– Nie trzeba. Wytrzymam. Musimy…

– Mów za siebie – przerwała mi na poły gniewnie, na poły miękko.

Byłem zbyt słaby, by protestować od razu. Chciałem chociaż przez chwilę popatrzyć na formujące się posłanie, powyobrażać sobie, że leżę i że jest mi ciepło.

– Powinniśmy iść, póki ciemno – powiedziałem bez przekonania.

Zdjęła karabin, oparła o pień. Potem wyciągnęła rękę. Księżyc świecił na całego, więc widziałem, jaka jest szczupła i jak drży.

– Muszę odpocząć. Głowa… Trochę mi się kręci, wiesz. Jak poleżę z pół godziny… Odpoczniemy, dobrze?

Opadła na legowisko. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak wolno mówi. Język nie nadążał za myślą, głos brzmiał bełkotliwie. Mój zresztą też. I to nie od teraz. Po prostu byłem zbyt zmęczony i obolały, by wcześniej zauważać takie drobiazgi.

Derka okazała się parą koców. Gabriela uniosła ten drugi, poklepała ręką miejsce w sąsiedztwie swych bioder. Potem od razu położyła się na wznak, zamknęła oczy, z bolesnym westchnieniem uwolniła od buta pierwszą stopę. Spod wystrzępionej sukienki błysnęło bielą damskich fig. Podczołgałem się na rękach i kolanie lewej nogi. Koc był szeroki; mieściłem się na nim, nie dotykając jej wcale.

– Jejku, jak dobrze… – Okryła nas drugim kocem, tym w pasy. Było zimno, czułem suchy zapach ziemi, woń osła i starego ludzkiego potu. Nic przyjemnego. Noga bolała, organizm żebrał o wodę. Ale przyznałem jej rację: było dobrze. Przynajmniej przez chwilę.

Napawaliśmy się jej smakiem, leżąc w ciszy obok siebie. Lekki wiatr szeleścił w górze listowiem akacji. Ciepło z wolna powracało do mego ciała, ale wciąż miałem dreszcze i nie potrafiłem uwierzyć, że za parę godzin będę błagał o choćby odrobinę nocnego chłodu.

– Jacek?

Słuch też człowiekowi siada wraz z odwodnieniem organizmu, ale nie dlatego ledwie ją usłyszałem. Po prostu szeptała.

– Spróbuj zasnąć. – Też mówiłem szeptem, głównie dla zaoszczędzenia resztek wilgoci w ustach. – Odpocznij.

Chyba próbowała. Raz i drugi zahaczyłem spojrzeniem o jej powieki. Były zamknięte; srebro księżycowego światła zastygło nieruchomo w gąszczu długich rzęs. Próbowała. Ale nie wyszło.

– Tam nie ma naszego wojska, prawda? Jechali kolumną, w biały dzień… Nikt nam nie pomoże, co?

Przypomniałem sobie drogę pod Misrak Gashemo. To nie wyglądało jak przemarsz wojska przez wrogie terytorium.

– Jesteś stąd. Najwyżej zgubisz się w tłumie. Nic ci nie zrobią.

– Tak – przyznała. – Mnie nic nie zrobią.

Nie otwierała oczu. Mogłem wpatrywać się w jej profil i nie myśleć o tym, jak bardzo chce mi się pić. Była piękna i pragnąłem jej prawie w połowie tak mocno, jak wody. A może i w dwóch trzecich.

– Gapa… mam prośbę.

– Zdejmij buty – wymruczała. – Zobaczysz, jak fajnie.

– Gdyby co… Nie strzelaj, jeśli cię znajdą ci od Sabaha.

– Dasz radę? Mogę ci pomóc.

Usiadłem, sięgnąłem do sznurówki. Gotowa faktycznie to zrobić. I paść trupem od odoru skarpet. Już nie pamiętałem, kiedy po raz ostatni miałem okazję zdjąć buty.

– Nie zabije cię. Byłby ostatnim frajerem, gdyby zabił taką dziewczynę. Nie wariuj. Daj się wziąć żywcem. Proszę.

Miała rację z tymi butami: fajnie było poczuć pieszczotę wiatru na gołych stopach. Skarpety też zdjąłem.

– Jaką dziewczynę?

Znów leżeliśmy obok siebie. Jej ramię dotykało mego rękawa.

– Przecież wiesz.

– Nie wiem. Powiedz.

Patrzyłem w gwiazdy. Ostatni raz. To wiele ułatwia.

– Piękną. Mądrą. Cudną. – Słowa same przedzierały się przez barierę drętwiejącego od suchości języka. – Jesteś… nie ma takiej drugiej.

– Drugiej może nie – zgodziła się. – Za to lepszych masa.

– Głupstwa opowiadasz.

– Mam trzydzieści lat. – Nadal nie otwierała oczu, tak jakby naprawdę próbowała zasnąć. – I nikt mnie nie chciał. Nigdy. Owszem: do łóżka, na szybki numerek. To chętnie. Zaliczyć w Polsce czarną dupę to atrakcja. Ale pójść na spacer środkiem Piotrkowskiej i trzymać za rękę? Kupić loda na spółkę i lizać na zmianę, przy ludziach? Przedstawić rodzicom? – Nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć. – Wmawiałam sobie, że to przez bezrobocie, ale tak naprawdę przyjechałam tu po faceta. Bo tam chyba nigdy… A jestem normalna. Żadna zakonnica. Chcę mieć dom, męża i dzieci.

Uniosłem rękę, by zaraz potem położyć z powrotem na kocu. Nie uciekła na koniec świata dlatego, że brakowało jej męskich rąk na piersi czy pośladkach. Chciałem co prawda odnaleźć jej dłoń, lecz różnica nie wydawała mi się w tej chwili taka wielka. Każdy kawałeczek Gabrieli był słodki, dotyk każdego budził dreszcz.

– Jeszcze się doczekasz. Masz czas. Tylko nie daj się zabić.

– Nie mam czasu. Ani pracy, domu, pieniędzy. Nic. Zero atutów. Najgorsza kandydatka świata. Tylko debil taką weźmie. A ja nie chcę debila. W tym też problem. Gówniana ze mnie partia, ale wymagania mam wcale nie gówniane. Przed wyjazdem poszłam do biura matrymonialnego. Kazali spisać preferencje. Proszę bardzo. Przed czterdziestką, najwyżej trochę po, nie bardzo gruby, nie bardzo dzieciaty, z jakąś pracą, bo ja nie miałam, a z czegoś musielibyśmy żyć. Matura, bo o czymś trzeba czasem pogadać. Wszystko. Pani się zdziwiła, że tak skromnie, no to dopisałam niebieskie oczy. Jak się da.

– Oczy?

– Zawsze mi się podobali faceci z niebieskimi.

– I co?

– I nic. Pies z kulawą nogą. Ożeniłbyś się z Murzynką?

Retoryczne pytanie. To znaczy: w momencie, gdy wymawiała te słowa. Bo potem… Było cicho, było ciemno, nie poruszyła się. Ale jakoś wyczułem, że jednak czeka.

– Przez biuro? Nie. Nie sądzę. To faktycznie problem. – Patrzyłem, jak jej powieki unoszą się, głowa obraca powoli, a odbita od czarnych tęczówek księżycowa poświata nasiąka bolesnym zdziwieniem. – No co? Nie jesteś dzieckiem. Wiesz, że to niełatwe dla białego faceta.

Przyglądała mi się. Była czarna i tylko tyle zdołałem stwierdzić: że mi się przygląda.

– Dzięki za szczerość. To znaczy… naprawdę. Nie myśl, że…

– Rozwódka też jest problemem. I panna z dzieckiem. Albo starsza o parę lat. Puszczalska. Żydówka. Prawosławna. Ateistka. Dewotka. Ambitna karierowiczka. Nimfomanka. Głupawa blondynka. I co z tego? Człowiek się zakochuje i…

– Tamtego nie widać na ulicy. Nie wstyd się z taką pokazać.

– Gapiliby się na nas – przyznałem. – Ale to nie ma nic wspólnego ze wstydem. Za piękna jesteś, żeby się ciebie wstydzić.

– Nie jestem piękna.

– A co ty możesz o tym wiedzieć?

– Jestem… zgrabna – znalazła odpowiednie słowo. – I tyle.

– Niech ci będzie – zgodziłem się. – Ale uwierz mi: to wystarczy. Sabah prędzej zarżnie ulubionego wielbłąda i połamie najlepszy karabin, niż zabije taką laskę. Za cenna jesteś.

– O co ci chodzi? – zapytała rzeczowo.

– Żebyś nie robiła głupstw. Podniosła ręce, jeśli się zrobi beznadziejnie. Póki się żyje, jest nadzieja. Raz już od niego uciekłaś. A poza tym…

– I tak miałam za niego wyjść? – domyśliła się. Po czym zafundowała mi kolejną niespodziankę. – Dobrze.

– Co: „Dobrze”? – Nie ufałem jej. Za łatwo poszło.

– Jeśli umrzesz, nie będę strzelać. To chciałeś usłyszeć? Proszę. Tylko powiedz, dlaczego. Co cię to obchodzi.

Zawahałem się. Jeśli wtedy nie dotarło do niej… Może lepiej zostawić wszystko tak, jak było?

– Zależy mi na tobie – powiedziałem ostrożnie.

– Jak bardzo?

– No… bardzo. Najbardziej. – Czekała na więcej, wobec czego pozbierałem odwagę i uśmiechnąłem się do niej. – Chciałbym z tobą być, jeśli z tego wyjdziemy. Ożenić się – sprecyzowałem.

Powiedziałem to. Tak po prostu.

– Rozumiem. – Serce na chwilę zastygło mi w piersi, bo w jej głosie nie było żadnej z emocji, tradycyjnie przypisywanych pannom, które właśnie wysłuchały oświadczyn. – Tylko że raczej nie wyjdziemy. Z żeniaczki nici. Więc może jakaś namiastka?

– Co? – Leżałem: to dlatego szczęka nie opadła mi z wrażenia.

– Nigdy nie robiłam tego z facetem, którego kocham. Fajnie by było raz spróbować. Byłbyś tak uprzejmy?

– Chcesz…? – Nie poruszała się i pewnie dlatego nie miałem pewności, że to nie początek omamów, wywołanych odwodnieniem.

– No. Odkąd cię zobaczyłam przed namiotem. Zakochałam się dopiero obok naszej sławojki, wiesz, po kolacji u wujka, ale do łóżka poszłabym z tobą już wtedy. Takie… napalenie od pierwszego wejrzenia.

– Gapa…

– Wiem, że to kiepska pora. Też ledwo żyję. Śmierdzę, a ciebie boli. Ale to chyba ostatnia okazja.

Sięgnąłem dłonią do jej policzka. Poruszył się pod opuszkami mych palców. Była zbyt czarna, bym widział uśmiech. Ale poczułem go.

– Nie mam niebieskich oczu. – Też musiałem się uśmiechnąć.

– Masz. Tylko takie… listopadowe.

Obróciła się na brzuch, uniosła na łokciach i zaczęła mnie całować. Policzki, broda, czoło, nos… Powoli, niespiesznie. Usta omijała. Pomyślałem, że jak dziecko, zostawiające na deser najlepszy kawałek tortu. Pomyślałem, że jak dziwka, z definicji nie całująca w usta. Różne myśli kłębiły mi się w głowie. Wszystkie nieważne.

Było za dobrze, by myśleć.

Uklękła, ściągnęła pas i to, co zostało z sukienki. Nie wiem, czy z góry tak zaplanowała, czy po prostu miałem szczęście, ale blask księżyca padał zza mej głowy wprost na jej piersi. Małe i wielkie zarazem, sterczące w górę ostrymi wierzchołkami sutków i spływające ku żebrom słodkim ciężarem dojrzałych owoców. Była taka chwila, gdy bałem się, że nie dorosnę do jej oczekiwań. Ale dorosłem błyskawicznie.

Próbowałem siadać, obejmować ją. Nie pozwoliła. Lewa dłoń przycisnęła do koca mój bark, prawa odpinała guziki. Nie zdejmując majtek, przełożyła kolano nad moimi biodrami, usiadła na nich okrakiem. Zdjęła ze mnie pas. Kiedy zdejmowała bluzę, wciąż przytrzymując ręką i nie pozwalając, bym się podniósł, zrozumiałem, kto rządzi na tym kocu. Nie wiedziałem, czy robiła to świadomie. Jeśli tak, kochałem ją za rozum. Jeśli nie – za instynkt. Dopiero później, dużo później, dotarło do mnie, że powinienem także za opiekuńczość.

Miałem gorączkę, rozwalone podudzie i czort wie co w stawie kolanowym: może odłamek, może kawałki kości. Morfina przestawała działać. Nadawałem się do klasycznego seksu jak szklanka do wbijania gwoździ. Po prostu starała się zrobić to tak, by nie bolało.

W końcu doczekałem się. Spotkaliśmy się: najpierw piersi, potem usta. Pocałunek był jak wszystko inne: niespieszny, delikatny. Muśnięcia, potem dotyk, dopiero później, naprawdę późno, nacisk, który rósł, aż pękła kolejna bariera i języki zaczęły spijać smak warg, wpychać się na cudze terytorium.

Pozwoliła przechylić się na bok i mogłem sycić palce bogactwem jej piersi. Szczupła, trochę szorstka dłoń powędrowała w dół, wpełzła mi do spodni. Nie za głęboko, ale głęboko się nie dało, bo na przeszkodzie stanęły jej własne biodra. Nie uniosła ich. Może dlatego, że za mocno obejmowałem ją w talii, a może z winy lewej nogi, wyrzuconej daleko w bok, poza niewyraźny obrys koca. Było coś wyuzdanego w tej pozie, ale wiedziałem, że po prostu stara się trzymać z dala od opatrunku i od tej wiedzy chciało mi się jej dwa razy mocniej.

Wszystko szło dobrze. Nie czułem bólu. Nie czułem zimna, choć koc zapodział się czort wie gdzie. Żadne z nas nie udusiło się, bo gdy już brakowało tchu na pocałunki, pozwalała łapać się za pośladki, podciągać wyżej, ujmować oburącz to jedną, to drugą pierś i ssać słone jeżyny brodawek. Po paru nieudanych próbach udało mi się nawet przezwyciężyć jej niemy opór, unieść ramię i sięgnąć ustami zagajnika porastającego pachę. Zapach potu był tu ostry, wyczuła jednak w końcu, że proszę, a nie składam łaskawą propozycję, i potem wpuszczała mnie już bez problemu.

Do tego drugiego lasu, większego, też dotarłem. Dłonią. Odwzajemniła się, rozpinając mi spodnie i nawet zaczęła je ze mnie ściągać. Otrzeźwienie dopadło jej zupełnie nieoczekiwanie.

– Poczekaj… poczekaj, Jacek. – Znieruchomiała, klęcząc okrakiem nad moim udem. – Ja… nie wiem. Muszę… Boże, co my robimy?

Ja po prostu leżałem i czekałem, próbując zgadnąć, czy zaryzykuje przewlekanie rozciętej nogawki przez zgrubienie opatrunku, czy po prostu zostawi wszystko tak, jak było, znów zadrze kolano i dosiądzie mnie, nie zważając na szorstkość drelichu pod łydkami i stopami. To, czego potrzebowała, było już na wierzchu. I było gotowe. Aż nadto.

– Kocham cię – szepnąłem.

Dotknęła mego uda. Dalej nie sięgnęła. Tylko spojrzeniem, ale i ono przeniosło się po chwili na twarz. Czułem, jak kurczowo zgniata moją nogę między kolanami, i niczego nie rozumiałem.

– To dziecko. – Jej głos brzmiał niemal jak jęk. – Nie wolno tak…

– Czego nie wolno? – Pogłaskałem jej udo, potem pierś.

– Rodzić.

Dałem spokój piersi, uniosłem się, objąłem ją, położyłem na sobie. Trochę zabolało, kiedy przydusiła mi go do brzucha kością miednicy, ale nie próbowałem niczego z tym robić. Wtuliła się we mnie jak ktoś, kto bardzo tego potrzebuje, no i nie zablokowałem sobie dostępu do kieszeni na prawym udzie.

– Boję się. – Ciepło jej szeptu grzało mi szyję, kędzierzawe włosy łaskotały w ucho. – Sama ze sobą sobie nie radzę, a co dopiero… I umrę, jak ciebie nie będzie. Poważnie. Nie chcę tak żyć.

– Gapa… Gapcia… no coś ty? – Nagle poczułem się jak męski gnojek z opowieści starzejących się, rozgoryczonych kobiet. Ale było już za późno: wyjęty z kieszeni pakiecik miałem w dłoni, a dłoń na jej ramieniu. Nawet jeśli nie dotarło do niej, że to coś więcej niż palce, mogło dotrzeć w każdej z następnych sekund.

– Co ja mam robić? – zapytała płaczliwym tonem. – Będzie mi ciebie przypominało, ile razy spojrzę.

– Już dobrze. – Pogłaskałem jej twarz wolną ręką. – Rozumiem. Już dobrze. Nie musimy… Słuchaj, to naprawdę nieważne. Po prostu sobie poleżymy. Nic nie musisz robić. Właściwie to nawet lepiej. Zawsze to… no, płyn. Po co niepotrzebnie…?

Podniosła głowę. Nie rozpuściła włosów, ale po bitwie o Kasali i tak wyglądały jak strzecha po przejściu solidnej wichury, więc mimo księżycowego światła niewiele widziałem. Co innego ona.

– Nie zgubiłeś – ni to zapytała, ni stwierdziła. Zanim zdążyłem zareagować, wyłuskała mi z palców ofoliowany pakiecik. – I dobrze.

Usiadła obok mnie, zaczęła rozdzierać opakowanie.

– Jeśli to dla mnie, to nie musisz. – Stać mnie było na rozsądek i szlachetność, ale nie na to, bym składał takie deklaracje, nie dotykając jej ani trochę. Głaskałem dziewczęce udo i zadawałem jawny kłam dowodowi sterczącemu spomiędzy moich ud. – Nie zależy mi. Kocham cię. Niczego nie musisz udowadniać. To… to się nie liczy. Z byle kim można… Właśnie jak kochasz, to możesz się obyć bez…

Słuchała, ale robiła swoje. Umilkłem. Nie stosunku się bała, a po prostu ciąży. Trzydzieści lat, nie trzynaście. Byłem idiotą, doszukując się w jej zachowaniu czegoś więcej niż zwyczajny rozsądek zwyczajnej, myślącej kobiety. Sparzyła się? Wiele razy? I co z tego? Nadal próbowała, wciąż miała w sobie nadzieję i nic nie wskazywało na to, by wizja oddania się mężczyźnie budziła w niej jakieś opory.

Wtedy, przy płonącym wraku AML-90, też po prostu zwyciężył rozsądek. Ktoś, kto czuje awersję do fizycznego kontaktu, nie zrobiłby tego tak dobrze, zręcznie i szybko. Zanim się zorientowałem, miałem na sobie je obie: i prezerwatywę, i Gabrielę. Białe figi znikły. Chciała tego. Od pierwszego pchnięcia pełnych, cudnie uformowanych bioder wiedziałem, że chce tego co najmniej równie mocno jak ja.

Opadła na łokcie, jej włosy pchały mi się do oczu, ust, paznokcie drapały pierś, a zęby zaciskały się na sutkach. Nie wiem, jak długo. Za krótko. Gdyby robiła to przez rok, też uznałbym, że czas galopował, ale oczywiście nie podarowała mi tyle. W gruncie rzeczy znieruchomiała całkiem szybko.

Jej jędrne piersi rozpłaszczyły mi się na żebrach, nos zatonął w zagłębieniu obojczyka. Leżałem zaskoczony, klatka piersiowa rezonowała dudnieniem dwóch serc, a chłód nocy potęgował wrażenie gorąca w miejscach, gdzie nasze ciała przywarły do siebie.

– Już? – Głupio to brzmiało, ale nic innego nie przyszło mi do głowy, a jej nagły bezruch domagał się wyjaśnień. Przyszło mi nawet do głowy, że mogła zemdleć. Była słaba. Oboje byliśmy słabi. Gdyby była moją pacjentką, posłałbym za kraty faceta, który robił jej to, co ja teraz. Powinna leżeć w szpitalu i mieć w sobie igłę kroplówki, a nie…

– Masz rację. – Nie zadała sobie trudu odrywania twarzy od mojej piersi, więc mówiła trochę niewyraźnie. – Jak się kocha, można się obejść bez pieprzenia. Głupia jestem.

– Nic ci nie jest? – Naprawdę się o nią bałem.

– Jest mi. Chcę to z ciebie zdjąć.

Za bardzo konsekwentna nie była, ale zrozumiałem, o czym mówi.

– To zdejmuj. – Uśmiech sam, bez pytania, wpełzł mi na twarz.

– Ale nie powiedziałam ci prawdy. To znaczy: całej.

– A co mnie obchodzi prawda? Jesteś ze mną. Wystarczy.

– Tak, wiem. Bo umrzemy. Ale chcę, żebyś wiedział. Nigdy nie robiłam tego z kimś, kogo bym kochała. Teraz dopiero. – Objąłem ją mocniej. – I nigdy bez gumki. Jak się jest czarną dupą na jeden szybki numerek… Oni uważali, ja uważałam. Zero zaufania. Ale w końcu przytrafiło się. Akurat teraz. Dwa razy z rzędu.

– Teraz? – Miała trzydzieści lat i wiedziałem, że nie będę pierwszy. Na swój sposób było to nawet dobre: chyba lepiej zostać wybranym przez kogoś, kto miał już inne możliwości, i chyba lepiej mieć pewność, że zdobyło się kogoś, kto cieszy się powodzeniem. Ale nauczyłem się już myśleć o jej facetach w kategoriach czasu mocno przeszłego.

– Myślałam, że wyjdę za Sabaha. No i raz wciągnęłam go do łóżka. Wiesz, oni nie bardzo uznają antykoncepcję. Zresztą nic nie miałam.

– Muszę tego słuchać?

– Musisz. – Miała mnie w sobie, stać ją było na taką twardość. Też byłem twardy i wiedziała, że może sobie pozwolić na wiele. – Jeśli mamy ryzykować, to razem, świadomie.

– Ryzykować?

– Nie pamiętasz, co mówił Koliszewski? Wszystkie tu albo już mamy AIDS, albo jesteśmy na dobrej drodze. – Umilkła na chwilę. – U muzułmanów jest z tym lepiej, ale…

– Gapa, nie dociera do ciebie? Chcę być z tobą. Jak złapałaś HIV, to trudno: będziemy musieli uważać. A zresztą…

– I tak nie przeżyjemy? – domyśliła się.

– Chciałem powiedzieć, że tym się ciężko zarazić. Jeden raz…

– Ale długi. Męczyłam go całą noc i jeszcze…

Dałem jej lekkiego klapsa. I już zostawiłem dłoń na nagim pośladku.

– Za świntuszenie – wyjaśniłem. Uniosła na chwilę głowę, pocałowała mnie w podbródek.

– To moja wina. – Mówiła ciszej i od razu zrozumiałem, że najgorsze zostawiła na koniec. – Ta wojna. Jego matka sama by nigdy… Musiał się zgodzić. Był tu najbardziej europejski ze wszystkich facetów; to dlatego chciałam za niego wyjść, nie dla pieniędzy i pozycji. Mogliśmy prawie normalnie pogadać. Ale spieprzyłam wszystko tamtej nocy. Dwa lata postu. Poniosło mnie. I piłam, bo to jednak trema. A jak wypiję, to jeszcze wolniej dochodzę. Facet musi się mocno…

– Słyszałaś kiedyś słowo: „zazdrość”?

– Przepraszam. – Znów mnie pocałowała, tym razem w ramię. – Wiem, że to boli. Ale powinieneś wiedzieć. No więc wymęczyłam go, za mało skomplementowałam i zbyt jawnie domagałam się orgazmu. Zapamiętał mnie jako rozwiązłą nimfomankę. Dla nich kobieta, która liczy na przyjemność w łóżku, to… No i dał zielone światło matce.

– Zielone światło? – Zaczynałem rozumieć, ale była szybsza.

– Nie znasz tej tradycji? Narzeczona ma być czysta, a żona wierna mężowi nawet w myślach. Więc dziewczynki zaszywają, bo do sikania niepotrzebny taki duży otwór. A wierność? Nie ma zdrady, jak nie ma przyjemności. To prosty zabieg. Żyletka, ciach po łechtaczce i masz święty spokój ze zbyt napaloną babą. Kurczę… moje żebra.

W którymś momencie zacząłem ją dosłownie wgniatać w swój tors.

– Jezus Maria… Gapa… oni ci…?

– Ale ci serce wali – roześmiała się. – No coś ty? Po co bym do ciebie uciekała? Żeby czytać gazetę, jak mi będziesz robił dziecko?

– To dlatego tą szablą…?

– No. Najpierw włóczyłam się po stolicach. Potem rwałam przystojnego oficera. Kurwi charakter znów mi się objawił, więc teściowa naparzyła ziół, podostrzyła nóż i postanowiła zrobić z tym porządek. I o mało co… Zorientowałam się w ostatniej chwili. – Już się nie uśmiechała. – Dobiegłam, i czterdzieści jeden osób nie żyje. O ile tam, w Kasali, już nikt więcej… Było pięćdziesiąt siedem, zostało szesnaście. A właściwie pięćdziesiąt osiem. Ten pierwszy, Urbański, też by nie zginął, gdybym nie załatwiła Filipiakowi wyjazdu do Kasali. Niezła jestem. Nawet to przeliczyłam. Prawie trzy tony zwłok za… nie uczyli was, ile waży taka łechtaczka?

Musiałem ująć w dłonie jej twarz, popatrzeć w oczy.

– To nie twoja wina – rzuciłem niemal wrogo. – Słyszysz?

– A czyja? – Nie dała mi wystarczająco dużo czasu na znalezienie odpowiedzi. – Słuchaj, Jacek, ja naprawdę chciałam do niego wrócić. Pieprzyć orgazmy. Jak zobaczyłam, co się dzieje… Tylko już nie mogłam, bo miałam ciebie. I teraz… Wiem, że nie będzie podobne do ciebie. To chyba najbardziej dołuje: że nie urodzisz mężowi dziecka choć trochę podobnego do ojca. To znaczy… białego ojca. Może dlatego nigdy żaden facet… Ale chyba chciałabym mieć twoje. To znaczy na pewno – poprawiła się. – Strasznie bym chciała. Tylko nie wiem, czy to mądre. I właśnie chciałam cię zapytać.

Westchnąłem, przytuliłem jej głowę do piersi. Wciąż mnie dosiadała w tym najsłodszym ze znaczeń, ale chyba żadne z nas nie zwracało na to uwagi. Są sprawy ważne i ważniejsze.

– Ale mi się dziwadło trafiło… Wiesz, jaka jest szansa, że za pierwszym razem…?

– Mała – przerwała mi. – Ale nawet nie o to chodzi. Po prostu chcę… To prawie jak ślub. No wiesz: wspólna decyzja, że będzie dziecko. Wiedziałabym, że coś do mnie czujesz. – Milczałem, wsłuchując się w kołaczące po głowie echo jej słów i próbując nazwać emocje, jakie we mnie wzbudziła. Chyba nie rozegrałem tego najlepiej, bo uniosła twarz, popatrzyła mi uważnie w oczy. – Jacek?

– A ten drugi raz?

Cholera. Wcale nie chciałem wiedzieć. Po prostu unik. Najgłupszy w życiu. Leżała na mnie, więc fizycznie niewiele dało się zmienić, ale i tak miałem wrażenie, że lekko ją odepchnęło.

– Zaręba – mruknęła.

– Co? – Poczułem, że drętwieją mi ręce. Nie tuliłem jej już. Po prostu moje ręce dotykały jej pleców. Grawitacja, nic więcej.

– Mówiłam ci: to gnojek. – Jej głos był cichy, wyjałowiony z emocji. – Nic za darmo. A ja nie mogłam wrócić z pustymi rękami. Chciałam, żeby Sabah mnie szanował. Zobaczył, że potrafię…

– Spałaś z Zarębą? – Dopiero kiedy nazwałem rzeczy po imieniu, zdałem sobie sprawę, czemu to aż tak boli. Wpadła wtedy na biwak w koszuli nocnej i świadomość, że tak naprawdę umyka z jeszcze ciepłego łóżka innego faceta, przyniosła mi wyłącznie satysfakcję. Kochanek nie jest zazdrosny o męża, któremu odbił żonę, a to był zbliżony układ. Ale Zaręba…

– Nie spałam. – Nadal mówiła jak robot. – Stanął przed biurkiem, ja uklękłam. To generał. Nie bierze na kwaterę czarnych wieśniaczek. Nie wypada. Kwadrans w gabinecie, to wszystko. Za drugim razem miał już prezerwatywę, ale jak załatwiałam ziarno, jeszcze nie, więc i wtedy mogłam coś złapać. O ile przez usta też można. Trzeciego razu nie było. Już nie dałam rady. Wolałam podrobić papiery.

Skończyła i dopiero wtedy zsunęła się ze mnie, odtoczyła na sam brzeg koca.

Leżeliśmy z dala od siebie, patrząc w gwiazdy. Chyba długo, bo znów zaczęło mną trząść z zimna.

Albo może i nie tak długo. Kiedy sięgnąłem w dół, chcąc pozbyć się prezerwatywy, jeden gniewny ruch dłoni nie wystarczył. Wciąż miała się czego trzymać i wciąż była śliska z zewnątrz.

Dziwka. Zwykła dziwka.

W końcu ściągnąłem to gumowe draństwo. Błogosławiony, cudowny wynalazek, który w ostatniej chwili uratował mnie przed popełnieniem największej głupoty w życiu.

Dziwka. Z Zarębą. Przy biurku. Tym samym, przed którym stałem na baczność, słuchając jego chamskich pokrzykiwań.

Chciałem ją wyrzucić. Obie chciałem wyrzucić.

Jedna lepiła się do palców. Druga do duszy. Nie mogłem.

Dziwka. Za ciężarówkę ziarna… Ile tego było? Dwie, trzy tony? Tysiąc złotych? Zwykła dziwka.

No dobrze: droga dziwka. Nigdy nie będzie mnie na takie stać.

Tysiąc złotych. Albo inaczej: parę krów, które przetrwają do następnego deszczu. Parę kobiecych piersi, które nie wyschną z braku pokarmu. Może jakieś dzieci nie umrą z głodu.

Nie. Po prostu dziwka. Kurwa. Czarna w dodatku.

Kiedyś, jako dziecko, zżarłem pół słoika roślinnego kleju. Odchorowałem to potem. Z tym na palcach byłoby tak samo. Słodycz, która nie dorówna prawdziwym cukierkom i tylko przyniesie ból. Więc precz z tym gównem.

Cisnąłem jedną w mrok nocy. Połowa kłopotu z głowy. Kości rzucone, odwrót niemożliwy. Stało się. Teraz tej drugiej nie… One tu wszystkie albo już mają, albo są na dobrej drodze.

Znajdę sobie białą i niebieskooką. Bo ma rację: niebieskie oczy nie mają sobie równych. Można potem patrzeć w twarze swoich dzieci i widzieć w nich blask prawdziwego słońca. Moja kobieta będzie miała jasne, szczere oczy, a kiedy wybierze się do stolicy, to ogoli pachy i założy buty.

Nikt nie będzie się na nas gapił na ulicy.

W nocy będę choć trochę widział jej uśmiech.

Dziwki nie muszą się uśmiechać. Bez łaski. Do nich też nie trzeba. I dobrze. Bo nie potrafiłem. Bolało mnie wszystko w środku, a kolano rozcinała tępa piła. Ale była dziwką, była nieprawdopodobnie ekskluzywna i nie mogłem zaprzepaścić takiej okazji.

Wpełzłem na nią i w końcu to zrobiliśmy.


*

Nie słyszałem ich. Nie widziałem. Obudził mnie terkot pierwszych wystrzałów. Albo może dopiero cios ciepłej łuski w rozpalony gorączką policzek. Gabriela padła na kolana, ale raczej z wysiłku spowodowanego zdejmowaniem karabinu z pleców, niż z myślą o uczynieniu z siebie mniejszego celu, więc okienko wyrzutnika znalazło się całkiem blisko.

Ja też nie próbowałem padać. Zbędna fatyga. Znów mnie przywiązała, tym razem do skleconego z gałęzi oparcia, kiwającego się na oślim grzbiecie. O własnych siłach nie przejechałbym nawet paru kroków: przytomność to wracała, to odpływała, świat wirował przed oczami, spuchnięty jak balon mózg zdawał się rozsadzać czaszkę. A jednak szliśmy na zachód. Chyba cały dzień, bo kiedy niewidzialna pięść grzmotnęła mnie w brzuch i poleciałem na bok, pociągając za sobą przywiązanego na sztywno Gniewka, czerwieni od nurkującego między wzgórza słońca było dużo więcej niż tej od krwi.

Leżeliśmy. Obaj. Nie próbował wstawać. Wszyscy mieliśmy dość. Gabriela też. Nie straciła głowy; zmieniając magazynek, pomyślała o przełączeniu beryla na ogień pojedynczy, ale nawet wtedy nie próbowała się kłaść. Czyli jednak straciła głowę. Im bardziej cię widać, tym trudniej zabić w razie trafienia. Jeśli jesteś popiersiem w czyimś celowniku, zwykle albo wychodzisz cało, albo dostajesz w twarz czy pierś i giniesz. Ramion jest w dostępnej dla kul sylwetce względnie mało. Co innego, gdy klęczysz. Zamiast błogosławieństwa niebytu, większość celnych pocisków przynosi ból okaleczonych kończyn, bioder, brzucha.

Czułem, że chce umrzeć. Skończyć z tym. Przytomniałem coraz rzadziej i coraz mniej do mnie docierało w tych krótkich przebłyskach świadomości, ale ze trzy razy widziałem ją na kolanach. Nie potykała się może aż tak często, ale Gniewko stawał, ilekroć padała, i właśnie wtedy się budziłem. Kilka razy udało mi się uruchomić sztywny jak kołek język i wybełkotać coś o zostawianiu mnie tutaj. Odpowiadała: „Spierdalaj!” i szliśmy dalej. W południe przestała odpowiadać.

Teraz też milczała. Dookoła nas wyrastały słupki pyłu, kule siekły suchą ziemię, łuski padały w piach wokół łba leżącego osła, a Gabriela milczała, mierzyła i strzelała. Długo. Musiała zaaplikować mi resztkę morfiny i prawie nie czułem bólu, po jakimś czasie zorientowałem się więc, że udało jej się przydusić tamtych do ziemi. Miała pierwszeństwo strzału i najwyraźniej potrafiła z niego korzystać: kule trafiały blisko i mężczyźni z naprzeciwka, przestraszeni podmuchem śmierci, kryli głowy, waląc z karabinów na oślep.

Potem coś wybuchło, cicho, ale dostatecznie inaczej od prochowych ładunków nabojów strzeleckich, bym wychwycił tę różnicę. Potem były kolejne strzały. Później zemdlałem.

Ocknąłem się – a jej nie było. Gniewko leżał na boku, dysząc ciężko. Zza jego brzucha unosił się ku białemu niebu słup czarnego dymu. Próbowałem się dźwignąć na łokciach i popatrzeć, ale po raz kolejny urwał mi się film.


*

Kierowca miał przy pasie blaszaną manierkę. Trzej pozostali, którzy zginęli już poza płonącym samochodem, wyskoczyli tylko z bronią. Woda w manierce ugotowała się, parzyła spękane usta i było jej tyle, co kot napłakał, ale Gabriela dorwała się do niej pierwsza i na pewien czas wróciła jej zdolność mówienia.

– Nie wiem, jak to się… Naprawdę nie celowałam… Tylko na początku. Myślałam, że może w nic ważnego nie trafię i da się pojechać. A oni odskoczyli na bok. Nie wiem, jakim cudem… Przepraszam.

Ręce jej się trzęsły, raczej ze słabości niż skruchy. Sumienie wysycha w człowieku tak samo jak cała reszta. Spieprzyła wszystko, zabiła nas, paląc wóz razem z zapasami, ale nie miała już siły się tym zadręczać. Wkładała palce do manierki, pozwalała wodzie przywierać do skóry i wsuwała mi je w usta. Najpierw próbowała po prostu poić, ale nim wróciła, oprzytomniałem trochę i obudził się we mnie lekarz.

– Lepiej nie. To brzuch. Im mniej w środku… Tylko troszeczkę.

No dobrze: nie tylko lekarz. Kierowca wypił niemal wszystko, zanim zagapił się i wyjechał zza wzgórza prosto na nas. Nie było się czym dzielić. A byliśmy we troje.

Sumienie w niej wyschło, więc postawiła Gniewka na nogi, podsuwając manierkę pod pysk i pozwalając, by wstawał, goniąc umykający skarb. Nie załapał się na ani jedną kroplę. Dźwignął siebie, dźwignął mnie, a ona jedynie wytarła palec o jego wyschnięte nozdrza.

– Zostaw mnie. Teraz dojdziesz.

– Mieli plastikowy kanister. – Chyba nie usłyszała. – Taka duża ciężarówka, a ja akurat w bak… Nic nie zostało. Ani kropla.

– Zostaw mnie.

– Spier…

Znów zemdlałem.


*

Znów był koc, mrok wokół nas i gwiazdy nad twarzą. Najpierw myślałem, że to ślepota albo śmierć, ale potem na chwilę świat przestał mazać mi się przed oczami i zobaczyłem, że to gwiazdy.

No i bolało. Mocno. Po śmierci chyba nie boli.

Leżeliśmy na ziemi. Udało jej się mnie okryć i prawie wpełzła pod koc. Znalazłem ją u swego boku: leżała na brzuchu, z twarzą w piachu. Wsunąłem rękę pod jej policzek. Kwadrans pracy. Ale warto. Nie udusi się. I dotykam jej. Przez następny kwadrans szukałem po omacku manierki i pistoletu. Manierki dla niej, wista dla siebie. Nie znalazłem niczego. Wypiła i chyba wlała mi w usta resztki wody, a broń wyrzuciła. Miała świeże strupy na czole, nad wargami skrzepy krwi z rozbitego nosa. Ktoś, kto pada w marszu, nie mając nawet siły chronić twarzy, nie dźwiga zbędnego balastu.

Karabin zabrała. W końcu trafił na grzbiet Gniewka, w zastępstwie wyrzuconych wiader, ale przypominałem sobie jak przez mgłę, że niosła go jeszcze, gdy słońce czerwieniało i zaczynało świecić nam w oczy.

Zrozumiałem: karabinem łatwiej się bronić, z pistoletu łatwiej się zabić.

Radmor też wisiał przy siodle. Leżałem tuż obok osła – nie miała siły odciągać mnie, gdy upadł – więc jakoś poszło. Sięgnąłem po radiostację, zablokowałem w pozycji nadawania, położyłem sobie na piersi, możliwie blisko ust.

– Pomóżcie nam – wybełkotałem. – Ruszcie w końcu dupy.

Musiałem żyć, mówić, póki się da, a potem dyszeć do mikrofonu. Ktoś mógł usłyszeć, namierzyć, skąd dobiega sygnał. Beznadziejne łamane przez bezsensowne, łamane przez naiwne – ale nic innego mi nie pozostało. Pomyślałem, że nawet na koniec, kiedy już zabrakło jej sił i padła jak zajeżdżony koń, nadal trzyma mnie za uszy przy życiu. Perfidna, podła babska sztuczka. „Chcesz się zabić? Proszę, strzelaj sobie w łeb. Pozbaw mnie ostatniej szansy”.

Milion gwiazd przyglądało nam się obojętnie z góry. I pewnie z setka satelitów szpiegowskich. Byliśmy w samym środku globalnej wsi i umieraliśmy, bo nikt o nas nie wiedział.

Mdlałem. Budziłem się. Mówiłem. Starałem się żyć. Dla niej.


*

Była jak ta z poprzedniej nocy: wielka, hałaśliwa i z lampkami nad szoferką. Pojawiła się po przeciwnej stronie Gniewka i to on wziął na siebie blask reflektorów. Nie oślepiły mnie, choć powinny. Jechała wprost na nas. Chyba. Nie umiałem już dokonywać tak skomplikowanych ocen. Cud, że udało mi się przewrócić na brzuch i oprzeć lufę beryla o ośli bok.

Jeszcze kawałek, a oparłbym o szyję i może nawet zobaczył coś więcej niż dach ciężarówki. Ale niewiele straciłem. I tak od razu przed oczami pokazały mi się czarniejsze od ogadeńskiej nocy plamy i przestałem cokolwiek widzieć. Nadajnik, pozostawiony samopas, zjechał pod brzuch i wpakował mi się, chyba jakimś pokrętłem, w sam środek rany. Tak to przynajmniej poczułem. Rąbnęło mnie tak, że dopiero przy trzecim czy czwartym szarpnięciu za rękę zdałem sobie sprawę, że strzelam.

Szósty albo siódmy nabój wyrwał mi karabin z ręki. Nie wiem, po jakim czasie. Chyba nie biłem rekordów szybkostrzelności. Albo głuchłem: silnik ciężarówki słychać było teraz jakby z dużo większej odległości, a i kierunek nie bardzo się zgadzał. Uciekli. Albo było ich więcej. Albo miałem omamy i w ogóle nie było żadnej ciężarówki.

Próbowałem wyjrzeć zza osła. Nie wyszło. Zaczepiłem magazynek o szyję Gniewka jak hak, zacząłem się podciągać. Palec trafił na spust, huknęło po raz kolejny, ręka ześliznęła się z uchwytu i beryl, diabli wiedzą jak, znikł mi z oczu.

Chyba straciłem przytomność.

Ocknąłem się i w przebłysku geniuszu zrozumiałem, że karabin upadł na drugą stronę. Za osła. Tam, gdzie znów było pełno światła. Bo przedtem, przez długą chwilę, nie było. A teraz tak.

Warkot. Okropny. Znajomy. Skąd znałem ten dźwięk?

Wiele dźwięków. Cała armia się tam zebrała. Tysiąc ciężarówek.

I czołgi. Już wiedziałem. To Drabowicz tak hałasował. Ale Drabowicz nie zrobiłby nam tego, co tamci zrobią. Nie rozjechałby na miazgę.

Nie myślałem. Gdybym potrafił myśleć, czołgałbym się do karabinu. Karabin nie zatrzyma czołgu, za to może wybawić od bólu i zgrozy kogoś, kogo kochasz. Nie powinienem okrywać sobą Gabrieli, a to chyba próbowałem zrobić. Byłem słaby i zanim mi się udało, zdążyłem to zrozumieć. Tyle że było już za późno na wracanie po beryla i strzelanie jej w głowę. Tamci okazali się szybsi.

– …podrywają ten śmigłowiec! – krzyczał jakiś męski głos. – To nasi!

– No, nie wiem. – Drugi z mężczyzn mówił ciszej, ale to ten brał mnie pod pachy, więc zrozumiałem, choć któreś ze stalowych bydląt sunęło w naszym kierunku, aż ziemia dygotała. – Po mojemu to doktorek zdradził na całego.

Nie widziałem go dobrze. Nie szkodzi: i tak był halucynacją. Ludziom nie zwisają z głowy takie długie królicze uszy.

– Zaraz tam zdrada… Jakby ci kto przeszkadzał w mokrej randce, i to z taką laską, też byś walił, z czego wlezie. – Coś zachlupotało mi przed twarzą. – Ciesz się, że to romantycy i wybrali plener, nie namiot. Poszedłbyś oddawać wiedźmina i już nie wrócił.

Syk. Coś podłużnego przechyliło się ku moim ustom. Nie próbowałem ich otwierać. Omamy lepiej ignorować. Zwłaszcza te dobre. Rozczarowanie za bardzo boli. Może nawet zabić.

Nagłe szarpnięcie chłodu. Na brodzie, szyi. I zapach. Niewiarygodny.

– Pięknie. Lej tak dalej. Nie uczyli cię, głąbie, że na rany idzie spirytus?

– Ale na ożywianie Żywiec. – Wsunął mi udo pod potylicę, zaczął lekko klepać po policzku. – Hej. Sąsiedzie. Rozumiesz mnie?

Nie patrzyłem na niego. Patrzyłem w bok, na Gabrielę. Czarny kontur, nierozpoznawalny na tle płonących z tyłu reflektorów, pochylał się nad nią, ostrożnie unosił głowę, podsuwał pod usta jakieś naczynie.

– To my. – Czołg stanął nagle i wyłączył silnik, a ja poniewczasie doszukałem się zarysów hełmofonu w króliczych uszach. – Nie poznajesz?

– Właśnie w tym sęk, że poznał. – Koziej wylał trochę wody na dłoń, zaczął zwilżać twarz dziewczyny. – Obiecał, że nas załatwi? Obiecał. No i przyczaił się przy drodze. Honorowy gość. Było nie mówić, że jedziemy kresów bronić. A tak to za szybę ci armia policzy.

– A kto pierwszy Lodówkę zagadnął? – W głosie Koliszewskiego pobrzmiewało to samo roztargnienie. Mówił jedno, a myślał o czym innym: aż za dobrze czułem, jak ostrożnie jego palce rozpinają mi bluzę i obmacują opatrunek. – Kurwa, w sam środek brzucha… Ona też…?

– Chyba nie. – Cień znad Gabrieli uniósł się, niemal podskoczył na kolanach. – Pogońcie ten pierdolony śmigłowiec! I ruchy, panowie! Zjeżdżać z naczep! Reszta też gdzieś tutaj…! – urwał, opadł na pięty, włączył latarkę. – Daj mu wreszcie pić, kretynie.

– Nie… uważaliście. – Odrobina piwa trafiła jednak do moich ust, przywróciła zdolność poruszania językiem.

– Co? – Koliszewski pochylił się, pakując mi w oko jakiś zwisający kawałek hełmofonu. – Słyszysz mnie?

– Na… szkoleniu. Przy ranie… brzucha… nie poić.

Bolało, czułem się, jakby stojący kilkanaście kroków od nas T-72 nie wyhamował w porę i jednak po mnie przejechał, język dalej miałem jak papier ścierny – ale prawie udało mi się uśmiechnąć. Koziej źle celował, trafił w tchawicę i Gabriela, jeszcze nie bardzo przytomna, zaczęła wykasływać wodę. Żyła. A Gniewko…

Gniewko wstał. Tak po prostu. Chwiał się na nogach, zarzucało nim jak pijanym matrosem, ale nie upadł i od razu ruszył ku najbliższej cysternie. Jakby wiedział, że jej kierowca jest jedynym wolnym w tej chwili żołnierzem, ma pod ręką kanister z wodą i hełm, który zgodzi się użyć w charakterze poidła.

– Gdzie Filipiak? – Z tyłu kolumny zaryczał pierwszy silnik czołgowy i Koliszewski podniósł głos. – Rozumiesz, co mówię?

– Kasali. Wszyscy… jeśli żyją. To znaczy… dobę temu.

Doba. Sam w to nie potrafiłem uwierzyć.

– A wy? Co tu robicie?

Gabriela kaszlała i siadała. Właściwie nie tyle ona, co Koziej ją sadzał, ale światło latarki odbijało się już od jej otwartych oczu.

– Mokra… randka.

– Zaraz będzie śmigłowiec. Wytrzymaj, chłopie, dobrze? Wytrzymasz?

– No pewnie – warknął Koziej. – Z nami wytrzymał, ledwie przez dwie brezentowe ściany, to co mu tam… Jak jej na imię? Jacek?

Jacek? Powinienem zacząć się bać. Dwie największe łajzy w Szóstej Pancernej bez pytania przechodzą na „ty”. Łoże śmierci. Ale nie umiałem. Za bardzo bolało. I zbyt wielką ulgę czułem. Gabriela podnosiła ręce, siłowała się z Koziejem, próbując połknąć zawartość manierki za jednym zamachem. Na szczęście była słaba jak niemowlak i nie pozwalał jej się utopić.

– Bo co? – Koliszewski zastąpił poduszkę z uda poduszką z hełmofonu, pruł zębami pakiet medyczny, wbijał mi igłę w przedramię. – Chcesz mu odbić Lodówkę? Mało ci jednej szyby?

Przestawałem go słyszeć. Teraz, gdy Gniewko sobie poszedł, a głowę miałem wyżej, widziałem, że ciągników siodłowych jest cholernie dużo. Co najmniej sześć. No tak: smarkacze dochrapali się plutonów. Może sześć, może osiem siedemdziesiątekdwójek. Raczej sześć niż osiem. Z ciągnikami zawsze były problemy. Ale wystarczyły dwa czy trzy, by wypełnić pustynię łomotem silników. Jak już pozjeżdżają z naczep, całkowicie wystarczą dwa czy trzy, by dojechać do Kasali i zrobić porządek z każdym, kto stanie na drodze. A pojedzie sześć. Gdybyśmy my mieli sześć T-72…

– Nie zasypiaj! Słyszysz?! Nie możesz spać, chłopie!

Spać?

– Lodówka… – To ja mówiłem? – Dla was… Pani Lodówka. Jak ją który…


*

Uśmiechali się. Oboje. Filipiak trochę kwaśno – ostrzyżonemu na zapałkę twardzielowi w pełnym polowym umundurowaniu z kamizelką, bagnetem, rozpiętą kaburą i wszystkimi innymi bajerami nie wypada wpatrywać się w obiektyw bez stosownej dawki cynizmu. Agnieszka szczerzyła zęby jak rozchichotana nastolatka, a plamy brudu na nosie, czole i policzku odbierały jej co najmniej kilka lat oraz całą należytą powagę. Stali przy burcie bewupa, białego jeszcze, bez jednego kawałka siatki maskującej. Mogłem bez trudu odczytać numer taktyczny.

Nie pamiętałem. Hanusik?

Chciałem sobie przypomnieć. Okładka, jak każda, była wyższa niż szersza, ale zdjęcia nie robiono z myślą o okładce bestsellera i u góry, razem z wierzchołkami widocznych w tle palm, z kadru wypadła głowa idącego na tył wozu podoficera. Naramiennik się zmieścił, więc widziałem, że to podoficer: belki zajmowały sporo miejsca.

Było ich z dziesięciu na wystawie księgarni i jeszcze dwóch wielkich na plakatach reklamujących książkę Wielogórskiej. Ale zdjęcie wykonano pod zbyt ostrym kątem i nie potrafiłem policzyć pasków na naramienniku plamistej bluzy.

Może chociaż pod taką postacią przetrwał? Matce pewnie byłoby troszkę lżej. Parę tygodni temu znów puścili w dzienniku migawkę z zapłakaną kobietą, skarżącą się, że nawet ciała… Wszyscy inni wrócili, a ona, zamiast hermetycznej trumny, dostała list od pana prezydenta. Dziękuje panu prezydentowi, to miłe, ale gdzie ma zapalać świeczkę? Przed tym listem? Pilot się zacinał, trzeba nim było walić o brzeg łóżka i zanim zmieniłem kanał, znów musiałem wysłuchać drętwej gadki jakiegoś faceta w krawacie. Bredził o zakrojonych na szeroką skalę poszukiwaniach i czynieniu wszystkiego, co w mocy. Gówno prawda.

Nie miał kto szukać. Nie było już Polaków w Etiopii – opinia publiczna nie przełyka gładko takich jatek.

Zastanawiałem się, czy ktoś wpadł na pomysł, by sprawdzić numer wozu i powiedzieć jej. Chyba nie. A ktoś powinien. Fotografia na okładce Orła w paszporcie, murowanego laureata tegorocznej NIKE, to coś więcej niż list pana prezydenta.

A może nikt nie musiał sprawdzać? Poznałem, że ten na górze to dowódca bewupa, pan na włościach. Nie wiem, po czym. Coś w pozie, sposobie poruszania się. Skoro tak, to pewnie i matka…

Słońce smażyło mi ramię okryte lekką mundurową koszulą, walizka wyślizgiwała się ze spoconej dłoni. Nie było sensu sterczeć tak przed wystawą. Pociąg odjeżdżał z Kaliskiego; jeśli miałem zdążyć pieszo, należało ruszyć odpowiednio wcześnie. A powinienem chodzić. Dużo. Kolano trzeba ćwiczyć. Pan doktor sam najlepiej wie. Pan doktor wiedział, pana doktora bolało i dlatego pan doktor pójdzie na piechotę, w dodatku z ciężką jak kamień walizą w ręku. Jak porządnie boli noga, to co innego już mniej.

Zza rogu miałem tylko sto metrów. A jednak – inny świat. Piotrkowską zrobili na wysoki połysk, wizytówka miasta, deptak, riksze, ogródki piwne, tłumy roześmianych dziewczyn w szortach i kusych spódniczkach. Tutaj – szarość, cień, niemal cisza. Ludzie niby ci sami, ale wystarczyło, że mniej, że na tle piwnicznych okien zamiast witryn, odrapanych ścian, dziur w chodniku – i też jakoś poszarzeli, wyblakli. Nawet upał nabrał innego smaku.

Trochę mi ulżyło. Nie trawiłem widoku roześmianych dziewczyn, zwłaszcza tych w męskim towarzystwie.

Do bramy wlewało się całkiem sporo światła. Znajomy zapach pleśni i wilgotnego muru zelżał, za to w mroku za spróchniałym skrzydłem połyskiwało więcej tłuczonego szkła i puszek po piwie. Po sprayu chyba nie: nie bardzo było gdzie pisać. I nie bardzo było co.

Zatrzymałem się i powiodłem wzrokiem po znajomych ścianach. Znad „Widzew cioty do roboty” odpadł kolejny płat tynku. Jakiś siedmiolatek odbijał tenisową piłeczkę od skrzyżowania szubienicy dla Kropiwnickiego i apelu: „Jude raus”, ale kiedy postałem przez chwilę obok, odszedł w głąb podwórza. Ruszyłem jego śladem, mijając napisy chwalące i mieszające z błotem ŁKS, Widzew i komunę. Ktoś ostrzegał, że znajdzie się pała na generała – napis wyblakł, autor pewnie dawno wyłysiał, ale farba trzymała się nieźle, zadając kłam opiniom o nędzy technicznej wszystkiego, co peerelowskie. W paru miejscach przykryły ją tylko nowsze, choć ani trochę nie zmienione od moich czasów rysunki męskich i damskich genitaliów.

Bliżej podwórza śmierdziało moczem. Postawiłem walizkę na pokruszonym betonie i zerknąłem do góry.

Mieszkali hen, pod samym dachem. Kamienica pamiętała carów i kiedy pierwszy raz drapałem się po wysokich stopniach, pod koniec musiałem podciągać kolano ręką. Był marzec, ciężki zimowy szynel wisiał mi na barkach ołowianym ciężarem, brzuch nadal bolał. Wysiadłem z taksówki, ostrożnie przekuśtykałem przez podwórze, na pierwszym półpiętrze nawet zrobiłem sobie przerwę, choć nie tyle z braku sił, co z braku odwagi. Ale potem mnie poniosło. Nadzieja to niezły ogłupiacz.

Później już nigdy nie biegałem. Jeszcze później w ogóle przestałem wspinać się na górę. Przychodziłem, stawałem w bramie, w miejscu, z którego nie widać było ich okien, i gapiłem się na trzepak.

Carów może nie pamiętał, ale ją na sto procent. Na dziewięćdziesiąt dziewięć byłem pewien, że wieszała się na nim, fikała koziołki, siadywała przy krzywym słupku, z wypiętą do tyłu pupą i zawiniętą o rdzawą rurę stopą w brudnym sandale. Długonoga, chuda, z podrapanymi kolanami. Widziałem ją. Nie potrafiłem wyobrazić jej sobie z innymi dziećmi, ale z trzepakiem w charakterze towarzysza zabawy – już tak. Więc na trzepak się gapiłem.

Nigdy nie trwało to długo. Raz tylko udało mi się trafić na porządny deszcz i spędzić pół godziny w tunelu bramy bez ryzyka, że wezmą mnie za włamywacza lub pedofila. Wsłuchiwałem się w skargę starej rynny, puszczającej wodę wszystkimi szwami, patrzyłem na żałosną, zbitą z desek namiastkę piaskownicy i próbowałem wytłumaczyć sobie, że tak, jak jest, jest lepiej. W mieszkaniu obok ktoś sypał kurwami, w sieni naprzeciwko jacyś gówniarze otwarcie handlowali prochami. Dom śmierdział, straszył szczerbami połamanych gzymsów, wysypką odłażącego tynku. Był wielkim, chylącym się nad grobem staruchem, który kiwał nade mną głową i skrzeczał: „Zawsze mówiłem, że nic dobrego z niej nie będzie”.

W takich domach nie rodzą się księżniczki.

Żyła tu. Wychowała się. To podwórko znało dotyk jej stóp, słyszało, jak się śmieje, kłóci i płacze. Przechodziła przez tę bramę z siatkami pełnymi zakupów, z tornistrem, pierwszą szminką w kieszeni. Nie wiem, skąd przyszła mi do głowy ta kieszeń – pewnie nosiła ją w torebce, jak inne dziewczyny. Ale była czarna, była inna, miała kompleksy i, sam nie wiem kiedy, wbiłem sobie do głowy, że kryła się ze swą kiełkującą kobiecością, paradując w wyświechtanych dżinsach, ostentacyjnie gardząc babskimi gadżetami i ukradkiem przemycając szminki po kieszeniach spodni.

Któregoś dnia czarnoskóra dziewczyna wyszła tą bramą, by powrócić jako kobieta. Może półprzytomna ze szczęścia. Może zapłakana.

Chciałbym wiedzieć, co wtedy czuła.

Siedziałem na walizce, wpatrzony w przeciwległą ścianę, i próbowałem wyjaśnić sam sobie, dlaczego wszystko musiało się skończyć właśnie tak. Potem odkryłem napis. Późno, ale widocznie nie wszystkie peerelowskie farby dorównywały jakością tej od pały na generała i trzeba było oślepiającego lipcowego słońca, by wychynął spod brudu: GAB…ŚKA MA CZARNOM CI…

Był też rysunek. Maksymalnie uproszczony i jeszcze bardziej zatarty. Kółko przedzielone na pół pionową kreską. I duża kropka w środku. Klasyka. Wszystko bardzo nisko. Raczej nie dlatego, że wyżej brakowało miejsca. Po prostu pisał jakiś smarkacz. Miałem nadzieję, że nie kolega z klasy. Że zdążyła już trochę pożyć, zahartować się.

Siedziałem i patrzyłem. Raz i drugi ktoś przeszedł obok. Szybko, nie zatrzymując się. Musiałem wyglądać jak diler hurtownik, co to źle dopiął walizkę i struł się oparami własnego towaru. Albo, biorąc pod uwagę strój – jak weteran, który prosi o wsparcie, tylko zapomniał o właściwym ułożeniu rogatywki. Wisiała na kolanie i nie zarobiłem ani grosza, choć księgarnie pełne były Wielogórskiej i ludzie rzucaliby monety biedakowi, najwyraźniej postrzelonemu w głowę przez ogadeńskiego separatystę.

Siedziałem i patrzyłem. Nie było ze mną tak źle: nie dałem się ponieść pokusie przechodzenia na drugą stronę i obmacywania ściany.

To nie była ona. To był mur i trochę ciemnej farby. Chyba czarnej.

Powinna być… Cholera. Nie wiedziałem.

Kiedyś trochę malowałem. Gdybym teraz kupił farby, zamknął oczy, skupił się… to też guzik z tego wyjdzie. Musiałbym fantazjować.

Nie wiedziałem. Ot tak, po prostu. Ale, ostatecznie, co w tym dziwnego? Nie tym łamią serca facetom. Gdyby chodziło tylko o to, co na ścianie…

Następny cień z lewej, od ulicy. Tym razem jakiś mniej odważny. Po paru sekundach zdałem sobie sprawę, że niczyje biodra nie przemykają czym prędzej między mną a kawałkiem ściany, na którym zawiesiłem roztargnione spojrzenie. No pewnie. Nie właź między faceta a jego babę.

Odwróciłem bez pośpiechu głowę.

Nie przemknęły – i nic dziwnego.

Za dużo bioder i brzucha, za mało nóg, by szybko nieść taki ciężar. To znaczy: nóg było mnóstwo, całe kilometry, jeśli mierzyć w pionie, choć biała sukienka, stosownie skromna, sięgała aż pod kolana. Ale łydki, kostki, bose stopy tkwiące w sandałkach na lekko podwyższonym obcasie – aż krzyczały o mięso, mleko, grubaśne pajdy chrupiącego chleba z masłem.

Stała całkiem nieruchomo i wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem.

Podniosłem się. I też znieruchomiałem.

Nie wiedziałem, co robić.

– Długo tak… czekasz? – pierwsza wzięła się w garść.

– Nie czekam. – To usta mówiły, nie ja. – Od marca.

Cisza. Aż dzwoniąca w uszach. Ktoś musiał przypieprzyć neutronówką w sam środek Łodzi. Zabiło wszystkich, stanęły samochody, tylko my zostaliśmy. Słyszałem, jak wali mi serce.

– W marcu jeszcze nie… – urwała. Powoli przesuwałem wzrokiem po szczuplutkich rękach, głębokiej dolinie w miejscu, gdzie pasek przewieszonej na krzyż torebki wcinał się między piersi. Też nie namalowałbym ich z pamięci, ale przynajmniej od razu zauważyłem, jak urosły.

Po raz drugi wracała tą bramą jako świeżo upieczona kobieta.

Świeżo? Brzuch jak bęben. Najmniej siódmy miesiąc. Ale może i…

Nie. Dość.

– Co: jeszcze nie?

– Nieważne.

– Mnie pierwszy raz wypuścili ze szpitala. A ty? Co robiłaś w marcu?

Staliśmy o dobre dziesięć metrów od siebie. Pewnie dlatego ruszyła powoli w moją stronę. Neutronówki jednak nie było, ulicą za jej plecami przetoczył się jakiś hałaśliwy gruchot. Żeby się słyszeć, powinniśmy być bliżej. Ja też zrobiłem parę kroków.

– Ja? Myślałam.

Stanęliśmy oboje. Między nami został metr pustej przestrzeni. Mnóstwo. Trochę. Do Etiopii jest dużo dalej. Była tu. Ze mną.

– O czym?

– Czy… – zawahała się i zamiast kończyć, położyła dłoń na brzuchu. Miała na czym. Półka, nie brzuch.

– W marcu – pokiwałem głową. I uśmiechnąłem się. – Trzeci miesiąc. Ustawowy. Ostatni moment na decyzję. Czyli jest moje.

Wyglądała, jakbym uderzył ją w twarz. Lekko. Symboliczny policzek.

– A myślałeś, że…? Wielkie dzięki.

– Obraziłem cię? – zapytałem spokojnie. Stać mnie było na spokój. Podjąłem decyzję, klamka zapadła. To zawsze przynosi ulgę.

– Nie, skąd. Przecież się pieprzę, z kim popadnie. Masz prawo się zastanawiać.

– Obraziłem – sam sobie udzieliłem odpowiedzi. – Dobra. Przepraszam. To dlatego, że mi to zwisa.

Teraz już wyglądała jak po dobrym trafieniu w szczękę.

– Aha – powiedziała. Głos jej drżał. – No to wiem, na czym stoję.

– Dlaczego nie usunęłaś?

Przemknęło mi przez głowę pytanie, czy na pewno wiem, co robię. I od razu utonęło. W szampanie, wypełniającym calutką przestrzeń między uszami. Miałem wrażenie, że te cholerne bąbelki wyprą cały szampan właściwy i uniosą mnie, jak wodór unosi balon.

Była tu. Żywa, cielesna, spocona, z małym archipelagiem drobnej wysypki na lewym policzku. Oboje byli.

– Nie twój interes. – Nie dała mi czasu na komentowanie. – Musiałabym u wiejskiej akuszerki. Bałam się, i tyle.

– Jasne. – Niech mówi, co chce. Ważne, że tym głosem, przy pomocy tych ust i tego języka. – Ze strachu. A do Polski czemu nie wróciłaś? Rozumiem w grudniu: zimą tu marzniesz. Ale na wiosnę? Skoro się zdecydowałaś… – poklepałem swój brzuch.

– A po co miałam wracać? – zwiesiła głowę. Złość gdzieś z niej uszła. – Zresztą… mój paszport spalił się w sanitarce.

Mogła to sobie darować. Jakieś dziesięć tysięcy razy mieliłem na wszystkie strony ten argument. Wystarczyło mi go prawie do kwietnia.

– No tak. I jeszcze musiałaś zająć się Gniewkiem.

– Czemu to robisz? – uniosła na chwilę wzrok, posłała mi rozżalone spojrzenie i znów umknęła z nim ku swym stopom. Zauważyłem, że pomalowała paznokcie. Dyskretny, stonowany lakier. Niewiele różniły się od tych naturalnie orzechowych na dłoniach. – Po prostu powiedz: „No to cześć” i… Nie ma sensu, żebyśmy…

– No to cześć, Gapa. Cieszę się, że cię widzę.

To spojrzenie było z kolei zdziwione. Przyglądała mi się badawczo. W ciemnych oczach udręka stopniowo przeradzała się w ostrożność. Czyli gdzieś głębiej, starannie osłaniana tarczą sceptycyzmu, rodziła się nadzieja.

– Dlaczego właściwie…? Co tu robisz? – O walizkę już nie zapytała, ale spojrzenie było wystarczająco wymowne.

– Uznali, że nowe kolano działa jak należy. Wracam do domu.

Przez jej twarz przemknął grymas… właściwie nie wiedziałem czego. Strachu? Bólu? W każdym razie zdrowo nią szarpnęło. Błyskawicznie wzięła się w garść, znów była tamtą dawną Gabrielą z karabinem, ale właśnie dlatego miałem pewność, że nie uległem złudzeniu.

– To aż…? – przez chwilę, już z pokerową miną, lecz znamiennie długo, szukała właściwych słów. – Nie wiedziałam. – Jeszcze chwila namysłu, wahania. – Twoja noga… Ona jest…? To znaczy…

– Ona jest – zlitowałem się. – Trochę kolana musieli dosztukować, ale w środku. Reszta to nadal ja. Nie proteza. Chociaż mało brakowało.

Ulżyło jej. Tego już nie próbowała ukrywać.

– A brzuch? – Żyłem, chodziłem. Każdy inny zapytałby przez grzeczność, dla odbębnienia towarzyskich formalności. Ona…

Nie – jeszcze nie wiedziałem, dlaczego pyta.

– W porządku. Też odratowali. Ale nie pokazuj się w klinice WAM-u. Strasznie są wkurzeni na twoją technikę opatrywania ran. Miałem puste kiszki, praktycznie przeszło na wylot. Za to pod opatrunkami…

Brawo, Szczebielewicz. Właśnie udało ci się ją unieszczęśliwić.

– Przepraszam. Nie miałam…

– Uratowałaś mi życie – przerwałem jej szybko i trochę zbyt sucho. – To ja przepraszam.

– W porządku. – Zdobyła się na uprzejmy i żałośnie nieautentyczny uśmiech. – To co tu właściwie robisz?

– Mówiłem: wracam do domu. Wstąpiłem po drodze.

– Do…? – Była mądra, limit cudownych przypadków wyczerpaliśmy z nawiązką w Etiopii, ale wyglądało na to, że naprawdę nie ma pewności.

– No… tutaj. To znaczy… wiem, że tu mieszkałaś, a teraz twoja kuzynka z mężem… Ale nie byłem u nich. W każdym razie dzisiaj.

– Aha. – Widziałem, że niewiele zrozumiała. – Źle się czujesz?

– Ja?

– Siedziałeś – zerknęła na walizkę. – Kolano, brzuch… To dlatego?

No jasne. Szedłem sobie na dworzec i łup: zwaliło mnie z nóg akurat obok tej rudery. Uznałbym to za najgłupsze pytanie świata, gdyby nie fakt, że sam je sprowokowałem najgłupszym w świecie zachowaniem.

– Czasem tu przychodzę – wyznałem bez zapału.

– Do Doroty? – To była ta kuzynka.

– Ostatnio nie. – Nie było sensu kłamać. – Na początku… Kurwa mać.

– Co?

– Mieszkasz tu, prawda? Gdybym zaszedł wcześniej… Ale przecież zostawiłem jej numer telefonu! Sama proponowała! Powiedziała, że gdybyś się odezwała… Kartkę zgubiła? Długo tu jesteś?

Przyglądała mi się, analizując to, co powiedziałem. Nie próbowała niczego robić ze zmarszczonym czołem. Udawać, że nasza rozmowa nie ma dla niej znaczenia. Że padło w niej choć jedno słowo, które niedbale puści mimo uszu.

– Nie jestem. – Mówiła też wolno, jak przystało na poważną kobietę poruszającą poważne problemy. Bo była poważna. Awansowała na głowę rodziny. Najmniejszej z możliwych, lecz jednak rodziny. – Przyleciałam do Polski trzy tygodnie temu, ale nie mieszkam u Doroty.

– A gdzie?

– Nieważne. Mówisz, że wzięła twój…? To znaczy… byłeś tu? Kiedyś, nie dziś? – Kiwnąłem głową. – I zostawiłeś numer? – Znów kiwnąłem. – Może do domu? A leżałeś w szpitalu i…

– Mam tylko komórkę. – Odczekałem chwilę. – Po prostu nie dzwoniła.

Przez chwilę patrzyła gdzieś za moje plecy. Ciarki przeszły mi po nich na myśl, że kiedyś mogłaby spojrzeć tak na mnie. Nie, nie z niemą pogróżką, złością, gniewem… Widziałem, jak zabijała ludzi i to nie było to. Mógłbym śmiało wyciągnąć z walizki beryla, wręczyć Gabrieli i zawołać Dorotę – bez ryzyka, że trafię do pudła za współudział w morderstwie. Ale ktoś tu właśnie umarł. Nie dosłownie – dla kogoś innego. Nasze dziecko straciło ciotkę.

– Co? – zapytałem cicho. Czułem, że chodzi o coś więcej niż jeden niewykonany telefon.

– Kiedy u niej byłeś?

– Pierwszy raz? W marcu. Szesnastego.

Zerknęła na mnie. Przeszło cztery miesiące temu. Ludzie zwykle nie pamiętają konkretnych dat po takim czasie.

– Pytałeś o mnie?

– Wtedy? No… nie pamiętam.

– Nie pamiętasz?

– Wcześniej pisałem listy. To znaczy… list. Tylko nie wszystko… Musiałem coś dopisać, bo zapomniałem, i dosłałem drugi. Ale już krótki.

– Kiedy?

– Piątego. Myślałem, że wcześniej dostanę przepustkę, więc już nie pisałem. Zresztą nie było po co. Oddzwoniła do szpitala. Wiedziałem już, że nie dałaś znaku życia.

Obok nas przeszła jakaś dziewczynka. Powoli. W Łodzi, gdzie cudzoziemscy kandydaci na polskich studentów od zawsze uczyli się języka, widok czarnoskórej kobiety nie budził sensacji, ale studentki z Afryki rzadko obnoszą się po mieście z takimi brzuchami. Pomyślałem, że Gabriela jest sama, a mimo to ludzie gapią się na nią na ulicy.

– Dzwoniłam do nich drugiego marca.

– Mają telefon? – Do dziś wiedziałem, że nie, ale wiarygodność kuzynki Doroty drastycznie spadła w ciągu ostatniej minuty.

– Sąsiadka ma. Zawsze tak telefonowałam. – Zrobiła sobie krótką przerwę. – Cholera. Coś ty jej naopowiadał?

– Ja?

– Nie przepadamy za sobą. Ale nie miała powodu kłamać. A widzę, że nas oboje okłamuje.

Takie odkrycia zwykle trochę dołują ludzi. Ona jedynie stwierdzała fakt wyraźnie roztargnionym głosem. Myślała o czymś innym. Chyba o mnie, bo to we mnie wpatrywała się z taką uwagą.

– Co było w tym liście? – zmarszczyła brwi.

– To Agnieszka znalazła twój adres – zignorowałem pytanie. – A potem jeszcze inne papiery. Połowa tego mieszkania jest twoja.

– Wyprowadziłam się wieki temu. Czasem wpadają starzy znajomi, pytają. Dorota zawsze przekazywała wiadomości. Niby dlaczego teraz…?

– Bała się, że wrócisz. Metraż spory, ale pokoi mało.

– Dlaczego miałabym wracać? – zmrużyła oczy.

– Fakt – przyznałem. – Prokurator chciał z tobą pogadać i też się nie dało. Panna Asmare znikła bez śladu. Wzięła osła, wycałowała wszystkich i odjechała w siną dal.

– Do Addis Abeby – mruknęła. – Dobrze wiesz.

– Nie wiem – powiedziałem z lekką goryczą. – Nic nie wiem.

– Tak wolno czytasz? Książka wyszła w czerwcu.

– Nie czytałem.

– Jak to? – Jej gęste brwi powędrowały wyżej.

– A po cholerę? Byłem tam, widziałem w naturze. Potem prokurator wywiercił mi drugą dziurę w brzuchu i wyciągnął każdą minutę. Nie chcę do tego wracać. A w książce nic o tobie nie było. To znaczy… gdzie znikłaś. Pytałem Agnieszkę.

Oparła się o ścianę. Trochę późno dotarło do mnie, że jest lipiec, upał, a ona dźwiga w brzuchu drugiego człowieka. Pociła się, sprawiała wrażenie zmęczonej. Odwróciłem się na pięcie, poszedłem po walizkę, ustawiłem ją obok Gabrieli. Rogatywka powędrowała pod pachę.

– Co?

– Siadaj. Marnie wyglądasz.

– Dzięki. – Z krzywym uśmiechem, ale siadła. – Sama wiem. Za to policja mnie nie zgarnęła. Do rysopisu nie pasuję. Miedziana Wenus… Ma dziewczyna fantazję.

– Tak napisała? – uśmiechnąłem się. – Zdążyłaś kupić?

– Podprowa… – ugryzła się w język. Chyba trochę zła, schyliła się i zaczęła masować kostkę. Jej nogi ładnie znosiły ciążę, ale raczej nie udawała. To, że nie puchły, nie znaczy, że nie bolały. No i nie odwracałaby uwagi od swej wpadki w taki sposób: wykorzystując ciało. Może ciut późno, ale odkryłem, że albo się go wstydzi, albo wręcz przeciwnie: wie, jaka to siła rażenia, i szlachetnie, po rycersku, stara się nie używać w walce z dużo słabszym przeciwnikiem.

– No ładnie – poszerzyłem uśmiech. – Jeszcze i złodziejka.

– Akurat nie miałam przy sobie pieniędzy.

– Powiem Agnieszce. Ucieszy się, że ktoś kradnie jej książki.

Kąciki jej ust uniosły się nieznacznie. Była zakłopotana, ale chyba i zadowolona, że sobie z niej żartuję. Tyle że długo to nie trwało. Zaraz potem spoważniała.

– A co u niej?

– Sukces pełną gębą.

– Ja nie o tym. – Wahała się przez chwilę, by w końcu dotknąć dłonią swego brzucha. – Ona…?

Mój uśmiech też przeszedł do historii. Pokręciłem głową.

– Nie. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, ale nie.

Milczała przez chwilę. Minuta ciszy dla uczczenia życia, któremu nie udało się zaistnieć. A może dla oczyszczenia głosu z zazdrości? Tamta była bogata, sławna i spontaniczny, radosny seks nie przysparzał jej problemów. Ona zrobiła to raz, bez radości, i teraz chodziła z brzuchem.

Wiedziałem, że bez radości. Potraktowałem ją wtedy jak…

– Gorzej – powiedziała cicho. – Czytałam tę książkę. Dobrze pisze, trochę w stylu Kapuścińskiego. Ale te kawałki o Olszanie… Ślepy zobaczy, że go kochała. Nadal kocha. I pewnie płacze po tym dziecku.

Odczekałem parę sekund.

– Była u mnie parę razy. Podobno przysłałaś jej oświadczenie o tym ich niby ślubie. – Skinęła głową. – I żadnych namiarów na siebie.

– Przydało się?

– Wybraliśmy sławę – uśmiechnąłem się krzywo. Uniosła pytająco brwi. – Przemyciła flaszkę do szpitala i pogadaliśmy sobie o tym. Zastanawiała się, czy zalegalizować ten ślub. Gdyby udało się uchronić majątek Olszana przed urzędami, mogłaby rozdać tę forsę rodzinom zabitych żołnierzy. Ale musiałaby łgać prokuratorowi jak najęta. Ona, ja, ty… I też bez pewności, że prawda nie wyjdzie na jaw. A książki by nie napisała. Powiedziała, że tak nie chce. Nie umie. Pytała mnie o zgodę, bo ostatecznie miałem te sto tysięcy w testamencie Olszana. Ale że oboje jesteśmy porządni obywatele… No i Zarębę trudniej byłoby zapuszkować na dobre. Prokuratura ma z nim i tak niezły zgryz. Mało dowodów, najlepsi w Polsce adwokaci, trzech profesorów psychiatrii doszukało się u niego nagle ciężkich zaburzeń, a o potwierdzenie, że balansuje na granicy zawału, zwracał się ponoć do samego Religi.

– Czyli niepotrzebne krzywoprzysięstwo. – Jej uśmiech był z gatunku smutnych. – A specjalnie potwierdzałam w ambasadzie.

– Wiem. Pytałem tam o ciebie. Ale nic nie powiedzieli o… – musnąłem końcami palców jej brzuch. Byłem z siebie dumny. Tyle czasu i dopiero teraz jej dotknąłem. Też starałem się być rycerski. Kobiece ciało to potężna broń, tyle że, jak większość tych potężnych, obosieczna. Była młoda, rozpętała prawdziwą wojnę, broniąc swego prawa do fizycznej rozkoszy, dotyk męskich rąk mógł ją lekko oszałamiać tylko dlatego, że były męskie, składały hołd i niosły obietnicę. Nie chciałem tego wykorzystywać. Jeśli miało nam się udać, musieliśmy pragnąć siebie, nie swoich rąk i całej namacalnej reszty.

– Dzwoniłeś do Addis Abeby? – Nie dała mi szansy odpowiedzieć. – A co u innych?

– Dobrze. Filipiak do wiosny leżał dwie sale dalej. Jak go wypisywali, już ruszał palcami. Niedawno napisał, że przeszedł pół korytarza. Z podpórką, ale jest dobrej myśli. Pisze, że zanim się skończy proces, będzie na chodzie i już bez podpórki przykopie Zarębie w dupę.

– Generałowi? – Śmiała się i przez chwilę miała autentyczne szczęście w oczach. Rozumiałem, dlaczego. – Z wojska go wywalą.

– Dostał Virtuti. Dobrze, że go wywieźli na rehabilitację do tych Stanów, bo tu by go wielbiciele zwyczajnie zadeptali. Pierwszy wojenny bohater od sześćdziesięciu lat. Niedawno widziałem sondaż na najpopularniejszego Polaka. Pobił Małysza i był o jeden punkt za papieżem.

– Naprawdę się cieszę. – Naprawdę się cieszyła i zwyczajnie musiała to powiedzieć. Położyła dłoń… w pierwszej chwili myślałem, że na sercu, ale starała się siedzieć w skromnej pozie, z kolanem przy kolanie, i po prostu brzuch zawędrował tak wysoko. – Jeśli to chłopiec, to będzie Filip.

– Filip?

– Nawet nie wiem, jak ma na imię. – Jej radosny uśmiech zaczął przygasać. – Głupio, nie? Potem już wiedział, o co chodzi z Sabahem, i dalej o mnie walczył, a ja nawet…

– No to dziewczynce damy Filipinka – przerwałem. – A tak w ogóle to czemu nie wiesz? Zabroniłaś mówić? Wolisz niespodziankę?

Z uśmiechu nic nie pozostało. Była zbyt zakłopotana. Znów pochyliła się, by zyskać na czasie masażem stopy. Brzuch naparł na piersi, uniósł je. Gdyby była biała, poczerwieniałaby w tej chwili od ucisku na parę naczyń krwionośnych. Jako lekarz nie mogłem na to spokojnie patrzyć.

– Poddusisz ją. – Przykucnąłem, wziąłem w dłoń kostkę Gabrieli, przestawiłem stopę daleko w bok. Potem, nim zareagowała, drugą. – Tak się to robi. Nie chcę mieć córki kretynki. Nie byłaś u ginekologa, co?

– Skąd wiesz? – zapytała cicho. Omijała mnie wzrokiem. Stopy zostały posłusznie tam, gdzie je ustawiłem, ale kolana instynktownie skłaniały się ku sobie. Jakby w obawie, że skorzystam z okazji i… no, tego akurat nie byłem pewien. Mogła się bać, że zaczną ją tam obmacywać dłonie faceta, a mogła, że lekarza.

– Gapa, wyglądasz, jakbyś zeszła z plakatu: „Pomóż głodującej Afryce”. Tyłek ci powinienem sprać. Czy ty w ogóle coś jadasz?

– Sprać? – Teraz już ledwo ją słyszałem. – Ty? Niby dlaczego?

W końcu do tego doszliśmy.

– Bo to i moje dziecko.

– Nie bój się – powiedziała trochę za szybko. – Niczego od ciebie nie chcę. Przyjechałam do Polski, bo… Jak się gubi paszport i resztę, to ambasada i tak załatwia darmowy bilet, więc co mi szkodziło? – Szukała przez chwilę kolejnych argumentów. – I o pieluchy tu łatwiej.

– Gdzie mieszkasz? – zapytałem spokojnie i na tyle rzeczowo, by zrozumiała, że nie ma sensu kręcić. Pochyliła się, znów umknęła wzrokiem ku stopie pod pretekstem konieczności jej wymasowania. Przemknęła mi przez głowę mściwa myśl, że jeśli los nie zakpił ze mnie tak okrutnie i w końcu mi ją podaruje, to nie będzie miała się jak wykręcić i dostanę jej bose stopy za każdym razem, gdy najdzie mnie ochota. Będzie musiała grzecznie siedzieć na drugim końcu kanapy i cierpliwie czekać, aż się nacieszę ich dotykiem. Albo wysłucha paru gorzkich słów na temat nieczystych zagrań w trakcie poważnych rozmów.

– To taki… no, ośrodek jakby. Dla samotnych matek. Krótko tu jestem, nie było czasu się…

– Przytułek. – Delikatność odłożyłem na lepsze czasy. Te z kanapą i jej nogami na mych kolanach. – Nie masz grosza przy duszy.

– Rozglądam się za jakąś pracą – bąknęła. – A mieszkanie… Sam mówiłeś, że połowa tego po dziadku jest moja. Dorota musi mnie…

– Pani agronom w siódmym miesiącu ciąży? Pracodawcy się o ciebie pozabijają. – Nie próbowała komentować. – A do tej suki nie pójdziesz. Zresztą jej mąż pije. Cztery wizyty, trzy trafienia. Nie będę ryzykował, że jakiś menel zrzuci ze schodów moje dziecko. To cholernie strome schody.

– Dlaczego suki?

– Pisałem jej w tym drugim liście, że chcę ci pomóc. Ojciec zna faceta, który prowadzi spore przedsiębiorstwo rolne. Coś by dla ciebie znalazł. Na Pomorzu, jak komuś niestraszna wieś, to można też całkiem tanio kupić mieszkanie… Miała cię tylko namówić do powrotu, jeśli się odezwiesz.

– Piątego marca nawet ja nie wiedziałam, czy będę miała dziecko.

Tym razem śmiało patrzyła mi w oczy. Kobiecie trudno przyznawać się do takich rzeczy, ale nie próbowała żadnych manewrów przy bolących nogach. Uświadomiłem sobie, że jeszcze nigdy nie stchórzyła, kiedy potrzebowałem jej odwagi. Albo chociaż uważała, że mogę potrzebować.

– Cieszę się, że się zdecydowałaś.

– Ja też – powiedziała zwyczajnie i po prostu. – Tylko nie wiem, skąd wiedziałeś. Nikomu nie mówiłam, że jestem w ciąży.

– Nie wiedziałem.

– Nie? – Jej głos spowolniał. – To dlaczego…?

– Powiedziałem, że zwisa mi, czyje jest. – Dotknąłem jej brzucha. Pierwszy raz tak naprawdę, jak ojciec. – Może to za duży skrót myślowy. To dobrze, że moje. Cudownie. Naprawdę. Ale gdyby nawet nie moje… W Ogadenie nie było żadnego dziecka. A też jakoś… Szukałem cię. Od lutego, ale wcześniej nie było pewności… Mogli mi jednak obciąć tę nogę.

– Szukałeś? – Jej dłonie spoczywały po bokach brzucha, tam, gdzie się wycofały, by zrobić miejsce mojej. Niedaleko. Ale między naszymi rękoma pozostawało trochę wolnej przestrzeni.

– To był właściwie gwałt. Zaręba jest wszystkim, czego nienawidzę w wojsku, a ty właśnie z nim… Byłem na ciebie wściekły. Pomyślałem sobie: „Zwykłe kurwiątko”. Więc nawet nie pocałowałem, tylko… Ale…

– Całowałeś mnie.

– Wiem, pamiętam. Ale nie wtedy. Chodzi mi o… – trochę mocniej nacisnąłem na jej brzuch. – No, jak je robiliśmy. Robiłem. – Uczciwość wymagała tego sprostowania.

– Robiliśmy – powiedziała cicho. – I pocałowałeś mnie. Tylko na koniec, ale na pewno. Ja też pamiętam. Jeszcze byłam na chodzie. – Jej dłonie przesunęły się kawałeczek do przodu, dotknęły mojej koniuszkami szczupłych palców. – Może i chciałeś mnie ukarać. Ale to nie był gwałt. Mogłam cię jedną ręką… Jeśli masz wyrzuty sumienia, to niepotrzebnie.

– Mam.

– No to nie miej. Było całkiem fajnie.

– Nie tobie.

– Guzik wiesz, jak mi było.

– Leżałaś jak lalka. Przedtem…

Poczekała, ale ponieważ nie umiałem dokończyć, zrobiła to za mnie. Po swojemu oczywiście.

– Przedtem to ty leżałeś jak lalka. I co? Tak źle ci było?

– Też skończyło się na narobieniu apetytu – mruknąłem z mieszaniną goryczy, skrępowania i mrocznej satysfakcji. Podała mi argument na tacy.

– Źle ci było? – jej głos stwardniał. Wzruszyłem nieznacznie ramionami. Musiałem się uśmiechnąć. – No widzisz. Małe radości też cieszą.

– Ale za takie coś – położyłem drugą dłoń na jej brzuchu – należy się wiele dużych. Cholernie słona cena za jedną małą.

Znów zrobiła mi miejsce, brzucha okazało się jednak trochę za mało dla czterech dłoni i parę naszych palców musiało się podzielić miejscem. Z prawej górą były te białe, ale z lewej…

W końcu i ona mnie dotknęła. Sama, bez przymusu.

– Co robisz w tej bramie? – Uśmiechała się samymi oczami.

– Czasem tu zachodzę. Miłe miejsce.

Rozejrzała się demonstracyjnie.

– Masz specyficzny gust.

– To już ustaliliśmy. – Teraz drgnęły także kąciki jej ust, więc zebrałem się na odwagę, podniosłem dłoń i niespiesznie, dając jej czas na reakcję, wsunąłem w krótki rękaw sukienki. Reakcji nie było. Pomijając lekkie zesztywnienie. – No proszę. Koniec z niechlujstwem.

– Jacek…

Zabrałem rękę. Żadne z nas nie chciało tego tak naprawdę, ale była zakłopotana, a ja przypomniałem sobie o postanowieniu odkładania na później kwestii cielesnych. Wstałem, cofnąłem się o krok.

– Nie szkodzi. Taka też mi się podobasz. Jestem niekonsekwentny, kiedy chodzi o ciebie. Książki nie czytam, a na trzepak się gapię.

– Trzepak? – Nie zrozumiała, ale była inteligentną, dojrzałą kobietą i literaturę stawiała wyżej. – Mam się jakoś do nieczytania książek?

– Tej tak. Za dużo tam ciebie, a ona za dobrze pisze.

– Skąd wiesz?

– W „Wyborczej” wydrukowali fragment, jako zapowiedź książki. Z rozpędu przeczytałem. – Czekała na więcej. – Zdołował mnie.

– Dlaczego?

– Wszystkie kawałki o miłości ostatnio mnie dołują – wyznałem. – Nie wiem tylko, czy bardziej te o szczęśliwiej, czy tragicznej.

– Ten fragment był o miłości? – zapytała mrużąc oczy.

– Po co szłaś do Doroty?

To się nazywa zręczny unik. Ale usprawiedliwiał mnie fakt, że tak naprawdę nie chciałem już uników. Była mi bliska, miałem ochotę wydłubać sobie mózg i przełożyć do jej głowy, by wiedziała o mnie wszystko i byśmy w końcu stali się tą jednością, o której tyle piszą w książkach.

– Chciałam pożyczyć trochę pieniędzy. – Była niedożywiona, sukienka i pantofle z dala pachniały lumpeksem, ona sama w ogóle nie pachniała, co najwyżej najtańszym mydłem z przytułku dla upadłych dziewczyn. Miała sto powodów, by potrzebować pieniędzy, i nawet przez myśl mi nie przeszło, by pytać. Sama powiedziała. – Potrzebuję na test. To znaczy: chyba. Nie wiem. To akurat pewnie jest darmowe, nawet jeśli ktoś nie ma ubezpieczenia, ale na wszelki wypadek… Chcę sprawdzić, czy nie jestem nosicielką.

Oczami wyobraźni widziała co najmniej Szczebielewicza gubiącego czapkę. Rozczarowałem ją.

– Dobra. Razem skoczymy. Też sobie zrobię dla świętego spokoju.

Wpatrywała się we mnie jak saper w oryginalny model miny.

– Razem? – Czekała. Może nie na wybuch, ale na tykanie mechanizmu na pewno.

– Ale już nie tutaj. Chodź.

– Dokąd?

– Na razie na Piotrkowską.

To nie było daleko, a ona nie wiedziała, co myśleć, no i była kobietą, istotą z natury ciekawską. Wstała. Pozwoliła mi wziąć walizkę i wyszła za mną na ulicę. Niewiele ryzykowała, więc czemu nie?

Szedłem bliżej krawężnika, walizkę niosłem w lewej ręce, nie tyle z uwagi na mundur i obowiązek salutowania napotkanym kolegom po fachu, co z uwagi na bolące kolano. Chociaż teraz akurat nie bolało. Czekało. Ja cały czekałem. Nadchodził decydujący moment.

Z prawej miałem krawężnik, z lewej walizkę. Siłą rzeczy Gabriela szła jeszcze dalej z lewej, na tyle daleko, że mało uważny obserwator miałby problemy ze skojarzeniem nas ze sobą. Jakiś kosz na śmieci wyrósł nam na drodze i żadne nie musiało zbaczać z kursu, by go obejść.

– O której masz pociąg?

To było najgorsze pytanie, jakie kiedykolwiek mi zadała. Nie dla mnie. Dla niej. I dlatego dla mnie też. To mnie pakowali wtedy, nocą, do sanitarnego śmigłowca i to ona patrzyła, jak odlatuję nieprzytomny może pod skalpel chirurga, a może już tylko pod łopatę grabarza. Byłem optymistą, miałem nadzieję, że choć w połowie, w jednej czwartej podziela moje emocje i mdliło mnie na myśl, że mógłbym się wówczas znaleźć w jej skórze. I oto teraz miała to przeżyć po raz drugi. Tylko ciężej. Co innego, kiedy kogoś odwożą do szpitala, a co innego, gdy sam, z własnej woli…

– Zdążymy.

Już. Narożnik, uderzenie światła prosto w twarz, eksplozja kolorów. Byliśmy na Piotrkowskiej, w ludzkiej rzece, która, jak każda wielka rzeka, to rwała do przodu wartkim nurtem, to sączyła się leniwie, meandrowała, gubiła mniejsze odnogi w zastoiskach sklepów, ogródków piwnych czy okienek z lodami.

Podszedłem do najbliższego. Kolejki nie było: te na patyku, sprzedawane parę kroków dalej, cieszyły się większym powodzeniem.

– Duży, czekoladowy. – Postawiłem walizkę, sięgnąłem do kieszeni. Gabriela zatrzymała się obok, zdziwiona patrzyła, jak odliczam drobne.

– Za złotówkę więcej dam dwa małe. – Facet zza szyby uśmiechnął się na poły szlachetnie, na poły chytrze. Chyba sam nie był pewien, kto zyska, a kto straci przy takim rabacie. – Dla naszego wojska…

– Dobra – zgodziłem się. – Złotówka więcej. Jeden bardzo duży.

– Jeden? Mogę…

– Wojsko ma zajęte ręce.

– To dla mnie? – Wygarnąłem z podkówki wszystkie liczące się monety i mina Gabrieli z zaskoczonej zmieniła się w trochę nieszczęśliwą. – Nie musisz… Daj spokój, wcale nie jestem taka głodna.

Aha. Czyli podwójne trafienie. Nie taka.

– Trzy liźnięcia twoje, jedno moje – powiedziałem, podając jej waflowy kubek i podnosząc walizkę. – Wstyd się z tobą pokazać na ulicy. Szkielet, nie dziewczyna.

– Żartujesz… – Jej spojrzenie pobiegło ku tłumowi, przepływającemu obok, i od razu zrozumiałem, który kawałek miała na myśli. Ale udałem, że nie rozumiem.

– Serio. – Ruszyłem wokół niej, próbując ustawić się przy jej lewym ramieniu. – Na studiach przerabialiśmy szkielety. Niektóre były grubsze.

Wciąż nie mogliśmy ruszyć, bo nie zrozumiała, w czym rzecz i wykonała pełen obrót, usiłując być uprzejmą i stać twarzą do rozmówcy. Musiałem ująć ją za łokieć i pchnąć we właściwą stronę.

– To tylko ostatnio. – Trzymała lody przed piersią, zbyt przygnębiona, by jeść. – Przedtem… No, może się nie obżerałam, ale… Dopiero na koniec, jak już postanowiłam, że wyjadę, trochę mi zaczęło brakować forsy. – Puściłem jej łokieć. – Coś do ubrania, odłożyć na bilet z Warszawy do Łodzi… Miałam wydatki. No i Gniewko.

– Gniewko? – Skręcałem ku środkowi zamienionej w deptak ulicy, sporo osób trzeba było omijać lub przepuszczać, więc przepuściłem i osła. Coś mu się ode mnie należało.

– Wiem, że to nie pies. – Nadal nie podnosiła loda do ust. – Ale po psie koń jest najlepszym przyjacielem człowieka, a on to prawie tak jak koń, tylko że mniejszy. I uratował cię.

– Jedz.

– Nie mogłam go tak po prostu sprzedać.

– Rozumiem. Shrek też nie miał serca.

– Kto?

No tak. Miała zaległości.

– Jedz tego loda.

Posłusznie odgryzła fantazyjny czubek.

– Musiałam znaleźć mu dobry dom. I trochę dopłacić. Wiesz, taki fundusz emerytalny. Żeby go nie zjedli, jak się zacznie starzeć.

Sięgnąłem po brązową dłoń, kołyszącą się obok rozepchniętego ciążą, kobiecego biodra.

Popatrzyła na mnie zdziwiona, trochę zmieszana. Ale tylko tyle.

Nie dotarło. Jeszcze nie.

– Co?

– Nic.

Szliśmy przed siebie, prosto w słońce. Było gorąco, prawie jak w grudniu w Ogadenie. Ale fajniej. Dużo fajniej. Nie zabierała ręki.

– To z grubsza środek miasta? – zapytałem z głupia frant.

– Słucham? A… no, tak. Można tak powiedzieć.

– A Łódź to z grubsza środek Polski?

Chyba zastanawiała się, co robią jej palce w moich, ale na chwilę o tym zapomniała. Zaintrygowałem ją.

– To jakaś zagadka? – Liznęła loda.

– Sprawdzam, czy się nie wynarodowiłaś. Polska, też z grubsza biorąc, leży pośrodku Europy, dobrze pamiętam?

– Nawet nie z grubsza. Dokładnie. – Następne liźnięcie.

– A Europa to pępek świata?

– O co chodzi? – uśmiechnęła się niepewnie.

Miałem już jej dłoń, ale teraz uniosłem ją wyżej i wepchałem się palcami w wolne przestrzenie między jej palcami. Brąz, biel, brąz, biel… Trzymałem ją teraz za rękę pięć razy bardziej. Sześć, jeśli uwzględnić fakt, że nasze przedramiona przywarły do siebie wewnętrznymi stronami.

Stanęła. Ciągle nie rozumiała.

– Teraz ja. – Na sekundę rozchyliłem lekko usta. – Miało być trzy do jednego.

– Proszę? – Sprawiała wrażenie trochę przestraszonej. Nie ruszaliśmy się i to wystarczyło, by wywołać spory wir w ludzkim potoku. Paru chłopaków idących za nami musiało się rozdzielić, jakaś objuczona zakupami rodzina z naprzeciwka stanęła z braku przejścia.

– Lody. Miały być na spółkę.

Ludzie patrzyli na nas. Od pierwszej chwili. W Łodzi wojskowy mundur to rzadkość na ulicy. Kapitana idącego za rękę z czarną dziewczyną w ciąży pewnie jeszcze nigdy to miasto nie widziało. Czułem, że jest zakłopotana, ale do tej pory łagodził to czynnik zaskoczenia. Dawałem jej do myślenia raz po raz i po prostu nie miała czasu na smakowanie tremy.

Zbita z tropu, próbowała oddać mi loda. Tak jak się oddaje każdą inną rzecz: z ręki do ręki, na wysokości łokcia. Schyliłem się, sięgnąłem ustami czekoladowego stożka, mocno już wyokrąglonego przez jej usta i język.

Znieruchomiała. Postawiłem walizkę. Mieliśmy mało czasu, ale nie aż tak mało. W wielkich, brązowych oczach czaiła się trwożliwa niepewność, a lody smakowały inaczej niż wszystkie. Musiałem sprawdzić, jaka będzie ta kompozycja w odwrotnych proporcjach: odrobina czekoladowego kremu i dużo kobiecych ust.

– Co ty wyprawiasz? – Na razie te usta drżały. Albo może to głos. Mówiła cichutko, nie miałem pewności. Ludzie już nie patrzyli na nas. Gapili się. Ci, którzy nadchodzili, przeważnie zwalniali; ci, którzy przeszli obok, oglądali się przez ramię co najmniej w jednym przypadku na trzy. Parę osób stanęło. Ze dwie czy trzy nawet nie próbowały udawać, że to wina korka, jaki wywołaliśmy. Jakaś staruszka posłała mi oburzone spojrzenie. Ogolony na łyso dwudziestolatek z tatuażem – wyzywające i pogardliwe. Jego rówieśnica, przytulona do boku studenta okularnika – pełne radosnego niedowierzania. Większość była po prostu zaciekawiona.

– Środek świata. Nigdzie indziej lepiej nie pokażę, że jestem z tobą.

Pocałowałem ją. Leciutko. I od razu się cofnąłem. Z plamą po lodach na koszuli.

– Jacek… – Twarzą też nie za bardzo potrafiła poruszać. – To miłe, naprawdę, ale… Chyba nie zrozumiałeś.

– Chodź – pociągnąłem ją, podnosząc walizkę. – Pociąg nie poczeka.

Ruszyła: trzymałem jej dłoń. Wianuszek gapiów rozstąpił się przed nami. Chyba nawet nie zauważyła.

– Ja mówiłam o… Żeby na zawsze razem. Tego się bali. Nie chodzenia za rękę i jedzenia lodów. Z jednym parę razy…

– Szybciej, Gabrysia. Muszę być jeszcze dzisiaj u starych. To dopiero siódmy miesiąc, dasz radę.

Przyspieszyła. Czułem, że gdybym zaczął biec, pobiegłaby za mną. I padła dopiero, gdy ja padnę. Jak wtedy, obok Gniewka.

– Tam byśmy zmarli z głodu. Oboje. Dlatego wróciłam. – Brała się w garść, głos przestawał drżeć, długie nogi sunęły w narzuconym przeze mnie tempie. – Nie, żeby cię szantażować dzieckiem.

Precyzyjnym rzutem ulokowała w mijanym koszu wafel z lodami. Gdyby była wyższa, a obok przechodził jakiś trener, straciłbym ją: dziewczyna, która w siódmym miesiącu ciąży i z kulawym facetem uczepionym jej ręki porusza się z taką gracją, byłaby filarem każdej drużyny.

– Miałem rozwaloną nogę, nie głowę, Gabrysiu. Wiem, o czym mówiłaś.

– Nie bój się. Nie pozwę cię o alimenty.

– Nie boję się.

– Możesz się z nim zawsze spotykać. – Musnęła dłonią brzuch.

– Dzięki.

Zastanawiałem się, czy naprawdę ma taki impregnowany mózg, czy po prostu upewnia się na wszelkie możliwe sposoby. Bo gry, bardzo kobiecej i bardzo uroczej, na pewno w tym nie było.

– Oczywiście zawsze będziemy przyjaciółmi.

– Taką miałem nadzieję.

Zabrała rękę. Była niższa, rytm naszych kroków nie zgadzał się, przeszkadzaliśmy sobie w szybkim marszu.

– Dasz mi swój adres?

Starała się pytać o to jak o godzinę. Nie, wróć: bardziej obojętnie. Kiedy ktoś zasuwa, jak my teraz, pytania o godzinę bywają emocjonalne.

– Dam.

Kilkanaście kroków w milczeniu.

– Kulejesz. – Skończył jej się zapas beznamiętności: znów była smutna, przybita. – Nie gnaj tak. Dopiero cię wypisali.

– Muszę kupić bilet.

– Nie masz? – Rozejrzała się. – Tu niedaleko był postój…

– Jeden mam.

Przeszła kilka metrów – i dotarło do niej. Stanęła. Miałem lepszy refleks, no i spodziewałem się czegoś zbliżonego, więc zatrzymałem się krok dalej.

Popatrzyliśmy sobie w oczy. Po raz pierwszy od dawna. W minutach, nawet sekundach, nie było tego wiele, ale jeśli mierzyć przetasowaniami w jej głowie – chyba sporo.

– Chcesz…? To ta posada na wsi? O to chodzi?

– Bez przesady – wzruszyłem ramionami. – To tylko znajomy ojca, nie kolega z frontu. Przyjmie cię, ale jak dziecko przejdzie z cycka na smoczek i butelkę. Do wiosny masz czas.

– Więc po co mam z tobą jechać?

– Za rękę Piotrkowską – zacząłem odchylać palce – wspólne lody, przedstawić rodzicom.

Przyglądała mi się pełna niepewności.

– I co im powiesz? – zapytała cicho.

– „To Gabrysia. Z Filipinką. Pobieramy się”.

– Gabrysia – powtórzyła z dziwnym uśmiechem. – Nigdy tak do mnie nie mówiłeś.

– Wolisz Gapę?

– Nie w tym rzecz. Po prostu… jest inaczej. Coś się zmieniło, prawda?

– To takie głupie imię. Gabriela, potem nic i od razu Gabrysia. Jak mała dziewczynka. Albo…

– No widzisz. Nawet imię mam do dupy.

– Albo ktoś bardzo bliski. Wtedy nie umiałem cię tak nazywać.

– Jeden bilet ci wystarczy. Nie pojadę z tobą.

– Lubię tę Gapę. Ale teraz już mogę…

– Nie musisz być taki rycerski – znów mi przerwała. – Nie musisz mnie zabierać do tego pociągu i żenić się tylko dlatego, że wpadliśmy.

– Dobra. Nie będę rycerski. Zabiorę cię na gapę i przelecę w kiblu.

– Nie potrzebuję litości – ciągnęła uparcie.

– Jaka litość? Będzie bolało. I wstydu się najesz. Wakacje, pociągi nabite, pełno ludzi na korytarzu.

– Kretyn.

– Gapa.

Trafienie. Próbowała zdławić śmiech, ale nie dała rady.

Serce podeszło mi do gardła. Żaden uśmiech. Śmiech. Prawdziwy, spontaniczny. Samotna, bezdomna, bezrobotna dziewczyna w ciąży nie śmieje się w taki sposób.

W końcu. W końcu uwierzyła.

– Już wiem, za co cię kocham – powiedziała, szczerząc zęby. – Jesteś całkiem jak Gniewko.

– Co powiedziałaś? – zapytałem cicho.

– Gniewko. – Szczerzenie zębów przeszło w pogodny, spokojny uśmiech szczęśliwej kobiety. Łagodna kpina w kącikach ust i oczy, które spoglądały śmiało w moje oczy, mówiąc: „Przecież wiesz”.

– Gapa… – jęknąłem błagalnie.

– No dobrze. – Podeszła, bez pośpiechu oplotła moją szyję szczupłymi rękoma. – Kocham cię. Ale, Jacek…

– Tak? – Jej usta przysuwały się do moich równie niespiesznie i miałem czas zapytać.

– Jakby nikogo akurat nie było na korytarzu…

Rozchichotała się i trochę ciężko było ją całować. Ale musiałem.

Nie byłem wcale pewien, czy żartuje.

Загрузка...