się upchać na platformę.

– Doktor Szczebielewicz. – Pierwszy zeskoczyłem na ogadeńską ziemię i pierwszy uścisnąłem dłoń sierżanta. – Gdzie ranny?

Podrapał się po regulaminowo gładkim policzku, powiódł niepewnym spojrzeniem ode mnie do Morawskiego i z powrotem.

– To wy nic nie wiecie? Jeszcze wczoraj zawiadomiliśmy Abebę. Urbański zmarł.

Jola, odpinająca nosze, przestała je odpinać. Z urażoną miną zeskoczyła na ziemię, ignorując usłużnie podsuniętą rękę Zanettiego.

– Jak to: zmarł? To po co tłukliśmy się pięć godzin?

– Urbańskiemu też jest przykro – pocieszyłem ją.

– Nikt się z nami nie łączył w czasie lotu – uprzedził pytania Morawski. – Przynajmniej pan Olszan nie wspomniał mi o tym. On zajmuje się radiem. O ile akurat nie puszcza muzyczki.

– Pan Olszan uprzejmie donosi, że nikt nas nie wywoływał – oświadczył blondas, gramoląc się z kabiny. – Ale dziura… Gdzieś ty nas przywiózł, chłopie?

– Nie jest tak źle. – Wyglądało na to, że nie mam tu już nic do roboty, starałem się więc podnosić morale. – Mają nawet komin.

Oprócz komina za strzechami lepianek widać było dach jakiegoś wyższego, krytego prawdziwym dachem budynku.

– Gdzie dowódca? – rozejrzałem się po placu otoczonym chaotycznie rozrzuconymi domami. Wylądowaliśmy na południowym skraju osady, obok niedużej sadzawki, w której przed chwilą pluskała się gromadka nagich dzieci. Teraz ciemnoskórzy malcy zgromadzili się naturalnie wokół sokoła, podobnie jak paru dorosłych, nie mających akurat nic lepszego do roboty. Za stadem chudych krów dostrzegłem rząd miniaturowych namiotów z wojskowych pałatek; dalej stały trzy ciężarówki i jakieś wozy terenowe, przesłonięte kępami roślinności. Biwak wyglądał na pusty, jedynie przy kuchni polowej kręcił się rozebrany do pasa kucharz.

– Powinien zaraz być, na pewno was nie przegapił. Wyprowadził pluton na te pagórki. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Wioska leżała w dolinie, otoczona łagodnymi, z rzadka porośniętymi wzgórzami. Dzięki temu była tu woda i sporo zieleni, ale z wojskowego punktu widzenia miejsce nie zachwycało.

– Jeśli to nie tajemnica… – Ciołkosz przyglądał się operacji wyprowadzania osła. – Po co ich przywieźliście?

– Dodatek do rządowej przesyłki.

Przedstawiłem mu pozostałych członków ekspedycji. Olszana i Jolę z daleka – od razu poszli badać przydatność sadzawki w charakterze basenu. Całe towarzystwo zresztą zaczęło się rozchodzić i na posterunku pozostał tylko Morawski. Panna Asmare stała wprawdzie obok i usiłowała zamocować karton z lekami do oślego siodła, duchem była jednak gdzieś daleko. Sądząc z wyrazu jej twarzy – w niezbyt przyjemnym miejscu.

– Czyli rannego mamy z głowy – podsumowałem ponuro. – A co z tym zestrzelonym śmigłowcem? Jest czy go nie ma?

– Odleciał na północ – westchnął sierżant. – Tam są skałki, coś w rodzaju wąwozu, jeśli wierzyć Mengeszy – skinął w stronę rozmawiającego z Lesikiem tubylca w dżinsach i brudnej białej koszuli do pół uda. – To nasz tłumacz, trochę mówi po angielsku. Wypytał tutejszych.

– To daleko?

– Z kilometr od… co jest?

Dopiero teraz zauważyłem obwieszonego bronią szeregowego, który bez pośpiechu minął gromadę gapiów i niedbale trącił palcami okap hełmu. Był w kamizelce przeciwodłamkowej, miał saperkę, bagnet i komplet granatów, ale brakowało mu bluzy i podkoszulka. Mimo to spływał potem. Jak wszyscy. Po wysokogórskiej Abebie i klimatyzowanym śmigłowcu Ogaden z miejsca porażał upałem.

– Panie kapitanie, szeregowy Maciaszek prosi o pozwolenie zwrócenia się… Szefie, porucznik kazał powiedzieć, że będzie za godzinę. Wziął trzech ludzi i poszedł się rozejrzeć. Tak z dziesięć minut temu.

– Dziesięć? Czołgałeś się tu, Maciaszek?

– Ale szefie, no przecież mamy nie biegać przy czarnych…

– Zakaz biegania? – zainteresowałem się.

– Filipiak ma swoje metody – wzruszył ramionami sierżant. – Mówi, że jedziemy tu głównie na autorytecie białego człowieka. Biały jest lepszy, silniejszy, mądrzejszy itede. Ma tak wyglądać, żeby żadnemu tubylcowi nie przyszło w ogóle do łba, że można do niego strzelać.

– Stara brytyjska szkoła – rzucił od strony kabiny Morawski. – Trzcinki ten wasz porucznik przypadkiem nie nosi?

– A propos Angoli – przypomniał sobie Ciołkosz. – Mam w termosach schłodzoną herbatę z cytryną. Chodźcie, panowie, siądziemy w cieniu, wypalimy po jednym i powiecie, co w świecie słychać. Maciaszek, zostajesz tu i pilnujesz śmigłowca. Możesz zdjąć żółwia, ale jak zobaczę, że ktoś tu łazi i wycieraczki odkręca, to biedna twoja dupa.

Usłyszałem głuchy stuk. Panna Asmare, mamrocząc coś, co raczej nie nadawało się do powtórzenia w etiopskich salonach, cisnęła ze złością zbyt krótkim sznurkiem i schyliła się po leżący pod osłem karton.

– A co z nią, wodzu? – zapytał Morawski. – Ładna dziewczyna, ładny osiołek… Jeszcze ich ktoś zwinie. Może lepiej odprowadzić pod drzwi ratusza i oddać za pokwitowaniem? Jest tu jakaś władza?

– Wojska nie ma. Pilotowali nas tu gliniarze, ale jak przyleciały śmigłowce i sfajczyły im ciężarówkę, wskoczyli na drugą i zwiali. Teraz chyba rządzi dyrektor garbarni. Ma zegarek, lakierki i podobno motor. Miły gość, to u niego położyliśmy Urbańskiego.

Dziewczyna próbowała umieścić pudło pod pachą, co z czysto geometrycznych względów było równie beznadziejne, jak obejmowanie oburącz śmigłowca. Dopiero zapierając jedną krawędź o kolano zdołała uwolnić prawą rękę, nie gubiąc przy tym kartonu. Złapała osła za uzdę i zrobiła coś, co od biedy przypominało krok do przodu.

– Jakby była naprawdę czarna – roześmiał się Ciołkosz – toby wiedziała, że do noszenia służy głowa. Na sudańskiej granicy widziałem jedną…

Oderwałem wzrok od kępki włosów pod jej pachą, podszedłem do dziewczyny i wyjąłem jej karton z rąk. Znieruchomiała.

– Mengesza! – Kudłacz zostawił kapelana i zbliżył się z umiarkowanym zapałem. – Zapytaj panią, dokąd chce iść.

Zapytał. Odpowiedziała i Mengesza przetłumaczył na angielski.

– Ona mówi: iść do dom stryj jej, dyrektor Asmare, i później iść ludzie dyrektor zabrać leki dla krowa i inne zwierz z helikopter.

Ciołkosz zagwizdał cichutko.

– To jest ta sławna bratanica starego Smarka? No, no…

Dziewczyna rzuciła mu nijakie spojrzenie.

– Sławna? – Morawski uniósł brwi.

– Chwalił się, że ma bratanicę, która skończyła szkołę za granicą. Chociaż… bo ja wiem? Może ma ich więcej. Ta jakoś nie bardzo…

– Najnowsza moda – stwierdziłem niedbale. – Totalny luz, żadnych butów, ekologiczne, proste. Mogę pożyczyć tłumacza?

Kiwnął głową, przyglądając mi się nieufnie. Nie miał pewności, czy tylko żartuję. W czasach, gdy wojskowymi śmigłowcami latają czesani w kucyk piloci i osły, bosonoga studentka w zielonym prześcieradle nie szokuje już tak bardzo.

Skinąłem na dziewczynę, zawołałem Mengeszę i ruszyliśmy w głąb osady. Była całkiem spora. Przy niektórych domach z gliny, drewna i kamienia pobudowano zagrody dla bydła, było też zaskakująco wiele ogródków. Na obrzeżach stały prymitywne, sklecone z gałęzi i traw domki, a nawet skórzane namioty koczowników, zaś na szczycie porośniętego akacjami pagórka rozłożyło się coś, co pełniło tu rolę dawnego europejskiego dworu. Dom był duży, murowany, miał ganek z drewnianymi kolumnami i kamienne schody. Nie kojarzył się z Afryką. Otaczający go murek, już z wszechobecnej wokół gliny, wycinał z półpustynnego Ogadenu enklawę rozbuchanego życia roślinnego. Rosły tu obok siebie drzewa cytrusowe, dynie, cebula, groch, palmy daktylowe i całe mnóstwo innych drzew, krzewów oraz warzyw, których jako zagorzały wróg prac na działce nie potrafiłem zidentyfikować. Większości zresztą nie udałoby się uprawiać nad Wisłą. Z całego tego bogactwa największe wrażenie zrobił na mnie spory zagon ziemniaków – nie miałem pojęcia, że potrafią przeżyć w Etiopii. Niektóre drzewa, chyba owocowe, też wyglądały znajomo, ale z braku owoców nie miałem pewności w tym względzie.

Źródło cudu, jaki się tu dokonał, stało obok i nazywało się wiatrak. Lekka stalowa konstrukcja wznosiła się na kilkanaście metrów, a długie ramiona nawet teraz, przy bezwietrznej na pozór pogodzie, obracały się leniwie, napędzając prądnicę.

Dom opasywał autentyczny trawnik, w dodatku sprawiający wrażenie wystrzyżonego, a nie wyskubanego przez kozy. Pomieszczenia gospodarcze, choć wzniesione z tanich lokalnych materiałów, dumnie połyskiwały blaszanymi wrotami i wywietrznikami, zabawnie kontrastującymi ze strzechą. Pomyślałem, że garbarnia musi przynosić niezłe dochody.

Dziewczyna pchnęła furtkę i wprowadziła osła do środka. Zerknąłem niepewnie na przechadzającego się po ogrodzie wysuszonego dziadka z jakąś archaiczną flintą, bez dwóch zdań stróża, ale albo był już zbyt zniedołężniały i nas nie zauważył, albo zostaliśmy uznani za uprawnionych do wejścia.

Wyzbyłem się wątpliwości, kiedy z budynku wypadła gromada pstrokato ubranych kobiet i półnagich dzieci, a panna Asmare znikła w tłumie witających ją domowników. Wszyscy próbowali mówić naraz, skutkiem czego gwar narastał i co ambitniejsi zaczynali krzyczeć. Wyjątek stanowiła gruba, czarno odziana baba o twarzy zakrytej kwefem – ta jazgotała gniewnie od początku. Dwie inne, identycznie ubrane, choć szczuplejsze towarzyszki awanturującej się jędzy nie miały szans dojść do głosu.

Powitanie, kłótnia czy cokolwiek to było, ciągnęłoby się pewnie w nieskończoność, na szczęście jednak zgiełk zwabił na werandę czarnoskórego mężczyznę w spodniach od tropikalnego garnituru, półbutach i koszuli noszonej zachodnią modą w spodniach. Miał około pięćdziesiątki, nosił srebrne okulary i cieszył się autorytetem, bo na jego widok całe towarzystwo natychmiast umilkło.

Panna Asmare wspięła się po schodkach i z nieco bladym uśmiechem cmoknęła go w policzek. Potem zaczęli rozmawiać i choć nie zrozumiałem ani słowa, stało się dla mnie jasne, że ta jedyna w całej gromadzie bosonoga kobieta jest kimś szczególnym, kto może zwracać się do gospodarza jak równy do równego.

– Mengesza – rzuciłem półgłosem – o czym oni mówią?

– On mówić: dziewczyna z dobry dom nie jeździć sama daleko i hańbić rodzina, mąż i wszystkie, a ona mówić: mieć lek dla krowy, wielbłąd i ludzie, teraz szanować wuj wszyscy dużo, dużo, nawet Sabah.

– Nawet co?

– Sabah. On jest kto, nie co. Ja nie znam na pewno, ale jest jeden ważny człowiek i on się też nazywa Sabah. Dużo stado, mnóstwo wielbłąd. Tu i Somalia. Może być on właśnie. Mister Asmare wołać, sir.

Gospodarz posłał mi przyjazny uśmiech i zaczął gestykulować, zapraszając do środka. Z potoku słów wyłowiłem „dyrektora” i jego nazwisko.

– Powiedz, że może mi mówić „doktorze” – poradziłem Mengeszy. – Bo mam trudne nazwisko. Aha, i przedstaw nas sobie z panną Asmare.

Zrobił zdziwioną minę, wyraźnie nie rozumiejąc końcówki, ale dziewczyna, która liznęła szkół i wielkiego świata, poszła za przykładem stryja i wyciągnęła dłoń w moją stronę. Czarna wiedźma zagulgotała. Naruszyliśmy granicę dobrych obyczajów, choć nie na tyle, by ona naruszyła ją w innym miejscu i obraziła gospodarza, wszczynając awanturę.

– Gabriela Asmare.

– Szczebielewicz – wymruczałem, ostrożnie ściskając jej długie palce. Nie były szorstkie, jak dłonie większości Afrykanek, i kończyły się paznokciami, które skrócono nożyczkami, a nie nożem czy przy pomocy zębów. – Eee… Jacek.

– Szsz… sczsss… – zasyczała z bezradnym, choć i rozbawionym uśmiechem. – Ejacek?

Myślałem o jej imieniu. Gabriela… Etiopczycy praktycznie nie używają europejskich imion. Z drugiej strony – rodzina Asmare wyraźnie należała do elity, a tacy ludzie łatwiej przejmują obce wzorce. Dziadek startował pewnie tak jak Mengesza, tyle że przy wojakach Mussoliniego. Stąd Gabriela, a nie na przykład Marie czy Jane. Włosi zabijali, ale i budzili respekt. Nie byłem pewien, jak jest tutaj, ale w niejednym kraju Czarnego Lądu białe imię bywa równie ważną przepustką do kariery, jak świadectwo dobrej szkoły. Bratanica dyrektora miała święte prawo nazywać się tak, jak się nazywa, nie znając przy tym ani jednego angielskiego słowa. Ale przeczucie, mówiące mi, że z tą dziewczyną nie wszystko jest tak, jak się na pozór wydaje, bardzo szybko znalazło potwierdzenie w pełnych dumy słowach jej wuja.

– Mister Asmare mówić – przetłumaczył Mengesza – że młoda dama bardzo mądra i nie być zadziwiony doktor jej tradycje, bo ona uczył i długo, długo mieszkał na Europie. W kraj Holland.

Próbowałem złowić spojrzenie Gabrieli, ale przekraczała już próg, a dyrektor brał mnie pod pachę i ciągnął w głąb domu, za pośrednictwem Mengeszy zachęcając do zaszczycenia go krótką rozmową przy kawie.

Zaprowadził mnie do reprezentacyjnej sali, urządzonej w stylu, który określiłbym jako euro-arabo-afrykański. Kominek, niski stół z pufami zamiast krzeseł, lamparcia skóra, mnóstwo ni to kotar, ni dywanów na ścianach, ozdobne kompozycje z tarcz, włóczni i zakrzywionych mieczy, bęben w kącie, biurko z lampą kreślarską – jedna wielka mieszanka, która architekta wnętrz przyprawiłaby o zawał, ale mnie się podobała. Usiedliśmy. Dziewczyna zawahała się; przez chwilę mierzyli się wzrokiem, po czym on powiedział coś polubownym tonem, a ona pokiwała głową i wyniosła się za drzwi. Może i była bardzo mądrą dziewczyną, która długo mieszkała w Holandii, ale ten dom stał w bardzo afrykańskim zakątku Afryki i to liczyło się bardziej.

Córki, względnie służące dyrektora – a może i żony – przyniosły kawę z dodatkami, owoce, orzeszki, herbatniki i figi. Pan Asmare przeprosił za skromny poczęstunek i wyjaśnił, że kobiety dopiero gotują obiad. Ja z kolei przeprosiłem za najście i zapewniłem, że w najlepszych restauracjach Addis Abeby nie zetknąłem się z równie przyjemną atmosferą i takim bogactwem przekąsek, co tchnęło szczerością, jako że nie włóczyłem się po stołecznych knajpach.

Jakiś czas gawędziliśmy o wszystkim i o niczym: polityce, urokach Etiopii i suszy, fatalnie wpływającej na interesy. Strumień informacji sączył się przez dalekiego od ideału tłumacza w tempie tak powolnym, że mogliśmy wymieniać pierwsze uprzejmości do kolacji.

Dowiedziałem się, że ośrodek skupu skór i garbarnia, zbudowane przez komunistyczny rząd Mengistu Hajle Mariama, są dziełem nieżyjącego brata gospodarza, który był bardzo wielkim i szanowanym człowiekiem i którego na studia do Europy posłał jeszcze sam cesarz. Pan Asmare, dawniej – jeśli dobrze zrozumiałem – feudał, potem dyrektor, teraz, w nowym ustroju, stał się współwłaścicielem zakładu, którego większą część zatrzymało sobie państwo. Ale transport, energia i chemikalia są drogie i interes nie idzie bardzo dobrze.

Podziękowałem za opiekę nad rannym i zagadnąłem o nalot.

– Mister Asmare mówi: głupi pilot – wyjaśnił Mengesza. – Tu żaden wojsko, dobre miejsce, każdy pasterz, wszyscy móc przyjść, sprzedać skóra i dostać pieniądz, czy to Etiopczyk, czy Somalijczyk, obojętne. Zapal fabryka, wszystkie ludzie nieszczęśliwy. Mister Sabah duży przyjaciel dyrektor Asmare i krótko rodzina, każdy wie i żaden mudżahedin nie zrobi źle nikt w Kasali.

– Co znaczy: „krótko rodzina”? I kto to jest ten Sabah?

Twarz gospodarza rozjaśnił uśmiech satysfakcji.

– Sabah wielki wojownik, w Mogadiszu zabijać Amerykanin i drugi żołnierz. Walczyć w Afganistan i podobno Czeczenia. Teraz robi handel, ma dużo wielbłąd i ludzie z bronią. Wielki pan. Bardzo uczony, w Anglii i Koran u Afgańczyk. Mnóstwo ludzi mówi: teraz nie, ale później on może jest gubernator Ogaden. Ogaden etiopski… gubernator, somalijski… też gubernator. Może być, Ogaden sam sobie, jak Erytrea… jeszcze lepiej. Może prezydent Wolny Ogaden. To wielki człowiek. A teraz żeni panna Gabriela i to wielki zaszczyt.

Minęło kilka sekund, nim przypomniałem sobie o obowiązku okazania entuzjazmu. Wypadło zaledwie znośnie. Wielki wojownik zabijający amerykańskich żołnierzy podczas pamiętnej, zakończonej totalną klapą interwencji ONZ w Somalii jakoś nie pasował mi na męża delikatnej dziewczyny o sarnich oczach. Faceci strzelający zza węgła do kogoś, kto próbuje ratować od śmierci głodowej ich rodaków, nigdy nie cieszyli się moją sympatią. Problem leżał jednak gdzie indziej. Próbowałem nie przyznawać się przed samym sobą, ale wiedziałem, że nie lubię Sabaha nie za to, co zrobił, a za to, co zrobić zamierza.

Kompletny bezsens.

– Mister Asmare prosi doktor i inny dowódca UNIFE obejrzeć fabryka i zjeść kolacja. Uroczysty wieczór ten dzisiaj.

Wzmianka o innych dowódcach sprowadziła mnie na ziemię.

– Postaram się przyjść, ale teraz muszę wracać. Jestem żołnierzem, mam rozkazy. Może wyjedziemy z Kasali przed obiadem.


*

Pożegnaliśmy się i wyszliśmy. Zamykając za sobą furtkę, odwróciłem się i wtedy ją zobaczyłem.

Stała w oknie i przesłonięta siateczką gęstej moskitiery znów była, jak za pierwszym razem, pozbawionym twarzy cieniem. Pomyślałem, że gdyby nie zieleń sukni, nie wiedziałbym nawet, że to ona, ale czułem, że okłamuję samego siebie. Nie ruszała się, po prostu stała z dłońmi na parapecie i patrzyła. Nawet wtedy, gdy uniosłem rękę i bardzo lekko, prawie nie używając nadgarstka, pomachałem jej na pożegnanie.


*

– Agnieszka Wielogórska – powiedziała perkatonosa kobieta o szerokiej twarzy i brązowych oczach. – „Gazeta Wyborcza”. I trochę TVP.

Dłoń miała dopasowaną do reszty: krótką, szeroką i krzepką.

– Jacek Szczebielewicz – przytrzymałem spoconą rękę o sekundę dłużej, niż to było konieczne. – Wojsko Polskie. I trochę UNIFE.

Roześmiała się i od razu zrobiła się ładniejsza. Młodsza chyba nie: uśmiech pogłębia zmarszczki. Nie, żeby te jej jakoś kłuły w oczy, ale w naturze nie wyglądała na młodszą. Trzecia dekada życia ze wskazaniem na jej drugą połowę.

– Dobrze, że tylko trochę – powiedziała, ściągając przewieszony przez szyję aparat z obiektywem wielkości armatniej lufy. Strąciła przy okazji kapelusz, odsłaniając kudłatą głowę. Miałem okazję przekonać się, że mój telewizor nie zniekształca barw: włosy były takie jak na ekranie, ni to szare, ni rude.

– Nie bardzo rozumiem… – podałem jej zgubę.

– Niektórym te niebieskie czapki poopadały na oczy i uszy – wyjaśniła, siadając na wymontowanym z samochodu fotelu, opartym o bok tegoż samochodu. Niewielki, krótki i szeroki suzuki samuraj wyglądał na sfatygowanego, był oliwkowozielony i zakurzony, czyli do złudzenia przypominał swoją ubraną jak na safari, zmęczoną, spoconą i umorusaną użytkowniczkę. – Nic nie widzą, niczego nie słyszeli.

– Nawet rzecznik prasowy?

– Niech mnie pan nie rozśmiesza, i tak ledwo żyję. – Wyciągnęła nogi w ciężkich pionierkach. – Jak niby mam pytać o cokolwiek faceta, który siedzi tysiąc kilometrów stąd? Zresztą z nim przez szerokość własnego biurka ciężko się rozmawia. I pomyśleć, że to Brazylijczyk…

– Rozumiem – usiadłem obok niej. – Liczy pani na solidarność plemienną. I pewnie złą opinię, jaką cieszą się lekarze wojskowi.

– A cieszycie się?

– Niektórzy mówią, że nie jesteśmy prawdziwymi żołnierzami.

– To parszywcy… A jesteście?

– Nawąchałem się więcej prochu niż niejeden generał. Lekarz zabezpiecza strzelania, wie pani. A w czasie wojny też wyprawia na tamten świat więcej ludzi niż facet prowadzący tyralierę.

Jej uśmiech przygasł. Jakiś czas patrzyła na parę dwudziestolatków, siedzących przy kuchni. Do niedawna byli jej eskortą i dała im w kość, włócząc się między posterunkami. Cała trójka wróciła przed chwilą; Agnieszka Wielogórska przywitała się z biwakującymi nad stawem pasażerami sokoła i precyzyjnym manewrem dopadła mnie w pobliżu swego samochodu, z dala od ciekawskich uszu.

– Teraz pan nie zdążył – mruknęła.

– Teraz nie.

– Wiem: to kiepski moment – zastrzegła się – ale nie powiedziałby mi pan, panie Jacku, dlaczego ten chłopak musiał umrzeć?

– To ma być pytanie do lekarza?

– A czy ja mówię: „Panie doktorze”? Nie zauważył pan, że się spoufalam?

Umiała nagradzać uśmiechem moje żarty, sama też potrafiła mnie rozbawić. W naturze była sympatyczniejsza niż w oficjalnej, gazetowo-ekranowej wersji. Miała klasę.

– To zaszczyt dla skromnego łapiducha.

– Może pan dostąpić jeszcze większego – powiedziała, wachlując się kapeluszem. – Z ludźmi, którzy nie doznali trwałego skurczu języka, szybko przechodzę na ty. Nawet bez bruderszaftu.

– O mój Boże! A… nie da się z bruderszaftem?

Miała klasę, była kimś, nie porażała z miejsca urodą – z takimi kobietami, nawet jeśli, tak jak ona, nie noszą obrączki, łatwiej mi przychodzi swobodna rozmowa. Zero szans na coś więcej, język nie plącze się człowiekowi w nadziejach i wątpliwościach.

– Zaczynam wierzyć – błysnęła zębami – w to, co o panu mówią.

– Tu? – zdziwiłem się. – W Ogadenie?

– Major Morawski powiedział, że nawiązał pan już pierwszy udany romans z lokalną pięknością i powinnam na pana uważać.

– Zabiję go – posłałem mroczne spojrzenie w stronę stawu.

– Też dobry temat – zgodziła się. – Ale póki co… Niech pan puści choć trochę farby, błagam. Wie pan, ile kosztuje to safari? – zabębniła lakierowanym paznokciem o karoserię samuraja. – Redakcja dawno powiesiłaby mnie za jaja, gdyby nie płeć. Są źli i domagają się sensacji. A tu pachnie czymś ciekawym. Mam już cudowne tło: samotny patrol, ziemia niczyja, tajemnicze śmigłowce, tajemnicza katastrofa… Chwyta pan, prawda? No i nie mogę ruszyć z miejsca, bo Filipiak na każde pytanie odpowiada łypaniem oczu. Nic nie wiem.

– Nic to przesada – zaoponowałem. – Skądś się pani tu wzięła.

– Z rozpaczy się wzięłam. Pojechałam do Ferfer, bo nasi złapali facetów szmuglujących broń. Okazało się, że dwóch pastuchów kupiło okazyjnie dwa chińskie kałasze i używało do odpędzania hien. Mało mnie szlag nie trafił. Akurat trafił się Filipiak z tym transportem ziarna, więc… Temat taki sobie, ale z braku laku… Przyjechaliśmy tu, oddaliśmy przesyłkę i już myślałam, że zdechnę z nudy, kiedy zjawiły się te śmigłowce.

– I zwietrzyła pani sensację – dopowiedziałem. – Cóż, obawiam się, że żadnej Ameryki pani nie odkryje. Wiadomo, że Somalia wspiera ogadeńskich rebeliantów. Wiadomo, że ich lotnictwo nie tylko naruszało granicę, ale strzelało i rzucało bomby.

– Z awionetek. Zestrzelony śmigłowiec to nowość.

– No… chyba tak. Tyle że ja go nie widziałem.

– Jasne. I nie rozumie pan, czego właściwie chcę. Więc wyjaśniam: chcę wiedzieć, dlaczego wysyłają tu na gwałt maszynę z ekipą dochodzeniową, to po pierwsze. I po drugie: dlaczego supernowoczesny śmigłowiec szturmowy czai się pół nocy w krzakach i próbuje zmasakrować każdego, kto stara się zbliżyć do miejsca katastrofy. Jeśli to nie śmierdzi, to może pan iść po swoją walizeczkę i amputować mi nos.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Dziewczyny o dyskusyjnej urodzie nie ryzykują jej resztek ot tak, bez powodu.

– Zacznijmy od tego, że mieliśmy zabrać rannego.

– Który dawno nie żył, kiedy wylatywaliście.

– Tak mnie pani dusi, że zdradzę pewną tajemnicę: w wojsku bywa niezły bajzel. Podejrzewam, że po prostu sekretarka położyła Zarębie meldunek po niewłaściwej stronie biurka.

– On nie ma sekretarki.

– Ma – uśmiechnąłem się z wyższością. – To akurat wiem.

– Nie ma – zapewniła uśmiechając się o parę milimetrów szerzej ode mnie. – Tak się składa, że próbowałam pisać na ten temat.

– Jaki temat?

– Inny – przywołała mnie do porządku – Grajmy dalej. Pana serw. Doktor Szczebielewicz miał leczyć. A inni?

– Ekipa dochodzeniowa. Jeśli spada bojowa maszyna niewiadomego pochodzenia, posyła się kogoś, kto zbada szczątki.

– Dwóch ludzi? Tak szybko?

– Jak szybko, to tylko dwóch, bo o fachowców niełatwo.

– Szczupły zespół, nie uważa pan?

– To nie pasażerski odrzutowiec. Nie trzeba badać przyczyn, szukać winnych. Wystarczy ustalić, co spadło z nieba. Założę się, że wystarczyłby ten pani Filipiak.

– Filipiak nie jest mój. Za to ten Rosjanin jest pana.

– To Kazach – uściśliłem. – A… co pani ma przeciw Wołynowowi?

– Widziałam ten drugi śmigłowiec – uśmiechnęła się krzywo. – Ten który strzelał. Filipiak mówi, że to rosyjska maszyna.


*

– Porucznik Filipiak, Szósta Pancerna, Stargard – zasalutował do hełmu i od razu ściągnął go z ociekającej potem głowy.

Morawski, jako najstarszy stopniem, dokonał prezentacji naszej trójki. Kolejno ściskaliśmy zakurzoną dłoń porucznika.

– Wodzom nie spodobałby się pana hełm – wyraziłem swoją opinię. Oenzetowski błękit zniknął pod łaciatym pokrowcem maskującym.

– Mnie też się nie podoba – mruknął. – Ale ktoś tu najwyraźniej nie wie, że jesteśmy neutralni.

– Znalazł pan ten wąwóz? – przeszedł do konkretów Morawski.

– Znalazłem. – Filipiak oparł karabin o koło ciężarówki, w cieniu której próbowaliśmy stać. Na próbie się w zasadzie skończyło, bo równik przebiegał niedaleko i cienia było tyle, co kot napłakał. – Można spokojnie zjechać na dno, nawet samochodem.

– A jest po co? – zapytał Olszan. Jako cywil, którego nie obowiązują zasady przyzwoitości, stał obok nas w samych slipach i ociekał wodą ze stawu.

– Całą dziurę zasypało odłamkami – kiwnął głową Filipiak.

– I co zrobicie? – Olszan powiódł wzrokiem po twarzach. – Pewnie chcecie obejrzeć te kawałki?

– Ja tu na szczęście jestem za szofera – błysnął zębami Morawski.

– Dlaczego zaraz na szczęście? – westchnąłem bez przekonania.

– Bo to nie ja będę musiał powiedzieć Olszanowi, że zamiast z cycatą panienką w Abebie spędzi noc pod pałatką z paroma skorpionami. I kapelanowi, i siostrzyczce…

– Przeżyję – skrzywił się Olszan. – Jola też ma czym oddychać.

– To chyba nie musi trwać godzinami? – popatrzyłem niepewnie na Wołynowa. Stał nieco z boku i wszyscy trochę go ignorowali, rozmawiając po polsku, ale ostatecznie jako Słowianin mógł sporo rozumieć.

– Nie liczyłbym na to – Morawski był okrutny. – Spuszczony ze smyczy ekspert nie wraca tak szybko do nogi. Prawdę mówiąc też chętnie pogrzebałbym w szczątkach. Taka okazja nie zdarza się często.

– Nie ma sprawy – mruknąłem ponuro. – Im więcej nas będzie, tym szybciej to odfajkujemy.

– Aha – kiwnął głową Olszan. – Aluzję zrozumiałem.

Odniosłem wrażenie, że Filipiak chciał coś powiedzieć. Ja też chciałem i w obu przypadkach skończyło się to dobrowolną rezygnacją.

– Kiedy możemy ruszyć, panie poruczniku? – zapytałem.

– Pan też…? – urwał. – Za dziesięć minut będę gotowy.


*

Równo po dziesięciu minutach krótka kolumna pojazdów ruszyła na północ. Pododdział, którym dowodził Filipiak, formalnie był plutonem, ale skierowanej na południe Etiopii Szóstej Brygady Kawalerii Pancernej nie stać było na operowanie regulaminowymi plutonami. Zbyt rozległy teren, zbyt szczupłe siły. W efekcie narzuconej tymi czynnikami reorganizacji czołgistów przemieszano z piechotą i siłami wsparcia już na najniższym szczeblu, dysponowaliśmy więc bardziej urozmaiconym parkiem maszynowym niż niejeden tradycyjny batalion.

Przodem posuwał się odkryty UAZ z karabinem maszynowym. Jechał wolno, nie tyle z szacunku dla siedzących z tyłu ekspertów, co z uwagi na Filipiaka, który, oparty pośladkami o górną krawędź fotela, wodził lornetką po horyzoncie. Nawet przy ostrożnej jeździe porucznik nie mógł być choć w połowie tak skuteczny jak posługujący się stabilizowanym celownikiem dowódca sunącego z tyłu czołgu T-72, ale dobry oficer nie rezygnuje z niczego, co choć trochę zmniejsza ryzyko. Inna sprawa, że to samo można powiedzieć o patologicznym tchórzu. Nie znałem go i niczego w tej kwestii nie potrafiłem jeszcze stwierdzić.

„Był ostrożny – to jedno nie ulegało wątpliwości. Przejazd ubezpieczał stojący na skraju osady rozpoznawczy samochód pancerny BRDM-2 w jego zmodernizowanej, wyposażonej w radar wersji, i już on sam przekreślał z niemal stuprocentową gwarancją szansę na zaskakujący atak wrogich śmigłowców. W pagórkowatej okolicy porośniętej setkami parasolowatych akacji dobry pilot mógł wprawdzie zbliżyć się bez wystawiania maszyny na widok, ale unoszony podmuchem pył zdemaskowałby go znacznie wcześniej. Taki typ ataku nie wydawał się sensowny: przy wymianie ognia z niewielkiej odległości nawet pojedynczy piechur z karabinem staje się zagrożeniem. My mieliśmy coś więcej: ciężarówkę z dwulufowym działkiem przeciwlotniczym na skrzyni. Wyposażone w tachometryczny celownik ZU-23 było wystarczająco dobre, by poradzić sobie z napastnikiem, wyskakującym nagle zza okolicznych wzniesień. Jeżeli coś zagrażało kolumnie, to raczej schematyczny ostrzał z wysoka i daleka. Schematyzm nie sprzyja wprawdzie zaskoczeniu, ale każdy schemat staje się nim dlatego, że bywa skuteczny.

Siedząc w szoferce zamykającego kolumnę stara 266, zastanawiałem się, czy wybrałem właściwy pojazd. Mając w celowniku UAZ-a, czołg i ciężarówkę, każdy pilot wojskowy wybrałby na ofiarę ten drugi, ale sprawa nie była tak oczywista. Wojna nie polega na niszczeniu najwartościowszych obiektów przeciwnika – niszczy się głównie te łatwo dostępne. T-72 nie był bezsilną tarczą strzelniczą. My tak.

Na szczęście nikt nie próbował strzelać. Cali i zdrowi dotarliśmy na skraj rozpadliny. Wyglądała trochę jak staw, z którego spuszczono wodę, pozostawiając kamienie, dużo wodorostów i śmieci. W tej ostatniej roli znakomicie sprawdzały się szczątki maszyny. Mnóstwo szczątków. Spodziewałem się czegoś w rodzaju resztek ogniska: czarnego, wypalonego kręgu, i rzeczywiście było tu sporo czarnych plam śmierdzących spalenizną, ale na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, że śmigłowiec w znacznie większym stopniu rozpadł się na kawałki, niż spłonął.

UAZ zjechał na dół, dostarczając ekspertów prosto na miejsce pracy, reszta wozów pozostała na górze. Obsługi kaemów zabrały się do rozstawiania trójnogów, operatora naramiennej wyrzutni rakiet przeciwlotniczych typu Grom Filipiak ustawił osobiście.

– Do roboty, panowie – rzuciłem zachęcająco. – Możecie zaczynać.

Obaj, i Włoch, i rosyjski Kazach, mieli trochę nietęgie miny, ale trudno oczekiwać tęgiej u kogoś, komu kazano sprzątać w odrobinę tylko przestudzonym piecu hutniczym. Piloci, może dlatego, że ochotnicy, od razu zaczęli krążyć między wysokimi do piersi suchorostami.

– Tak – przełknął ślinę Zanetti. – Oczywiście. Czego mamy szukać?

Przyglądałem mu się przez chwilę ze zdziwieniem.

– Chodzi o to, na ile dokładnie…? Po prostu macie stwierdzić, co to było.

– Śmigłowiec – stwierdził Wołynow, szybko, ale dość ponuro. Uśmiechnąłem się na znak, że doceniam dowcip.

– W porządku – powiedziałem. – Sprawdźcie, jaki to był typ, poszukajcie kawałka czegoś z numerami fabrycznymi i wracamy.

– Może gdzieś leży tablica rejestracyjna – mruknął Zanetti i poszedł szukać. Ciągle nie byłem pewien, do jakiego stopnia żartują.

Przez kwadrans kręciliśmy się dość bezładnie po zaroślach, kucając raz po raz, biorąc do ręki kawałek blachy, kształtownika czy zębatki po to tylko, by po chwili odłożyć znalezisko na miejsce. Oglądaliśmy resztki potężnych turbin i powbijane w zbocza dolinki łopaty; zbrylone od żaru koło i drugie koło, które wyglądało tak dobrze, że po usunięciu kikuta goleni i owinięciu w papier można by je z powodzeniem umieścić w sklepie z częściami do śmigłowców. Był to pierwszy dowód rzeczowy, który Zanetti zdecydował się wrzucić do UAZ-a. Przełamał chyba wewnętrzne opory pozostałych, bo nagle wszyscy zaczęli znosić do samochodu całe naręcza znalezisk. Sam dołożyłem do kolekcji rękojeść drążka i pudło wypełnione elektroniką – może radio, może komputer, diabli wiedzą.

Potem znalazłem pilota.

Składał się z głowy, szyi, kawałka prawego barku, dwudziestu centymetrów kręgosłupa i strzępu ciała, na którym trzymała się lewa ręka, obcięta dopiero w nadgarstku. Nie można zostać lekarzem, nie szatkując ludzkich zwłok. Po paru latach studiów człowiek uodparnia się na widoki, które przeciętnego zjadacza chleba zmuszają do błyskawicznego rzygnięcia tymże chlebem, i ja nie byłem żadnym wyjątkiem od tej reguły. Mimo to musiałem na chwilę przysiąść na jednym z kamieni.

Nikt nie zwrócił uwagi na to, że siedzę. Olszan grzebał w tym, co już zgromadzono w samochodzie, Wołynow pił wodę z manierki, a pozostali chodzili powoli z wbitym w ziemię wzrokiem, wypatrując odpowiednika tablic rejestracyjnych. Wziąłem głęboki oddech i chwytem za kask odwróciłem poszarpane popiersie twarzą do góry.

Mężczyzna był biały. Miał niebieskie oczy, z których jedno ocalało. Nie wyglądał na wojskowego – ci nie paradują z tygodniowym zarostem. Eksplozja, zupełnie nieprawdopodobne szaleństwo twardych jak skała gazów, fruwającego metalu i ognia przemieszanych z kawałkami zwyczajnej, przyjaznej człowiekowi przestrzeni, pozbawiła go połowy dolnej szczęki, ale pozostawiła srebrny łańcuszek na szyi.

Był chrześcijaninem. To, że nie zdecydował się na krzyżyk, nie budziło we mnie żadnych skojarzeń. Nigdy nie zastanawiałem się, jaki procent wiernych zamiast krzyża nosi na piersi medaliony z Marią trzymającą małego Jezuska. Pewnie spory. Wiedziałem tylko, że jest coś znajomego w tej cieniutkiej, starannie wytłoczonej blaszce.

Zbyt znajomego.

Niepokojąco znajomego.

Nie czułem żaru, którym słońce zalewało ziemię. Próbowałem znaleźć źródło ogarniającego mnie mrocznego przeświadczenia o zbliżającym się nieszczęściu i te próby angażowały trochę zbyt wielkie obszary mego mózgu – to wszystko. Nie było mowy o żadnych zimnych ciarkach, biegających po plecach. Trzeba czegoś cholernie mocnego, by poczuć chłód, klęcząc w rudym piasku pod słońcem Ogadenu.

Ciarki pojawiły się, gdy obróciłem medalik i zobaczyłem litery.

Były tylko dwie. Pierwsza imienia, pierwsza nazwiska. Inicjały. Nigdy nie przypuszczałem, że można zmarznąć na widok wygrawerowanych na jakiejś blaszce inicjałów, ale wyraźnie brakowało mi wyobraźni.

Przełknąłem ślinę, puściłem medalion i popatrzyłem na zamkniętą w skorupie kasku twarz.

Z góry stoczył się kamyk. Filipiak. Trochę blady.

– Ależ parszywie to wygląda… – Miał dość rozsądku, by uciec spojrzeniem w bok. – Znaleźliście coś… ciekawego?

– Nie znam się na śmigłowcach – mruknąłem.

– No tak. – Stał, spoglądając na UAZ-a. – Przynieść saperkę?

– Nie trzeba. – Zrozumiałem, o co pyta. – Jak ich zestrzeliliście?

– Przypadek. Nikt nie widział tego śmigłowca, wszyscy zajęci byli tamtym drugim, uzbrojonym. Inna sprawa, że i tamtego nie widzieliśmy. Błyski wystrzałów, i tyle. Etiopczycy pojechali z ziarnem do garbarni, chcieli od razu zwalić ładunek, my zaczęliśmy się rozkładać na noc. Tamci chyba przegapili naszą obecność, podlecieli od złej strony, zza budynków. A ci tutaj… Wielogórska wypuściła się do przodu. Po drodze co i rusz to robi. Wie pan: fotki maszerującej kolumny; ładnych ujęć szuka. Przez głowę mi nie przeszło, że ktoś może… Dałem jej dwóch chłopaków do obstawy, i tyle. Jak dojeżdżaliśmy do Kasali, było już za ciemno na zdjęcia, ale panią redaktor przycisnęła potrzeba, wypuściła się za wioskę, no i… Jak poszła w krzaki, jeden z żołnierzy usłyszał, że coś przelatuje górą. Akurat zaczęła się strzelanina nad wioską, więc kropnął z beryla. Zdążył zauważyć jakieś iskrzenie. Widocznie trafił pilota albo coś się zapaliło. Odlecieli kawałek… i bum.

– Nie lecieli nad Kasali? – wskazałem ochłap pod stopami.

– Nie. Mieli po prostu pecha. Chce ich pan pozbierać?

– Postaram się.

Zajęło mi to kwadrans. Zorientowałem się, że nie muszę krążyć wokół epicentrum wybuchu – to coś, co rozerwało śmigłowiec, musiało eksplodować za kabiną pilotów i w grę wchodził stosunkowo wąski sektor. Przeszukałem też teren na pozostałych kierunkach, bo maszyna musiała byś spora i w tylnej części mogła przewozić kilka innych osób, ale nie udało mi się znaleźć najmniejszego śladu ich zwłok. Biorąc pod uwagę, że obecność dwóch pilotów ustaliłem bez cienia wątpliwości, było to odkrycie o gatunkowym ciężarze dowodu sądowego.

W czarnym foliowym worku, których kilkanaście sztuk dołączono do zestawu pierwszej pomocy, udało mi się zgromadzić około trzydziestu kilogramów mięsa i kości. Dwa koszmarne, mocno niekompletne puzzle, z których jednak nawet student medycyny poskładałby fragmenty dwóch białych mężczyzn. Do worka trafiły też resztki butów, kawałek uda ze spodniami i pistoletem w kieszeni, nadpalona kabura z rewolwerem o skrzywionej lufie, zegarek, paczka amerykańskich prezerwatyw i parę podobnych drobiazgów, które pakowałem hurtowo. Na szczęście wybuch obszedł się z ludźmi jeszcze brutalniej niż ze śmigłowcem i osiemdziesięciu procent ciał po prostu nie było – mogłem wziąć pod pachę i zanieść do samochodu dwóch dużych facetów.

Specjalnym klejem z dołączonej do każdego worka tubki zakleiłem folię i uśmiechnąłem się blado do Wołynowa. Niósł jakąś skrzynkę.

– Koniec? – Był sam, więc posłużyłem się rosyjskim.

– Chyba. – Spojrzał na zasypane złomem wnętrze samochodu. – Dziwne. Nie paliło się prawie, a napisów ani śladu.

– Byli tu nielegalnie. Oficjalnie Somalia w ogóle nie ma lotnictwa wojskowego. Nie wiem nawet, czy ma już legalną armię. Wszystko, czym walczą, jest z kontrabandy. Pewnie usunęli fabryczne oznakowania. Chyba że to rupieć po paru demobilach, z czwartej ręki. – Przerwałem na chwilę. – Wie pan już, co to było? Puma? UH-1? Mil?

– Nie mam pojęcia – wyznał zadziwiająco bezwstydnie.

– Rozumiem – powiedziałem po sekundzie trochę usztywnionym tonem. – Nie moja sprawa, jasne.

– Guzik pan rozumie. Zwyczajnie nie wiem. Może gdyby to był Mi-8 albo Mi-24, rozpoznałbym jakiś kawałek. A może nie. Nie znam się na śmigłowcach.

– Proszę?

– Trochę nimi latałem – wzruszył ramionami. – Jako pasażer. Raz mnie zestrzelili, jeszcze w Afganistanie. To wszystko.

Próbowałem znaleźć przekorny błysk w jego oczach. Nic z tego.

– Byłem pewien, że wy obaj… – Zastygłem na moment, z lekka porażony. – Zaraz… Ale Zanetti zna się na lotnictwie?

– Zna się – przytaknął i dopiero teraz pojawiło się to, czego bezskutecznie szukałem. – Jest kontrolerem lotów. Wie pan, takim facetem, który siedzi przy radarze i mówi: „Skręć w lewo, teraz sto metrów niżej, dobrze, dobrze, o cholera, uderzyłeś w drzewo…”

Nie miałem siły się śmiać.

– Cudownie – mruknąłem. – Wyszedłem na kretyna.

– Po prostu nie mieli kogo posłać – rzucił tonem pocieszenia. – Normalka. Trzeba dopełnić formalności, chociaż nikogo tak naprawdę nie obchodzi, co tu się spaliło i dlaczego.

Wrzucił do samochodu okopconą skrzynkę i odszedł.

Zerknąłem na blaszane pudło, bardziej uwędzone w dymie, niż wypalone w ogniu, pośliniłem palec i potarłem pokrywę. Kształt przebijał spod czarnego nalotu już przedtem, więc nie zaskoczył mnie błysk czerwieni.

Krzyże na apteczkach z reguły są czerwone.


*

– Ubyło ich – mruknął Morawski, podając mi worek ze szczątkami pilotów. Agnieszka Wielogórska, nadal urażona z powodu zakazu wstępu na miejsce katastrofy, strzeliła migawką aparatu.

– Mówiłem: miazga. Musieli przewozić kupę trotylu.

Agnieszka przesunęła się parę kroków w bok i sfotografowała nas tym razem na tle płytkiego dołu i dwóch spoconych żołnierzy, którzy wykopali go w cieniu parasolowatego drzewa.

– Arabowie? – Nie widział mojego pierwszego znaleziska, a patrząc na to, co zbierałem w mniejszych kawałkach, nie miał szans wyrobić sobie zdania na temat rasowej przynależności lotników.

– Dlaczego akurat Arabowie?

– To był somalijski śmigłowiec – rzucił mi ponure spojrzenie. – Połowa ich pilotów to ochotnicy, którzy przybyli tu bronić islamu.

– A konkretnie: co to było? – popatrzyłem mu w oczy. – Somalia nie produkuje własnych śmigłowców.

– Konkretnie? – powtórzył powoli. – Kupa spalonego złomu.

– No to z pilotami sprawa wygląda dokładnie tak samo.

– Naprawdę nie sposób…?

– Mam rozkleić? – poruszyłem opartym o ziemię workiem. Skrzywił wargi w cierpkim uśmiechu i pokręcił głową. Podniosłem worek i złożyłem w grobie. Był okrągły i bardziej przypominał okop.

– Może trzeba było zabrać kapelana – westchnęła Agnieszka.

– Zasypcie – skinąłem na rudego starszego szeregowego, dowodzącego parą grabarzy.

Pomogłem im obłożyć mogiłę paroma kamieniami, po czym wsiedliśmy do UAZ-a i wróciliśmy do Kasali. Trafiliśmy na obiad. Chyba podły, sądząc po minach przybyszów z Addis Abeby.

– Aż tak źle? – Morawski zajrzał do menażek.

– Mamy tu czekać do jutra – poskarżyła się Jola. Miała na sobie tylko jednoczęściowy, mocno powycinany kostium kąpielowy, dzięki czemu mało który z posilających się w cieniu samochodów żołnierzy narzekał tego dnia na kucharza. Prawdopodobnie nie zauważyli, co jedzą.

– A co się stało?

Filipiak, nie przerywając żucia, podał mi kartkę.

– Odlot do Dire Dawa jutro, godzina dziesiąta – streściłem Morawskiemu gryzmoły radiotelegrafisty. – Mamy zabrać wszystkie znalezione szczątki, ciało Urbańskiego i… o!

– Co: „O!”? – zapytał, kiwając na kucharza i wskazując kocioł.

– I redaktor Wielogórską – spojrzałem podejrzliwie na Agnieszkę.

– Zabrać? – warknęła. – Po pierwsze: mam w nosie wasze rozkazy. Po drugie: jeżdżę wypożyczonym samochodem i muszę go zwrócić.

– Samochód możemy wziąć – rzucił bez przekonania Filipiak. – I tak wracałby przez Ferfer. Podrzuci się go przy pierwszej okazji.

– Za miesiąc albo dwa? Dzięki, nie skorzystam.

– Muszę przypomnieć – powiedział bez zapału – że zgodziła się pani podporządkować moim… poleceniom. Taka była umowa.

– A zwrócicie mi koszty wynajmu? – Filipiak zasznurował usta. – No właśnie… A w ogóle to jakiś idiotyzm. Skąd komuś przyszło do głowy, żeby mnie stąd zabierać? Kto się pod tym podpisał? Zaręba?

– Porucznik Jaskólski – zerknąłem na kartkę. – Oficer dyżurny.

– Zaczynam nie lubić tego faceta – mruknął Olszan.

– Sam tego nie wymyślił – wysunąłem przypuszczenie.

– Sam nie, ale głupio. Mamy wracać wzdłuż granicy.

– Tak przylecieliśmy – przypomniał Morawski, chlupiąc barszcz.

– Przylecieliśmy też głupio. Drugi raz nie musi się udać.

Jola oblizała łyżkę, uśmiechnęła się do mnie, wskazała najpierw kuchnię, potem czystą menażkę stojącą obok jej biodra. Nie wyglądało na to, by naczynie trafiło tam przypadkiem.

– Nie mamy osła – uśmiechnąłem się bez radości. – Będzie lżej.

Powinienem dodać, że sokołowi. Bo mnie jakoś nie. Patrzyłem na różowe, pomarszczone podbicie bosej stopy dziewczyny i próbowałem wmówić sobie, że jest dużo lepiej zharmonizowane z barwą reszty nogi niż podbicia stóp Murzynek. To akurat nie było trudne. Trudność sprawiało mi pogodzenie się z myślą, że pewnie już nigdy w życiu nie będę miał okazji przyjrzeć się nogom panny Asmare i sprawdzić, czy razi mnie ten szczegół jej powierzchowności. Chodziła boso, złotawy brąz jej łydek już w okolicy smukłych kostek płynnie przechodził w rudawy nalot etiopskiego pyłu. Brud rzadko służy kobiecej urodzie, ale Gabriela zdawała się stanowić pod tym względem wyjątek.

– Będziemy rzut beretem od granicy – rzucił ponuro Olszan. – Jakiś Somalijczyk wypatrzy nas na radarze, poślą myśliwiec i żegnaj Krzychu… Nie muszą nawet naruszać etiopskiej przestrzeni, żeby nas zdmuchnąć rakietą.

– Oni nie mają myśliwców – stwierdził spokojnie Morawski.

– No to awionetkę ze strzałą uwiązaną drutem do skrzydła. Dużo na nas nie trzeba.

– O co ci chodzi? – Major przyjrzał mu się uważniej.

– Teraz, jak już wiemy, że somalijskie śmigłowce się nikomu nie przyśniły, wypadałoby ostrożniej planować przeloty, nie sądzisz? To muzułmanie, honorowe chłopaki. Zestrzeliliśmy im maszynę, więc dla zachowania twarzy muszą spuścić naszą. Nie jestem wojskowym, ale na chłopski rozum widać, że gdybyśmy polecieli najpierw na południe…

– Zawsze możesz się zabrać z panią redaktor – przerwał mu Morawski. – Ja mam taki parszywy zawód, że muszę wykonywać rozkazy.

– Pomyślę o tym. – Olszan uśmiechnął się pod nosem i z nagle obudzonym zainteresowaniem przejechał wzrokiem po sylwetce Agnieszki. W szortach i podkoszulku wyglądała nieźle, lepiej niż jako telewizyjne popiersie. Mimo pewnej masywności ramion, ud i łydek nie dało się jej określić mianem grubej. Była opalona i to też pomagało. W tej chwili była także – co odnotowałem ze zdziwieniem – lekko speszona.

– Nie ma sprawy – błysnęła zębami, co tylko podkreśliło rumieniec. – Zawsze służę pomocom ofiarom dyktatorskich zapędów armii.

– Tu można zdechnąć z nudów. – Jola dokończyła obiad i uznała to za dobry moment do wygłoszenia kolejnej skargi.

– Zawsze możemy zwiedzić garbarnię – posłałem jej uśmiech. – Mamy zaproszenie. Wycieczka, a potem kolacja u dyrektora.

– W prawdziwym, etiopskim domu? – ucieszyła się Agnieszka. – Idę!

– Jak dają piwo, to ja też – zgodził się łaskawie Olszan. Potem, po paru sekundach wpatrywania się w talerz dziennikarki – względnie skrzyżowane nogi zastępujące stół – dodał miękko: – A zresztą… Może być i bez piwa.

Pomyślałem z zazdrością, że właśnie znalazł sposób na nudę.


*

Z wycieczki po garbarni w Kasali zapamiętałem trzy rzeczy: smród gnijącego mięsa, stos bydlęcych, ozdobionych wielkimi rogami czaszek na początku linii technologicznej i równie wielką trupią czaszkę na dużej kadzi z kwasem.

– No, jakby w to trafili, wiele by z tej budy nie zostało – wyraził swą opinię Morawski i był to praktycznie jedyny komentarz wygłoszony przez członka oprowadzanej grupy wewnątrz głównej hali. Przedtem, gdy oglądaliśmy spaloną ciężarówkę, która sprowokowała śmigłowiec, i potem, gdy zwiedzaliśmy biuro, gdzie pan Asmare pokazywał nam próbki wyrobów, parę osób zabrało głos, ale na obróbce skór nie znał się najwyraźniej nikt i wszyscy po prostu potulnie słuchali. Obchód pustej i przeraźliwie brudnej fabryczki, cuchnącej rozkładem, chemikaliami i ropą, był formą zapłaty za możliwość zjedzenia egzotycznej kolacji.

Z zaproszenia zdecydował się skorzystać, kto tylko mógł – czytaj: uzyskał zgodę Filipiaka. Oprócz towarzystwa, które przyleciało sokołem, przy suto zastawionych stołach zasiadł sam porucznik, dwaj dowódcy drużyn i plutonowy Mazurek, dowódca rozpoznawczego BRDM-a. Na szczęście dla Mengeszy byliśmy tylko dodatkiem do czysto lokalnej uroczystości. Gospodarz zaprosił dwa razy tyle swych rodaków i w zatłoczonej jak tramwaj izbie zrobiło się natychmiast na tyle gwarno, że każdy mógł swobodnie rozmawiać z sąsiadami, nie zaprzątając sobie głowy tymi z gości, którzy go nie rozumieją. Pan Asmare, przedstawiciel rządzącej Etiopią amharskiej elity, był chrześcijaninem, może i dość egzotycznym z polskiego punktu widzenia, ale nie wzdragającym się przed alkoholem. Nieźle schłodzone, trochę dziwne w smaku lokalne piwo i zupełnie już swojski, rozrobiony wodą i sokiem spirytus błyskawicznie oczyściły atmosferę z początkowej sztywności i po paru minutach wszyscy czuli się jak na polskim weselu.

Nie przesadzałem z piciem, ale jak na swoją normę wlałem w siebie całkiem sporo pod palące żywym ogniem sosy i koźle mięso z rusztu. Potrzebowałem alkoholu.

Winę ponosiła Gabriela Asmare, dziewczyna, na cześć której zorganizowano tę imprezę.

Byliśmy w Afryce i istota drugiego gatunku, jaką jest kobieta, nie mogła odgrywać głównej roli nawet przy tego rodzaju okazji. Ale była tu. Siedziała naprzeciw mnie, oddzielona szerokością stołu, i była inna. Miała na sobie beżową sukienkę w duże białe grochy, szeroki, lakierowany pas ze złotą klamrą i idealnie dobrane do reszty beżowe pantofle na wysokim obcasie. Jej smoliście czarne, połyskujące włosy, ściągnięte mocno do tyłu, sprawiały wrażenie całkiem prostych, a delikatna gładka skóra, pachnąca młodymi jabłkami, zdawała się być ledwie o ton ciemniejsza od spalonego na brąz oblicza siedzącego obok Filipiaka.

Była piękna; teraz już nie zgrabna, ładna czy atrakcyjna, ale do bólu piękna i bardzo chciałem, by jej tu nie było.

Błagałem też los, by pozwolił kolacji ciągnąć się w nieskończoność.

Jadła, piła, uśmiechała się – śmiech to za mocne słowo – i rozmawiała z lekko otumanionym Filipiakiem, oferując mu coś, o czym marzyłem i czego nie dane mi było dostąpić.

Słowa, które rozumiał. I zrozumienie jego słów.

Nie wiem, jak doszli do tego, że oboje znają niemiecki. Przegapiłem ten moment, bardzo wolno dochodząc do siebie po wstrząsie, jakim było jej pojawienie się wśród biesiadników i cudowna przemiana bosonogiego Kopciuszka w księżniczkę najczystszej krwi. Rozmawiała za pośrednictwem Mengeszy ze wszystkimi gośćmi, skwitowała uprzejmym uśmiechem zapewnienie Lesika, że pomodli się o jej małżeńskie szczęście, pochwaliła krój bluzki Joli – tej samej, co rano – a potem nie wiadomo kiedy wdała się w pogawędkę z porucznikiem.

Do mnie nie odezwała się słowem.

Po raz pierwszy w życiu czułem żal do losu, który sprawił, że w ogólniaku trafiłem do klasy uczącej się angielskiego. Niemiecki potrafiłem odróżnić od innych języków – to wszystko. Garści słów, które znałem, nie wystarczyło nawet do odgadnięcia ogólnego tematu ich rozmowy. Jak każdy Polak wychowany na peerelowskiej telewizji potrafiłbym zapewne wziąć do niewoli niemieckiego żołnierza, zmusić do podniesienia rąk, popędzić i zwymyślać od świń, ale oni nie rozmawiali o wojnie i mogłem tylko gapić się bezradnie przez stół.

No i pić.

Nie wiem, jak długo to trwało. Pochłonąłem cały półmisek owoców, więc chyba minęło sporo czasu, nim wyniosło mnie za drzwi. Dopiero na werandzie zauważyłem, że niebo zrobiło się granatowe i że mój zamroczony mózg miał całkiem konkretny powód, by dać nogom rozkaz wymarszu. Jeden, za to nabrzmiały ważnością.

Stałem, rozglądałem się po pięknie utrzymanym ogrodzie i dziwiłem się rozmiarom własnej ignorancji. Po niemal roku spędzonym wśród czarnych ludzi nie byłem pewien, co robi czarny człowiek, kiedy przychodzi czas opróżniania pęcherza. Mogłem tylko stać i przebierać nogami, czekając na przypływ natchnienia.

Ktoś wyszedł z domu i zatrzymał się za moimi plecami. Tak jak ja patrzył na ogród, który nie wiadomo czemu zaczął pachnieć jabłkami. Mnóstwem soczystych, zielonych…

Odwróciłem się błyskawicznie, tyle że mocno za późno.

Uśmiechnęła się tym mądrzejszym, pobłażliwym uśmiechem, który mają tylko kobiety, uniosła dłoń, pokazując, że nie ma się czym przejmować, a potem ujęła mnie pod ramię i zaprowadziła na tyły domu, gdzie ukryta dyskretnie pośród krzewów stała drewniana budka. Przed drzwiami puściła mój łokieć i wciąż, choć inaczej, uśmiechnięta, ścisnęła koniec nosa, parodiując pełne odrazy skrzywienie twarzy.

– Śmierdzi? – domyśliłem się. – To nic, droga Gapo, u nas też. Prawo biologii. Hej… co ty robisz?

Robiła coś cholernie niekonwencjonalnego: otwierała drzwi i pakowała się ze mną do wnętrza. Fakt, że dość przestronnego, ale podlegającego prawom biologii z całą spotęgowaną upałem mocą.

Było tu dość ciemno, nie na tyle jednak, bym nie widział, jak rozbawiła ją moja panika. Bo byłem spanikowany. Przez dwie czy trzy sekundy, dopóki nie sięgnęła w kąt i nie podsunęła mi pod nos rolki papieru toaletowego.

Dopiero teraz parsknęła śmiechem. Dosłownie: rozśmieszyłem ją swoją nieszczęśliwą miną tak bardzo, że dostało mi się po twarzy paroma drobinami śliny.

Po chwili śmiałem się razem z nią. Po następnej wziąłem się w garść, wypchnąłem ją na zewnątrz, zatrzasnąłem drzwi i chichotaliśmy każde po swojej stronie. Długo. Zdążyłem opróżnić pęcherz, zapiąć spodnie, wyjść i pokazać jej jeszcze swoje zęby.

– Danke szen, szen Gabriela. Niesamowita jesteś, Gapo.

Zamrugała powiekami, jakby zdziwiona, a potem szybko rozciągnęła usta w uśmiechu mówiącym: „Nie rozumiem, ale i tak cię lubię”. Skłoniła się błazeńsko i zaprowadziła mnie do stolika z miską, wodą i mydłem.

Myłem ręce najwolniej, jak potrafiłem. Chodziło mi nawet po głowie, by rozebrać się do pasa, ale nie byłem dostatecznie wstawiony i wystarczająco odważny. Nie chciałem wracać do huczącej gwarem izby, do ludzi, którzy mnie nie obchodzili i którzy pewnie nie zauważyli mego zniknięcia. Nie chciałem, by ona wracała.

Gdybym wypił trochę więcej… gdyby ona wypiła…

To nie miało sensu.

Odłożyłem mydło na miejsce i wróciliśmy.


*

– Redaktorka się zalała – wymamrotał Olszan głosem sugerującym, że redaktor Wielogórska nie jest pod tym względem osamotniona.

– To nie ja wywaliłam się na pysk – zaprotestowała.

– No nie, na pysk to ja… Ale zalałaś się ty.

– Jola się zalała – zachichotała. – Doktorze, doktorze, niech jej pan pomoże…

– A niby co robię? – wystękałem. Dziewczyna, mrucząc co parę kroków: „Jak w dupie u Murzyna”, wisiała mi u ręki, odzyskując pełnię sił tylko wtedy, gdy Lesik próbował podchodzić bliżej i podpierać ją z drugiej strony. Morawski, jedyny posiadacz latarki, wymachiwał nią jak dyrygent batutą, pogwizdując „Hej, sokoły”.

– Mówi wierszem, Jezu – zachwycił się Olszan. – O, kurrr… przepraszam, kamień. Albo koryto? Co to ja chciałem…? Aha: zdolna z was bestia, Wielogórska.

– Wiem.

– I skromna – dorzuciła Jola, utwierdzając mnie w podejrzeniu, że nie jest z nią aż tak źle.

– Zalet ci u mnie dostatek. I cóż z tego?

– Jak to co? – zdziwił się Olszan. – Śpisz na forsie, choćby to.

– Dużo komu po forsie w zimną afrykańską noc.

– Hę?

– Nie przytulisz się do forsy – westchnęła.

– W zimną afrykańską? – zapytał się po chwili Olszan. Teraz ona pomilczała przez chwilę. Może była bardziej pijana, niż myślałem. Albo na odwrót.

– Aaa… nie. Mówię ogólnie. – Jeszcze raz westchnęła. – W Polsce jeszcze bardziej marznę.

– Biedna Agnieszka.

Zza pogrążonych w mroku chat błysnęło pierwsze obozowe ognisko. Z ciemności wyłaniały się bryły pojazdów, długa sylwetka śmigłowca.

– Panowie na lewo, panie na prawo – wydał komendę Olszan. – Mam w mojej bryczce dwie niezłe laski… tego… chciałem powiedzieć ławki.

– Chciałeś powiedzieć: w mojej bryczce – zgromił go major. – Hej, miało być na lewo!

– Damy trzeba odprowadzić, muzyczkę puścić… O żeż ty! Kto tu postawił UAZ-a?!

Nie wiem, jakim cudem udało mu się wpaść na zaparkowany kilka metrów od sokoła wóz – latarka dyżurnego oświetliła białą bryłę dużo wcześniej. Mimo to Olszan nie tylko zderzył się z tylną klapą, ale zawisł brzuchem na jej krawędzi. Jakiś czas śmiał się z pewnym wysiłkiem i przy akompaniamencie obu pań.

– Nie dotkniesz jutro sterów – zdecydował Morawski. – Jeden śmigłowiec już utopiłeś.

– Jestem trzeźwy! – zaprotestował Olszan. – Mój umysł działa jak szwajcarski śmigło… ten, zegarek. Pełna kontrola sytuacji.

– Bawisz się w trzepak? – Agnieszka zamierzyła się dłonią na jego wypięte pośladki.

– Mam udowodnić? Pierwiastek ze stu? Dycha! Stolica Brazylii? Brazylia! Stolica Watykanu? Watykan! O, i nie ma głowicy. Ktoś podpieprzył. Widzicie?

– Mieliście tam bombę? – udała przestrach Jola. Byłem wdzięczny Olszanowi, bo chowając twarz w dłoniach uwolniła w końcu moje ramię.

– Idź spać – warknął Morawski. – Już cię tu nie ma! Jak nie wytrzeźwiejesz do dziesiątej…

– Dobra, dobra, idę…

Morawski wymruczał: „Dobranoc” i odmaszerował w stronę ognisk.

– Pani Jolu, chyba musimy pomóc Krzysiowi – powiedziałem.

Zdążyłem złapać go za kołnierz. Wyprostował się już sam, ale udało mi się skorzystać z resztek blasku oddalającej się latarki i zajrzeć do wnętrza UAZ-a. Wciąż leżała tam bezładna sterta pamiątek po somalijskim śmigłowcu. Wyglądała identycznie jak ostatnio.

To znaczy – w moich oczach.

Wypiłem trochę za mało i dlatego byłem teraz sam i byłem rozgoryczony. I nie ufałem swoim oczom.


*

Apteczka leżała na wierzchu i odbiegała kształtem od kawałków śmigłowca – nie potrzebowałem światła, by ją odnaleźć. Może narobiłem trochę hałasu, ale przechadzający się dookoła biwaku wartownik raczej nie powinien mnie usłyszeć. Podoficera dyżurnego nie liczyłem – jego psim obowiązkiem było pilnowanie radiostacji.

Na otaczających wioskę wzgórzach czuwały trzy z czterech pancernych pojazdów plutonu i dziesięciu żołnierzy. Byliśmy bezpieczni i nikt nie powinien zaprzątać sobie głowy nocnymi Markami, łażącymi za potrzebą. Udało mi się przenieść apteczkę do swego śpiwora i nikt chyba nawet nie zauważył, że z niego wypełzłem. Byłem boso, a lekki wiaterek, szeleszczący w koronach palm i akacji, zacierał odgłos kroków.

Mijając terenowe suzuki, usłyszałem coś, nie był to jednak dźwięk wyostrzający czujność. Pewności nie miałem, ale wiele przemawiało za tym, że mógłbym przedefilować tędy, łomocąc podkutymi buciorami w najlepszym wehrmachtowskim stylu, i też nie zostałbym zauważony. Chociaż Agnieszka Wielogórska nie spała.

Pomyślałem, że nie zmarznie tej nocy.

Minąłem stara, którym jeździła trzecia drużyna, przeszedłem obok namiociku z pałatki, pod którym pochrapywał kapelan, i podszedłem do bewupa dowódcy. Żarzyło się tu niewielkie ognisko, a przy składanym stoliku obciążonym pudłem radiostacji kiwał się na płóciennym krzesełku kapral w kamizelce kuloodpornej, ale bez hełmu.

– Masz herbatę?

– Zbożówkę – trącił termos, stojący obok. – W środku jest kubek.

Kawa była gorzka i miała temperaturę ludzkiego ciała. Dostarczała organizmowi trochę niezbędnej do życia wody, ale nic ponadto.

– Zaraz zmiana wart? – zapytałem, ocierając usta. Kiwnął głową. – Masz zapasową latarkę?

Wstał, przeszedł na tył bojowego wozu piechoty, obok którego siedział i z którego akumulatorów czerpała energię radiostacja. Po chwili wręczył mi bez słowa płaskie pudełko.

– Przejadę się z nimi. Jakoś nie mogę spać.

– Tak jest.

Poszło gładko, ale ostatecznie dzieliła nas potężna przepaść dobrych dziesięciu stopni, nie mówiąc o tym, że wcześniej czy później mógł mi się nawinąć pod strzykawkę. Kierowca honkera miał o dwie belki mniej i teoretycznie sprawa była jeszcze łatwiejsza, ale wolałem się zabezpieczyć. Dopadłem go samego przy samochodzie.

– Jak się nazywasz, kolego? – zapytałem.

– Szeregowy Plichta, panie kapitanie.

– Kiedyś trafisz do Addis Abeby. Nie przydałby ci się krótki urlop zdrowotny, jak już tam będziesz?

– No… pewnie.

– Doskonale. Wobec tego podrzucisz mnie w jedno miejsce, potem powolutku, ale naprawdę powolutku, rozwieziesz chłopaków i wrócisz w to samo miejsce. Gdyby ktoś pytał, to zostawiłem coś przy grobie. Ale tylko gdyby ktoś pytał.

– Ta… tak jest.

– I pożycz mi tę łopatkę.

Patrzył z niedowierzaniem, jak chowam pod bluzę jedną z samochodowych saperek, ale perspektywa paru wolnych dni zasznurowała mu usta. Zająłem miejsce obok niego, na tylne ławki zwaliło się ze szczękiem metalu ośmiu żołnierzy z kolejnej zmiany i samochód ruszył.

W wybranym za dnia miejscu kazałem się Plichcie zatrzymać, zeskoczyłem i nie włączając latarki, ruszyłem w głąb pustkowia. Kiedy straciłem z oczu reflektory honkera, przeszedłem do truchtu.

System obronny wioski był prawie szczelny, ale ukierunkowany na zewnątrz. Szkic posterunków i stref widoczności nie stanowił żadnej tajemnicy – obejrzałem go sobie jeszcze przed kolacją i nie miałem teraz większych problemów z dyskretnym dotarciem w pobliże grobu. Moim przeciwnikiem nie był radar czy nocne celowniki – był nim czas. Plichta nie mógł się wlec w nieskończoność trasą liczącą cztery kilometry.

Dotarłem biegiem na miejsce i od razu zacząłem kopać. Na szczęście nie lubiłem facetów ze śmigłowca i ich grób, wykonany pod moim nadzorem, był nieprzyzwoicie płytki.

Dokopałem się do worka zlany potem – kiedy człowiek się spieszy, coś takiego jak płytkie doły nie istnieje. Rozciąłem folię i omal nie zwymiotowałem, uderzony obuchem smrodu. Wystawione na słońce mięso może wysychać, jeśli w powietrzu brakuje wilgoci, ale kiedy zamknie się je w prawie hermetycznym opakowaniu…

Oddychając wyłącznie przez usta wysypałem całą zawartość na piach i podeszwami butów – podeszwy najłatwiej wytrzeć, nie tracąc czasu – zacząłem spychać do wykopu to, czego nie potrzebowałem. Czyli prawie wszystko: kawałki kończyn, kości, jelita. Czułem się parszywie, ale pośpiech łagodził odrazę, wyrzuty sumienia i wszystko to, co odczuwa człowiek, kopniakami umieszczając szczątki bliźniego w sprofanowanym przez siebie grobie.

Moja parciana raportówka nawet po usunięciu przegródki nie imponowała pojemnością, zdecydowałem się więc tylko na cztery dowody rzeczowe. Pierwszym był pistolet wyjęty z kieszeni na anonimowym udzie. Udo trafiło z powrotem do grobu, podobnie jak rewolwer z krzywą lufą. Z numerem drugim, prawym uchem, też poszło łatwo – jakiś odłamek odciął je niemal w całości i wystarczyło wrzucić je do worka. Numer trzeci, kask lotniczy, pękł na pół i po rozcięciu scyzorykiem wyściółki dało się go upchnąć tak, że zajmował stosunkowo niewiele miejsca.

Czwórkę musiałem niestety zmniejszyć. I zmniejszyłem, odcinając nożem i ciosami saperki głowę od tego, co zostało z rąk i tułowia lepiej zachowanego pilota. Pomijając stopień rozkładu ciała, scenerię i narzędzia, było to trochę jak sekcja zwłok w dawnych, WAM-owskich czasach, ale jakoś nie udało mi się tego wszystkiego pominąć i czułem się źle.

Związałem i zakleiłem worek, pomagając sobie kolanem wepchnąłem do raportówki i zasypałem grób. Złapałem latarkę i z saperką w dłoni pognałem w stronę narastającego pomruku silnika.


*

Nikt nie zapytał, dlaczego wyłaniam się z atramentowych mroków, a potem, gdy już ulokowałem się na ostatnim wolnym miejscu – dlaczego śmierdzę. Bo oczywiście śmierdziałem. Mimo podjętych środków ostrożności jakiś fragment mego munduru musiał zetknąć się z gnijącym mięsem, bo oprócz kwaśnej woni przepoconych mundurów szeregowych wyraźnie czułem trupi odór.

Wartownik, witający nas na skraju obozowiska, też o nic nie pytał. Ominąłem go łukiem, zostawiłem raportówkę obok swego posłania – miejsce dobre jak każde inne – i poszedłem nad staw umyć, co się da. Oczyściłem pobieżnie buty i mundur, potem sam wlazłem do wody i pluskałem się parę minut, nadrabiając dwudniowe zaległości. Wyszedłem na brzeg, usiadłem i zabrałem się do usuwania śladów ekshumacji ze swej garderoby.

Uporałem się ze spodniami i kończyłem zakładać drugi but, kiedy przez szelest liści przebiły się odgłosy kroków.

Ktoś biegł. Ciężko, z wysiłkiem.

Zerwałem się i zdążyłem nawet wyciągnąć wista z kabury, ale nim w ogóle pomyślałem o strzelaniu, ten ktoś włączył swój biologiczny dopalacz i przemknął obok stawu jak dobrze kopnięta piłka.

Kiedy ucichł szczęk przeładowywanej broni, usłyszałem dudnienie liczniejszych i chyba cięższych stóp. Ktoś krzyknął od strony obozu. Ktoś inny przebiegł przed moją twarzą. Był ubrany na biało i dzięki temu go dostrzegłem: wzrok nie sięgał tu dalej niż na kilka metrów. Drugiego i trzeciego nie udało mi się już wyłowić z ciemności.

Byli na tyle blisko, że przez moment czułem wyraźny, zwierzęcy zapach. Taka z grubsza woń unosiła się nad końskimi, oślimi i bydlęcymi targami, które miałem okazję odwiedzić w ramach zwiedzania Etiopii, i w podobny sposób pachnieć musieli ogadeńscy koczownicy. Nie wiem, czy zdałem sobie z tego sprawę już wtedy, czy dwie sekundy później, kiedy, poprzedzona trzaskiem wystrzału, na niebie rozbłysła biała raca.

W chybotliwym świetle dostrzegłem sylwetki trzech biegnących mężczyzn w luźnych strojach poganiaczy wielbłądów. Nie wyglądali na żołnierzy, ale połowa uzbrojonych tubylców, chodzących z karabinami i strzelających do siebie w ramach prowadzonej na szeroką skalę wojny domowej, też nie wyglądała, a ci tutaj byli uzbrojeni. Pierwszy, wyprzedzający pozostałą dwójkę o ładne kilkanaście kroków, miał w ręku coś pośredniego między szablą a maczetą, zaś jeden z jego towarzyszy biegł z karabinem przy brzuchu.

Poderwałem pistolet, mierząc w jego plecy, ale nie strzeliłem. Tacy jak ja żołnierze głębokiego zaplecza nie mają we krwi błyskawicznego dziurawienia wszystkiego, co się rusza.

Wartownik okazał się mniej wstrzemięźliwy. Inna sprawa, że chyba też nie zareagował jak stary wyjadacz: człowieka z maczetą, oddalonego zaledwie o kilka skoków od niego, zatrzymała nie kula, a huk wystrzału.

Kula, konkretnie dziewięciomilimetrowy pocisk pistoletu maszynowego glauberyt, wzbiła chmurę pyłu daleko z tyłu, aż na mojej wysokości, dobre piętnaście metrów za facetem z karabinem. I to właśnie facet z karabinem wywinął nieoczekiwanie kozła, gubiąc broń i ginąc w dużo większym obłoku kurzu.

Właściciel maczety zastopował błyskawicznie i jeszcze szybciej wypuścił z ręki swoje żelastwo. Trzeci z biegaczy nie miał takiego refleksu, ale i on się w końcu zatrzymał. Obaj podjęli mądrą decyzję, bo już po paru sekundach podoficer dyżurny odpalił następną rakietę, do której, jeden po drugim, dołączały reflektory.

Nie chowając pistoletu, podszedłem do pechowca z karabinem. Nie wyglądało na to, by wartownik trafił tam, gdzie mierzył – prawdę mówiąc wątpiłem, by w ogóle próbował mierzyć w coś konkretnego – ale trzeba przyznać, że strzał mu wyszedł. Kula przebiła na wylot prawe kolano, nie tylko obalając szarżującego napastnika, ale z miejsca pozbawiając go przytomności.

Nikt więcej nie próbował strzelać. Podobała mi się ta wstrzemięźliwość. Nawet świecący mi prosto w oczy szperacz nie budził we mnie protestu. Niewiele co prawda widziałem, ale zyskałem pewność, że sam jestem łatwy do rozpoznania i asekurowany przez co najmniej kilka luf.

– Co się dzieje? – Filipiak wydawał się bardziej poirytowany niż wystraszony. – Grochulski?

Dopiero teraz rozpoznałem wartownika: to ten rudy, przydzielony nam w charakterze grabarza. Ale nie jemu dostało się najbardziej ponure ze spojrzeń porucznika. Znacznie więcej zastrzeżeń Filipiaka budził ktoś, kto w trakcie strzelaniny kleił się do pleców rudzielca, a teraz, lekko rozchwiany, stał u jego boku.

Czyli Gabriela Asmare.

– Co ona tu robi, do kurwy nędzy? Który był taki mądry, żeby…? – Porucznik nie dokończył, ale też niespecjalnie musiał, bo widok był dość jednoznaczny. Zakłopotana, nie bardzo przytomna dziewczyna z mocno potarganą fryzurą miała minę kogoś, kogo przyłapano i kto nie miałby nic przeciwko krótkotrwałemu zapadnięciu się pod ziemię. A także długie gołe nogi… i nocną koszulę, nie zakrywającą nawet połowy ud. Ktoś taki, oglądany na tle wojskowych kwater, nie mógł się podobać żadnemu dowódcy.

– Ale panie poruczniku, ja tylko…

– Ty ją wpuściłeś do obozu?

– Tak jest, ale…

– Kurwa twoja mać, chłopie, czy ci zupełnie mózg zżarło?! Co ci się wydaje, że gdzie jesteśmy?! W Zakopanem?! Że tu można wziąć panienkę na noc, rzucić parę złotych i po kłopocie?! To Trzeci Świat, jełopie, tu się obcina jaja za samo patrzenie na cudzą babę, rozumiesz?!

Grochulski nie próbował nawet otwierać ust, stał tylko z nieszczęśliwą miną i czekał, aż burza sama minie.

– Przepraszam, poruczniku – powiedziałem cicho. – Może lepiej byłoby go najpierw wysłuchać. To faktycznie trochę inaczej wyglądało.

Posłał krytyczne spojrzenie nie tyle mnie, co mojej nagiej piersi, ale, jak oczekiwałem, skinął niechętnie głową. Rudzielec zrobił głęboki wdech i zaczął mówić.

– No więc obchodziłem akurat śmigłowiec, kiedy usłyszałem, że ktoś biegnie z tamtej strony – pokazał staw. – Ciemno było, ale nie chciałem strzelać rakietą, bo to jakoś tak… no, nie wyglądało na atak.

– Co się dzieje? – Olszan pojawił się nagle obok nas ubrany w same slipy, i to wciągnięte na lewą stronę. W dłoni zaciskał metalową rurkę od samochodowego lewarka. W środku wojskowego obozu nie była to broń budząca wielki respekt i pewnie dlatego zignorowano jego pytanie.

– Wtedy ona… ta pani podbiegła – ciągnął Grochulski. – Krzyknęła, że ją gonią i od razu buch za moje plecy, mało mi nóg torbą nie podcięła…

– Torbą? – Porucznik rozejrzał się. – Maciaszek, przynieś to.

Skorzystałem z podpowiedzi i od razu posłałem nadchodzącą od strony biwaku Jolę po moją lekarską walizkę.

– To nie bomba – powiedział poważnym tonem Morawski, ubrany niewiele lepiej niż jego kolega pilot, ale uzbrojony w pistolet i zapasowy magazynek, wepchnięty za gumkę pasiastych bokserek. – Inaczej się to robi. Pamiętam, jak w Abebie jeden taki wkręcił się na lotnisko i omal nie wysadził połowy maszyn kontyngentu. Czternastolatek. Taki chudy, że zupełnie nie było widać, co ma pod koszulą, a miał dwadzieścia kilo trotylu. Dzięki Bogu…

– Do czego pan zmierza, panie majorze? – zapytał Filipiak.

Dopiero teraz Morawski wyszczerzył zęby i przestawał udawać kogoś zupełnie trzeźwego.

– Jeżeli szukacie ochotnika do przeprowadzenia rewizji osobistej, to byłem pierwszy.

Trzydziestolatek z przestrzeloną nogą jęknął, próbował usiąść. Przytrzymałem go i kilka razy stuknąłem się w pierś, powtarzając: „Doktor”. Z rozcinaniem mu spodni na razie się wstrzymałem.

– To nie jest śmieszne. – Filipiak był tylko porucznikiem, więc nie bardzo mógł powiedzieć starszemu oficerowi, żeby się zamknął i dał mu pracować, ale widać było, że to właśnie chciałby zaproponować. I Morawski zrozumiał: uniósł dłonie w przepraszającym geście, cofając się i składając niemą obietnicę nie wtrącania się więcej. – Grochulski?

– Tak… No więc słychać było, że ktoś jeszcze biegnie. Odpaliłem rakietnicę i zobaczyłem tych facetów. Byli blisko. Ten z przodu miał jakąś cholerną szablę, a ten – wskazał rannego – strzelbę. Zawołałem, żeby stanęli…

– Na pewno?

Chyba wszyscy zrozumieli, o co chodzi Filipiakowi.

– Niech pan przyjmie, że zawołał – powiedziałem. – W ciemno potwierdzam każde słowo. Jeśli ci trzej przyślą plemiennego adwokata, to go zniszczymy przed każdym sądem. Gnali z bronią w środek wojskowego obozu. W nocy. Gdyby wartownik chciał odfajkować wszystkie regulaminowe ceremonie… To wyjątkowo przejrzysta sytuacja.

– Adwokat mógłby zapytać, dlaczego Grochulski przepuszcza dziewczynę, a strzela do mężczyzn. – Wymowne spojrzenie porucznika utknęło na chwilę na moim gołym torsie. – Ciekawe, skąd wiedział, że to nie stróż goniący złodziejkę?

Chyba nie tylko ja zrozumiałem, o co naprawdę pyta. Ale to ja musiałem wysilić aktorski talent i odegrać święte oburzenie.

– Zaraz, chyba pan nie myśli…? Po prostu się myłem! Sam!

Nie wypadłem przekonująco, ale trudno wmawiać innemu facetowi, że nocna schadzka z dziewczyną klasy Gabrieli to z gruntu absurdalny pomysł. Uratował mnie chyba jej strój: nie tak wyglądają zepsute panny, przekradające się do koszar polowych w celu uprawiania seksu.

– No i strzał ostrzegawczy – burknął, powracając spojrzeniem do Grochulskiego. – Chociaż tyle powinieneś pamiętać z regulaminu.

– To był właśnie ostrzegawczy – powiedział cicho rudy. – Chciałem pod nogi, ale tak jakoś…

– Uważaj, Filipiak – nie wytrzymał bawiący się rurką Olszan. – Jak już zaczną pytać, ktoś się może zainteresować, dlaczego ten pluton tak marnie strzela. I wyjdzie na to…

– Może pan iść spać – przerwał mu porucznik. – Dama czeka.

Dopiero teraz zauważyłem brak Agnieszki. Jako dziennikarka mocno się skompromitowała. Jako przyzwoitą dziewczynę skompromitował ją ten długowłosy, szczerzący zęby typ, strojąc małpią minę i drapiąc się z małpią otwartością mocno poniżej pępka.

– Co racja, to racja. Czeka i marznie. Dobranoc, panowie.

Wetknął rurę pod pachę i odmaszerował w stronę samuraja. Nie miał daleko. Chyba pochopnie oskarżałem redaktor Wielogórską: mogła słyszeć i widzieć wszystko, nie zadając sobie trudu kompletowania garderoby.

– Piloci cywilni są beznadziejni. – Morawski uznał za stosowne odciąć się od jaskiniowych manier kolegi po fachu. – No, nic. Co robimy z tym bigosem? Zaraz może się tu zbiec pół wioski.

Nie uwzględnił faktu, że Kasali leży pośrodku ziemi niczyjej i tubylcy zdążyli się nauczyć niewtykania nosa w porachunki ludzi z karabinami. Trochę czasu minęło, a między chatami widać było tylko żołnierzy, sprawdzających, czy w mroku nie czają się kolejne niespodzianki.

– Mengesza! – Nasz tłumacz zaraził się chyba neutralnością od swych rodaków, bo ani przedtem, ani po zniecierpliwionym okrzyku porucznika nie udało mi się go dostrzec. – Widział go ktoś?

Rozpoczęły się poszukiwania. Zjawiła się też Jola i mogłem przystąpić do udzielania pomocy największemu przegranemu tej awantury. Był mokry od potu, pojękiwał z cicha.

– Siostro, spirytus i wata, a potem niech pani przyniesie łubki.

– Niedobrze? – zapytała niepewnie, grzebiąc w walizce.

– To kolano. – Ostrożnie dezynfekowałem otwór wlotowy. – Bez operacji pewnie nigdy nie będzie chodził jak trzeba.

– Chce go pan…? – Chyba ją wystraszyłem, choć to raczej ten pod nami powinien zawyć ze strachu.

– Niech pani nie żartuje, pani Jolu. Ja? Tutaj?

Filipiak, bezskutecznie wypatrujący tłumacza, zaklął pod nosem.

– Dobra, nie ma na co czekać – zdecydował. – Trochę kulawo nam to wychodzi, ale spróbuję po niemiecku.

Grochulski obrzucił go zdziwionym spojrzeniem, ale się nie odezwał. Filipiak zaczął dość łagodnie. Nie znam niemieckiego, nie sądzę jednak, by powiedział coś tak wstrząsającego, by dało się tym wyjaśnić zachowanie panny Asmare. Jeżeli zatoczyła się i utrzymała na nogach tylko dzięki interwencji rudzielca, na którego ją zarzuciło, to raczej nie z winy porucznika. Nie byłby tak zaskoczony, a ona nie miałaby twarzy zniekształconej heroiczną, wyraźnie przegrywaną walką o zachowanie przytomności umysłu.

– Co się z nią dzieje? – zaniepokoił się Morawski.

– Czegoś za dużo wypiła… przeprasza… – Filipiak podszedł bliżej, by lepiej słyszeć coraz bardziej bełkotliwe mamrotanie dziewczyny. – Łap ją!

Grochulski zdążył chwycić osuwające się ciało. Od razu przykucnął, sadzając zupełnie bezwładną Gabrielę na trawie.

Przez jakiś czas otrząsaliśmy się z wrażenia.

– Nie podoba mi się to – rzucił w przestrzeń Filipiak.

– Etiopska wóda – mruknął nie do końca przekonany Morawski. – I głowa też. No dobra, nie ma co radzić. W śmigłowcu jest wolna ławka. Siostrzyczko, pomoże pani? Położymy ją, niech to odeśpi.

Jola każdym mięśniem wyrażała niechęć do jego propozycji, ale miała dość poczucia zawodowego obowiązku, by nie protestować otwarcie. We trójkę przenieśli Gabrielę do sokoła.

– Zastrzelę tego cholernego Mengeszę – obiecał Filipiak.

Zdążyłem dokończyć opatrunek, a Mengesza nadal żył. Gdzie – nikt nie wiedział. Minął kwadrans, nim Filipiak pogodził się z myślą, że może tak do samego rana stać i gapić się bezsilnie na ponurych jeńców, trzymanych pod lufami, i na swoich żołnierzy, których znudził cały incydent i którzy coraz wymowniej spoglądali w stronę namiotów.

– Co dalej? – Naszpikowany morfiną ranny zapadał w sen, mogłem zatroszczyć się o przyszłość. – Ogłaszamy stan wojenny?

– O co panu chodzi? – Skinął na podoficera. – Druga drużyna może iść spać, pierwsza zostaje pod bronią.

– Jeżeli grozi nam strzelanina, to może lepiej będzie odlecieć już teraz. Dobrze by mu to zrobiło – wskazałem rannego. – Im prędzej trafi do szpitala, tym lepiej.

Nie zdążył odpowiedzieć.

– Źle robicie – usłyszałem głos mówiący po angielsku z gardłowym, odmiennym od nadwiślańskiego akcentem. – Sabah zabije was wszystkich. Jeżeli nie wypuścicie nas, nie oddacie jego kobiety i nie zapłacicie za ranę jego kuzyna, to już jesteście martwi.

Brzmiało to dość ponuro i kto jak kto, ale odpowiedzialny za cały oddział porucznik Filipiak nie powinien kwitować słów odzianego w biel jeńca radosnym uśmiechem.

– Mówisz po angielsku? – To pytanie też mógł sobie darować.

– Nazywam się Rhida – ciągnął zimnym, nie bardzo kojarzącym się z jeńcami tonem czterdziestolatek o breżniewowskich brwiach. – Jestem kuzynem pułkownika Sabaha i żądam odpowiedniego traktowania.

– Zjazd rodzinny – mruknął Morawski nie bardzo cicho, ale przynajmniej w języku przodków. – Sami kuzyni.

– Oczywiście, panie Rhida. Będzie pan odpowiednio traktowany. Może pan powiedzieć, dlaczego urządzaliście to… te biegi? Z bronią?

Nie brzmiało to jak przesłuchanie. Widać było, że Filipiak jest naprawdę ucieszony, mając wreszcie rozmówcę. Ale sama wymowa faktów była, jaka była, i były właściciel szabli spuścił odrobinę z tonu.

– To rodzinna sprawa. Nie mogę o niej mówić z obcymi.

– Chcieliście zabić pannę Asmare? – Filipiak był bliższy klepania tego faceta po plecach, niż zadawania równie drastycznych pytań, wziąłem je więc na siebie.

– Kobietę? – Rhida uśmiechnął się ze szczerym rozbawieniem i równie szczerą pogardą. – Może biali mężczyźni walczą z kobietami. My nie.

– Mieliście broń – przypomniałem.

– Ona miała nóż. Jest szalona. Chcieliśmy ją rozbroić, by nikogo nie pokaleczyła, to wszystko. Czy ktoś do niej strzelał? Czy mój kuzyn miał wyrzucić karabin i szukać w ciemności kija? Czy ktoś naprawdę myśli, że chcemy zabić dziewczynę, wrócić do pułkownika Sabaha i powiedzieć: „Zastrzeliliśmy twoją ukochaną żonę, okryliśmy hańbą i śmiesznością ciebie, nas i cały ród”? Tak myślicie?

– Nie myślimy tak – zapewnił Filipiak. – I bardzo nam przykro z powodu tego niefortunnego incydentu.

Rhida skinął łaskawie głową.

– Rozumiem. Zabierzemy teraz Omara i dziewczynę. O odszkodowaniu możemy pomówić jutro.

– Nic złego się jej nie stanie? – zapytał Filipiak, a ja poczułem nagły skurcz żołądka, bo nie wyglądało na to, by żartował.

– Pułkownik dał jej rodzinie pięć tysięcy dolarów w wielbłądach, bydle i złocie. Nie po to, by ją teraz zamordować.

Logicznie to brzmiało. I szczerze – nie podobał mi się ten facet, ale nawet ja nie potrafiłbym zarzucić mu, że łże jak pies. Filipiak nie miał ochoty zarzucać mu czegokolwiek.

– Dobrze – powiedział krótko.

– Co: dobrze? – Rhida, podobnie jak ja, chyba nie zrozumiał.

– Niech ich pan zabiera.

Kuzyn pułkownika Sabaha, człowieka wielkiego i gubernatora in spe, nie podskakiwał jakoś z radości. Był zaskoczony szybkim doprowadzeniem negocjacji do finału, ale tylko tyle. Ja też nie podskoczyłem. Chociaż trochę mnie to kosztowało.

– Na sekundę, panie poruczniku…

– Później, doktorze.

– Później będzie po herbacie.

Zignorował mnie i uśmiechnął się zachęcająco do Rhidy. Spojrzałem na Morawskiego. Wzruszył ramionami, deklarując życzliwą neutralność.

– Oczywiście ten żołnierz zostanie surowo ukarany – nie tyle zapytał, co stwierdził Rhida. Poszukał wzrokiem Grochulskiego, ale rudzielec, sprytny jak wszyscy rudzi, usunął się dowódcy sprzed oczu i obchodził teraz obóz łukiem tak szerokim, że bez noktowizora nie sposób go było wypatrzyć. Oficjalnie wciąż stał na warcie.

– Eee… ukarany? – Filipiak musiał włożyć trochę wysiłku w podtrzymanie uśmiechu. – No tak. Oczywiście.

– Zaraz go rozstrzelamy – powiedziałem. – Przedtem utnę mu nogę.

– Moment, panie Rhida… O co chodzi, doktorze? – Naturalnie przeszedł na polski. – Chce pan wszystko spieprzyć? Przecież dobrze pan wie, że z tym karaniem to kit. Facet stara się zachować twarz. Też pewnie wie, że Grochulskiemu włos nie spadnie. Nie będę ryzykował życia moich ludzi dla… cholera, nawet nie wiem, o co panu chodzi!

– O to, o co wszystkim chłopcom w niebieskich hełmach. O prawa człowieka.

– Mocne – przyznał Morawski.

– A konkretnie? – wycedził porucznik. Chyba naprawdę nie wiedział.

– Panie Rhida – zignorowałem go – jest noc. Panna Asmare jest w szoku. Zemdlała. Śpi. Rano odprowadzimy ją do domu jej stryja.

Zmierzył mnie długim i nieprzyjemnym spojrzeniem.

– Pan tu jest dowódcą. – Odszukał wzrokiem porucznika.

– Tak.

– Więc sprawa jest zamknięta. Zabieramy ją i idziemy. Filipiak rzucił mi na poły błagalne, na poły ostrzegawcze spojrzenie. I tym razem musiałem go zignorować.

– Ale to ja dowodzę ekipą, z którą przyleciała panna Asmare.

– Źle pan robi. – Ocienione krzaczastymi brwiami oczy wydawały się czarniejsze od najgłębszych studzien. – Depcze pan honor mego rodu.

– Rano – uśmiechnąłem się z wysiłkiem. – Omara możecie zabrać, pożyczymy wam nosze. A swoją drogą… Dlaczego uciekła?

Wpatrywał się w moją twarz i chociaż wiedziałem, że po prostu ocenia atuty stron, nie mogłem się wyzbyć myśli, iż zostaję zapamiętywany. Ludzie starają się utrwalić w pamięci wizerunek wroga.

Byłem wstrząśnięty, kiedy się nagle uśmiechnął.

– Dziewicze lęki. Bała się pierwszej nocy. To wszystko.


*

Przebudzenie było mało przyjemne: ktoś po mnie przebiegł. Poderwałem się, macając wokół śpiwora w poszukiwaniu kabury, a on pognał dalej. Nikogo więcej nie rozdeptał, ale narobił zamieszania i wywołał proces lawinowego budzenia.

Nikt nie strzelał, nic nie wybuchało. Cokolwiek się stało, nie wymagało naprawdę gwałtownej reakcji i chłopcy z Szóstej Pancernej pokazali klasę, nie strzelając do kolegów ani nie dziurawiąc bagnetem kogoś, kto zbyt energicznie poruszał się w ciemności.

Bo ciemno było teraz bardziej niż kiedykolwiek. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele dają małe, rozpalone w obozie i wokół niego ogniska, dopóki nie przygasły niemal zupełnie.

Szybko zrozumiałem, co jest nie tak – pomijając bieganie po śpiących ludziach. Jednym z podstawowych obowiązków, a prawdę mówiąc także główną rozrywką wartownika było podrzucanie do ognia.

– Włącz prąd! – Głos Filipiaka, na pozór spokojny, zagłuszył niepewny szmer rzucanych szeptem pytań. – Wszyscy zostają na miejscu. Nie odbezpieczać broni.

Ktoś uruchomił generator i nagle zrobiło się widno. Ujrzałem krzywiących się, mrużących oczy ludzi, wyglądających spod pałatek i siedzących na śpiworach z karabinami w ręku. Oraz Wołynowa, który zaciskając w prawej dłoni pistolet, wyciągał lewą jakieś pudło z niedopałka centralnie umieszczonego ogniska. Pudło musiało być gorące, bo puścił je szybko i kopniakiem wypchnął ze sterty żaru. Albo był marnym futbolistą, albo skrzynka była ciężka.

– Grochulski, wartownika do mnie, ale już! Doktorze!

Prawie równocześnie dopadliśmy boku bewupa. Wciąż stał tu stolik pod radiostację, krzesełko, termos z kawą i karabin oparty o koło. Był też podoficer. Ale układ był inny.

Kapral leżał twarzą do ziemi i nie ruszał się, a kiedy przewróciłem go na wznak, natychmiast zrozumiałem, że nigdy więcej się nie ruszy. Jego gardło było jedną wielką raną.

– Kurrrwa mać – Filipiak omal nie połamał sobie zębów, przyciskając dolne do górnych. – Jak, do kurwy nędzy?! Jak?!

Zamknąłem powieki szeroko otwartych, szklistych oczu.

– Parę minut – powiedziałem, dziwiąc się własnemu spokojowi.

– Nie żyje. – Wciąż nie przezwyciężył szczękościsku.

– I tak bym mu nie pomógł. Nie da się założyć opaski… – urwałem i odwróciłem lekko głowę kaprala, chcąc się upewnić, że moje palce nie robią mi makabrycznych dowcipów. – O cholera.

– Co?

– Ma dziurę w czaszce. Chyba… chyba po kuli.

Tak czy inaczej nie żył i może dlatego Filipiak dość gładko przeszedł do porządku dziennego nad otworem w jego potylicy. Było zresztą coś ważniejszego od człowieka, którego zabito dwa razy.

– Panie poruczniku! – rozległ się głos Grochulskiego. – Szybko!

Nie miałem tu nic do roboty. Pobiegliśmy obaj. Szybko.

Wartownik leżał na brzuchu po drugiej stronie śmigłowca. Światło zawieszonych nisko lamp praktycznie tu nie docierało, ale Grochulski miał latarkę i nie musiałem po omacku szukać krwi. Miałem do dyspozycji także oczy. I uszy.

Kiedy ostrożnie przewracałem żołnierza na plecy, usłyszałem jęk.

Nie było krwi. W przeciwieństwie do podoficera, wartownik miał na głowie hełm, ale i on wyglądał na cały. Filipiak, pełen najgorszych obaw, zaczął szukać w okolicy bioder, gdzie kończyła się kamizelka.

– Świeć w twarz – zażądałem. Dość brutalnie rozwarłem powieki wartownika i prawie się uśmiechnąłem, widząc skurcz źrenicy. – Trochę wody, Grochulski.

Pomogło. Wystarczyło ćwierć manierki, by wartownik zajęczał wyraźniej, obrócił głowę.

– Chyba nic mu nie jest – postawiłem diagnozę, a następnie, na przemian polewając go i poklepując, zacząłem cucić chłopaka. Zanim udało mi się go posadzić z otwartymi oczami i boleśnie wykrzywioną twarzą, dookoła zgromadził się mały tłum, a na plac przed stawem wtoczył się z rykiem mocno rozpędzony BRDM.

– Co się dzieje, panie poruczniku? – Plutonowy Mazurek zeskoczył z wozu, nim ten stanął na dobre. – Dlaczego radio nie odpowiada?

– Nie? – Morawski wyręczył porucznika, który z noktowizorem w garści obracał się na pięcie, przepatrując otoczenie biwaku.

– Próbowałem się z wami łączyć, zapytać o ten samochód, ale…

– Jaki samochód? – warknął Filipiak, nie opuszczając szkieł.

– Pewnie UAZ-a – usłyszałem nieco bełkotliwy, dziwnie beztroski głos Olszana. Tym razem założył slipy prawidłowo, ale trzeźwiejszy raczej nie był. – Wszystko jest, a UAZ-a nie ma.

Filipiak nie zgubił noktowizora, ale zrekompensował to sobie prawie udaną próbą zgniecenia przyrządu w palcach.

– Nie ma UAZ-a – powiedział głosem, którego żaden żołnierz nie chciałby słyszeć u przełożonego. – Wspaniale. Panie Mazurek, o co pan chciał zapytać?

W tej chwili plutonowy nie miał ochoty pytać o cokolwiek.

– Przed chwilą… to znaczy przed czwartą, akurat jak wypadała zmiana, chłopaki przy południowej drodze widzieli samochód. Jechał na światłach, wolno, z waszej strony… Myśleli, że to zmiana, bo niby co? No, ale jak przejechał, to się trochę… Nikogo pan nie wysyłał?

Filipiak nie chciał kląć w obecności zaspanej, przestraszonej pielęgniarki, więc tylko pokręcił głową.

– Dobra, stało się, potem będziemy… Niech pan bierze beerdeema i goni ich. Czwarta trzynaście… Nie są jeszcze daleko. Może złapiecie ich na radarze.

Mazurek i Grochulski rzucili się w stronę samochodu pancernego. Kilku żołnierzy reanimowało ogniska, kilku innych spoglądało znad luf karabinów w otaczający obozowisko mrok:

– Polecę – oznajmił nagle Morawski. Tym razem spał w kombinezonie, więc po prostu zrobił zwrot na pięcie i pobiegł do śmigłowca.

– Hej, zaraz… – zaprotestował płaczliwie drugi pilot sokoła. – Chwila, ja jestem goły!

Morawski nie zwrócił na niego uwagi. Trzasnął drzwiami i prawie zaraz potem odezwał się rozrusznik.

– Bielski plus trzech do śmigłowca! Co tu się stało? – Filipiak pochylił się nad podtrzymywanym przeze mnie wartownikiem.

– Me… Mengesza. Przyłożył mi nóż… nie myślałem, że… Jezu, moja szyja… Nie mogę ruszać szyją.

– Ty głupi kutasie, nawet cię nie drasnął! Przestań wstawiać kit!

Złapałem Filipiaka za rękę.

– Niech nim pan nie potrząsa. Gardła mu nie podcięli, ale dostał zdrowo po karku. Gdyby nie hełm i kamizelka…

– Mengesza cię tak…? – Uspokoił się natychmiast.

– Nie… Stał z przodu. Chyba jeszcze ktoś… nie słyszałem.

Ja też słyszałem coraz mniej. Morawski rozgrzewał silniki.

– Budzę Agę! – zawołał Olszan. – Drugiej takiej hecy w życiu nie obejrzy, zabiłaby mnie…

Przebiegł pod ogonem sokoła, omal nie rozbijając głowy. Wirnik drgnął, zaczął się obracać. W którymś momencie zza białej sylwetki śmigłowca wytoczyła się mniejsza bryła samuraja. Samochód rozjechał ognisko, omal nie potrącił któregoś z żołnierzy, zniknął za bewupem dowódcy. Honker zatrzymał się obok Filipiaka – musiałem przegapić jakiś rozkaz porucznika.

Coś mokrego uderzyło mnie w lewą dłoń. Hałas silników narastał.

– Jedzie pan?! – złapałem go za rękaw. Musiałem krzyczeć.

– Chcę złapać tego śmierdziela!

– Nie może pan zostawić plutonu!

Trzasnął mnie po łapie i przeskoczył burtę samochodu. Kierowca zwolnił sprzęgło i wóz błyskawicznie znikł w mroku. Poczułem, że ręka piecze mnie jak po zetknięciu z koniuszkiem papierosa. Nie ta, po której oberwałem od Filipiaka. Lewa.

Łopaty zesztywniały od rozciągającej je siły odśrodkowej, turbiny wyły, wiatr wzbudzony w wirniku próbował zwalić mnie z nóg. Kątem oka dostrzegłem Olszana biegnącego w stronę sokoła. I dopiero wtedy odblokowała mi się klapka w mózgu.

Poderwałem się później, ale miałem bliżej. Otworzyłem gwałtownym szarpnięciem prawe drzwi dokładnie w tym samym momencie, w którym długowłosy nagus rozsuwał lewe.

– Dajcie dziewczynę! – wrzasnąłem do zdezorientowanych żołnierzy, którzy wsiedli przed chwilą i nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. Nie wiem, czy usłyszeli, ale chyba okazałem się niezłym mimem, bo któryś chwycił pod pachami leżącą na ławce Gabrielę i szarpnął w moją stronę. Olszan z małpią zręcznością przedostał się do przejścia między kabinami, znikł mi z oczu.

Sokół drgnął i ruszył. Na razie tylko do przodu, ale kiedy w końcu udało mi się nieco rozpaczliwym wyrzutem ciała sięgnąć ramienia dziewczyny, tylne koła oderwały się od ziemi.

Zaparłem się kolanem tuż pod progiem. Dopiero teraz mogłem ciągnąć. Żołnierz, spłoszony nagłym kołysaniem, puścił Gabrielę, zatoczył się na fotel. Poczułem, jak moja lewa stopa odrywa się od podłoża, ale nie to było problemem, a szybkość zachodzącego procesu. Morawski ponosił maszynę energicznie i gdybym choć trochę zamarudził z wyciąganiem dziewczyny, znalazłaby się za progiem dopiero parę metrów nad ziemią. Dla kogoś nieprzytomnego upadek z takiej wysokości to niemal pewna śmierć, zwłaszcza że wyciągałem ją głową w przód.

Nie było czasu na delikatne manewry. Zawiesiłem się całym ciężarem na jej ręce. Żołnierz z fotela, może nie dżentelmen, za to osobnik obdarzony wyobraźnią, pomógł mi, popychając nogą biodro Gabrieli, i jakoś wspólnymi siłami wyrzuciliśmy ją ze śmigłowca.

Spadła oczywiście na mnie. Zabolało, bo koła wisiały już dobry metr nad ziemią, niczego sobie jednak nie uszkodziłem i leżąc na wznak, mogłem z całkowitą jasnością umysłu śledzić to, co działo się w górze.

A działo się źle.

Sokół był ze trzy metry nad nami, kiedy coś zmąciło półprzezroczyste koło, wyrysowane rozmazanymi od szybkości łopatami. Nic nie usłyszałem, w obozie paliło się jednak dość świateł i wyraźnie widziałem to, co przytrafiło się jednemu z ramion wirnika.

Łopata wyłamała się z ogólnego rytmu, wyhamowała, wpadła na sąsiadkę. Cios dopadł ją wprawdzie już w locie, ale właśnie dlatego długie na siedem metrów skrzydło odleciało w mrok nie jako strzała, ale pod postacią młynkującego zabójcy, gotowego kosić wszystko, na co natrafi.

Wtedy jednak nie myślałem jeszcze o ludziach, którzy mogą znaleźć się na drodze latającej kosy.

Sokół zaczął dygotać. Wciąż się unosił i wolno przesuwał do przodu, wyglądał jednak jak pojazd z filmu science fiction tuż przed przejściem w nadprzestrzeń: wibrował tak straszliwie, że w moich oczach zaczynał się rozmazywać. W wyciu turbin i łomocie wirników pojawił się jakiś żałosny, błagalny ton.

Zepchnąłem z siebie dziewczynę, przetoczyłem się na jej pierś, przygniotłem do ziemi. Z góry lał się huk i pył, cała chmura pyłu, a potem ziemia pod nami zadrżała, zrobiło się jeszcze ciemniej i ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że hałas zaczyna przygasać.

Uniosłem głowę i wypluwając piach spomiędzy zębów patrzyłem na stojący na ziemi śmigłowiec. Cały. No… prawie cały.

Gabriela poruszyła się pode mną, coś mamrotała. Wstałem i jako jeden z ostatnich, na trochę miękkich nogach podszedłem do kabiny pilotów. Była oblepiona ludźmi: chyba połowa z tych, którzy zostali w obozie, rzuciła się wywlekać załogę z maszyny. Diabli wiedzą dlaczego: Morawski wybił kołami niezłe dziury w ziemi, ale nawet golenie, nie mówiąc o reszcie sokoła, wyglądały na nieuszkodzone.

Druga połowa obozu popędziła śladem łopaty. Która nie mogła być daleko – nie da się odlecieć daleko po oskalpowaniu stara 266 z nawleczonej na stalowe pałąki plandeki i skoszeniu sześciometrowego drzewa.

Tłum przy kabinie rozpadł się, kiedy blady i wściekły Morawski wytoczył się na zewnątrz i z zadartą głową zaczął przyglądać się krążącemu leniwie wirnikowi. Żeby nie tracić czasu, klął przy tym tak straszliwie, że lada chwila na ziemię posypać się musiały pierwsze uschnięte uszy gapiów.

Nic mu nie było. Na całych i zdrowych wyglądali też ludzie plutonowego Bielskiego, a Olszan, szczęśliwy pijak, uśmiechał się nawet z miną trzynastolatka, który zyskał możliwość opowiadania kumplom o zupełnie niesamowitej przygodzie.

Minąłem zataczającą się, bosą Agnieszkę, która ubrana w długą koszulkę i chyba nic więcej mocowała się z lampą błyskową, raz po raz wpadając na stojącego obok bewupa. Sprawiała wrażenie zalanej w trupa i bez wątpienia potrzebować będzie pomocy – ale nie teraz.

Przez chwilę łudziłem się, że biegnący w moją stronę żołnierz po prostu chce przyłączyć się do zbiegowiska. I że tylko przypadkiem musiał po drodze przeskakiwać nad ściętym czubkiem palmy. Ale oczywiście myliłem się. To nie była najlepsza z moich nocy.

– Panie doktorze, szybko! Coś się stało Świergockiemu!

Dziesięć metrów za kikutem drzewa czekało na mnie kilku przejętych, milczących dwudziestolatków. Mieli broń, niektórzy hełmy, a jeden zdążył nawet założyć kamizelkę, ale wyglądali na gromadkę bezradnych, przestraszonych chłopców, nie mających pojęcia, co zrobić z leżącym pośrodku kolegą.

Świergocki był nieprzytomny i tu, w ciemności, wyglądał na nietkniętego. Nigdzie nie dostrzegłem krwi, a o dwa kroki dalej leżała w rzadkiej trawie najwyżej jedna trzecia oderwanej łopaty sokoła. Ale nie łudziłem się. Problemy, moje problemy, naprawdę duże, zaczęły się właśnie w tym momencie.


*

– Zwiał. Parę razy mignął na radarze, ale w końcu przepadł.

Nikt nie skomentował słów Filipiaka. Było chłodno, słońce dopiero przed chwilą wychyliło zza horyzontu skraj czerwonej tarczy; siedzieliśmy wokół ogniska, otuleni kocami, piliśmy kawę i staraliśmy się nie myśleć o przyszłości.

– Co się stało? – Pomagając sobie kijkiem, Filipiak zdjął czajnik znad ognia, rozejrzał się za kubkiem. – Miał pan za nami lecieć.

Brzmiało to niedbale. Na pozór. Śmigłowiec był prawie stuprocentową gwarancją zakończenia pościgu sukcesem.

– Odpadła jedna z łopat. – Morawski też mówił spokojnym głosem i też grał, choć nie musiał wkładać w to aż tyle serca. – I tak mieliśmy szczęście. Gdybym wystartował parę minut wcześniej, miałby pan sześć grobów do wykopania.

– Siedem – poprawił go Olszan, wytrwale masujący skronie i leczący się w ten sposób z kaca. – Była jeszcze ta czarnula z tyłu.

– Czarną doktor wyciągnął – wprowadził następną poprawkę plutonowy Bielski, pełniący chwilowo obowiązki wodza naczelnego. Sierżant Ciołkosz i większość wojska spali jeszcze w najlepsze.

– Jak to: odpadła łopata? – zamrugał powiekami Filipiak.

– Jakiś śmierdzący skurwiel oblał ją kwasem – wyjaśnił Morawski. – Znaleźliśmy ślady gliny. Musiał z niej zbudować na płacie całą sadzawkę, bo kwas działa powoli i gdyby po prostu polać, większość by spłynęła. Dlatego mówię o szczęściu. Parę minut wcześniej kompozyt nie był pewnie jeszcze głęboko przeżarty. Zgubilibyśmy łopatę w locie.

– Sabotaż? – Filipiak ciągle nie potrafił uwierzyć, choć w końcu dopatrzył się zmiany w wyglądzie śmigłowca. – Ale… Przecież Mengesza nie mógł…

– Mógł – wyprowadziłem go z błędu. – Był z nami w garbarni; widział zbiornik z kwasem i te drzwi na haczyk. Swobodnie poruszał się po obozie. Podejrzewam, że akurat jego nikt o nic nie pytał. Zna angielski, chodził do szkoły. Miał prawo wpaść na ten numer z kwasem.

– Ale po co…? – urwał, uświadomiwszy sobie, że zna odpowiedź.

– Pościg – uśmiechnąłem się gorzko. – Trudno zwiać przed śmigłowcem. Musiał nas uziemić.

Przez chwilę milczeliśmy, siorbiąc kawę. Morawski, który pierwszy skończył, oddał kubek rudowłosemu chłopakowi o zmęczonej twarzy. Widać było, że po nocnych wrażeniach i przejażdżce samochodem pancernym Grochulski potrzebuje gorącej kofeiny.

– To jeszcze nie wszystko. – Nikt się nie kwapił do przekazywania złych wieści, wziąłem je więc na siebie. – Ktoś wrzucił do ogniska, a przedtem chyba zalał kwasem pana krótkofalówkę. Wołynow ją wyjął, ale… To ta lepsza wiadomość. A gorsza jest taka, że jeden z żołnierzy został uderzony kawałkiem wirnika. Ma połamaną miednicę i być może uszkodzone organy wewnętrzne.

– To… poważne?

– Niekoniecznie. Ale trzeba go stąd zabrać jak najszybciej. Żaden samochód. Tylko drogą lotniczą.

– Rozumiem. – Może i był przegrany jako dowódca, ale na szczęście wciąż się nim czuł. – Majorze, co z waszym radiem?

– To poletko Olszana. Póki działa, owszem, ale jak coś się chrzani, ja co najwyżej potrafię zawołać technika od łączności.

– Chce pan powiedzieć…?

– Będzie grać – powiedział słabym głosem Olszan. – Coś się rozłączyło od tych drgawek, ale to dobra katarynka, a ja po średnim wykształceniu jestem właśnie elektronik. Ale, szefie, jedna sprawa: to nie jest takie cudo, jak ten wasz kombajn. Nie ten zasięg. Pięćset kilometrów na dobrej antenie, nie więcej.

– Wystarczy – mruknął Filipiak. – W Imi jest stacja retranslacyjna.

– Zjem coś i zajmę się radiem. A ten pana operator… Dobry jest?

– Giełza? Czy ja wiem? Prosto po technikum.

– Poborowy? Na takim sprzęcie? – zapytałem z niedowierzaniem.

– Zastępstwo – wzruszył ramionami. – Normalnie jest kontraktowy, ale tak wypadło. Grochulski – wskazał rudego – też robi za siebie i operatora radaru. Mamy w Ferfer małą epidemię, no i święta idą.

Olszan odstawił kubek i odszedł w kierunku śmigłowca. Jakaś staruszka dreptała z dzbanem po wodę. Wieś powoli budziła się do życia.

– Nie podoba mi się to – westchnął Morawski. – Nie rozumiem, po co Mengesza miałby to robić. Korzystnie tego UAZ-a nigdzie w okolicy nie sprzeda, a robić sobie wroga z całego UNIFE dla paru groszy…

– Nie był sam – przypomniał Filipiak, patrząc w moją stronę.

– Tym bardziej: jest ich dwóch do podziału.

– Albo więcej. – Nadał świdrował mnie wzrokiem, zbyt otwarcie, bym mógł nie uznać tego za prowokację.

– Chyba wiem, do czego pan zmierza – powiedziałem powoli.

– Bo to cholernie oczywiste.

– Myśli pan, że to ten Arab? – zapytała Jola.

– Somalijczyk – sprostował Filipiak. – Tak, myślę, że to może mieć sporo wspólnego z tą Asmare i jej nową rodzinką. Po muzułmanach nie takich rzeczy można się spodziewać, a Rhida otwarcie się odgrażał.

– Aresztuje go pan?

– Może. A może po prostu zawrzemy pokój. Ten cały Sabah może nam jeszcze narobić kłopotów. Jego narzeczona chwaliła się wczoraj, że ma pod sobą tysiąc wojowników. Gdyby się okazało, że facet kręci się w pobliżu z jakimś ułamkiem tego tysiąca…

– Skąd się wziął Mengesza w pana plutonie? – zapytał Morawski.

– Przydzielili mi go na czas tej wyprawy. Ale pracował dla UNIFE już kilka miesięcy.

– To niezła posada jak dla Etiopczyka, prawda?

– Myślałem o tym – zgodził się Filipiak. – Ma pan rację, na pierwszy rzut oka zrobił marny interes. Za ewidentnie kradzionego UAZ-a dostanie… bo ja wiem?… ze dwa tysiące. Albo kulkę. Stracił posadę wartą cztery setki miesięcznie. Ale z drugiej strony mógł potrzebować forsy już teraz. Może mieli go zwolnić… Różnie bywa.

– Sabah to bogaty człowiek – przypomniał Morawski. – Samochód, parę tysięcy za pomoc… To już by nie był dla Mengeszy taki marny interes. Oczywiście nie jest wcale pewne, czy chciał kraść UAZ-a.

– Przecież ukradł – zdziwiła się Jola.

– Mogli potrzebować czegoś, czym wywiozą dziewczynę. To przy założeniu, że po nią przyszli. Mogli też zwiać samochodem, bo coś poszło nie tak, albo zwyczajnie, ze strachu, że za ten numer z kwasem zrobimy łapankę i… – pociągnął palcem po gardle. – Jeśli przyjąć, że chodziło o zemstę, to mogło tak wyglądać.

– Nieźle namieszała ta… – Jola nie dokończyła, ale każdy bez trudu dopowiedział sobie resztę. – Myśli pan, że to przez nią? Jeden chłopak zamordowany, jeden pewnie inwalida, a wszystko dlatego, że jakaś głupia krowa schlała się i uciekła z domu?

– Gdzie ona jest? – zapytał Filipiak. – Grochulski, dawaj tu tę swoją księżniczkę.

Pokazałem rudemu śmigłowiec, a kiedy odszedł, zapytałem:

– Co chce pan zrobić?

– Na początek wyjaśnić, o co chodzi. A potem załatwić problem najmniejszym kosztem. Podręcznik dowódcy, rozdział pierwszy.

Domyślałem się, co mu chodzi po głowie. Gabriela Asmare chyba też i zapewne w związku z tym kazała na siebie czekać – najpierw Grochulskiemu, który szybko wyszedł ze śmigłowca i skrupulatnie zasunął drzwi, a potem nam. Nie zmarnowała jednak czasu. Kiedy się w końcu pojawiła, była nową Gabrielą, Gabrielą Numer Cztery. W dżinsach, białej koszuli z długimi rękawami i białych tenisówkach kojarzyła się z dziewczyną ze studenckiej prywatki, nie przykładającą wielkiego znaczenia do garderoby, ale na swój sposób elegancką. Filipiakowi trochę wydłużyła się mina.

Guten Tag, Fräulein Asmare - wskazał jej miejsce przy ognisku.

– Patrzcie no, jak się wystroiła. – Jola nawet nie próbowała ukrywać zazdrości. Wciąż była w tych samych szortach, sandałach i bluzce, co w Addis Abebie. Miała prawo skręcać się na widok wieśniaczki, zmieniającej strój cztery razy częściej niż ona.

– Niech ją pan zapyta, dlaczego tu przybiegła w nocy – pospieszył z radą Morawski.

– Biegła, bo ją gonili – przetłumaczył Filipiak.

– Tyle akurat wiemy. Ale dlaczego?

– Moment, niech mi pan nie przeszkadza. – Tym razem kwestia porucznika była dłuższa i wyraźnie gniewna. Dziewczyna odpowiedziała w paru oszczędnych słowach, wyraźnie oszczędzając też mięśnie twarzy, co sprawiło, że jej oblicze pozostało idealnie beznamiętne. – Mówi, że to jej prywatna sprawa.

– Ubierze taki asfalt koszulę – splunął do ognia Bielski – i od razu mu się we łbie przewraca. A kopnąć ją w zadek i fora…

– Musiałby się pan rozebrać – posłałem mu cierpki uśmiech.

– Co?

– Inaczej byłaby to obraza munduru. Polski żołnierz nie kopie kobiet. Życie żołnierza wymaga poświęceń.

Pociemniał na twarzy i zasznurował usta. Zrozumiałem, że nigdy nie wybierze mnie na swego lekarza rodzinnego.

Filipiak uciszył nas i zadał następne pytanie. Odpowiedziała. Znów zapytał, znowu odpowiedziała. I tak dalej, i tak dalej. Czekaliśmy w pokorze na wyjaśnienia i tylko z miny porucznika wnioskowaliśmy, że będą drastycznie krótsze od ich rozmowy.

Mieliśmy rację.

– Szlag by ją trafił… Chce, żeby ją zabrać do Addis Abeby albo gdzie indziej. Ma dość Kasali. Nic więcej nie mogę od niej wyciągnąć.

– Jak na faceta przesłuchującego po niemiecku jest pan przygnębiająco nieskuteczny – zauważyłem.

– Oni tu mieli Włochów – uśmiechnął się Morawski. – Może Zanetti by ją lepiej postraszył? Obudzić go?

– To nie jest śmieszne – warknął Filipiak. – Czego tu?

Grochulski stał w całkiem przyzwoitej odległości, wcale nie bliżej niż inni raczący się kawą członkowie pościgu. Jego wina sprowadzała się do dziwnego wyrazu twarzy. Okrzyk dowódcy spłoszył go trochę, ale nie zgasił tego czegoś, co połyskiwało w oczach.

Filipiak powiedział coś do dziewczyny. Nie podobał mi się ani ton, ani – tym bardziej – gest ręki, którą energicznie wskazał środek wsi.

– Co jej pan powiedział? – Właściwie nie musiałem pytać: twarz Gabrieli zesztywniała na podobieństwo drewnianej maski.

– To, od czego należało zacząć: żeby wracała, skąd przyszła.

Próbowałem odnaleźć jej spojrzenie. Nie udało się, patrzyła w dół, może na swoje zaciśnięte pięści, może na ognisko. Zastanawiała się nad czymś i mimo całkowitego bezruchu czułem, że nie jest to łagodny proces. W końcu wstała, powiodła po nas twardym, wzgardliwym spojrzeniem. Nie wiem, czy zrobiła dla mnie jakiś wyjątek, bo akurat po mojej twarzy jedynie się prześliznęło.

Odwróciła się na pięcie i zaczęła iść w stronę, którą jej wskazał Filipiak. Nawet nie do śmigłowca, po torbę – szła prosto do domu.

– Nieładnie – mruknął Morawski.

Nie słuchałem go. Patrzyłem ze zdziwieniem na Grochulskiego, który nagle wyrósł na jej drodze. Zatrzymała się. Chyba też zdziwiona.

– Chce pani tam wrócić?! – Był zbyt wzburzony, by zniżać głos. – Do tych pojebanych nożowników?! Teraz, po tym wszystkim?!

Próbowała go obejść. Złapał ją za rękę, przytrzymał. Patrzyłem na opięte błękitem, cudownie wypełniające przestrzeń spodni pośladki i na wąski pasek plastiku, wychylony z tylnej kieszeni. Był coraz niżej i dopiero kiedy zaczął się także zbliżać, uświadomiłem sobie, że idę w stronę dziewczyny.

– Odbiło ci, Grochulski? – doleciał z tyłu głos porucznika. Powtarzałem sobie, że to właśnie to, że ktoś postępuje może i ładnie, ale głupio; daje się ponieść emocjom, zapominając, do kogo mówi.

Jeszcze kilka kroków. Bezsens?

Niesamowita jesteś, Gapo.

Pamiętałem jej zdziwienie. I uśmiech, który szybko zepchnął je z twarzy.

Bezsens. Można nie rozumieć słów, ale rozumieć drugiego człowieka. Uczucia są uniwersalne. I łatwiej je wyrażać, mówiąc, choćby bariera językowa sięgała od butów po orbitę Księżyca. A jeżeli ktoś jest w dodatku wzburzony…

Słowa Grochulskiego nic nie znaczyły. Nic.

Dwa kroki. Jeden. Zdziwione, gniewne i bezradne szare oczy pod marchewkową grzywką. I pochylająca się, kryjąca w ramionach niczym w oczekiwaniu ciosu głowa Gabrieli.

Drgnęła, kiedy jej dotknąłem – nie byłbym dobrym kieszonkowcem. Plastikowa okładka była czarna, anonimowa, mogła zawierać wszystko. To znaczy: wszystko, co da się wtłoczyć w formę cienkiej książeczki.

Jest przerażająco wiele takich rzeczy. Bałem się otworzyć to coś, czymkolwiek było. Teraz, kiedy już wiedziałem, co chciałbym zobaczyć w środku, nagle zacząłem się bać. Szansa była tak mała…

Odwracała się powoli, a kiedy stanęliśmy twarzą w twarz, wciąż wpatrywałem się w czerń okładki.

Wzruszyła ramionami, jakby mówiła: „No i co z tego?”, wyciągnęła rękę i zrobiła to, na co brakowało mi odwagi. Jej twarz nie wyrażała niczego, była zupełnie nieodgadniona.

Tak jak orzeł z pierwszej strony jej paszportu.


*

– Gabriela Wiesława Asmare. – Coś hipnotycznego musiało być w zestawieniu tych słów, bo Morawski powtórzył je już trzeci raz. – Łodzianka.

Nikt się nie odzywał. Otrząsanie się z szoku musi potrwać.

Poszukałem wzrokiem Gabrieli Wiesławy, ale i mnie chyba zdrowo znokautowało, bo odnalazłem jedynie sylwetkę Grochulskiego. Stał przy zamkniętych drzwiach śmigłowca i chyba rozmawiał z kimś, kto ukrył się w kabinie transportowej.

– Ryszard Balon Morawski. – Major zamknął w końcu paszport. – Ależ nas wykołowała.

– Ludzka bezczelność nie zna granic – wycedziła przez zęby Jola.

– Tak czy inaczej to zmienia postać rzeczy. – Wyciągnąłem rękę po paszport. – Jest obywatelką Rzeczypospolitej i mamy obowiązek zapewnić jej bezpieczeństwo.

– Obywatelka – rzucił z przekąsem Bielski. – Kabaret, cholera.

– W zasadzie nie ma znaczenia, jakiego państwa ma obywatelstwo – myślał na głos Filipiak. – Holland, Poland, jeden pies. Służymy w siłach zbrojnych ONZ. Nigdzie nie jest napisane, że żołnierze ONZ mają ochraniać akurat obywateli polskich. Obojętne: białych, czarnych czy pasiastych. Formalnie…

– Zrobiła z pana idiotę – przerwałem mu. – Trudno. Ale niech pan nie bierze sobie tego do serca i nie opowiada idiotyzmów. Formalnie?! Niech pan obudzi Wielogórską i zapyta, co prasa zrobi z oficerem, który w imię formalizmu zostawia Polkę na pastwę krwiożerczych nożowników.

– Co wy wszyscy z tymi nożownikami? – skrzywił się.

– Rozszarpią pana. Wszyscy, od „NIE” po „Gazetę Polską”. Żaden dowódca w całej historii naszej wojskowości nie miał tak złej prasy, jaką pan będzie miał, jeśli zostawimy teraz tę dziewczynę.

– Fakt – przyznał Morawski. – Osobiście musiałbym kopnąć pana w dupę, a i tak mój honor zawodowy leżałby w gruzach.

– Odczepcie się, dobrze? Wcale nie powiedziałem, że ją tu… – Filipiak poderwał się, gniewnie strzepnął piach ze spodni. – Niech jej pan powie, że może z nami jechać. Ma być gotowa, bo w każdej chwili możemy ruszać. I niech pan wyjaśni całą tę nocną hecę.

– Przecież nigdzie nie jedziemy – przypomniałem. – Świergocki ma zmiażdżone biodro.

– Nie mam sklerozy, pamiętam. Właśnie dlatego macie być gotowi do wyjazdu. Jeśli nie uda się nawiązać łączności, wyruszamy do Ferfer.

– W porządku – zgodziłem się. – Ale powoli. – Teraz dla odmiany on skinął głową. – I potrzebuję sanitarki. Da mi pan honkera?

– Niech pan robi, co trzeba. Nie chcę więcej trupów w plutonie.

Rozeszliśmy się: on w stronę posterunków, ja – śmigłowca. Grochulski dyskretnie wyniósł się w okolice kuchni polowej, Olszan dłubał w wyniesionym na zewnątrz radiu. Mogłem rozmawiać swobodnie.

To znaczy: mógłbym. Gdybym wiedział, jak zacząć.

Siedziała na środkowym fotelu, z nogą niedbale, po męsku przełożoną przez udo drugiej. Włosy, zebrane z tyłu, nie wydawały się długie, ale nikt nie pomyliłby jej z chłopakiem, co bardzo często przytrafia się takim jak ja dyletantom, oglądającym telewizyjne migawki z czarnej Afryki. Jej twarz, może i trochę dzika, była stuprocentowo kobieca.

Usiadłem na końcu ławki. I utknąłem. Była za blisko, ciągle pachniała jabłkami i nie przypominała tamtych Gabriel Asmare, które znałem.

Patrzyła na mnie bez uśmiechu.

– Proszę, pani paszport. – Odebrała go bez słowa. – Mogę wiedzieć, po co to było? – Uniosła pytająco brwi. – Cały ten teatr.

Uśmiechnęła się cierpko, połową ust.

– Wrodzona delikatność – mruknęła, a ja przeżyłem lekki wstrząs, bo jej polszczyzna była idealna, pozbawiona jakiegokolwiek obcego nalotu. – Nie chciałam sprawiać nikomu przykrości.

– Nie rozumiem…

– Kiedy zjawiłam się przed pana namiotem, z namiotu obok wyszedł porucznik Koliszewski, wytrzeszczył oczy i zanim zdążyłam powiedzieć: „Dzień dobry”, wrzasnął, cytuję: „Jezu, Koziej, zobacz, jaką dupencję doktorowi przywieźli”, koniec cytatu. Wyszedł Koziej, skrzywił się i oświadczył, że owszem, ale cycki to mam za małe. – Moje spojrzenie odruchowo opadło niżej, a kiedy ułamek sekundy później podniosła je napływająca do twarzy fala krwi, oczy Gabrieli pełne były niczym nie maskowanej kpiny. – Ponieważ półkule mózgowe mam trochę większe od tych tam, dolnych, przyszło mi do głowy, że panom oficerom byłoby łyso, gdybym nagle przemówiła po ludzku. A potem poszło już z górki.

– Trochę więcej rozumiem – przyznałem – ale ciągle…

– W którym momencie miałam przestać, pana zdaniem?

Przemyślałem to sobie.

– Przepraszam – powiedziałem i zabrzmiało to dokładnie tak, jak brzmieć powinny przeprosiny. Nie pamiętałem wszystkich słów, jakie padły, ale kontekst trudno było zapomnieć. – Bardzo panią przepraszam. Czuję się…

– Parszywie – wyręczyła mnie. – Tak właśnie myślałam: że będzie panu z tym ciężko. Akurat panu.

– Nie wiem, co powiedzieć.

– Ja wiem. Dziękuję. – Błysnęła zębami. – Był pan w porządku. Zafundował mi pan odlotową dyskotekę.

Zaraziła mnie tym uśmiechem. Siedzieliśmy potem jakiś czas, nie odzywając się do siebie. Powinno być do bólu niezręcznie. Nie było. Nie przeszkadzało mi, że jesteśmy sami, że nie potrafię nic powiedzieć, a ona tak wyraźnie to widzi. Było to dość przerażające, a ja nie umiałem się tym nawet zbytnio przejmować i to z kolei budziło dreszcz strachu w tej części mego umysłu, która, okopana za szańcami wiedzy o życiu i świecie, broniła się na pozycjach zdrowego rozsądku.

– Przyszedł mi pan coś powiedzieć – mruknęła w końcu.

– Ja? No… tak. – Zupełnie zapomniałem, że Filipiak posłał mnie z konkretną misją. – Mam powtórzyć, że może pani z nami jechać.

– To znaczy… lecieć? Z panem, tak?

– Z latania nic nie będzie. Nie pamięta pani? Śmigłowiec kaput.

– Co miałabym pamiętać? – zapytała nieufnie.

Prawda: kiedy wróciłem od Świergockiego, spała w najlepsze w miejscu, gdzie ją zostawiłem. Uśmiechnąłem się gorzko i w paru zdaniach streściłem jej przebieg wypadków. Była wyraźnie wstrząśnięta, odczekałem więc chwilę z zamykającym kwestię pytaniem:

– Czy w związku z tym mogłaby pani wyjaśnić, o co wam poszło?

– Ja… Myśli pan, że to z mojego powodu?

– Nie wiem. Nie wiem, dlaczego pani uciekła i jak bardzo rozgniewało to Rhidę. Nie wiem, jakie ma prawo do ścigania pani. Nic nie wiem. Dlatego pytam.

Przesunęła końcem języka po ustach. Kiedy zdążyły wyschnąć – też nie wiedziałem. Kapitan Szczebielewicz, żywy pomnik ignorancji.

– Nie chciałam o tym… Ale jeśli sprawy zaszły tak daleko… Dobrze, to żadna tajemnica. Szara proza życia. Ja… wie pan, miałam wyjść za mąż. No więc… rozmyśliłam się.

– Wczoraj w nocy? – na pół spytałem, na pół stwierdziłem.

– Tak wyszło.

– I co: spakowała pani torbę i w koszuli nocnej…? Dość kusej, nawiasem mówiąc…

– Nie wierzy mi pan? – Była smutna, ale nie gniewała się.

– Powiedzmy, że wskazuję miejsca, gdzie inni mogą powątpiewać.

– Walizki miałam spakowane od dawna, teraz po prostu złapałam pierwszą z brzegu. A przebrać się nie zdążyłam. – Połączyła smutek z uśmiechem. – Co do długości koszuli, to przywiozłam ją z Europy. My, dzicy, sypiamy nago. Tak, że mogło być gorzej.

Rola prokuratora służyła mi – chyba się nie zaczerwieniłem.

– Ale o co konkretnie poszło? Uroczysta kolacja, goście, gratulacje, potem kładzie się pani spać… I co? Zły sen?

– Myśli pan, że byłam trochę…? – postukała się wymownie po szyi. – Fakt, wypiłam sporo. Ale wiedziałam, co się ze mną dzieje.

– Przynajmniej dopóki nie urwał się pani film.

– Nie byłam pijana – stwierdziła z urazą. – To środki nasenne. Trochę za dużo… wzięłam. Dlatego mnie ścięło. Potem – podkreśliła.

– A co było przedtem? Dlaczego panna młoda w przeddzień ślubu ucieka boso do obcych ludzi?

Błysnęła zębami bez wielkiej radości.

– Boso, bo dzika. A ucieka… no, bez wielkiej psychologii… chyba dlatego, że jej trochę tej dzikości zabrakło. Niech pan sobie spróbuje wyobrazić, że żenią pana z Murzynką z dżungli. Dopuszcza pan myśl, że mógłby zwiać oknem pięć minut przed powiedzeniem: „Tak”?

– To co inne… – ugryzłem się w język, oczywiście za późno.

– Bo to ja jestem ta czarna i nie ma problemu? – Nie to zamierzałem powiedzieć, ale nie czułem się na siłach prostować. – Można być bardziej czarnym, a mimo to też się bać.

Milczałem jakiś czas, unikając jej wzroku.

– Filipiak dowodzi oddziałem wojskowym – pozbierałem się w końcu. – Interesują go konkrety, a nie psychologia. Chciałby na przykład wiedzieć, kto zabija mu ludzi. I czy dalej będzie próbował.

– Jeśli to przeze mnie – uśmiechnęła się niewesoło – to nie da się bez psychologii. Wszystko sprowadzałoby się do urażonych ambicji, podeptanych obyczajów, tak czy inaczej rozumianego honoru… Nie wiem. Nie mam pojęcia, co może zrobić Sabah. Między innymi dlatego za niego nie wyszłam. Nie ze względu na kolor skóry. Jak na Somalijczyka to z niego prawdziwy blondyn.

– Nie myślała pani wcześniej, że możecie do siebie nie pasować? – Też zdołałem się uśmiechnąć. – Nie kolorem. Resztą.

– Mam trzydzieści lat. – Nie byłem pewien, na ile gorzko to powiedziała. – Nie jestem głupiutką smarkulą. Głupia może tak, ale już nie na ten sposób. Jasne, że myślałam. Tylko że takie stare pudła nie zawsze mogą przebierać w tłumie królewiczów z bajki.

– Przepraszam. Nie powinienem…

– Lekarz jest jak spowiednik – pocieszyła mnie.

– A propos spowiedników… – Mój umysł spłodził pomysł, który nie bardzo mnie zachwycał, ale ostatecznie byłem lekarzem i w pewnych okolicznościach podobały mi się pomysły typu: „Utnijmy temu facetowi nogę”. – Jak u pani wyglądają te sprawy?

– Jakie? – rzuciła mi zdziwione spojrzenie.

– No… religia.

– To ma coś do rzeczy? – zapytała cicho.

– Byłoby łatwiej, gdyby wyglądało to tak, że… no… katolicka dziewczyna ucieka od narzeczonego muzułmanina. Rozumie pani.

– Komu byłoby łatwiej? I co? – Od razu zrozumiałem, że mogę spisać koncepcję na straty. A przy okazji także przyjaźń z Gabrielą Asmare. Chyba po raz pierwszy doszukałem się chłodnego, pogardliwego błysku w jej oczach. – Chce pan powiedzieć, że jeśli nie dołożę do paszportu świadectwa chrztu, to niestety muszę poczekać na inny autobus?

Kierująca się logiką część mego mózgu zatarła ręce. Notowania Szczebielewicza leciały na łeb, powinienem się cieszyć. Nie przyjmowałem wprawdzie do wiadomości, że mógłbym stanąć przed koniecznością dokonywania trudnych życiowych wyborów w związku z Gabrielą Asmare, ale wychodząc w jej oczach na gnojka, mogłem nie przyjmować tym śmielej.

Problem w tym, czy logiczna część mózgu była w większości.

– Chciałem powiedzieć, że jeśli zaczną strzelać do tych chłopców – wskazałem kciukiem ściankę, za którą rozciągał się biwak – to może będzie wam z tym lżej. Im i pani.

– Zapomniał pan o sobie.

– O sobie wiem, że religia to ostatnia rzecz, za którą chciałbym dać się zabić. Co do nich nie mam takiej pewności.

Opuściła głowę. Przez jakiś czas wydawała się być całkowicie pochłonięta skubaniem sznurówki.

– Nie muszę z wami jechać – powiedziała cicho.

– Ale chce pani. – Nie odpowiedziała. Wiedziałem, że nie odpowie. – Dlaczego trzeba było aż Grochulskiego, żeby panią tu zatrzymać?

– Nie muszę z wami jechać – powtórzyła, nie unosząc wzroku.

– Rozumiem.

Podniosłem się i wyszedłem ze śmigłowca.


*

Po zainstalowaniu brezentowego dachu i podwieszeniu noszy na jego pałąkach, honker od biedy upodobnił się do sanitarki. Nie chciałbym nią podróżować w upale i kurzu po wybojach etiopskiej drogi, mając zmiażdżoną miednicę, ale na szczęście od przesiadki na prawdziwy pojazd pomocy medycznej dzieliło Świergockiego najwyżej sześć godzin. Tyle, według ostrożnie skalkulowanego planu Filipiaka, miał potrwać dojazd na miejsce spotkania z samolotem sanitarnym. Olszanowi wspomaganemu przez niedużego okularnika nazwiskiem Giełza udało się uruchomić radiostację sokoła. Połączenie było kiepskie, dogadali się jednak. Dowództwo UNIFE zdecydowało się na mieszany wariant ewakuacji rannego. Razem z kolumną Filipiaka mieliśmy dotrzeć do szosy Werder-Geladi, odległej o sto trzydzieści kilometrów, i przesiąść się na pokład turbośmigłowego Ae270, szybkiego, lekkiego samolotu, zdolnego dolecieć tam z Addis Abeby, usiąść na drodze i wrócić z dziewięcioma pasażerami bez konieczności tankowania. Sokół, jako niezdolny do lotu, miał pozostać na łasce losu i lokalnych władz etiopskich. Obu pilotom nakazano wracać z nami.

Przygotowałem honkera, przeniosłem do niego swoje rzeczy i ukrytą w śpiworze apteczkę z rozbitego śmigłowca. Raportówki nie musiałem przemycać: wypchanych toreb, tornistrów i temu podobnych krążyło tego ranka po obozie tak dużo, że nikt nie miał prawa zwrócić na nią uwagi. Pluton współczesnej piechoty skazany na kilkudniową autonomię nie ogranicza się do wyposażenia każdego żołnierza w plecak. Mając do dyspozycji odpowiednio dużo pojazdów, można zabrać takie luksusy jak książki, odtwarzacze, lampy naftowe i temu podobne rekwizyty, które nie są konieczne, by przetrwać, ale znakomicie podnoszą morale. Oczywiście przede wszystkim zapakowano na ciężarówki i wozy bojowe przedmioty użyteczne: miny, taśmy zasiekowe, szpadle, kilofy, worki, siatki maskujące i tak dalej. W sumie było tego zbyt dużo, by bez dokładnej kontroli dało się wychwycić nielegalny przewóz czegoś mniejszego od pianina. Samych kanistrów na wodę, kołyszących się wzdłuż burt samochodów i transporterów, Filipiak zabrał tyle co ludzi, nic więc dziwnego, że formująca się kolumna przypominała cygański tabor.

Pod kierownictwem sierżanta szefa kilku żołnierzy wycięło piłą spalinową dwa drzewka, z których sklecono coś w rodzaju platformy. Zamocowana na grzbiecie stara cysterny, miała posłużyć jako laweta do przewozu zwłok. Pomysł wydawał się dość makabryczny, ale nikt nie miał lepszego. Samochodów było wprawdzie więcej niż sprzętu pancernego, jednak po utracie UAZ-a i przekwalifikowaniu honkera na sanitarkę w grę wchodziły jedynie ciężarówki. Star szefa wiózł oprócz sprzętu kwatermistrzowskiego żywność i choć konserwom nie szkodzi sąsiedztwo trupów, późniejszym konsumentom owych konserw – już trochę tak. Drugim starem jechała trzecia, i tak poszkodowana przez los drużyna plutonu. Nie mieli własnego bewupa, a ich dowódcy podcięto w nocy gardło. Ostatnia ciężarówka wiozła armatę przeciwlotniczą, amunicję do niej i gromadkę ludzi, od których, w przypadku pojawienia się wrogiego śmigłowca, zależał los nas wszystkich. Wolnych miejsc było w kolumnie jeszcze sporo, nie dało się jednak ulokować dwóch trupów z dala od ludzi i jedzenia, a zarazem dyskretnie i w miarę godnie. Na szczęście Lesik, potencjalny oponent, miał kłopoty z kacem i nie protestował.

Zanetti i Agnieszka Wielogórska byli w lepszej formie, ale też kategorycznie odmówili spożycia śniadania. Jolę bolała głowa, a Olszan wypłukiwał resztki alkoholu z organizmu takimi ilościami kawy, że specjalnie dla niego kucharz odpalił ruszt pod najmniejszym kotłem kuchni polowej. Wszystko to sprawiło, że Filipiak nabrał respektu dla etiopskich trunków i gładko przeszedł do porządku nad kwestią stanu emocjonalnego panny Asmare ubiegłej nocy.

Pożyczyłem od Ciołkosza dwóch ludzi z karabinami, kazałem im czekać przy honkerze i udałem się nad staw. Jak większość byłych „sokolników”, nie mających nic do roboty, Gabriela siedziała nad wodą – choć niedokładnie tam, gdzie inni – mocząc nogi i obserwując poranne pojenie bydła. Po nocnej strzelaninie wieś wydawała się jeszcze bardziej pusta i martwa niż wczoraj.

– Potrzebuję tłumacza. Gdyby pani mogła…

Wstała bez słowa, schyliła się po buty, nie zakładając ich, ruszyła w stronę samochodu. W wozie, może z uwagi na towarzystwo pary szeregowych, też nie próbowała chować stóp w tenisówkach.

Tym razem nikt nie witał nas przed domem dyrektora Asmare. Dookoła nie widać było żywego ducha, okiennice pozamykano, a przed bramą leżał zapinany na zamek błyskawiczny worek z grubej czarnej gumy.

– Cholerne dzikusy – mruknął kierowca, szeregowy Andrusiak. – Nawet zwłok nie uszanują.

Spojrzałem kątem oka na dziewczynę: gdyby nie brąz jej skóry, byłaby teraz bardzo blada.

– Chyba nie chcą z nami rozmawiać – domyśliłem się. Skinąłem na żołnierzy. Andrusiak został przy wozie; w rękach trzymał glauberyta i widać było, że nie robi tego z czystej chęci imponowania gapiom. W otaczającej nas pustce było coś niepokojącego. – Nie pożegna się pani?

Stała plecami do mnie, ale z tyłu przeczący ruch głową jest równie czytelny. Nie widać za to łez. Nie miałem pojęcia, że płyną z jej oczu, dopóki nie odwróciła się i ścierając je z policzków nie wróciła do samochodu.

Nie płakała, po prostu spod powiek wylały się po dwie czy trzy krople. Twarz pozostała nienaturalnie spokojna, a kiedy żołnierze przytaszczyli worek, przejęła od tego z przodu uchwyty i pomogła umieścić ciało na noszach.


*

Kolumnę otwierał bojowy wóz piechoty drugiej drużyny. Trzydzieści metrów za nim wlókł się czterdziestką sierżant Ciołkosz swoim starem, dalej bliźniacza ciężarówka trzeciej drużyny, cysterna ciągnąca kuchnię polową, czołg, sanitarka, suzuki samuraj Agnieszki, wóz opelotki, drugi bewup i zamykający sznur pojazdów BRDM. Trzystumetrowa kolumna robiła wrażenie raczej kompanii niż plutonu, a w razie ataku byłaby też mniej wrażliwa na ostrzał granatników czy karabinów. Inna sprawa, że kilka podobnych incydentów z udziałem Błękitnych Hełmów należało traktować jako nieszczęśliwe wypadki – żadna z walczących stron nie zadzierała celowo z UNIFE. Podczas krótkiej zbiórki, przeprowadzonej przed wyjazdem, Filipiak wyjaśnił, iż nie oczekuje żadnych kłopotów związanych z wojną i wszelkie środki ostrożności podejmowane są mocno na wyrost. Pasażerowie – czyli my, „sokolnicy” – mogą nie zaprzątać sobie głów sterczącymi na wszystkie strony lufami. Natomiast panom żołnierzom przypomina się, że oczy służą do patrzenia, i to nie na karty czy zdjęcia gołych panienek. Ta ostatnia uwaga wydała mi się trochę nieprzemyślana: cały dwuszereg wykonał natychmiast pachnące buntem: „Na lewo patrz!” i bez mała pięćdziesiąt par oczu zaczęło rozbierać wzrokiem trzy stojące z boku młode kobiety. Było mi szczerze wstyd, kiedy w chwilę później zagarnąłem do swej sanitarki aż dwie z nich, w dodatku młodsze i ładniejsze.

Już po paru kilometrach zorientowałem się, że układ jest fatalny. Naszpikowany środkami przeciwbólowymi Świergocki spał, kołysząc się w rytm łagodnego falowania gruntowej drogi, a opieka nad nim sprowadzała się do siedzenia obok. Honker miał teraz dwie dwuosobowe, zakończone podłokietnikami ławki przy lewej burcie i oczywiście obie panie ulokowały się na przeciwległych końcach każdej z nich. Nie byłby to problem, gdyby nie Lesik, który zajął fotel obok kierowcy. Mogłem albo wpakować mu się na kolana, albo dokonać wyboru, którego wcale nie chciałem dokonywać. Gdyby łopata trafiła Świergockiego wyżej lub niżej, byłbym kryty – ale biodro miał jak każdy pośrodku ciała i wybór ławki należał wyłącznie do mnie.

Usiadłem bliżej głowy pacjenta. Udo w udo z pielęgniarką.

– Na szczęście wracamy – powiedziała. – Mam dość tej dziczy.

– Co stolica, to stolica – zgodziłem się. Próbowałem ocenić, czy jej biodra i ramiona są aż tak szerokie, że musi kleić się do mego boku, a także doszukać się jakichś emocji w twarzy Gabrieli. W obu przypadkach bez powodzenia.

– Nie wiem, jak można tu żyć – zwierzyła się Jola jakiś czas potem. – Upał, brud, smród i muchy.

Przymknąłem oczy. Sen nie byłby złym rozwiązaniem.

– I pomyśleć, że w kraju jest teraz całkiem biało. – Chwila przerwy. – Chciałabym tam być. Święta… Co to za święta bez śniegu?

– Mnóstwo ludzi na świecie musi się bez niego obyć.

– Ale dla nas to już nie to – powiedziała cicho. – Muszą być białe. – Jakiś wybój przycisnął ją mocniej do mego boku i choć potem rzuciło nami do przodu, już tak pozostała. Była miękka i ciepła. – Białe.

Zasypiałem. Dobrze jest zasypiać, mając obok piękną dwudziestolatkę, która nie ma nic przeciw temu, by się do ciebie przytulić. Myślę, że w niebyt odpłynąłem uśmiechnięty.


*

Huk był przeraźliwy. Z samej definicji – przeraził mianowicie kierowcę. Tylko mocno wstrząśnięty szofer potrafi skręcić nagle pod kątem prostym, wlokąc się czterdziestką. Andrusiak dokonał tego, a ja wyfrunąłem z siedzenia, trzasnąłem czołem w ściankę – na szczęście z brezentu – i jedynie cudem uniknąłem upadku na biodro Świergockiego.

Dobra ćwiartka zachodniego horyzontu znikła za ogromną chmurą pyłu, a wokół wozu latały płonące gałęzie. Ktoś krzyczał. Smagany piachem samochód resztkami rozpędu wtoczył się na pagórek, silnik zawył i zgasł, gdy spanikowany Andrusiak puścił zbyt gwałtownie sprzęgło.

– Miny! – Lesik otworzył kopniakiem drzwi. – Padnij!

To, co wykrzykiwał, nie miało sensu, ale praktycznie wszyscy, którzy mieli taką możliwość, wylądowali na brzuchach. Rzucająca się do wyjścia Jola nie zwróciła uwagi, że klęczę na jej drodze, skutkiem czego oboje runęliśmy na podłogę. Gabriela, która zdążyła otworzyć tylne drzwi i wyskoczyć, przeoczyła gęstą kępę zarośli przed przednim zderzakiem Honkera. Wóz cofnęło, a ona, uderzona trochę poniżej pośladków, upadła na twarz i znikła, przykryta cielskiem nasuwającego się na nią samochodu. Jeden Lesik, ignorując własny apel, pognał w poprzek zbocza, krzycząc coś niezrozumiale.

Andrusiak wziął się w garść, wbił stopę w hamulec.

– Zaciągaj ręczny! – Wytoczyłem się, zanurkowałem pod tylną oś. Kilkanaście metrów od nas T-72 wyrywał drodze kilkanaście kilogramów piasku, hamując gwałtownie i obracając wieżę. Chyba nikt nie strzelał, ale nie obchodziło mnie to w tej chwili. Mój strach koncentrował się tam, pod spodem.

Honker, jak to terenówka, miał spory prześwit, ale tu nie było ani płasko, ani równo. W momencie upadku Gabriela nie znajdowała się na domiar złego w osi wozu, co znaczyło, że jeśli nawet nie głowę i korpus, to w każdym razie którąś z kończyn mogło rozjechać koło.

– Gapa?!! – Mój krzyk wdarł się w śmierdzącą dymem i spalinami ciemność, pękł w zderzeniu ze sterczącym z traw głazem. Między nim a obudową przekładni zostało może parę centymetrów. – Ga…pa?

Szarość, pył w oczach. Niewiele widziałem.

Coś się poruszyło, stuknęło, ni to jęknęło, ni zasyczało. Moja ręka wystrzeliła do przodu. Trafiłem w coś miękkiego, co od razu umknęło w bok. Stuknęło głośniej.

– Auuua… Moja głowa! – Głos był płaczliwy, ale i kojąco gniewny. – Nie po oczach! Cholera…

– Nic ci… nic pani nie jest? – Było za ciasno, by pchać się tędy do niej, jednak nie dlatego leżałem przez chwilę nieruchomo. Ulga dosłownie mnie sparaliżowała. I jeszcze coś: po dwóch zderzeniach głowy z podwoziem dziewczyna chwyciła mnie za rękę. Raczej w obronie oczu, niż z potrzeby duchowego wsparcia, ale…

– Ciężkie przestraszenie – wystękała. Zaczęła wypełzać spod samochodu z boku, między kołami. Świergocki nie ruszał się, nie jęczał. Jola, wystraszona, lecz cała, klęczała na piasku przy kiwających się drzwiczkach. Mówiła coś, nie słyszałem jej jednak, bo tuż obok ryczał silnik beerdeema – samochód pancerny, mocno przechylony na bok, forsował stok po prawej stronie drogi. Sto metrów wcześniej trakt zaczął opadać; katastrofa, czy jakkolwiek to zwać, dopadła kolumnę na dnie płytkiej dolinki. Była wąska, więc chcąc ominąć samuraja, Mazurek musiał zaryzykować wywrotką. Nie zastanawiałem się, po co.

Na czworakach dopadłem prawego boku honkera, złapałem Gabrielę za łokcie, szarpnąłem tak, że odleciałem z pół metra do tyłu, nim ziemia grzmotnęła mnie w plecy, a twarz dziewczyny w żołądek.

– Ręce mi urwiesz! – wrzasnęła. Puściłem jej łokieć – jeden – i równie mało delikatnym ruchem kolana, przewróciłem ją na plecy, samemu obracając się na brzuch i zyskując swobodę ruchów. Na moment znikła mi z oczu w obłoku czarnego dymu. Pomyślałem, że czołg, wbrew temu, co mi się wydawało, musiał oberwać.

Potem pojawiła się znowu. Była szara na twarzy – może od kurzu – i nie próbowała się wyrywać. Bała się. Oboje się baliśmy.

– To mina?

Potrząsnąłem głową. Sądząc po rozmiarach rozpełzającej się chmury kurzu, ładunek eksplodował kilkanaście metrów od drogi. Nikt nie zakopuje min, nawet kierunkowych, tak daleko. Czyli pocisk. Filipiak, było nie było zawodowiec, ocenił to chyba podobnie. Gęsty, rozlewający się szeroko dym bez ognia dowodził, że nie min się obawia. Nikt nie stawia zasłony dymnej, kryjąc się przed zakopaną w ziemi śmiercią, a czołg, co zrozumiałem dopiero teraz, nie płonął, tylko toczył się wzdłuż drogi z uruchomionym agregatem dymotwórczym.

– Wszyscy oprócz załóg z wozów! – usłyszałem głos porucznika, dobiegający z pokładowej radiostacji. – Rozproszyć się! Kierowcy…

Przestałem go słuchać, bo Andrusiak wziął rozkaz do siebie i wyprysnął z kabiny. Ręcznego oczywiście nie zaciągnął. Honker zaczął się staczać ku drodze. Poderwałem się na klęczki, zagarnąłem pod kolanami obie nogi Gabrieli i, waląc się na nie piersią, omal nie wymusiłem na dziewczynie przewrotu w tył z pozycji leżącej.

– Jola! Uważaj!

Nie musiała: miała ciut więcej rozsądku od nas i w porę odsunęła się od samochodu. Mnie też się udało. Lewy but zjechał trochę, ale opona jedynie otarła się o podeszwę. Żadna z naszych czterech stóp nie pozostała w koleinie, nie dała się zmiażdżyć. Ale niewiele brakło.

T-72 puknął salwą granatów dymnych. Rzeka czerni, ciągnąca się za czołgiem, zyskała w mgnieniu oka sporą odnogę, wysuniętą tym razem przed pojazd. Stalowy kolos wyhamował, zaczął zawracać.

Leżałem na Gabrieli, z jej nogą przerzuconą przez bark, i próbowałem zrozumieć, o co w tym chaosie chodzi. Właśnie wtedy nadleciał drugi pocisk. Nie usłyszałem go, ale zdążyłem dodać dwa do dwóch i kiedy rąbnęło, wiedziałem już, co jest grane.

Ziemia i dym. Droga biegła tu w obniżeniu i to właśnie różnica poziomów ocaliła czołg po raz pierwszy. Potem siła rozpędu wyniosła siedemdziesiątkę dwójkę na bardziej odkryty teren, więc dowódca zaczął bronić się tym, co mu pozostało: zasłoną dymną i ucieczką do wąwozu.

Mądrze zrobił: to coś, co z przeraźliwym hukiem rozerwało się gdzieś w burej chmurze, rozcinając ją długim na kilkanaście metrów sztyletem ognia, prawdopodobnie uporałoby się nawet z najgrubszym czołowym pancerzem T-72. A przecież nadleciało z boku.

Podmuch uderzył nas w twarze, sypnął piachem, zagwizdał odłamkami. Z tyłu trzasnęła szyba samochodu. Daleko z przodu żółta wstęga znaczyła ślad umykającej ciężarówki. Coś syczało.

Nie, nie coś – ktoś. Gabriela. Dotykała kamienistego gruntu tylko głową, ramionami i górną połową pleców – to musiało boleć. Honker minął nas już, więc cofnąłem się szybko. W krytycznym momencie miałem brodę niemalże w jej kroczu, potem, przez dłuższą chwilę, jedna jej noga opierała się o mój bark, druga, mocno wyrzucona w bok, jeszcze bardziej obscenicznie sąsiadowała z biodrem – nic dziwnego, że dopadło mnie w końcu oczywiste skojarzenie i w przypływie lekkiej paniki popełniłem kolejną gafę. Nie próbowałem asekurować pośladków dziewczyny i na „do widzenia” grzmotnęła jeszcze nimi o ziemię.

Przez króciutką chwilę, ułamek sekundy zaledwie, miała w oczach autentyczną złość i chęć wzięcia odwetu. Potem pozostał sam ból.

– Moje kości! – stęknęła. I zdobyła się na bohaterski wysiłek, odwracając kierunek podkówki wygiętych ku dołowi ust. Dookoła ryczały silniki, wirowały strzępy płonącej trawy, a ona wytężała mięśnie i budowała dla mnie uśmiech. – Już pana nie lubię. Weterynarz od koni.

Nie odezwałem się. Po głowie chodziła mi tylko jedna myśl, a ta nie nadawała się do ubierania w słowa. Nie mogłem powiedzieć, że ja też właśnie przestałem ją lubić.

Sprawy zaszły o krok dalej.


*

– Co to było? – zapytał w imieniu wszystkich Morawski.

– Złapaliśmy dwa krótkie impulsy – Filipiak, spocony i ponury, wskazał górną część łagodnego stoku. BRDM, pochylony nosem ku drodze, gotowy do błyskawicznego skoku w dół, pod osłonę matki-ziemi, stał tam i węszył, młynkując anteną radaru. – Siedem i pół oraz osiem kilometrów stąd. W dwudziestosekundowym odstępie. Potem już nic.

Wołynow zagwizdał przez zęby.

– Śmigłowiec?

– Na to wygląda – westchnął porucznik.

– Niemożliwe – stwierdził spokojnie Morawski. – Widziałem, kiedy zaczęli. Jeszcze kurz nie opadł, a antena już chodziła. Sekundy. Nie zdążyłby zwiać tak daleko. Przy trzech, czterech kilometrach w momencie otwarcia ognia potrzebowałby… no, z półtorej minuty. Obrót, rozpędzanie… Nie, niemożliwe.

Nikt nie miał nic do powiedzenia: to on był alfą i omegą. Dla wszystkich, z Olszanem włącznie. Ale nie dla panny Asmare.

– Musiałby zdrowo przyhamować – mruknęła, marszcząc brwi.

– Proszę?

– Cztery kilometry w półtorej minuty, tak pan powiedział. To daje z grubsza kilometr na dwadzieścia parę sekund. I to wliczając obrót i rozbieg. A potem, jak się już rozpędził, w dwadzieścia sekund zrobił tylko pół?

Przez chwilę wszyscy powtarzali w myślach jej rachunki.

– Może Grochulski coś schrzanił – powiedział niepewnie Filipiak.

– Oby – mruknął Morawski. Porucznik uniósł brwi. – Bo jeśli miał rację, to były dwa i jeden strzelał, a drugi pokazał się na radarze. Albo… Nie, to niemożliwe.

– Dlaczego? – Agnieszka nadal była skacowana, a wyskakiwanie z samochodu i przeczekiwanie ostrzału w jakiejś dziurze nie poprawiło jej samopoczucia. W końcu jednak odezwał się dziennikarski instynkt.

– Bo na świecie produkuje się tylko kilka pocisków o takim zasięgu. I praktycznie żaden z nich nie jest dostępny w Afryce. Nie mówiąc o tym, że żadnego nie da się wystrzelić z byle wiatraka. Aparatura naprowadzająca jest cholernie droga, cholernie tajna i sprzedaje się ją w pojedynczych egzemplarzach najbardziej zaufanym sojusznikom.

– Może trochę konkretniej – upomniał się kapelan.

– Mówiłem: to praktycznie niemożliwe.

– Ale co by to było, gdyby praktyka zawiodła? – przyciskał Lesik.

– Pomijając prototypy? Południowoafrykańska mokopa, rosyjskie wichr i ataka, no i amerykański hellfire.

– I nie da się tego kupić? – upewniła się Agnieszka.

– Nie da się?! – parsknął Lesik. – Nie słyszy pani? Rosyjski wichr!

Zrozumiała. Popatrzyła wymownie na Wołynowa.

– Jestem obywatelem Kazachstanu – posłał jej kpiący uśmiech, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Lesik odczekał, dopóki się nie oddali, po czym westchnął i pokręcił głową.

– Mój Boże, zawsze to samo, zawsze oni… Nawet tutaj, na końcu świata. Czy to się nigdy nie skończy?

Nie oczekiwał odpowiedzi. Tak naprawdę nie zadał pytania.

– Tak czy inaczej zaraz ruszamy – odezwał się Filipiak po dłuższej pauzie. – Teraz naprawdę ostrożnie. Czuję, że to nie koniec.


*

Jako wieszcz porucznik Filipiak zrobiłby karierę. Zdążyłem zbadać Świergockiego, a kolumna przebyć pięć kilometrów. Zdejmowałem właśnie stetoskop, kiedy coś huknęło z przodu.

– Kolumna stać! – szczeknął głosem Filipiaka osadzony w tablicy rozdzielczej radmor. – Spokojnie, nikogo nie widać.

Obróciłem głowę. Gabriela nie musiała – czułem na sobie jej wzrok od dawna – ale nim zaczęła rozglądać się za rozbłyskami strzałów, tłumem facetów z maczetami czy podobnym nieszczęściem, przez sekundę marnowała czas na patrzenie mi w oczy. Miałem wrażenie, że chce coś powiedzieć. Pewnie przypisałem jej własne intencje.

– Tu Hanusik, panie poruczniku. – Dowódca jadącego w szpicy BWP-1 miał albo gorszy nadajnik, albo kłopoty z głosem. – Chyba… chyba wjechaliśmy na minę. Nie wiem, co z załogą.

Z załogą było to samo, co z nim: wszyscy żyli, byli cali i mocno wstrząśnięci. Kiedy dotarłem do czoła kolumny, cała dziewiątka kłębiła się wokół wozu, roztrząsając to, co zaszło. Nie dziwiłem się im: rozciągnięta za szerokim zadem bewupa gąsienica została rozerwana może bez chirurgicznej precyzji, ale za to wyjątkowo brutalnie. Koło, pod którym eksplodowała mina, wyglądało jeszcze gorzej.

Загрузка...